3. Zwierzęce społeczeństwo
Tragiczny, nieznany Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik, którego drobny eksperyment na czerwonych mrówkach opisałem w poprzednim rozdziale, był największym geniuszem, jakiego nauki przyrodnicze wydały w tym stuleciu. I żadna dyskusja o zwierzęcych społeczeństwach nie może się rozpocząć bez oddania mu hołdu.
Marais
rozpoczął swą pracę na przełomie wieków, stając się
prawdziwym pionierem tego wszystkiego, co może jeszcze być przed
nami w naszych próbach zrozumienia samych siebie. To jego oko było
pierwszym, które jasno, i tylko z rzadka antropomorfizując,
dostrzegało zachowanie człowieka w zachowaniu zwierząt. To on
przeprowadził pierwsze badania zarówno owadzich społeczeństw, jak
i społeczeństw naczelnych, naświetlające kwestię naszego
własnego pochodzenia. To jego umysł jako pierwszy bez zahamowań
zajął się obłożonym tabu tematem ewolucji ludzkiej duszy. I to
on dokonał pierwszych dłuższych obserwacji zachowania naczelnych w
stanie naturalnym. Jednak to, iż nie włączyłem tych wszystkich
jego badań do historii współczesnej rewolucji, wynika z bardzo
prostego powodu. Pozostały one, z jednym znaczącym wyjątkiem,
nieznane nauce, ponieważ zostały napisane w języku afrykanerskim.
Marais
to było jeszcze wiele innych rzeczy, poza przyrodnikiem. Był poetą,
adwokatem, dziennikarzem, niedokończonym lekarzem, morfinistą i
samobójcą. Pochodził z jednej z najstarszych afrykanerskich rodzin
i w chwili wybuchu wojny burskiej przebywał w Londynie, studiując
prawo. Został internowany. Ukończył studia i jakoś zdołał
wydostać się z Anglii. Koniec wojny zastał go w Rodezji,
przemycającego broń i amunicję do wyczerpanych walką Burów.
Porażka
jego ludu pozostawiła na jego psychice tak dotkliwe blizny, że
opuścił ojczyznę. Choć angielskim władał znakomicie –
czytałem wiele jego listów – mimo to tylko raz czy dwa
opublikował cokolwiek w innym języku, niż afrykanerski. Depresja
zaś, jaką odczuwał po owej wojnie, sprawiła, iż porzucając
ludzkie społeczeństwo, zaszył się w Waterbergu, górskiej fortecy
w północnym Transvaalu, i wybierając społeczeństwo zwierząt.
Dla dramaturga jest to zaiste ironiczna okoliczność, że pojedynczy
wybór uczynił z wrażliwego człowieka największego w całym
stuleciu przyrodnika, jednocześnie skazując go na pozostanie przez
całe życie nieznanym.
Marais
zamieszkał na fermie w pobliżu Doornhoek, w wysokopołożonej
górskiej dolinie. Rok był wtedy, jak to można obliczyć, 1903.
Dolina była dzika i bezludna. W niedostępnym wąwozie ciągnący
się wzdłuż spiętrzonych poszarpanych skał, stado pawianów,
liczące jakieś trzysta osobników, uczyniło sobie sypialnię,
zasłoniętą przez masywne konary ogromnej dzikiej oliwki. Ponownie
skutki wojny burskiej przesądziły o życiu naszego bohatera.
Lokalni farmerzy nadal pozostawali jeńcami wojennymi. Przez całe
lata pawiany nie słyszały huku broni palnej, do tego stopnia, że w
pewnej mierze zatraciły swój strach przed człowiekiem. Marais mógł
się do nich zbliżyć. Zbudował więc chatę przy wejściu do
wąwozu.
Przez
trzy lata – najdłuższy okres ciągłej obserwacji dokonanej na
zwierzęcym społeczeństwie w stanie dzikim – Marais żył z owym
stadem i studiował je. Jeden po drugim farmerzy powracali z obozów
jenieckich i Marais znalazł się w roli adwokata trzystu urodzonych
bandytów, jakich drugich nie ma w całej naturze. Z własnych
funduszów kompensował lokalnym farmerom szkody poczynione w ich
sadach. Strzelby nadal milczały. Po trzech jednak latach
złodziejstwo pawianów przekroczyło w końcu ludzkie możliwości
finansowe i badanie się zakończyło.
Marais
opublikował swe obserwacje w formie krótkich esejów w pewnej
afrykanerskiej gazecie. Pozostały one nieprzetłumaczone i
niezebrane do roku 1939, kiedy to niektóre z nich pojawiły się w
cienkiej ale niezapomnianej książeczce My
Friends the Baboons
(„Moi przyjaciele pawiany”). To co stanowiło rewolucyjne
obserwacje nieco po początku wieku, pozostało rewolucyjnymi
obserwacjami trzydzieści pięć lat później. Ale wtedy już Marais
nie żył.
Trzeba
mimo wszystko z ogromną ostrożnością podejść do obserwacji
zwierząt z najwcześniejszych faz kariery Eugene'a
Marais. Z początku nie można go określić mianem choćby
przyrodnika-samouka, bowiem jego samouctwo dopiero się rozpoczynało.
Antropomorfizm bez wątpienia zabarwia niektóre z jego wniosków.
Jego umysł, szkolony do zawodu prawnika, był jednak zdyscyplinowany
i samokrytyczny, a jego intuicje godne geniusza. Obserwacje
społecznych zachowań pawianów, dokonane przez samotnego,
przygnębionego, uzależnionego od narkotyków prawnika w
niedostępnym Waterbergu, wytrzymały próbę czasu lepiej, niż
obserwacje innego pochodzącego z Południowej Afryki naukowca,
wysoce wykształconego i o światowej sławie, dokonane w londyńskim
zoo.
To
po owym okresie spędzonym wśród pawianów Eugène
Marais
dokonywał jeden po drugim eksperymentów o najwyższym naukowym
wyrafinowaniu. Zafascynowały go zachowania insektów i spędził
lata obserwując tajemnice społeczeństwa termitów. I jego teorie,
stanowiące być może najwyższe w tym stuleciu naukowe osiągnięcia
w badaniu zachowania odległych od nas zwierząt, są znane we
wszystkich zakątkach świata. Jednak, czy to przez przypadek, czy
też nie, nie kojarzymy ich z imieniem Eugène
Marais.
Dopiero w tym samym roku, w którym opublikowano My
Friends the Baboons,
a także The
Soul of the White Ant,
dowiedziano się o tej dziwnej okoliczności poza Południową
Afryką. W swej przedmowie do owej książki dr. Winifred de Kok, jej
tłumacz, pisze:
Lata wytężonej pracy w veldzie doprowadziły Eugene'a Marais do sformułowania teorii, że indywidualny kopiec termitów jest pod każdym względem zbliżony do organizmu zwierzęcia, z robotnikami i żołnierzami pełniącymi rolę czerwonych i białych ciałek krwi, hodowlą grzybów jako organami trawiennymi, królową funkcjonującą jako mózg, i seksualnym lotem analogicznym do owulacji i ejakulacji.
Mniej
więcej sześć lat po tym, jak te artykuły zostały opublikowane,
Maurice Maeterlinck opublikował swą książkę The
Life of the White Ant
(„Życie białej mrówki”), w której opisuje tę organiczną
jedność termitiery i porównuje ją do ludzkiego ciała. Owa teoria
wzbudziła wielkie zainteresowanie w owym czasie i została
powszechnie zaakceptowana jako oryginalna teoria sformułowana przez
Maeterlincka. Fakt, że nieznany południowoafrykański obserwator
rozwinął tę teorię po wielu latach niezmożonych wysiłków, nie
była szerzej znana w Europie. Wyjątki z artykułów Eugene'a Marais
pojawiały się jednak w okresie ich publikacji w Południowej Afryce
w belgijskiej i francuskiej prasie. W istocie oryginalne, napisane w
afrikaans, artykuły byłyby dość łatwo zrozumiałe dla każdego
Flamanda, bo afrikaans i flamandzki są bardzo zbliżone.
Marais
w istocie pozwał laureata nagrody Nobla, twierdząc, że strona po
stronie zostały dosłownie wzięte z jego własnych artykułów, zaś
naukowa naiwność Maeterlincka była taka, że nawet używał
terminologii stworzonej przez Marais sądząc, że to ogólnie
przyjęty naukowy język. Jednak mocniejsze dochodzenie swych racji w
takim międzynarodowy procesie leżało poza finansowymi
możliwościami Marais, więc dzisiaj nie potrafimy ocenić
słuszności jego twierdzeń. Wszystko co możemy stwierdzić, to że
popadał w coraz większe zapomnienie.
Po roku 1915, jak się zdaje, nie wykonał już wiele
pracy naukowej. Nadal dorywczo zajmował się dziennikarstwem i
napisał kilka z najwspanialszych wierszy w języku afrykanerskim.
Jednak złowieszczy urok morfiny coraz bardziej dominował jego
życie. I wtedy, w końcu w roku 1935, w Londynie dr. de Kok podjęta
tłumaczenie na Angielski jego wczesnych historii o naczelnych.
Czytałem listy Eugène'a Marais
do jego tłumaczki, których kontekst powinniśmy mieć na uwadze:
zostały napisane mniej więcej wtedy, gdy badania nad naczelnymi
doktora Carpentera po raz pierwszy otwierały drzwi do ewolucyjnego
poznania ludzkiej natury, były napisane przez człowieka, który
trzydzieści lat wcześniej zrozumiał prawdy, które i dzisiaj
zapewne pozostają nieprzeniknięte, i przez człowieka, który w
ciągu kilku miesięcy umrze.
Te listy są wesołe, błyskotliwe, precyzyjnie
wyrażone. Marais mówi w nich o pewnym południowoafrykańskim
wydawcy, który „myśli, że jestem zbyt wielkim głupcem, by można
mi powierzyć jakąkolwiek transakcję natury finansowej. Cóż,
powinien być w stanie to osądzić, skoro wysondował wszystkie
głębie i płycizny mojej duszy pod tym konkretnym kątem – zawsze
z własną finansową korzyścią!” Innym razem wykazuje brak
pewności siebie, mówiąc o esejach, które za dwa lata będą
opublikowane jako My Friends the Baboons. „Zawsze się dość
wstydziłem tych opowiadań, leżą tak daleko poza sferą tego, co
uważam za swoją prawdziwą pracę. Pojawiały się w odcinkach w
pewnej afrykanerskiej gazecie i nigdy nie miały uzyskać żadnej
bardziej trwałej postaci.”
W tych listach z goryczą wyraża się o sprawie
Maeterlincka, i bez żalu o swym fatalnym zauroczeniu językiem
afrykanerskim. Potem wspomina swego wczesnego nauczyciela,
anglikańskiego misjonarza, swoje życie w Londynie, i to jak, po
porzuceniu czteroletnich studiów medycznych, został przyjęty do
prawniczej kongregacji Inner Temple. „Być może moje
reakcje na to wszystko zaszokują Panią. Najdłużej trwającym
rezultatem było to, że stałem się o wiele bardziej rozgoryczony z
powodu tej wojny, niż ludzie, którzy wzięli w niej udział w
dojrzalszym wieku, i którzy mieli mniej do czynienia z Anglikami. To
z wyłącznie uczuciowych względów odmawiałem pisania w
jakimkolwiek innym języku, niż afrikaans, mimo faktu, że o wiele
płynniej i łatwiej wyrażam się po angielsku.
Jego angielska proza, której pisania na własną
szkodę odmawiał, sprawia, że szkolne wypracowania amerykańskich i
angielskich uczonych zdają się kulawe i niezdarne. Jednak, choć
Marais w swoim czasie był pionierskim umysłem współczesnej
zoologii, samotnie i nieuzbrojony w choćby najbardziej mglisty
precedens, był on też, jak każdy inny Bur, przede wszystkim
zwierzęciem terytorialnym. I żadne ludzkie względy, czy wymogi
racjonalności, mogły rywalizować z przymusem ze strony tak
niezaspokojonego instynktu.
Na późniejszych stronach tej korespondencji mamy
zapierające dech wrażenie, iż Eugène Marais
znowu zapala się naukowym ogniem. Zaczynają go absorbować plany
przetłumaczenia i wydania drugiej jego książki, The
Soul of the White Ant,
co dr. de Kok rzeczywiście później zrealizowała. Miały tam się
znaleźć jego teksty o termitach sprzed Maeterlincka. Widzimy także,
jak zwierza się swej tłumaczce z nadziei na zebranie, ze swych
starych polowych notatek i nieopublikowanych tekstów, materiału na
kolejną książkę, którą zawsze widział jako swe największe
dzieło, The Soul of the Ape
(„Dusza małpy”). W jednym z listów, napisanym w końcu roku
1935, ubolewa nad swym słabym zdrowiem i niezdolnością do pracy:
„Piszę to w łóżku, pod wpływem i z inspiracji bólu”. W
następnym liście przeżywa uniesienie. I nikt, kto czyta ten jego
natchniony list ćwierć wieku później, nie może nie poczuć także
uniesienia.
