(Wiem, że formalnie mamy do dokończenia kawałek o Tai Chi, ale co nam kto zrobi, jeśli sobie to zostawimy na zaś, czy nawet na Św. Nigdy?)
* * *
Siedzisz sobie jak basza... Nie wiem i nie czas tu dochodzić, czym sobie zasłużyłeś, ale zostałeś na godzinę zwolniony z obowiązku pracowania na kafelki do łazienki, instalowania rzeczonych kafelków (lub szafek w kuchni), udziału w obiadku u teściów, czy (w przypadku, jeśli to nie waląca się nagle na ciebie alimentacja jest twoim problemem, tylko wręcz przeciwnie) podchodzenia po raz tysięczny do tak upragnionego dziecka...
W każdym razie udało ci się na chwilę wymknąć z twego raju codzienności, w którym co najwyżej mogłeś pomasturbować swą, jakże zasłużoną, aureolę męskiej (ach!) odpowiedzialnej dojrzałości... I teraz siedzisz sobie na kanapie. Rozparty niczym basza, oglądasz boks. Popijając, jeśli ci się naprawdę w życiu powiodło, coś z bąbelkami i pewną, niewielką wprawdzie, ilością alkoholu. Patrzysz sobie na tych facetów, takich spoconych i już nawet nieco zakrwawionych - dla ciebie to robią, tylko dla ciebie! - i czujesz się nie tylko jak basza, ale nawet jak basza od dużego święta, podczas egzekucji swego ulubionego wezyra, albo ukochanej do wczoraj nałożnicy.
Ty się bawisz, ty odpoczywasz, ale sprawozdawca (mniejsza już o samych bokserów i sędziego) jest w pracy, i w dodatku musi ci zaimponować swoją znajomością tematu, tokuje więc bez opamiętania, a co najmniej dwa razy na rundę musi histerycznym głosem oznajmić, że: "jeśli Piecuhov trafi czysto na szczękę, to M'Buma może już nie wstać". (To się co czas pewien zmienia i w pewnych okresach to M'Buma czysto trafia, a Piecuhov już nie wstaje. Historyczne trendy, materiał do głębokich rozważań, ale to nie teraz.)
W końcu rzeczywiście: spełniło się i zrealizowało bez pudła! Piecuhov trafia M'Bumę (alternatywnie M'Buma Piecuhova), tamten pada. Sprawozdawca - z powodu swej genetycznej skazy, z radości że już niedługo pójdzie do domu, instalować kafelki, z poczucia obowiązku wreszcie... Najpewniej ze wszystkich tych przyczyn na raz... Woła: "I oto mamy czysty cios na szczękę! To jest nokaut, moi państwo, nokaut!".
Ty, jeśli cokolwiek kojarzysz, a kafelki nie rozpuściły ci jeszcze doszczętnie kory mózgowej, masz drobne wątpliwości, ale czekasz na powtórkę, która ci je powinna wyjaśnić. Wątpliwości dotyczą tego, czy cios był rzeczywiście "na szczękę", bo tobie się wydawało, że jednak sporo wyżej. Mamy w końcu powtórkę, nawet ujęcia z różnych stron i różnych kamer, no i widzisz, że faktycznie cios nie padł na żadną "szczękę", tylko gdzieś w okolicy skroni, albo co najmniej kości policzkowej. Rękawica bokserska jest dość sporo i trudno to z milimetrową dokładnością ocenić, ale szczęka to zdecydowanie nie była.
Jako wybitny teoretyk i znawca historii boksu przypominasz sobie, że wielki Jack Dempsey najbardziej lubił bić swoich przeciwników nie w żadną tam szczękę, tylko w kość policzkową. Może naprawdę miał po temu jakieś powody? Powody, których twój ulubiony sprawozdawca bokserski z jakichś przyczyn nie zna, a może nawet nigdy o Dempseyu nie słyszał?
* * *
Zmieniamy scenerię. Pan T. młody jeszcze, choć już nieco zbyt stary, by go mogli wepchnąć do ringu na oficjalną walkę, sparuje sobie luźno w klubie o dźwięcznej nazwie "Uppsala Boxningsklubb". Klub dość lokalnie znany, do Olimpiady (wiem że w starożytności to znaczyło co innego!) niedaleko, w klubie przygotowuje się do niej paru reprezentantów Szwecji, z którymi nawet Panu T. zdarza się chodzić lekkie sparingi. ("Szparingi", jak mówili kiedyś w Gedanii.)
To był, całkiem nawiasem, jeden z tych bardziej intensywnych, ze sportowego, treningowego znaczy już tylko w sumie, punktu widzenia, okresów w życiu Pana T., bo jednocześnie całkiem intensywnie uprawiał on był Aikido, pod kierunkiem pana Ichimury, posiadacza w tym szóstego dana, oraz szóstego dana w Iai do (czyli sztuce połciowania kmiotka z zasadzki), plus także czarnego pasa w karate. (Takie przeplatanie okresów intensywnego wysiłku z okresami względnej fizycznej gnuśności wydaje mi się tym, co Mama Natura dla nas, w dobroci swojej, przewidziała. I co jest chyba cholernie zdrowe. Sądząc przynajmniej po mnie, w mej obecnej, rzeźkiej przecie, starości.)