Widzi Pani, że jej miły entuzjazm mnie zaraził! … Musi Pani wiedzieć, że wykonałem wiele pracy, a moja interpretacja wyników będzie nowa dla nauki. Nikt inny, pracując w terenie, nie miał takich możliwości jak ja, by studiować naczelne w całkowicie naturalnych warunkach. W innych krajach masz szczęście, jeśli uda ci się dostrzec to samo stado dwukrotnie w ciągu dnia. Ja żyłem w środku stada dzikich pawianów przez trzy lata. Chodziłem z nimi na ich codzienne wyprawy, spałem między nimi, karmiłem je, nauczyłem się rozpoznawać każdego indywidualnie, nauczyłem je ufać mi i kochać mnie – a także nienawidzić mnie tak gwałtownie, iż moje życie było kilka razy w niebezpieczeństwie. Tak niepewne były ich uczucia do mnie, że cały czas chodziłem uzbrojony, z automatycznym Mauserem pod lewą pachą, jak amerykański gangster!Jednak dowiedziałem się najtajniejszych sekretów ich życia. Będzie Pani zaskoczona, dowiadując się, w jakie ciemne i odległe zakamarki psychiki to mnie doprowadziło. Myślę, iż odkryłem prawdziwe miejsce w naturze hipnotycznych warunków u zwierząt niższych i u człowieka. Mam całkowicie nowe wytłumaczenie dla tak zwanej podświadomości, i powód dla którego przetrwała u człowieka. Myślę, że mogę udowodnić, iż cała koncepcja Freuda opiera się na splocie złudzeń. Nikt nigdy nie zbliżył się nawet do prawdziwej koncepcji podświadomości u człowieka, jeśli nie zna naczelnych w naturalnych warunkach. … Proszę się nie przejmować sprawą zdrowia. Głupio zrobiłem pisząc w taki sposób – po prostu okres depresji, jakiej co pewien czas podlegam. Proszę przyjąć moje podziękowania i pozdrowienia – Eugène Marais.
To
był ostatni list. Następny, kilka miesięcy później, był od
przyjaciela w Pretorii, informujący dr. de Kok, że Eugène
Marais
popełnił samobójstwo. Wspominał pewne szczegóły z burzliwego,
zniszczonego przez narkotyki życia, i kończył się tak: „Żałuję,
że nie miała Pani przywileju spotkania go. Był przystojnym, dobrze
zbudowanym mężczyzną, i naprawdę czarujący. My, którzy mieliśmy
przywilej nazywać go przyjacielem, nigdy go nie zapomnimy.”
Tak
jak żadna galeria sztuki współczesnej nie może nie być
nawiedzona przez płonące oczy Vincenta van Gogha, tak samo kartki
poświęcone przyszłej nauce nie mogą nie być nawiedzone przez
melancholijną, samotną, mniej dotykalną obecność Eugène'a
Marais.
To jego umysł jako pierwszy przeniknął sekrety cudownego świata
zwierzęcia, oraz pojął najistotniejsze z tajemnic cudownego świata
człowieka.
2
Najsławniejszym
spośród zwierzęcych społeczeństw jest społeczeństwo owadów.
Więcej napisano o życiu pszczoły, mrówki czy termitu, niż o
wszystkich innych przedludzkich społeczeństwach razem wziętych.
Nic dziwnego, że tajemnica
zachowania owadów tak fascynowała Eugene'a Marais w początkach
jego kariery. A zatem, kiedy zwracamy badawczy wzrok na
te zwierzęce społeczeństwa, które mogą mieć lub nie mieć
związku z naszym ewolucyjnym pochodzeniem, zacznijmy od insektów,
abyśmy mogli je wykluczyć. Nie mają praktycznie żadnego związku.
Badania
i teorie dotyczące społeczeństw owadów zaprezentowane światu
przez Maeterlincka, stanowiły podstawę kilku najbardziej
szokujących obserwacji zachowania zwierząt, jakie kiedykolwiek
miały stać się częścią literatury. Aby poznać najnowsze
spośród zadziwiających rewelacji, można się dziś zwrócić w
stronę doświadczeń doktora Karla von Frischa na pszczołach
miodnych. Jednak moje własne spotkanie w Kenii z pewnym mniej od
pszczoły znanym owadem dostarczyło mi zarówno momentu trudnego do
wyrażenia zadziwienia, jak i powodu by na stronach niniejszego
sprawozdania poświęcić owadom jedynie niewiele miejsca.
Żyje
w Kenii stworzenie zwane flattid bugi,
z którym zapoznał mnie w Nairobi, kilka lat temu, ten sam wielki
dr. L. S. B. Leakey, który dzisiaj w ogromnych ilościach wydobywa z
wąwozu Olduvai przedludzkie szczątki. Ściślej mówiąc, tym z
czym mnie dr. Leakey zapoznał, był kwiat w kolorze koralu, w
postaci kiści wielu malutkich kwiatków – coś jak aloes albo
hiacynt. Każdy z tych kwiatków miał podłużny kształt, długości
może około centymetra, który przy bliższym zbadaniu okazał się
być skrzydłem owada. Kolonia owadów przyczepiona do martwej
gałązki tworzyła całość tego kwiatu, tak autentycznego z
wyglądu, że można się było po nim spodziewać jedynie wiosennego
zapachu.
Mój
moment prawdziwego osłupienia miał jednak dopiero nadejść. Nigdy
dotąd nie widziałem nic porównywalnego to tego owadziego kwiatu,
ale podobnego typu ochronne imitacje istnieją w naturze szeroko.
Patyczak stwarza tak znakomitą imitację gałązki, że nawet ma
cienie na plecach. Istnieje ćma kryjąca się pośród liści, która
ma na skrzydłach wzór żyłek widocznych na liściu. Pośród
innych ciem rozwinęły się całkiem niewiarygodne zdolności
mimetyczne, jak to się określa. Niektóre smakujące ptakom ćmy
wytworzyły sobie wzory na skrzydłach stanowiące dokładną
imitację takich gatunków, które ptakom nie smakują, bo są
gorzkie. W jaki sposób przypadkowe mutacje mogą być odpowiedzialne
za takie upodobnienia to zmartwienie dla genetyków. Jednak imitacje
istnieją w naturze i, aby się popisać wiedzą, wyraziłem podziw
dla niezwykłego
owada,
dorzucając do tego kilka podobnych przykładów.
Leakey
słuchał rozbawiony, zgodził się ze mną, potem jednak od
niechcenia wspomniał pewien fakt. Koralowy kwiat odtworzony przez te
owady nie istnieje w naturze. I wtedy właśnie rozpoczął się mój
moment
osłupienia. Społeczeństwo
tego owada stworzyło
ową formę.
Kiedy
ja cierpiałem na mentalną niestrawność po usłyszeniu tej
niewiarygodnej informacji, ów sławny Kenijczyk, który dwa lat
później miał odkryć dawne stworzenie, nazwane Zinjanthropus,
i postawić przed nauką masę nowych zagadek – momentalnie
dostarczył nowego materiału dla mego, związanego z owym owadem,
zadziwienia. Powiedział mi mianowicie, że w muzeum Coryndon
wyhodowano wiele pokoleń tych stworzonek. I że w każdej partii jaj
składanych przez samicę, zawsze będzie co najmniej jedno z którego
potem wyłoni się owad z zielonymi, nie koralowymi, skrzydłami,
oraz pewna ilość z którego wyłonią się owady ze skrzydłami w
odcieniach pośrednich.
Przyjrzałem
się uważnie. Na szczycie owadziego kwiatu znajdował się malutki
zielony pączek. Dalej leżało około pół tuzina nie całkiem
dojrzałych kwiatów, na których koralowej czerwieni było tylko
trochę. Za nimi, na gałązce, przyczaiła się cała potęga
społeczności owada o nazwie flattid bug, o skrzydłach z
najczystszego koralu, dopełniająca dzieła i potrafiąca zmylić
oczy najgłodniejszego z ptaków.
Istnieją
chwile, gdy jedyną reakcją na jakieś ewolucyjne osiągnięcie może
być uczucie mrowienia w skórze głowy. A jednak moje osłupienie
nie osiągnęło jeszcze swego szczytowego momentu mózgowej pustki i
zdrętwienia. Leakey potrząsnął patyczkiem. Przestraszona owadzia
kolonia podniosła się z gałązki, wypełniając powietrze masą
trzepoczących skrzydłami owadów. Wydawały się całkiem takie
same, jak wszystkie inne chmary ciemii,
które spotyka się w afrykańskim buszu. Potem wróciły na swoją
gałązkę. Wylądowały bez jakiegoś zorganizowanego porządku i
przez chwilę na gałązce roiło się od drobnych stworzeń,
włażących jedno drugiemu na plecy, w czymś, co wyglądało jak
przypadkowe ruchy. Te ruchy jednak nie były przypadkowe. Moment
później gałązka była nieruchoma i znowu można było na niej
podziwiać ten sam kwiat. Zielony przywódca znowu zajął pozycję,
w której wyglądał całkiem jak pączek, a jego wielokolorowi
towarzysze ustawili się tuż za nim. Masa szeregowców także zajęła
swe zwykłe pozycje. Śliczny kwiat w kolorze koralu, nieistniejący
w naturze, został stworzony na moich oczach.
Tak właśnie wygląda
kolonia tego owada uformowana w nigdzie poza tym nie istniejący
kwiat.iii
Jakiś
rok później spędzałem noc w południowoafrykańskiej wiosce, wraz
z grupą naukowców. Jednym z tej grupy był dr. C. K. Brain,
zadziwiający młody człowiek z muzeum Transvaalu. Brain to
naukowiec naukowców i nie znam nikogo, kto by w tak młodym wieku,
na jakimkolwiek kontynencie, osiągnął tak szeroką renomę z
powodu tak różnych osiągnięć. Jest Rodezyjczykiem, pochodzi z
rodziny spokrewnionej z rodziną Eugene'a Marais. Ma długą,
dystyngowaną twarz, a jego zachowanie, całkiem inaczej niż moje,
składa się przeważnie z długich, dystyngowanych chwil milczenia.
Brain miał wtedy dwadzieścia siedem lat i wcześniej uzyskał
doktorat z geologii. Następnie przyszły trzy owocne lata
antropologii, w którym to czasie dostarczył paleontologii jedynego
pełnego geologicznego badania wszystkich pięciu stanowisk
zawierających szczątki australopiteków; rozwinął metody
datowania dawnych znalezisk, o których nikt przed nim nie pomyślał;
a jego odkrycie prymitywnych tłuków pięściowych z Sterkfontein
zostało przez dr. Kennetha Oakleya z British Museum uznane za jeden
z kamieni milowych stulecia. Teraz zaś, w wieku dwudziestu siedmiu
lat, ku rozpaczy antropologii, Brain kierował swą uwagę na
zoologię. Wolał, jak sam stwierdził, rzeczy żywe od martwych.
Byliśmy
zatem w Potgietersrus, pora była już dobrze po północy.
Siedzieliśmy, popijaliśmy, zajęci późną rozmową. Wspomniałem
o owadzie zwanym flattid bug, stosownie tajemniczym temacie na taką
porę. Nikt nigdy o nim nie słyszał. Opisałem go ze szczegółami
i przywołałem moje własne wrażenia. Jak takie dziwy mogły
istnieć? Wszyscy siedzieli w milczeniu. W końcu odezwał się
Brain.
„Musimy
sobie uświadomić”, powiedział, „że owad jest o dobre trzysta
milionów lat starszy od nas.”
Ssak
ma historię liczącą nieco ponad sto milionów lat. Historia owada
sięga czterystu milionów lat. Ewolucja miała dodatkowe trzysta
milionów lat na udoskonalenie intuicji, komunikacji i wzorców
społecznego zachowania rządzących życiem owadów. Kiedy
zadziwiają nas społeczeństwa flattid bug, albo pszczoły,
znajdujemy się w sytuacji dziecięcego gatunku o wybitnych
zdolnościach, zaszokowanego osiągnięciami istot niższych, które,
o czym mamy skłonność zapominać, są od nas zdecydowanie starsze.
Owady
rozpoczęły są ewolucję w momencie bardzo wczesnym w stosunku do
historii wszelkiego życia. Możemy studiować, jeśli chcemy,
indywidualne zachowanie owada, jego kolektywną psychikę, i jego
społeczeństwo, skonstruowane jako pojedynczy organizm, w którym
jednostka istnieje jako ułamek całości. I to nasze badanie musi w
nas wywołać ogromny podziw dla tego, co natura, mając dosyć
czasu, potrafi skonstruować z czegoś tak niewielkiego. Kiedy jednak
eksplorujemy świat natury w poszukiwaniu tych horyzontów
zwierzęcego zachowania, które są genetycznie związane z naszymi,
możemy niemal całkiem pominąć społeczeństwa owadów. Ich droga
oddzieliła się od naszej zbyt dawno, podążając własnym szlakiem
przez eony całkiem dla naszej dziecinnej wyobraźni nie do pojęcia.
Pradawność
owadziego społeczeństwa jest czynnikiem ignorowanym w rozważaniach
wielu politycznych myślicieli. Niektórzy z nas mogą widzieć w
termitierze doskonały model współczesnego państwa, a w zachowaniu
społecznym insektów idealny wzór dla ludzi. Nawet uznając mądrość
takiego ideału, musimy przetestować pokłady naszej własnej
cierpliwości. Udoskonalenie owych subtelnych instynktownych
schematów, których owadzie społeczeństwa wymagają, zajęło
naturze dodatkowe trzysta milionów lat.
3
Człowiek jest kręgowcem –
co oznacza, że ma wyposażony w stawy kręgosłup, coś, co w
ewolucyjnym procesie rozwinęło się zbyt późno, by mogło wpłynąć
na tę gałąź, do której należą owady. Pojawiło się także
zbyt późno, by mogło wpłynąć na losy mątwy i ośmiornicy,
kraba i małży. Tak więc możemy mówić, iż zachowanie małży,
dla przykładu, która nie może się poszczycić kręgosłupem, ma
dla człowieka mniejsze znaczenie, niż zachowanie złotej rybki,
która kręgosłup ma. Jeśli zaś znajdujemy jakąś cechę
dominującą wśród wszystkich gałęzi kręgowców, jak na przykład
instynkt utrzymywania i obrony terytorium, musimy stwierdzić, że
instynkt ten jest naprawdę istotny.
Bardziej konkretnie,
człowiek jest ssakiem. Nie składamy jaj, a nasze ciała są ciepłe.
Wiek ssaków można w przybliżeniu określić jako sto milionów
lat, aa zachowanie ssaków musi mieć większe znaczenie dla
ludzkiego badacza, od zachowania kręgowców w ogólności. Tak zatem
zachowanie lwa i wilka, antylopy i myszy, musi oświetlać zachowanie
człowieka, z większą intensywnością niż zachowanie dorsza.
Człowiek jest jednak przede
wszystkim naczelnym. Z tego powodu ród nadrzewnych istot, które
wyodrębniły się z
obejmującego wszystkie ssaki tła siedemdziesiąt milionów
lat temu, i w którym, od równie długiego czasu, zawiera się cała
nasza ewolucyjna historia, musi nas dotyczyć nas najbardziej. Gdy
przyglądamy się społecznemu zachowaniu małp, spoglądamy na coś
leżącego bardzo blisko domu. Kiedy zaś spojrzymy, jak to uczynimy
w dalszym toku naszej narracji, na zachowanie naczelnego który
poluje – tej drapieżnej podrodziny, której człowiek jest jedynym
żyjącym przedstawicielem – wtedy, z jedną istotną różnicą,
będziemy patrzeć na samego człowieka.
Co to właściwie jest
naczelny? Ze wszystkich zwierząt jest on najtrudniejszy do
zdefiniowania. Na różnych stadiach ewolucji naczelnych różne
gałęzie tej rodziny stawały się najbardziej widoczne. Raz były
to nadrzewne ryjówki, innym razem wyraki albo lemury. Małpy w
różnych okresach stawały się tymi naczelnymi, które najlepiej
oświetlone zostały niezmożonym punktowym reflektorem ewolucji. W
tej zaś chwili, przynajmniej na razie, naczelnym jest człowiek.
Bardziej szczegółowo przyjrzymy się charakterowi i historii
rodziny naczelnych, kiedy zaczniemy się zajmować pojawieniem się
ludzkiego gatunku. Na razie wystarczy stwierdzić, że naczelne
wyróżniają się jako grupa swym brakiem specjalizacji. Tylko jeden
anatomiczny szczegół mają wszystkie one rozwinięty bardziej niż
inne zwierzęta: mózg. Od ryjówki do człowieka, sekretem siły
naczelnych wydaje się połączenie nadzwyczajnego, przerośniętego
mózgu, ze zwyczajnym, nie za wielkich rozmiarów ciałem.
Jest to ciało zdolne do wykonania każdego zadania, nie ograniczane
jednak ani swą masywnością, ani specjalnymi potrzebami – ani
przez kopyta, ani przez rogi, ani przez monstrualny apetyt. Jesteśmy
jednak tak, jako rodzina, niewyspecjalizowani, iż jeśli ktoś chce
znaleźć szybki sposób na odróżnienie małpy wąskonosej od
szerokonoseji,
można tylko stwierdzić, że szerokonosa huśta się na gałęziach,
po których wąskonosa biega, oraz że wąskonose mają ogony, a
szerokonose nie.
Poza powiększonym mózgiem,
my naczelne mamy jeszcze jedną cechę – fizjologiczną –ą u
nas powszechną, a wyjątkową w świecie zwierząt. Jest nią nasza
wolność od seksualnych ograniczeń związanych z sezonową rują i
okresem godowym. Periodyczność u samic jest charakterystyczną
cechą wszystkich żyjących gatunków naczelnych, i nie tylko to,
ale cykl menstruacyjny trwa u wszystkich gatunków w przybliżeniu
tyle samo. U szympansów jest to 34-36 dni, u rezusów 28, u pawiana
30-40. I choć, zgodnie z najlepszą ustanowioną przez Du Chailluii
tradycją, uważano, że brutalny, oszalały z żądzy samiec
małpoluda brał swoją samicę nawet w czasie jej menstruacyjnych
okresów tabu, mamy teraz wyższe mniemanie o jego dobrym smakuiii.
Włazi na nią, fakt, ale nie stara się wejść w nią. Jak
Carpenter kiedyś to określił, to jest jedynie przyjacielski gest.
Modne kiedyś było, jak już
to widzieliśmy, sprowadzanie społeczeństwa naczelnych wyłącznie
do unikalnej możliwości uzyskiwania przez cały rok seksualnej
satysfakcji. Jednak inne unikalne czynniki mają porównywalne
znaczenie. Mamy więc powiększony mózg i jego zwiększoną zdolność
uczenia się. Mamy ciało tak w sumie bezbronne wobec drapieżników,
że brak mu nawet pazurów, którymi mogłoby walczyć. No i jest też
instynkt terytorialny, zapewne najistotniejszy z tego wszystkiego.
Każdy gatunek naczelnych, który dotąd badano – ze znaczącym
wyjątkiem goryla – utrzymuje własne terytorium i broni go.
Wszystkie te cztery czynniki
– seks, terytorium, powiększony mózg i bezbronne ciało –
wniosły swój wkład w ewolucję złożonego społeczeństwa
naczelnych. Piątym czynnikiem, dominacją, zajmiemy się w następnym
rozdziale. Ostatnim zaś czynnikiem był oczywiście życie na sposób
drapieżcy – wkład dokonany przez australopiteka. O tym
porozmawiamy w przyszłości.
Możliwość korzystania
przez okrągły rok z żeńskiego towarzystwa przyczyniła się bez
wątpienia do rozwoju u naczelnych trwałej rodziny, tak
charakterystycznej dla małp szerokonosych. Jednak wśród wielu
gatunków ptaków samiec, z niewielką szansą na seksualną
satysfakcję, także bierze sobie towarzyszkę na całe życie.
Samiec lwa cieszy się posiadaniem stałego haremu, ale jego
przyjemności, choć mnogie, są jednak wciąż sezonowe. Inne więc
czynniki niż seksualna satysfakcja muszą więc skłaniać samce
wielu gatunków, zarówno naczelnych, jak i do naczelnych nie
należących, do zaakceptowania seksualnych układów na całe życie.
Wśród małp zaś, wąsko i szerokonosych, te układy są tak różne,
i czasem tak skomplikowane, że nie daje się z przekonaniem
stwierdzić, iż choćby tylko sama trwała rodzina naczelnych, nie
mówiąc już o ich trwałym społeczeństwie, spoczywa wyłącznie
na seksualnym fundamencie.
Gibbon, najaktywniejszy i
najliczniejszy spośród obecnie żyjących małp szerokonosych, żyje
w południowo-wschodniej Azji. Bierze sobie na głowę żonę i na
tym poprzestaje, jest monogamiczny. Mniej wiadomo o zachowaniu jego
indonezyjskiego sąsiada, orangutana. Ten może być monogamiczny,
albo i nie. Inaczej jednak niż gibbon, dostrzega on, jak się
wydaje, niewiele uroku w ryzyku związanym z damskim towarzystwem.
Choć utrzymuje stałą rodzinę, ucieka od niej ile tylko może,
samotnie rozmyślając na jakimś osobnym drzewie. Dwie afrykańskie
małpy szerokonose, szympans i goryl, nie znajdują w monogamii
żadnych zalet. Każda z nich bierze sobie harem tak duży, jakiemu
tylko potrafi podołać, jednak zazwyczaj nie więcej, niż dwie lub
trzy kobiety. Wiosną roku 1960 nasze oceny dotyczące goryla zostały
jednak gwałtownie zweryfikowane w górę. Kilka tygodni przed moim
przybyciem do Ugandy na stokach góry Mahavura zakończył życie
ogromny samiec. Pozostawił po sobie syna-niedorostka i pięć wdów.
Syn wciąż uczepiony był martwego olbrzyma, a dziś znajduje się w
londyńskim zoo. Pięć wdów, porzucając zarówno dziecko, jak i
umierającego partnera, jak jeden mąż wyruszyły na gorączkowe,
trwające dziesięć dni, poszukiwania nowego męża. Znalazły go –
starzejące się stworzenie z jedną samicą i jednym dzieckiem. Tak
więc te wdowy znajdują się dzisiaj gdzieś na stokach wulkanu w
Ugandzie, stanowiąc istotną część sześcioosobowego haremu. Jest
powód by przypuszczać, że w świecie naczelnych rozmiar męskiego
haremu nie zawsze jest zdeterminowany męskim wyborem.
Rodzina naczelnych,
szczególnie wśród małp szerokonosych, może powstać poprzez
trwały seksualny układ pomiędzy samcem i jedną lub większą
ilością samic. Na tym się to jednak nie kończy. Ta grupa
rozszerza się dzięki szczególnej cesze młodych naczelnych –
powolnemu dojrzewaniu. Małpa szerokonosa dojrzewa w tropikach w tym
samym, mniej więcej, tempie, co człowiek. Powolność zaś
fizycznego rozwoju dodatkowo komplikuje inny czynnik, utrzymujący
ich dzieci długo na łonie rodziny. Ich instynkty są słabo
rozwinięte. Muszą się uczyć poprzez doświadczenie.
Marais przeprowadził kiedyś
udany eksperyment, mający przetestować względną siłę instynktów
i doświadczenia u wyższych i niższych zwierząt. Z rodzinnego
gniazda uzyskał malutką wydrę, a z ramion zmarłej matki,
malutkiego pawiana. Wydra, tak jak pies, jest jednym z
najbystrzejszych przedstawicieli zwierzęcego świata poza
naczelnymi. Pawian, największa z małp wąskonosych, jest jedynym
szerokowystępującym naczelnym, który z powodzeniem żyje na ziemi.
Choć fizycznie małpa szerokonosa jest nieco bliżej spokrewniona z
ludzką linią ewolucyjną, to jednak pawian jest najbardziej
znaczącym spośród wszystkich naczelnych. Jego naziemne życie
stwarza mu problemy z przetrwaniem, które bliskie są naszym
własnym.
Maleństwa Maraisa były
nowonarodzone. Wychował je z dala od ich naturalnych środowisk.
Wyda nigdy nie widziała wody, poza wodą do picia. Pawian nigdy nie
widział gór, które były przeznaczonym mu domem. Żadne z nich nie
miało żadnego kontaktu z przedstawicielami własnego gatunku, ani
też nie skosztowało pożywienia, które stanowiłoby część ich
normalnej diety. Po trzech latach Marais przywrócił każde z tych
stworzeń jego naturalnemu środowisku: wydrę uwolnił na brzegu
rzeki, pawiana włączył do stada. I oba zwierzęta były głodne.
Wydra, po raz pierwszy w
życiu została skonfrontowana ze swym naturalnym środowiskiem,
wodą. Zastanawiała się przez może trzydzieści sekund, potem dała
nurka i w ciągu niewielu minut złapała rybę. Instynkt rządził.
Inna była jednak historia biednego pawiana. Pałętał się tu i tam
bez celu. Dla niego zwykłe pozycje z diety pawianów
– korzonki, kolczaste gruszki, kolby
kukurydzy, owoce z sadów – nie znaczyły nic więcej, niż
popękane kamyki albo szczapy drewna. Widok skorpiona – wyjątkowego
przysmaku na stole pawiana – wywołały u niego apetyt wyłącznie
na paniczną ucieczkę. Nieszczęsne głodujące stworzenie, z
beznadziejnym, w wyniku źle spędzonej młodości, życiem,
zakończyło ów smutny eksperyment zjadając trujące jagody,
których normalny pawian by za nic w świecie nie ruszył, i musiało
zostać uratowane przed naturą przez samego przyrodnika.
Sławna historia młodej
lwicy Elsy, tak wspaniale opowiedziana przez Joy Adamson w książce
„Born Free”, jest tu także dobrym przykładem. Zanim Elsa mogła
zostać przywrócona jej naturalnemu buszowi, musiano ją nauczyć
zabijać. Jest to jednak wszystko, czego trzeba nauczyć młodą
lwicę, cała reszta to sprawa instynktu. Stado lwów to polujący
zespół. Starsi biorą na siebie odpowiedzialność za formowanie
zdolności młodych w jedynym społecznym celu całego stada –
zabijaniu. Żadne inne działania nie są podejmowane. W Rezerwacie
Krugera największą przyczyną śmiertelności
lwów jest rywalizacja o pożywienie pomiędzy dojrzałymi i
młodocianymi członkami stada. Od momentu, kiedy przestaje ssać,
lwiątko nie otrzymuje od lwicy żadnej pomocy ani ochrony. Zależy
wyłącznie od siebie i często z tego ginie.
Dla
naczelnych problem ten ma całkiem inną skalę. Elsa miała trzy
lata, kiedy powróciła do dziczy. Szympans, wzrastając w tropikach,
nie dojrzeje zanim nie skończy ośmiu czy dziesięciu lat. I tutaj
powiększony mózg wkracza na scenę naszej społecznej ewolucji.
Choć zapewnia on naczelnym ogromne korzyści z uczenia się, ten sam
mózg osłabia ich instynkty. Młody naczelny nie może być wolno
puszczony w świat, zanim nie zostanie wyedukowany. Tak więc
rodzina, ten podstawowy element konstrukcji społeczeństwa
naczelnych, rozszerzona zostaje o długi szereg młodych, w różnych
rozmiarach i na różnym poziomie głupoty. Samiec orangutana,
rozmyślający na swym osobnym drzewie, być może zaakceptował
stałość związku, odrzucając jednak katastrofalne jego
konsekwencje. Orangutan ma jednak inne przygnębiające powody do
rozmyślań: kurczenie się własnej domeny, która kiedyś
rozciągała się aż do Chin, teraz zaś ogranicza się do kilku
wysp w archipelagu Indonezji; rzadkość występowania swego gatunku
i trudności ze znalezieniem męskiego towarzystwa; stały brak
wystarczającej ilości owoców, by wyżywić własne wątłe ciałko,
z wynikającą z tego koniecznością ciągłych emigracji na stały
ląd, daleko od ulubionych bagnistych brzegów rzek. Nie jest
szczęściem być ewolucyjną porażką, a do tego ojcem!
Jakkolwiek
nie byłby orangutan nastawiony do rodziny, jako instytucji
społecznej, reszta świata naczelnych wita ją z radością. Tak
cenne w niej widzą rozwiązanie swych życiowych problemów, że
niewiele naczelnych zadowala się jedynie towarzystwem własnych
samic i potomstwa. Miast tego rozszerzają tę grupę do hałaśliwej
hordy, stałego i często pomieszanego stowarzyszenia kilku, albo i
wielu, rodzin – prawdziwego społeczeństwa naczelnych.
4
Jeszcze
w roku 1927 sławny antropolog Malinowski mógł zadeklarować, że:
„rodzina jest jedynym rodzajem zgrupowania, który człowiek
przejął od zwierząt”. To twierdzenie nie neguje społecznej
natury naczelnych. Sugeruje jednak, że wszelkie przedludzkie
społeczne więzy i konflikty miały związek z seksem lub jego
konsekwencjami. Jego teza i wcześniejsze podobne wnioski miały
głęboki wpływ na współczesną psychiatrię. A jednak jest to
ewidentnie teza fałszywa.
Rzadko
występujący orangutan z reguły żyje w izolowanych grupach
rodzinnych. Ewolucja jednak nie pokazuje go jako zwycięzcy.
Odnoszący sukcesy gibbon, najdoskonalszy z akrobatów, także
akceptuje społeczeństwo ograniczone do współpartnera i dzieci.
Jednak poza tymi dwoma przykładami nie można w świecie małp
znaleźć przykładu stworzenia, które by konsekwentnie w stanie
natury utrzymywało społeczeństwo tak proste, jak pojedyncza
rodzina.
Grupa
wyjców zawiera przeciętnie trzech samców i sześć lub osiem
dorosłych samic. Panamski czepiak żyje w stałych społecznościach
zawierających z reguły około ośmiu samców i piętnaście samic.
Stado rezusów, uważnie obserwowane przez Carpentera w Syjamie,
zawierało sześć samców i trzydzieści dwie samice. Ja sam nigdy
nie zaobserwowałem w Afryce stada koczkodanów liczącego mniej niż
czterdzieści osobników.
Szympansa
trudno jest obserwować, a jego obyczaje wydają się zmieniać.
Niels Bolwig opowiadał mi w Kampali, że jego obserwacje we
wschodniej Ugandzie wskazują na skłonność do społeczeństw
złożonych z jednej rodziny. Jednak spośród dwudziestu grup
badanych przez Nissena w Gwinei Francuskiej, sześć zawierało dwóch
lub więcej samców. Obserwacje goryli także w przeszłości były
tak niepełne, iż pozostawiały miejsce na przekonanie, że goryl to
stworzenie żyjące w pojedynczej rodzinie. Badane nad górskimi
gorylami w paśmie kongijskich wulkanów, dokonane przez George
Schallera, zawiera jednak obserwacje stałych grup, liczących nawet
i dwadzieścia siedem osobników, z czego siedem dorosłych samców i
dziewięć samic.
Pawian
hamadryas, w Sudanie, żyje w stadachiv
liczących do trzystu sztuk. Stado pawianów chacma, którymi
zajmował się Marais, także liczyło trzysta osobników. Fitzimons
kiedyś obserwował stado pawianów chacma liczące aż pięćset
sztuk. Z powodu swego naziemnego życia, pawian, jak to już
sugerowałem, prowadzi egzystencję bardziej zbliżoną do
egzystencji człowieka od każdego innego z naszych krewniaków wśród
naczelnych. Nie musimy jednak koncentrować się na środowiskowych
podobieństwach chcąc wycisnąć z pawiana pewne ludzkie
podobieństwa. Z wyjątkiem gibbona i orangutana, wszystkie
wyższe naczelne mają skłonność łączyć się w społeczności
większe i bardziej złożone od pojedynczej rodziny.
Przyrodnicy
z pokolenia Malinowskiego (i Freuda) nie potrafili pojąć, że
społeczeństwo naczelnych rzadko jest ograniczone do jednej rodziny.
I choć Zuckerman i jego współcześni skorygowali ten błąd,
uznając fakt istnienia wśród pod-ludzkich naczelnych szerszego
społecznego życia, nadal szerzyli owo wyolbrzymiające znaczenie
seksu złudzenie, a to w wyniku prowadzenia swych obserwacji w
chronionych klatkach ogrodów zoologicznych. Nie potrafili dostrzec
roli drapieżnika w życiu stworzenia o delikatnym ciele, i nie
potrafili ocenić zachowań terytorialnych przejawianych wyłącznie
poza tymi ogrodami. W stanie naturalnym seksualne możliwości i
obowiązki mogą służyć do stworzenia u naczelnych stałej
rodziny, ale terytorialne korzyści, możliwości i konieczności
sprawiły, iż wyewoluowały u nich większe społeczeństwa.
Samiec
gibbona ma na swych szczytach drzew środowisko dające mu niezłą
ochronę i nie potrzebuje sojuszników do obrony swego terytorium
przeciw innym gibbonom, ani swej rodziny przeciw naturalnym wrogom.
Pole bitwy zawieszone sto stóp ponad ziemią stanowi potężnego
sprzymierzeńca dla akrobaty jak nikt znającego swe nadrzewne
terytorium. Carpenter obserwował syjamskie gibbony dokonujące na
swoim terytorium skoków prosto w dół o długości czterdziestu lub
pięćdziesięciu stóp. To niebezpieczne życie i spora ilość
szczątków gibbonów, które kiedykolwiek zostały znalezione,
ukazuje ślady zaleczonych złamań kości. Szansa na przeżycie
wśród tych, którzy bronią terytorium musi być znacząco wyższa,
niż wśród tych, którzy dokonują inwazji.
Samiec
gibbona ma także korzyść z innej, i bardziej u naczelnych
zadziwiającej od monogamii, okoliczności. Jego popęd seksualny
jest słaby. Kopuluje rzadko, w wyniku czego ma niewiele
rodzicielskich obowiązków, a ze swą mała rodziną może sobie
pozwolić na brak szerszych więzów. Ze swą pogardą, zarówno dla
grawitacji, jak i dla wielożeństwa, ten szczupły szary akrobata
żyjący wysoko wśród zieleni, bardziej przypomina ptaka, niż
innych naczelnych. I jak ptak, dzieli swe terytorium jedynie z własną
rodziną. Mimo to, mając naprzeciw siebie naturalnego wroga, takiego
jak na przykład człowiek, gibbon także docenia obronne korzyści,
jakie zapewnia liczba. Carpenter kiedyś zakłócił swą obecnością
spokój aż trzech grup gibbonów naraz. Wszystkie samce natychmiast
połączyły się we wspólnych zwodzących manewrach. Kiedy
Carpenter się wycofał, wszystkie wróciły na swe zwykłe
terytoria.
Jeśli
spośród naczelnych gibbon cieszy się najbardziej sprzyjającym
habitatem, konstrukcją cielesną i temperamentem, to pawian ma tych
radości najmniej. Zamieszkuje bezlitosną ziemię, gdzie na względy
może liczyć tylko specjalista. Pawian zaś nie wyspecjalizował się
w niczym, poza złodziejstwem. Zebra może uciec, biegnąc szybciej
od swych prześladowców – pawian nie. Borsuk może się zagrzebać
od nich głębiej – pawian nie potrafi kopać głębiej, niż do
swego ulubionego korzonka. W ciągu milionów obfitych w pożywienie
lat lampart rozwinął w sobie szczególny apetyt na mięso pawiana,
a pawian nie może się z nim równać ani siłą, ani zdolnością
kamuflażu, ani szybkością. Od niepamiętnych czasów pyton
przejawia wyjątkowe upodobanie do niemowląt pawiana, ale natura
dała pawianowi niewiele miejsc, gdzie mógłby się schronić, i
które by nie były równie dostępne źle mu życzącemu pytonowi.
Aby go do końca pognębić, natura obdarowała pawiana także
burzliwym życiem erotycznym. Wobec tylu utrapień, pawian musi
szukać sposobów przetrwania nie tylko dla siebie, ale także dla
chmary swych żon i dzieci.
Pawian
też oczywiście nie jest całkiem pozbawiony atutów. Jest całkiem
silny. Jak wszystkie naczelne nie ma pazurów, ale jego paznokcie są
groźne. Ma kły jak sztylety. No i ma spryt. Kiedy plądruje na
jakiejś farmie i mężczyzna wyjdzie z domu, ucieknie. Jeśli
wyjdzie kobieta, zignoruje ją. Jednak jeśli zdeterminowany ludzki
wróg płci męskiej przebierze się w kobiece ubranie, pawian
natychmiast da nogę. W Południowej Afryce farmerzy są przekonani,
że pawian potrafi liczyć do trzech. Gdy stado pawianów chacma
pustoszy sad i pojawi się wściekły farmer, stado wycofa się, by
się pojawić natychmiast kiedy farmer sobie pójdzie. Jeśli trzech
farmerów wejdzie do sadu i dwóch się wycofa, pawiany nie dadzą
się oszukać i będą się trzymały z daleka. Dopiero jeśli do
sadu wejdzie czterech farmerów i trzech się wycofa, matematyczne
zdolności pawiana zawiodą. Wróci do sadu i wpadnie w pułapkę.
Taka
bystrość jednak nie przyczynia się za bardzo do bezpieczeństwa
pawiana, ponieważ oznacza ona tylko tyle, że do, i tak imponującej,
listy wrogów, dla których pawian nie jest równym przeciwnikiem,
dołączył także człowiek. Można by się zastanawiać dlaczego w
ogóle na świecie istnieją jakieś pawiany, skoro wszystkie szanse
zdają się przemawiać przeciw nim. A jednak pawian jest ewolucyjnym
sukcesem na niewiarygodną skalę. Po prostu kwitnie. Adaptuje się
do najbardziej nawet marginalnych warunków klimatycznych i
terenowych. Jako czołowy afrykański bandyta, jest praktycznie nie
do wytępienia, o czym zaświadczy każdy farmer. Jak przetrwał?
Najbardziej bezbronne ze zwierząt, uziemiony naczelny, pawian
przetrwał znakomicie rozwijając najbardziej wyrafinowane ze
wszystkich znanych naturze środków obrony – społeczeństwo.
To
nie jest ewolucyjny przypadek, że bezpiecznie żyjący gibbon może
sobie pozwolić na życie w społecznościach należących do
najmniejszej w świecie naczelnych, ani to, że zewsząd zagrożony
pawian żyje w społecznościach, które należą do największych.
Stado pawianów może liczyć wiele dziesiątków, albo i setki,
osobników. W typowym przypadku będzie liczyło tuzin, albo więcej,
dorosłych samców, każdy z własnym haremem i gromadą gąb do
wykarmienia. Będzie też zazwyczaj liczyło pewną, i różną w
różnych przypadkach, ilość kawalerów, tolerowanych ze względu
na ich udział w plądrowaniu i obronie, a żyjących w romantycznej
frustracji o różnym nasileniu. Dominujący pawian to praktyczne
zwierzę, które zdaje się być wystarczająco przekonane o tym, że
ilość przekłada się na siłę, by zaakceptować pewne
skalkulowane ryzyko dla swego rodzinnego pożycia.
Stado
trzyma terytorium wykorzystujące wszelkie korzyści, jakich może
dostarczyć okolica, i broni go przed pobratymcami. Jako
społeczeństwo przejawia ono wszystkie owe nieprzyjazne cechy, które
charakteryzują indywidualnego posiadacza terytorium, a więc izoluje
się od ogółu świata pawianów. Jednak grupa pawianów to
społeczeństwo złożone z jednostek – to nie jest kolonia owadów.
Pawian nie ma jak skorzystać z bogactwa społecznych instynktów
ewoluujących przez czterysta milionów lat, które by pokierowały
jego zbiorowym zachowaniem. Mimo to, pojedynczy pawian, jeśli ma
przetrwać, musi zadbać o to, by przetrwało jego społeczeństwo.
Musi, dla dobra grupy, stłumić wiele odruchów indywidualnej
ekspresji.
Pawiany
– i wszystkie inne naczelne – zbudowały swe złożone społeczne
instytucje na prostocie pradawnego terytorialnego popędu. Członkowie
grupy są jednocześnie izolowani od wszystkich innych przez
terytorialną wrogość, i zespoleni ze sobą przez obronę
terytorium. Obcy musi być znienawidzony, swój musi być chroniony.
Dla obcego nie może istnieć żadna tolerancja, żadna litość,
żaden pokój, wobec swojaka trzeba czuć przynajmniej jakąś prostą
lojalność i poświęcenie. Jednostka musi bronić grupy, grupa musi
bronić jednostki.
Przez
wiele lat wielki autorytet w sprawach zachowania człekopodobnych w
niewoli, W. Kohler, eksperymentował na szympansach w swoim ośrodku
na Teneryfie, jednej z Wysp Kanaryjskich. Szybko zaobserwował, że
jeśli jeden szympans miał być ukarany, dozorcy groziła zemsta
wszystkich. Zuckerman zauważył ten sam problem w londyńskim zoo.
Przez wiele lat zbiorowisko pawianów hamadryas trzymano tam na
terenie nazwanym – dzięki wzlotowi wyobraźni, jakim tylko
człowiek mógłby się poszczycić – Monkey Hill („Małpie
wzgórze”). Usuwanie stamtąd martwych pawianów stanowiło poważny
problem dla strażników – pawiany broniły nawet martwych ciał.
Grupy
zebrane w warunkach niewoli są sztuczne, ale mimo to bronią
jednostki. W dziczy będą jej bronić nawet kosztem znacznego
ryzyka. Jeden z największych afrykańskich strażników dzikiej
zwierzyny, Stevenson-Hamilton, zaskoczył kiedyś w buszu stado
pawianów. Stado natychmiast się wycofało, ale jeden z ich liczby
pozostał samotnie na drzewie. Opuszczony, przerażony pawian wołał
o pomoc. Część stada powróciło. Nie były gotowe go zostawić.
Stevenson-Hamilton złapał tego samotnego pawiana, a stado nadal nie
chciało odejść. Dopiero kiedy kilka zwierząt zostało
zastrzelone, stado w końcu uciekło.
Afrykańscy
myśliwi wspominali liczne przypadki altruistycznego zachowania.
Zanotowano na przykład, że ciekające stado pawianów zabrało
swego rannego członka. Pewien myśliwy zabił pawiana i znalazł się
oko w oko z całym stadem. Stado otoczyło zabitego i nie chciało
odejść. Istnieje też historia o pewnym stadzie, które wpadło w
pułapkę i uciekło, pozostawiając kilku zabitych. Jednym z nich
była matka, do której martwego ciała przytulało się niemowlę.
Inny pawian zawrócił, złapał malca i uciekł. Jak wiele z tych
opowieści jest prawdziwych, nie potrafię ocenić. Przykłady
autentycznego poświęcenia, lub czegoś przypominającego prawdziwy
heroizm, muszą z pewnością być rzadkie. Niebezpieczne jest też
opisywanie takich zachowań przy pomocy ludzkiej kategorii –
altruizmu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wszystkie jednostki
będące członkami grup, wykazują, w różnym stopniu, w odpowiedzi
na wszelkie zewnętrzne zagrożenie, reakcje mające na celu grupowe
przetrwanie. I czasem taka reakcja może być naprawdę niezwykła.
Eugène
Marais zanotował
pewien przypadek, co którego nie istnieją żadne powody, by go
kwestionować. W paru swych wczesnych obserwacjach, jak już
wspomniałem, wydaje się, że mógł wpaść w pułapkę
antropomorfizmu. Jednak w jego zapisie jednego strasznego zmierzchu w
Waterbergu nie można znaleźć posmaku dobrodusznej spekulacji czy
ludzkiej identyfikacji. Interpretacja nie gra tu żadnej roli. Te
rzeczy się wydarzyły i wydarzyły się w pewnej kolejności. To
wszystko.
Pawian boi się człowieka, jako
najnowszego uzupełnienia swej listy naturalnych dyskomfortów.
Nieszczęściem pawiana jest to, iż jego apetyt na owoce i kolby
kukurydzy, w połączeniu ze skłonnościami, które trudno byłoby
nazwać umiłowaniem prawa, doprowadzają go tak często do konfliktu
z lokalnymi farmerami. Co pewien czas pawian jest oficjalnie
ogłaszany plagą. Za jego skalp wyznacza się nagrodę. Strzelanie
do pawianów stawało się w co trudniejszych czasach swego rodzaju
patriotycznym czynem, dokonywanym dla domu i ojczyzny. Jednak to nie
ten, tak niedawno pozyskany, wróg, jakim jest człowiek, wzbudza w
pawianie prawdziwą panikę. Ta rola jest zarezerwowana dla wroga o
wiele dawniejszego – dla lamparta. O zmierzchu.
Waterberg
to było samotne miejsce, w tamtych latach na przełomie wieków.
Nadal zresztą jest, jeśli o to chodzi. Noc zapada jak cichy pociąg
ekspresowy, a mrok staje się spokojny od zwierzęcego nasłuchiwania.
W ostatniej godzinie przed zmrokiem stada pawianów na całym
kontrolowanym przez
Maraisa terenie powracały ze swych porozrzucanych żerowisk do
bezpieczeństwa domu i znacznej liczby. Jedno szczęśliwe stado, na
przykład, spało w niemal niedostępnej jaskini, pięćset stóp
ponad ziemią,
na bardzo stromym klifie. Dostęp do tej groty zapewniała półka
skalna, długa na pół mili i miejscami mająca zaledwie sześć
cali szerokości, zawieszona, jak i sama grota, na wysokości, z
której upadek musi być śmiertelny zarówno dla pawiana, jak i dla
każdego z jego wrogów. W ostatniej godzinie przed zachodem słońca
ta półka zatłoczona była przez stado poszukujące bezpieczeństwa.
Marais obserwował, podziwiając porządek, w jakim zwierzęta się
poruszały. Ostrożność wyjątkowo uciszyła normalną paplaninę
pawianów. Dorosłe samce prowadziły, potem szły bezdzietne samice,
następnie samice, których pleców i brzuchów czepiały się
niemowlęta. Marais zanotował, że niebezpieczeństwo może
wprawdzie uciszyć głos pawianów, ale nie chęć do zabawy ich
młodych. W najbardziej niebezpiecznych miejscach dzieciarnia nie
potrafiła się oprzeć pokusie pociągania sąsiadów za ogony,
jeśli nadarzyła się taka okazja. W końcu jednak grota się
wypełniła, a skalna półka opustoszała. Zapadła noc. Śmierć na
bezszelestnych stopach wędrowała przez las, przez krzaczaste
zarośla i przez polanę. Zimne gwiazdy, brutalne w swej nieczułości,
uczyniły z nieba niemal pustą przestrzeń. Ale przynajmniej
zwierzęce społeczeństwo było bezpieczne i mogło spać spokojnie.
Inne stada żyjące w Waterbergu,
jak na przykład stado które studiował Marais, nie posiadały
fortec o porównywalnej sile. Wszystkim im jednak, jakiekolwiek
byłoby zagrożenie, noc przynosiła jedno przerażające widmo.
Marais zawsze wiedział, kiedy lampart znajdował się w pobliżu
jego stada. Chronione wyłącznie przez wgłębienia w poszarpanych
skałach i zamaskowane jedynie przez konary masywnego starego
figowca, stado zaczynało się wtedy niespokojnie poruszać. Wyczuwał
niepokój, a potem dochodziło go specjalne, związane z zagrożeniem,
zawołanie. Bezsilnie stado oczekiwało, aż niewidzialna śmierć,
nie zauważywszy go, pójdzie dalej. Pewnej jednak nocy lampart
przyszedł wcześnie.
Był
wciąż jeszcze zmrok. Stado pawianów dopiero co wróciło z
żerowiska i ledwo miało dość czasu, by się rozproszyć po
skałach wysoko się piętrzących poza figowcami. I oto nagle wydaje
z siebie pisk przerażenia, a Marais widzi lamparta. Wyszedł z
buszu, pewny swego, powolutku. Tak bezbronne są te pawiany, że
lampart zdaje się dostrzegać, iż nie ma powodu do pośpiechu.
Przysiadł tuż pod niewielkim skalnym nawisem, obserwując swą
zdobycz i analizując teren. Marais zauważył zaś dwa samce pawiana
ostrożnie wyłaniające się zza skały wprost ponad drapieżnikiem.
Oba samce poruszały się
ostrożnie. Lampart, jeśli je w ogóle dostrzegł, zignorował je.
Całą jego uwagę przykuwała wielka kłębiąca się, piszcząca,
bezbronna horda pomiędzy skałami. Potem oba samce rzucają się w
dół. Spadły na lamparta z wysokości dwunastu stóp. Jeden wgryzł
się w kręgosłup drapieżnika, drugi rzucił się mu do gardła,
uczepiając się od spodu łapami jego szyi. Momentalnie lampart
rozpruł pazurami swych tylnych łap brzuch pawianowi wiszącemu mu
na szyi i chwycił szczękami tego, którego miał na plecach. Było
jednak już za późno. Pawian z rozprutym brzuchem, dość długo
przed śmiercią wpijał się zębami w jego gardło, by dosięgnąć
kłami żyły szyjnej. Marais obserwował, podczas gdy pod niewielkim skalnym nawisem wszystko zastygało w bezruchu. Zapadała noc. Śmierć, ukryta przed wszystkimi poza niewzruszonymi gwiazdami, otuliła zarówno zdobycz jak i drapieżnika. We wgłębieniach zaś majaczących w ciemnościach skał, zwierzęca społeczność zapadała w sen.
5
Seks
to dodatkowe przedstawienie w zwierzęcym świecie, bo dominującą
barwą tego świata jest strach. Tylko za ogrodzeniami czy fosami
ogrodu zoologicznego ujrzymy seks zajmujący miejsce na głównej
scenie. Bo nie ma terytoriów w zoologach, nie ma drapieżnikówv,
i nie ma strachu. Wszystkie te subtelne instynktowne mechanizmy,
które dzięki naturalnej selekcji wyewoluowały, aby sprzyjać
przetrwaniu jednostek lub przetrwaniu gatunków, także są
zawieszone. Jedynie seks i zdrowy apetyt pozostały dla nas widoczne.
Jak to, jednak subtelne mogą być owe instynktowne społeczne
reakcje w stanie natury, zostało zanotowane przez niejednego
obserwatora. Nawet w zoo można niektóre z nich dostrzec.
Kiedy
Kohler obserwował prawdopodobieństwo zbiorowej
retrybucji ze strony szympansów, zanotował także, iż ta obrona
następowała jedynie jeśli ukarany szympans
wydał konkretny, charakterystyczny okrzyk. Zuckerman obserwował to
samo dziwne zachowanie wśród pawianów na Małpim Wzgórzu. Grupa
ruszała bronić jednego ze swych członków, ale tylko jeśli wydał
on pewien określony okrzyk. Stevenson-Hamilton zanotował podobne
zachowanie wśród pawianów w stanie dzikim. Zbiorowa reakcja w
społeczności naczelnych nie jest wywoływana przez nieszczęście
pojedynczego członka, tylko przez specjalny głosowy sygnał.
Zuckerman
zauważył też, że ilekroć strażnicy próbowali usunąć ze
Wzgórza zwłoki – dowolne zwłoki, czy to było niemowlę w
ramionach jego matki, czy starzec który przeniósł się do lepszego
świata, czy po prostu jakąś nadmiernie poturbowaną ofiarę
zwierzęcych porachunków – obrona tych zwłok była zawsze
poprzedzona charakterystycznym niskim, chóralnym szczekaniem.
Zuckermanowi wydało się bardzo nieprawdopodobnym, by pawian
potrafił jakoś specjalnie rozpoznać śmierć, a ja raczej się z
nim zgadzam. Grupa broni zwłok tak, jakby broniła żywego
towarzysza,
nie rozpoznając jego specjalnego stanu. Śmierć nie jest dotykalną
rzeczą, a czymś ogólnym, wnioskiem, nazwą, którą człowiek
nadaje pewnemu konkretnemu abstrakcyjnemu stanowi nie-istnienia, i
wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, by zwierzę potrafiło
reagować na taki konceptualny stan. Jest tu jednak pewien problem. W
głębi Waterbergu, ponad pół wieku temu, Marais słyszał i opisał
to samo charakterystyczne szczekanie pawianów. Leżąc w środku
nocy w swym łóżku, słyszał ten ich chór, gdzieś głęboko w
górach. I wiedział z całą pewnością, że rano najdzie zwłoki
przyjaciela, który odszedł.
Jest
wiele rzeczy, których się jeszcze od zwierząt nie nauczyliśmy,
wiele takich, które niedługo poznamy, i wiele takich, których nie
poznamy nigdy. Jeśli zgadzam się z Zuckermanem co do niewielkiego
prawdopodobieństwa głosowej reakcji zwierzęcej społeczności na
śmierć któregoś ze swoich, czynię tak dla zasady, a także
dlatego, iż nie zgromadzono dotąd dość dowodów, które by tę
tezę podważały.
Czynię tak jednak z głęboką wiedzą o tym, że tym autorytetom od
zachowania zwierząt, które z największym przekonaniem głosiły
doktryny o zwierzęcych ograniczeniach, historia zgotowała wyjątkowo
żałosny los.
Społeczeństwo
środkowoamerykańskich wyjców, o ile wiem, nie reaguje głosem na
śmierć. Jednak poszczególny wyjec komunikuje swe reakcje na
dziewięć różnych sytuacji za
pomocą dziewięciu określonych i różnych od innych okrzyków,
każdy z których ma znaczenie dla jego społeczności. To jest
dokładnie ta sama liczba, co liczba okrzyków gibbona czy
dalekowschodniego siamanga. Najbardziej charakterystycznym z okrzyków
wyjca jest sygnał, że terytorium jest zagrożone
inwazją,
który ma mniej więcej taki wpływ na grupę wyjców, jak okrzyk
„Pamiętaj o Alamo!” na grupę Teksańczyków.
Inny okrzyk, całkiem inny, wyraża po prostu podejrzenie. To jest
alarm, kierujący uwagę grupy na jakiś możliwy kłopot.
Emocjonalną konsekwencję tego okrzyku, całkiem przeciwnie, niż w
przypadku zawołania wojennego, wyraża cisza. Inny sygnał głosowy,
o wiele mniej dramatyczny, dałby się prosto zinterpretować jako
„Idźmy w tę stronę”. Pojawia się wtedy, gdy jakiś samiec, w
ciasno zbitej żerującej grupie, wpada na nagły pomysł tego
rodzaju, którym musi się zresztą podzielić. Jeśli grupa go
zaakceptuje, wtedy wszyscy ruszają za pomysłodawcą. Często się
jednak zdarza, że inny samiec powtarza ten sam okrzyk, wyrażając w
ten sposób swoje własne zdanie na temat przyszłego kierunku marszu
całej grupy. Kłótnia, która się potem wywiązuje, zgodnie z
uświęconą wśród wyjców tradycją, będzie zawierała minimum
przemocy przy maksimum harmideru.
Prędzej czy później grupa dogada się ze zwycięzcą i wszyscy
ruszą w drogę.
Lorenz
miał długie doświadczenie ze społecznością kawek, niewielkiej,
inteligentnej i uroczej odmiany europejskiej wrony. Odkrył w
społeczności kawek okrzyk porównywalny pod względem znaczenia, a
także w wynikającej zeń kłótni, do „Idźmy w tę stronę”
wyjca. Kawki mają jednak także i inny okrzyk, całkiem inny pod
względem brzmienia i znaczenia, a oznaczający: „Wracajmy do
domu!” Jeszcze inny spośród charakterystycznych okrzyków kawek
wynika z pewnej szczególnej cechy tego gatunku: otóż pisklęta
kawki nie potrafią rozpoznać naturalnych wrogów. Pisklę kawki
będzie naiwnie przyglądać się z zaciekawieniem zbliżającemu
kotu. Nic, z wyjątkiem owego specjalnego okrzyku wydanego przez inną
kawkę, nie zakłóci dobrego samopoczucia pisklaka. To ów okrzyk,
nie zaś widok wroga, uczy go, kto na tym świecie dobrze mu życzy,
kto zaś źle.
Ptaki,
tak jak i naczelne, mają znakomitą zdolność uczenia się z
doświadczenia. Natura skorzystała z tej zdolności, wyposażając
społeczeństwo kawek – nie zaś indywidualną kawkę – w
świadomość zagrożeń. Każde pokolenie kawek komunikuje
następnemu, poprzez swój ostrzegawczy okrzyk, mądrość
zgromadzoną przez całą historię ich gatunku. Kiedy pojawia się
nowe zagrożenie w życiu kawek, widoczne staje się, o ile bardziej
selektywny i przystosowawczy od sztywnego aparatu indywidualnego
instynktu jest mechanizm zbiorowego doświadczenia.
6
Społeczeństwo
jest najlepszym przyjacielem każdego z naczelnych. W grupowej
reakcji odnalazł on broń zwielokrotniającą liczbę jego oczu,
wagę jego mięśni, ilość rzędów jego bojowych zębów. Poprzez
mechanizm społeczny naczelny zapewnił sobie największy zwrot ze
swego największego zasobu: mózgu; i najmniejsze możliwe straty z
powodu swej wrodzonej ułomności: ogólnej słabości swego ciała.
Istnieje
porządek w całym zwierzęcym świecie. Stoimy przed klatką w zoo i
obserwujemy coś, co wydaje nam się być pogodną lub rozdrażnioną
anarchią. W każdym razie jest to życie wolne od reguł, może
zresztą dlatego tak lubimy chodzić do zoo. Jednak w stanie natury
życie zwierzęcia nie jest takie. Stosuje się do reguł i przepisów
terytorialnego zachowania. Jeśli to zwierzę społeczne, to
przestrzega reguł i przepisów własnego społeczeństwa, a jego
osobiste skłonności muszą, czasami, ustąpić przed tego
społeczeństwa potrzebami. W tym względzie zwierzę akceptuje i
przyjmuje na siebie swego rodzaju pierwotną moralność.
Dzikie
zwierzę nie jest wolne. Jeśli jest małpą, jego zachowanie podlega
wymogom przetrwania jego potomstwa, które musi zostać nie tylko
nakarmione i obronione, ale także wyedukowane; wymogom obrony
terytorialnej; oraz prawom dominacji, którym zaraz się przyjrzymy.
Przede wszystkim zaś, ponieważ jest to zwierzę polegające dla
swego przetrwania na społecznych mechanizmach, jego osobiste
skłonności podlegają porządkowi narzuconemu przez wymagania jego
społeczeństwa. Naczelny to gość wyjątkowo wprost uporządkowany.
Usuńmy jednak z jego życia jeden czynnik – terytorium – i
wszystko może się wydarzyć.
Opowiadałem
już wcześniej, jak to C. R. Carpenter osiedlił jakieś 350
indyjskich rezusów na wyspie Santiago, w pobliżu wybrzeża Puerto
Rico. Ów długi, starannie kontrolowany, eksperyment był może tym,
który najwięcej ujawnił na temat zachowania naczelnych, ze
wszystkich, kiedykolwiek dokonanych, obserwacji. Jeden jednak jego
etap przebiegł nie całkiem zgodnie z planem.
Zwierzęta
były transportowane morzem. Przeniesienie ich do nowego habitatu
oznaczało, iż musiały się przyzwyczaić do nowej diety. Aby je do
tej nowej diety przyzwyczaić, konieczne było karmienie ich bardzo
skąpo i utrzymywanie w stanie ciągłego głodu. Ta faza
przygotowania, zgodnie z planem, miała mieć miejsce podczas
morskiej podróży. Na morzu jednak małpy nie miały terytoriów. W
Indiach terytorialne zachowania były częścią ich ewolucyjnej
tradycji, na wyspie zaś Santiago miały ustalić sobie nowe
terytoria i zorganizować nowe społeczeństwa. Na statku nie było
jednak takiej możliwości. Tak więc, bez maszynerii ich społecznego
życia, głodne małpy pogrążyły się w anarchii, tracąc
najprostsze nawet odruchy swego społecznego porządku.
Można
by sądzić, że obrona własnego dziecka przez matkę będzie
instynktem tak głębokim, iż będzie wciąż działał, niezależnie
od wszelkich odstępstw od normalnego życia. Nic nie mogłoby być
bardziej fałszywe! Bez dyscypliny terytorium i społeczeństwa,
matki kotłowały się w walce o pożywienie, nie zwracając uwagi na
swe dzieci. Raz po raz jakaś matka walczyła z własnym dzieckiem o
byle ochłap. Żaden samiec, ma się rozumieć, nie wystąpił w
obronie kolegi czy potomka. Bez terytorium był tam tylko terror. Do
końca podróży dziesięcioro młodych było martwych.
Coś
koło roku zajęło tym rezusom, jak już wspomniałem, podzielenie
trzydziestu sześciu akrów wyspy Santiago na terytoria, każde z
jego nowozorganizowanymvi
społeczeństwem. W czasie tego roku nie było tam braków żywności,
ponieważ opiekun rozdzielał ją codziennie. Nie brakło tam, w
istocie, niczego poza społeczeństwem. To było jednak dość. Do
końca tego roku więcej małych rezusów zostało zabitych przez
dorosłe rezusy, niż zmarło ze wszystkich innych powodów łącznie.
Potem warunki się ustabilizowały. Ustalone zostały terytoria,
społeczeństwa oddzieliły się od siebie i zunifikowały. Samice
odzyskały macierzyńskie uczucia, samce odzyskały szacunek dla
reguł i przepisów. Śmiertelność dzieci szybko przestała być
problemem zagrażającym przetrwaniu rezusów.
Istnieją
ptaki, takie jak jaskółka i kawka, oraz ryby, takie jak śledź i
dorsz, tworzące społeczeństwa oparte na czymś innym, niż popęd
terytorialny. Jednak w rodzinie naczelnych, do których nasza własna
gałąź należy od siedemdziesięciu milionów lat, pozbawienie
terytorium, to pozbawienie społeczeństwa, a być pozbawionym
społeczeństwa to niemal to samo, co być pozbawionym wszystkiego.
-----------------------------------------------------------------
PRZYPISY (wszystkie pochodzą od tłumacza, czyli mnie):
i Tak
to skomentował na moim blogu jeden czytelnik: „Ardrey zrobił
literówkę albo oficjalna pisownia się nieco zmieniła od tego
czasu. Flatid bugs to są pluskwiaki z rodziny Fulgoromorpha -
piewikowate. Sądząc po opisie moze chodzić o "flatid leaf
bugs"- piewika z gatunku Phromnia rosea, nie ma polskiej
nazwy.” I dał mi link do tego obrazka, który tu wkleiłem.
Dzięki! Ale skoro „nie ma polskiej nazwy”, to pozostanie tak,
jak Adrey napisał.
ii Bo
ćmy, jak się niedawno dowiedziałem, wcale nie muszą być
szaro-bure i nocne! A tym bardziej jeśli afrykańskie. No o te
flattid bugi to są właśnie ćmy.
iii
To akurat zdjęcie nie pochodzi z książki Ardreya, tylko zostało
znalezione w internecie, ale uznałem, że warto to pokazać.
(Próbowałem je umieścić w samym przypisie, co by było
elegantsze, ale są z tym techniczne problemy.)
iv Czyli
w oryginale „ape” i „monkey”. (To „ape” nazywa się
także ponoć ostatnio hipernaukowo „małpoludem”, ale to by nam
tutaj za wiele myliło.
v Paul
Belloni du Chaillu (ur. 31 lipca 1835, zm. 30 kwietnia 1903) -
amerykański podróżnik i antropolog. (Nieco więcej w
Wikipedii, ale raczej nie tej po polsku, bo tam niemal tylko tyle.
Plus portrecik.)
vi Tego, przyznam, całkiem nie zrozumiałem. Tłumaczę jednak
absolutnie wiernie, bo taka moja rola.
vii W
oryginale, i w ogóle po angielsku, takie „stado pawianów” to
„baboon troop”, a „troop” to „oddział”, jak wojska. Co
dodatkowo wzmacnia i dodaje kolorytu temu, co Ardrey mówi o
pawianach.
viii Oczywiście
chodzi tu o to, że nie ma drapieżników, które by polowały na
zwierzęta w zoologicznym ogrodzie. Same drapieżniki w zoologach
jak najbardziej bywają. (Wyjaśniam, choć to chyba dość
oczywiste, żeby nie było, że coś źle przetłumaczyłem.)
ix Żaden
TW nie będzie mi dyktował, jak mam pisać po polsku! Takie rzeczy
zawsze pisało się razem i ja tak nadal będę pisał.
Wszystko ładnie-pięknie tylko, że pluskwiaki to nie ćmy.
OdpowiedzUsuńĆmy to takie motyle, ino zazwyczaj nocne i szarobure, z grubymi czułkami, zwłaszcza u nas w Palearktyce.
Pluskwiaki to pluskwiaki (mszyce, czerwce, nartniki et consortes), to zupełnie inny rząd, może nawet nadrząd niż łuskoskrzydłe (ćmy+motyle dzienne).
Wszystko przez tradycyjny luz Anglosasów, którzy w tekście pop-naukowym ładują maksymalnie nieprecyzjnie bugi i bądź tu mądry, domyślaj się z kontekstu, kiedy Ardrey pisze o ćmach, a kiedy o pluskwiakach?
Wieloznaczność terminu bug fajnie omawióno w komentach do Łajki:
"Bug - Specifically, an insect of the order Hemiptera, known as the "true bugs".
Informally, an insect, spider or other small pest excluding rodents; including most arthropods, except marine crustaceans, including individuals or species of
centipede
millipede
mite
tick
woodlouse
Bacterium or any microorganism that causes illness and has a superficial resemblance to an insect, or bug, when viewed through a microscope
Bug, a hybrid dog that is a cross between a pug and a Boston terrier
One of several species of slipper lobster, such as
Balmain bug
Moreton Bay bug"
Ardrey pisząc o piewikach flattid bugs opisuje tzw. true bugs, gdyż piewiki to kuzyni mszyc i czerwców. Ale pisząc o ćmach pisze mniej formalnie.
"Można by sądzić, że obrona własnego dziecka przez matkę będzie instynktem tak głębokim, iż będzie wciąż działał, niezależnie od wszelkich odstępstw od normalnego życia. Nic nie mogłoby być bardziej fałszywe! Bez dyscypliny terytorium i społeczeństwa, matki kotłowały się w walce o pożywienie, nie zwracając uwagi na swe dzieci. Raz po raz jakaś matka walczyła z własnym dzieckiem o byle ochłap. Żaden samiec, ma się rozumieć, nie wystąpił w obronie kolegi czy potomka. Bez terytorium był tam tylko terror. Do końca podróży dziesięcioro młodych było martwych."
OdpowiedzUsuńTen fragment aż się prosi o przytoczenie (w przypisach?) analogicznych zachowań u ludzkich społeczeństw np: społeczeństwo Pigmejów Ików po ustanowieniu parku narodowego na ich odwiecznych terytoriach łowieckich, albo jakiś fragment Borowskiego np z "Proszę Państwa do gazu", gdy z pośród tłumu wychodzi kobieta, a za nią biegnie jej dziecko, krzycząc: mamo, mamo. Kobieta jednak nie zatrzymuje się, zakrywa twarz rękoma i próbuje uciec, żeby trafić między panie, które nie będą od razu skremowane, lecz dostaną się do obozu na dłużej - ergo będą miały szansę przeżyć.
A yntelektualiści dziwią się, że lud boi się obszarów Natura2000 i nie chce powiększenia PN w Polsce.
@ Towarzysz Mąka
OdpowiedzUsuńO pigmejach Ik to Ardrey pisał, a co więcej jest to nawet na tym blogu. Rzeczywiście b. interesująca sprawa.
Z tym robactwem, za to, to już mnie całkiem skołowałeś. Za długo to żyje!
Pzdrwm
@ Wsie w Mieście
OdpowiedzUsuńHłe, hłe! Ale ubaw! Sporządzając ebooka w .pdf zauważyłem, żem opuścił jeden podrozdział.
Tak że wróćcie tu jeszcze kiedyś i doczytajcie, OK?
Zaznaczę ten podrozdział jakoś widocznie, żebyście nie musieli przymusowo czytać ponownie całości.
Pzdrwm
Jeżeli chodzi o "Ikowie – ludzie gór Colin Turnbull" to, o ile Alzheimer mnie nie myli, książka jest podobno fałszywką.
OdpowiedzUsuń"Jeżeli chodzi o "Ikowie – ludzie gór Colin Turnbull" to, o ile Alzheimer mnie nie myli, książka jest podobno fałszywką."
OdpowiedzUsuńCzy ja wiem? Polskie tłumaczenie kuleje stylistycznie, ale żeby od razu wszystko było zmyślone niczym pacjentki profesora Freuda? albo eksperymenty Galileusza?
Fajnie, że Ardrey przywraca wiedzę o dokonaniach Marais'a, zawłaszczonych przez Maeterlincka, ale powtarzam: Wilson to wszystko spenetrował dokładniej, głębiej i systematyczniej - tak jak Spengler był lepszym historiozofem od Vica, a Darwin lepszym przyrodnikiem od Arystotelesa.
A propos rozczulającej nieznajomości przyrody u naszej prawicy cytat z kolegi Rolexa: "To jest tak, by rzecz postawić na ostrzu noża: albo chcemy przetrwać jako pula genów, a wtedy trwajmy w kształcie magmowatym, wypinając pupy na zewnątrz, by pulę ubogacić i umocnić, tak jak to robią wszystkie zwierzęta, albo zdecydujmy się na odtworzenie narodu i a państwa, ale to jest bardzo niebezpieczne i obarczone dużym ryzykiem, z którego trzeba sobie zdawać sprawę. Nie ma prostej drogi, a co gorsza nie ma wzorów do naśladowania.". Przecież dawanie tyłka spowoduje właśnie zatratę unikatowej puli genów poprzez zalanie jej genami z zewnątrz. Poza tym skąd przekonanie, że takie wilki czy pawiany dałyby się pokornie zagryzać albo odstrzeliwać?
Dalej jest równie miodnie: "Nie ma dzisiaj innego, lepszego rozwiązania niż szukanie oparcia Kościele, tak w zakresie oświaty, szkolnictwa wyższego, jaki i odbudowy administracji, czy życia małych wspólnot. (...) Biskupi przechodzili na żołd cara, ale Kościół się nigdy z cerkwią nie połączył."
OdpowiedzUsuńA Unia Florencja i Brzeska, że spytam? A Święte Przymierze cara, kajzera, cesarza z papieżem? To już nawet na IV RP Los nieśmiało przypomina kolegom-katolikom, że o ile w Polsce antyklerykalzim wynikał ze skurwysyństwa, o tyle na zachodzie odwrotnie: to raczej wierność KrK była fundamentalnie sprzeczna z racją stanu i elementarną moralnością jak to widziano w czasach Borgiów itd.
"Przeprowadzanie lustracji uniwersytetów, czy też zlikwidowanie ich autonomii byłoby takim samym sowietyzmem, jakim jest ich dzisiejszy stan."
OdpowiedzUsuńNo pewnie: po co amputować zgangrenowane kończyny? Niech ropieją dalej, zakażając resztę ciała!
Komuniści nie mieli takich oporów dlatego do dziś są bezkarni i zamożni, ale jak można uczyć się od wroga? W RFNie też nie niuniano się z NRDowską profesurą, nawet magisterki im pozabierano.
I kolejne korwinistyczne panaceum na wszelkie problemy: "Pomijając atak jądrowy żadna siłą militarna w dzisiejszym świecie nie jest w stanie zapanować nad rzeczywiście masowo organizowaną obroną terytorialną zdolną w razie podboju do przeistoczenia się w masową guerillę, vide - Afganistan. Można najechać, ale nie można opanować, a straty związane z nieopanowaniem są niewyobrażalne." Rzeczywiście mamy tych gór i bagien tyle, że możemy prowadzić zwycięską guerillę ile wlezie. Zwłaszcza w 1038, 1768-72, 1863, 1905 i w 1944-56 udało nam się pokonać regularne armie i siły policyjne okupantów.
@ Towarzysz Mąka
OdpowiedzUsuńZ tym Wilsonem to się jednak nie zgodzę. Jesteś chyba zresztą biologiem, więc cała ta rozmowa trochę jak gęś z prosięciem.
Ale zgodzisz się może, iż Ardrey znacznie lepiej pisze? W sensie kompozycji, stylu (no nie, to tutaj może być moją winą), dramatyzmu? No to właśnie! To znaczy, dla nas laików, o wiele więcej niż Nauka.
Powiedzmy sobie wreszcie uczciwie: nauka ludzi takich jak ja (a ja i tak w sumie mózgowiec), czyli zdrowych i "prawicowych", kompletnie dziś nie kręci.
I jej autorytet nie jest może jeszcze całkiem żaden (do tego dojdziemy, spokojnie! "druga religijność" się to nazywa i "dziesięć tysięcy zdeterminowanych"), ale niewielki.
Zresztą nie bez powodu. Czy to nie Nauka uczy nas, czym jest homoseksualizm? Albo co jest najstraszniejszą zbrodnią, jaką może człowiek popełnić, a akurat popełnić ją może nie robiąc właściwie nic, a tylko myśląc nie tak, albo mówiąc parę nie takich słów...? I to przecie Nauka głosi i popiera.
A zresztą, czy człowiek jakoś tam bliski owym dziesięciu tysiącom, czy czemukolwiek spoza globalnego świata mrówczych lemingów, ma powód podniecać się akurat Nauką? A nie, co najwyżej, jakimiś z niej wnioskami przedstawionymi przez filozofującego laika - jak my sami?
Oczywiście, jeśli ktoś jest naukowiec, to własnej dziedzinie zapewne ufa i ma po temu powód. Ale czy już na pewno większości innych? A ja zresztą do naukowców (nie że coś!) właściwie nie przemawiam - co niby miałbym dla nich?
I tak walczę ze znajomymi, którzy mi tu wduszają cudowność matematyki i nie mogą zrozumieć, że mnie matematyka w sumie mierzi, ale wiem o niej, i rozumiem ją, o wiele lepiej od nich.
Jako np. były inż. mgr. telekomunikacji po PG, i jako gość, którego przemocą wysyłano na olimpiady fizyczne i matematyczne, choć go to wcale nie kręciło. Nie mówiąc już o rozszerzonym programie w roczniku, kiedy poziom matematyki w liceum był o wiele wyższy, niż kiedykolwiek wcześniej czy później. (Matura '71.) I co? A tyle, że niektóre matematyczne sprawy uważam za b. istotne, ale sama matematyka mnie właściwie odrzuca. Niemal jak z (daruj!) biologią, choć ta odrzuca mnie - w "surowej formie", czyli niefiltrowana Ardreyami tego świata - wyraźnie mniej.
A do Rolexa... Nie domyślił bym się, ale to w końcu społecznik-katecheta itd. Co mają ci biedni ludzie robić, skoro ich ukochany Kościół, który miał trwać wiecznie, popełnił śmierdzące seppuku (V2, jakby ktoś nie wiedział), a teraz nie dość, że rzucany drgawkami, że mało melodyjnie rzęzi, to jeszcze śmierdzi (nie bójmy się tego słowa!) na potęgę...
I nic z niego pozytywnego nie ma, ani nie będzie.
Naprawdę smutne!
Pzdrwm
"Z tym Wilsonem to się jednak nie zgodzę. Jesteś chyba zresztą biologiem, więc cała ta rozmowa trochę jak gęś z prosięciem."
OdpowiedzUsuńFakt ale nie do końca. Nie jesteś typowym mgr inżynierem telekomunikacji, za mocno bowiem interesujesz się dziejami, sztuką, bronią, filozofią, a nawet tą nieszczęsną biologią.
Moje zainteresowania są dość podobne, stąd i pewna zbieżność gustów.
"Ale zgodzisz się może, iż Ardrey znacznie lepiej pisze? W sensie kompozycji, stylu (no nie, to tutaj może być moją winą), dramatyzmu?"
Rzeczywiście Ardrey pisze krócej i dramatyczniej więc łatwiej go strawić ludziom spoza branży (przyrodniczej, politologicznej czy dramatycznej). Tym niemniej Wilson też jest niezłym stylistą jak na przyrodnika - nie przegina z ozdobnikami jak Gould i dociera do szerokich rzesz lemingów oraz ich nadzorców.
"No to właśnie! To znaczy, dla nas laików, o wiele więcej niż Nauka.
Powiedzmy sobie wreszcie uczciwie: nauka ludzi takich jak ja (a ja i tak w sumie mózgowiec), czyli zdrowych i "prawicowych", kompletnie dziś nie kręci."
Nauka z definicji mało kogo kręci. Jedynie w XIX wieku scjentyzm był religią mas i kawiarnianych literatów w niektórych krajach i warstwach społecznych.
"I jej autorytet nie jest może jeszcze całkiem żaden (do tego dojdziemy, spokojnie! "druga religijność" się to nazywa i "dziesięć tysięcy zdeterminowanych"), ale niewielki."
U lemingów jest spory.
"Zresztą nie bez powodu. Czy to nie Nauka uczy nas, czym jest homoseksualizm? Albo co jest najstraszniejszą zbrodnią, jaką może człowiek popełnić, a akurat popełnić ją może nie robiąc właściwie nic, a tylko myśląc nie tak, albo mówiąc parę nie takich słów...? I to przecie Nauka głosi i popiera."
Nie ma się czemu dziwić - jak sam kiedyś zauważyłeś w gadule o Sokratesie - kto miał i ma niby uprawiać naukę i filozofię w takich społecznościach jak rosyjska, nasza czy jankeska, jak nie Merkurianie? Bronią po prostu swojej K?C i swojej puli genetycznej głosząc takie, a nie inne poglądy i sprzedając je jako naukę.
"A zresztą, czy człowiek jakoś tam bliski owym dziesięciu tysiącom, czy czemukolwiek spoza globalnego świata mrówczych lemingów, ma powód podniecać się akurat Nauką? A nie, co najwyżej, jakimiś z niej wnioskami przedstawionymi przez filozofującego laika - jak my sami?"
Nie ma powodu podniecać się nauką
i nawet część naukowców dostrzega ten trend, stąd wielu dyplomowanych lekarzy robi kursy reiki, homeopatii, buddyjskiej astrologii, żeby dorobić do pensji i zyskać jeszcze więcej szacunku w oczach leminżerii oraz jej poganiaczy. Poza tym może rzeczywiście druga religijność tak na nich działa?
"Oczywiście, jeśli ktoś jest naukowiec, to własnej dziedzinie zapewne ufa i ma po temu powód. Ale czy już na pewno większości innych?"
Dokładnie tak jest: katolicki teolog wierzy Akwinacie, biolog wierzy Darwinowi, psycholog Freudowi, a socjolog Marksowi, natomiast dla biologa większym guru ekonomicznym i społecznym może być Korwin niż Marks, a Freud to już w ogóle jakaś literatura a nie nauka.
"A do Rolexa... Nie domyślił bym się, ale to w końcu społecznik-katecheta itd. Co mają ci biedni ludzie robić, skoro ich ukochany Kościół, który miał trwać wiecznie, popełnił śmierdzące seppuku (V2, jakby ktoś nie wiedział), a teraz nie dość, że rzucany drgawkami, że mało melodyjnie rzęzi, to jeszcze śmierdzi (nie bójmy się tego słowa!) na potęgę..."
OdpowiedzUsuńZostaje im jeszcze wiara w pomoc Wujka Sama, choć i tej co raz mniej. Stąd u Roleksa teksty porównujące Libię do Polski, a polską opozycję do libijskich rebeliantów. Nawet oni zdają sobie sprawę, że bez tej piłsudczykowskiej "przemocy brutalnej" nijak się nie dopchają do koryta, a z tym kłopot, bo młodzież nawet ta "skrajnie prawicowa" to zdeklarowani albo faktyczni pacyfiści. Zresztą doświadczenie PW uczy nas, ile warta taka partyzancka przemoc w obliczu przemocy wojska, policji i służb. Poza tym skamlenie o pomoc obcego mocarstwa w ujarzmieniu 60% własnych rodaków i w wytępieniu ich reprezentacji politycznej siłą rzeczy daje drugiej stronie moralne prawo do analogicznych retorsji, a jedni sojusznicy owych 60% rozmieścili już Iskandery, drudzy zaś zakończyli profesjonalizację armii.
Spójrz Tygrysie jaki fajny przykład szkodliwego wpływu uprawiania nowoczesnej, polskiej nauki na dostrzeganie związków przyczynowo-skutkowych. Seweryn Labocha na nfa pisze "Panie Doktorze, przypominam że w II RP nie przeprowadzono żadnej lustracji, a powody z pewnością były poważniejsze, gdyż wielu współpracowało nie tylko z agenturą wewnetrzną ale i zewnętrzną. Czy lustrowano Marszałka i wytykano współpracę z Niemcami? **1)Lustracja obecnie byłaby mało skuteczna. Jej wpływ na jakość uprawiania nauki i polityki w Posce faktycznie byłby żaden.**2)Idiotyczne decyzje podejmowane w ministerstwach i sądach nie wynikają z braku lustracji czy dekomunizacji. Ociężałość umysłowa nie rozróżnia przynależności partyjnej. Pan sugeruje że decydenci w Polsce działają celowo na szkodę państwa i narodu. To są teorie spiskowe i nobilitacja ich intelektu.**3)Zapewne bardziej niż Panu nie podoba mi się socjalizm UE, niemniej należy zdawać sobie sprawę że rozbicie UE byłoby błędem strategicznym przy zmianach polityczno-gospodarczych jakie niedługo zapewne nastapią."
OdpowiedzUsuńCiekawe, co Labocha rozumie przez agenturę wewnętrzną i zewnętrzną w czasach zaborów? Przecież zabory po 123 latach były integralnymi częściami składowymi Rosji, Austrii i Prus, jak Kraj Basków dla Hiszpanii, Bretania dla Francji, Krym dla Ukrainy, Teksas czy Hawaje dla USA ergo współpraca z wojskiem i policją zaborcy (co byśmy o niej nie sądzili z moralnego punktu widzenia) była dla Polaków czymś równie naturalnym i nieuniknionym jak posiadanie USAńskiego obywatelstwa dla Hawajczyka albo służba w ukraińskiej armii dla krymskiego Tatara.
Marszałka wielokrotnie lustrowali endecy, a jego kolegą Kostkę-Biernackiego zlustrowali dodatkowo sowieciarze zarzucając mu nie tylko faszyzację kraju i odpowiedzialność za klęskę wrześniową, ale nawet zdradę Matuszki Rassiji na rzecz Japonii Austro-Węgier i Prus w 1905.
Ciekawe, że w sprawie lustracji UDekom wyłącza się tradycyjna ruso-, bohemio- i germanofilia; w tych państwach bowiem lustracja wpłynęła pozytywnie na jakość pracy administracji, służb i armii. Taki Dzierżyński nie tylko zlustrował carskich uriadników i oficjerów, ale stworzył od podstaw Czekę skuteczniejszą od Ochrany.
@ Towarzysz Mąka
OdpowiedzUsuńAleż ja Ci nic nie zarzucam, mówiąc żeś pewnie biolog!
(Choć na pewno bardziej jesteś biologiem, niż ja mgr. inż. telekomunikacji, jako że ja poszedłem na politechnikę tylko dlatego, że to był PRL i z rozpaczą w oczach. Choć długo potem przez parę lat dziko kręciło mnie programowanie, to fakt.)
Chodziło mi jedynie o to, że - jak lewy prosty boksera wagi ciężkiej ma wagę power puncha boksera wagi lekkiej, tak dla autentycznego biologa Wilsony (tego świata) czytają się jak Ardreye (tego świata), ale dla nas, zwykłych rest of us i skromnych żuczków, już nie. Nie jest tak?
Co do reszty Twoich wypowiedzi, to cóż mogę rzec, skoro się w stu procentach zgadzam! Zgodziłbym się nawet w większym procencie, ale to dopiero musi zatwierdzić jakaś rada Światłych.
A swoją drogą wygarnąłem u Nicka Coryllusowi. Oczywiście, jak to on, przyjął niezbyt chętnie i nie zamierza żadnych wniosków wyciągać, ale ja przynajmniej mam czyste sumienie. ;-)
Pzdrwm czule
@ TM
OdpowiedzUsuńTen cały Labocha, to jakiś matoł? Co on pierdoli o lustracji w IIRP? Kretyn który nie dostrzega całkowitego przeorania móżdżków takich jak on idiotów, przez dziesięciolecia bolszewickiej tresury, w których wyprodukowano mentalność cwela? I jeszcze próbuje wmawiać publice, że ważne jest to aby cwel u władzy był inteligentny - paranoja!
Dzierżyński niczego nie stworzył. Czeka za jego "rządów" to był istny wewnętrzny folwark eserów. Zresztą Bażanow dobrze rozgryzł te zero:
"[...]Stary polski rewolucjonista stał na czele Czeki od chwili jej utworzenia i formalnie kierował nią aż do śmierci, aczkolwiek brał niewielki udział w jej pracach, ponieważ po śmierci Lenina został przewodniczącym Rady Najwyższej Gospodarki Narodowej (na miejsce Rykowa, który został prezesem Rady Ministrów)(...) Miał powierzchowność Donkiszota,(...)Prędko spostrzegłem, że Dzierżyński zawsze był po stronie tych, którzy mieli władzę, a jeśli z zapałem przy czymś obstawał, to tylko przy tym, co popierała większość. Jego zapalczywość jednak członkowie Biura Politycznego traktowali jako coś udawanego, a przy tym nieprzyzwoitego. Podczas jego pełnych żaru wystąpień członkowie Biura rozglądali się dokoła, przeglądali papiery, panowała atmosfera zażenowania. Pewnego razu Kamieniew, który przewodniczył obradom, sucho powiedział: Feliksie nie jesteś na mityngu, lecz na posiedzeniu Biura Politycznego. I o dziwo! Feliks nawet nie próbuje usprawiedliwiać swej żarliwości(...) gdy Stalin dokonał swego przewrotu, Dzierżyński zaczął bronić stalinowskich pozycji z takim samym zapałem, z jakim popierał Zinowiewa i Kamieniewa (gdy byli jeszcze u władzy).[...}"
@Tygrys
Co Ty tak dręczysz tego Coryllusa? Masz jakieś poczucie misji, czy cóś? Facet ma taki swój przepis na sukces i jedzie (podświadomie bojąc się, że jak cokolwiek w nim zmieni to mu się jeszcze ten wehikuł, co ma go dowieźdź do wielkiej sławy rozpierdoli...)
Ale fakt. Codzienne źródło radosnego optymizmu nam spierdolił. (Zawsze miło było poczytać jak to zaraz będziemy wieszać tych wszystkich chujów, jak to siekiera do pnia już przyłożona jak to już już słychać stukot ciesielskich młotków zbijających szubienice na Krakowskim Przedmieściu...)
@ Amalryk
OdpowiedzUsuńMisji nie misji, ale gość ma niewątpliwy talent, a przy tym niesamowite braki w wyszkoleniu. Skutek jest taki, że lekceważąco traktuje swoją publiczność, próbując jej jednocześnie wdusić publicystykę i autoreklamę.
Jasne - mógłbym to niby powiedzieć o wiele krócej, ale ja tak mam, że staram się do samego dna i do końca. Bez ostrej korekty i cięć redakcyjnych inaczej się nie da.
A jebany Rykow po prostu chyba nie lubił naszych rodaków, kacap jeden! Swoją drogą b. ciekawe to o tow. Feliksie, bo nic człowiek nie wie o jego ludzkich stronach.
Co zaś do Labochy... Skąd się w ogóle on wziął i dlaczego miałbym się przejmować jego, faktycznie durnym, bełkotem? (To do tow. M.)
Pzdrwm
mam czyste sumienie zadając pytanie: którą nogą ruszasz?
OdpowiedzUsuńTigre,
OdpowiedzUsuńodwalasz kawał dobrej roboty z tym tłumaczeniem.
Gratki!
@ Tygrys
OdpowiedzUsuńMyślę że Coryllus prawidłowo, pomijając jego wewnętrzne ideowe motywacje, rozpoznał, iż dalsza eksploatacja postoświeceniowej narracji, nawet w duchu "patriotycznym" (te tam 3-maje, KEN-y, sreny czy inne neojakobińskie pseudonarodowe pierdolety) wobec zalewu gryzipiórów w tym obszarze, to jak kopanie się z koniem - pożytek żaden, a przyjemność wątpliwa.
W historii szlag trafił wiele państw, i mniejszych i większych od Polski działo się tak i przed i po tym zajebiaszczym oświeceniu i dziać się pewnie będzie. Sęk w tym , że cała ta protobolszewicka iluminacja to projekt globalny,orwelowski sensu stricto, więc każdy kto się na niego publicznie odlewa jest nam sojusznikiem.
A że Coryllus się odlewa po swojemu, no cóż - jego cyrk jego małpy.
NaFeliksa Edmundowicza, uwierz mi, szkoda marnować powietrza. Życiorys pasjonujący jak rolka peerelowskiego papieru toaletowego. Jedyne godne uwagi to to że hajtnął się z Muszkatówną w kościele, w którym chrzciliśmy moją siostrzenicę o czym zresztą wówczas (przed ćwierć wiekiem) dowiedziałem się od tamtejszego proboszcza.
@ Artur Nicpoń
OdpowiedzUsuńDzięki! ;-*
Pzdrwm
@ Amalryk
OdpowiedzUsuńAleż ja gościa jak najbardziej doceniam! Inaczej bym sobie na niego śliny nie marnował.
Jego Miś II jest GENIALNY (napędzany zdrową paranoją i uwielbieniem spiskowych teorii, ach!) i ja bym po prostu chciał, żeby jego publicystyka była gdzieś na podobnym poziomie. Albo żeby gość przynajmniej się starał.
A nie tak, że on np. pluje na FYM'a, a jak mu zadaję konkretne pytanie, to je ignoruje, niczym jakiś Korwin.
I zapewne tłumaczy to sobie tak, że przecież cała ta jego publicystyka to i tak w sumie po to, żebyśmy go kochali i żeby mu się lepiej sprzedawało, więc po co się wysilać. Dla mnie to intelektualna, i nie tylko, nieuczciwość.
Ale już mam zamiar dać mu spokój, bo gość wyraźnie jest odporny na wszelką krytykę. Paranoja, która mu w Misiu b. pomogła, tutaj działa przeciw niemu. A w każdym razie przeciw mnie, jako jego mentorowi. ;-)
Miś II w każdym razie jest fantastyczny, tu zdania nie zmienię, i wszystkim go gorąco polecam!
Pzdrwm
@ Der Tiger
OdpowiedzUsuńAno, pewno jest tak. Się tego Bär der zweite przeczyta, ale fakt gdyby się Coryllo nie produkował w ilościach hurtowych u Nicka, to pewnie miałbym nieco lepsze zdanie o jego publicystyce.
Inna sprawa że najwyraźniej należy do ludzi lepiej się sprzedających w kontakcie bezpośrednim, bo na you tube jest go nieco i ewidentnie daje radę. Ale te jego wdawanie się w pyskówki z byle kim i byle gdzie, na blogach, to za wielu liści do wieńca sławy mu jednak nie przynosi.
Na temat FYM'a się nie wypowiadam bo gówno wiem (Smoleńsk to w ogóle tragiczne dno upadku Bugoodrza, bo Polską przecież tego nazwać nie można). A że Coryllo do konkurencji miłością nie pała to raczej chyba u niego objaw dość naturalny.
Sewerynem Labochą absolutnie nie musisz się przejmować - chyba, że socjalizm etyczny zaraził również Ciebie. To jeden z komentatorów na Niezależnym Forum Akademickim - platformie internetowej poświęconej przewałom w polskiej nauce. Tu linka:
OdpowiedzUsuńhttp://www.nfa.pl/
Można tam poczytać co najuczciwsi z polskich akademików sądzą o naszych belwederskich. Są też linki do doniesień prasowych o wyjątkowo bezczelnych plagiatach, molestowaniu studentów, nepotyzmie itd. Może Artura, Corylla albo Wyrusa sprowokuje to do jakiejś fajnej notki?
chętnie nawiążę kontakt w sprawie E.N. Marais, o którym tak pochlebnie wypowiada się Ardrey; pisze o Marais rozdział do historii literatury południowoafrykańskiej; czy cała książka 'African Genesi" jest przełożona na polski? pzdr jk
OdpowiedzUsuń@ Anonimowy
OdpowiedzUsuńJeśli mogę coś pomóc, to proponuję kontakt na priv przez niepoprawni.pl albo blogmedia24.pl.
Ardreya po polsku oczywiście nie ma - poza tym co tutaj (i jakimiś pojedynczymi cytatami np. u prof. Bartyzela). Dlatego go robię. (Czy może raczej "robiłem", bo już mi się pokończyli inspiratorzy, żeby ich tak określić.)
Zwracam przy okazji uwagę, że "African Genesis", w .pdf, które jest do pobrania w sieci (adres w jednym z komentarzy, będę musiał umieścić link w publicznym miejscu), jest zarówno lepiej wygładzone, jak i uzupełnione paroma drobiazgami, które kogoś mogą interesować.
Jest tam zarówno wersja pełna, czyli z obrazkami, jaki i wersja "lite", bez wszelkich niekoniecznych obrazków.
Pzdrwm