Przeuroczy był to człowiek ten pan Ichimura! Zresztą chrześcijanin, który, z tego co słyszałem, niedługo potem wrócił do swej ojczyzny i wstąpił do zakonu. Silny był jak cholera i, mimo całej tej "walki bez walki", co ją niby uprawialiśmy, nie chciałbym się z nim na serio musieć bić. No i co może najważniejsze, on nas naprawdę osobiście niemal cały czas trenował, co się naprawdę nieczęsto, z tego co wiem, zdarza. Bardzo sobie chwalę te moje trzy chyba lata Aikido, choć po prawdzie na więcej, tym bardziej bez pana Ichimury, nie mam już wielkiej ochoty. To bym akurat mógł, ale nie czuję woli Bożej.
No i dobra, to była taka sobie luźna dygresja autobiograficzna, dla przyszłych, a jakże, doktorantów. W każdym razie jestem sobie ja w tym Boxningsklubbie i czasem sobie nawet posparuję z jakimś nie-za-długo olimpijczykiem. Jak z tym Finem (szwedzkim), co wprawdzie przegrał w superciężkiej już swoją pierwszą walką w wyniku potwornie rozwalonych łuków brwiowych, bo też miał potężną megamegalię i te łuki niemal jak u potwora Frankensteina. (Był jednak miły, jak i ów potwór zresztą chyba.) Lekkie to wprawdzie było prztykanie i ja mu nic nie rozwaliłem, ale też brakowało, by im absolutny amator i aikidoka na dodatek rozkwaszał mordy tuż przed startem w Olimpiadzie!
Albo z takim też sparowałem, co już kiedyś, a teraz jest trenerem. Był lżejszy, szybki, dobry technicznie. Nakładł mi serią po żołądku, po czym stanął i spytał, czy coś poczułem. Poczułem jak cholera, ale nie na tyle, bym nie mógł tego ukryć i rzekłem z obojętną miną, że nie. (Honor i Ojczyzna!) Na co on filozoficznie stwierdził, że tak myślał. (Ciekawe, nie? Miły gość był zresztą, jak i większość.)
Nie ma się czym puszyć, naprawdę, bo żaden ze mnie bokser, ale w teorii, i nawet w technice jestem mocny. (Choć oczywiście zardzewiały jak cholera.) W każdym razie wtedy sparuję z jednym takim, nie z kadry chyba, ale niezłym, no i widzę, że będzie szansa walnąć go sierpem... Gdzie? W samą szczękę, moje kochane ludzie! Nawet na ringu to nie było, chyba bez kasków, żadna rzeźnia, ale jednak moje sierpy, luźne jak u figlarnego kotka walącego łapką papierek na nitce, jak to zaleca "Champ" Thomas, a mnie to świetnie wychodzi (o ile puls akurat ze stresu zbytnio nie podskoczy i człek się nie usztywni), to i tak słodycz.
W końcu jest! Udało się! Trafiłem go prawym sierpem w samą szczękę! Walczyłem (jeśli to tak
można nazwać) wtedy jeszcze chyba wyłącznie z lewej, "normalnej" pozycji, więc to był sierp z tylnej ręki - zarówno łatwiejszy technicznie, jak i silniejszy.
Walnąłem więc i czekam... Nie tyle na oklaski, co raczej na jakieś powszechne oburzenie, że oto nagle w lekkim spraringu nokautuję przeciwnika, któren pada od tego niczym szmaciana lalka! Tylko że... Długo nie musiałem czekać. Co do cholery? On tylko lekko, pod wpływem tego mojego ciosu - ach, jakże czystego i pięknego, mówię serio! - lekko odwrócił głowę... Czy raczej sama mu się lekko obróciła, cios sobie luźno spłynął po tej jego brodzie, i tyle. Gość dalej się ze mną prztykał, jakby nigdy nic. Nawet chyba niewiele zauważył - nie mówiąc poczuł!
To autentyczne fakty, których mi nawet moja obecna, zaawansowana już, skleroza nie zatarła w pamięci. Daje do myślenia? No to właśnie!
I to by był nasz odcinek A tego zamierzonego eseju, do którego mam jeszcze masę bardzo ciekawego materiału, i jeśli Bóg pozwoli... Sami wiecie. Na razie proszę komęta, zachwyty, wprzęganie się do powozu, kąpiele w szampanie, matki, siostry i ciotki... (Że o wulgarnych przelewach na konto nie wspomnę, ale to tylko ze względów estetycznych, bo merytorycznie to jak najbardziej.) Jak zawsze!
Nawiasem, komuś się może wydawać, że tu chodzi tylko o starcze, napędzane sklerozą, wspominki, ale nie - naprawdę mamy do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat bicia brzydkich ludzi i Naszej Ukochanej Sztuki Walki - Uga Uga Jitsu.
triarius
Tygrysie krwiożerczy,
OdpowiedzUsuńNa ExCathedrze powoli i po omacku dochodzą do tych wniosków, które każdy Szpęglerysta zna od czasu odstawienia od cyca bezpituli: "Jednak mnie to zaskakuje. Nie chciałem wierzyć, że poprawność polityczna ma autentycznych wyznawców. Myślałem ze to czysty koniunkturalizm u przywódców i oportunizm u karierowiczów. Tymczasem oni chyba rzeczywiście traktują to jak religię. To sekta lub nieformalne i spontaniczne stowarzyszenie sekt. Jednoczy wszelkie patologiczne i sztucznie wykreowane pasożytnicze "mniejszości". To fanatycy pseudowartości. Rzecz jasna te "wartości" bez wyjątku służą ich interesom. Nie odpuszczą ani w USA ani w Europie, w tym w Polsce. To chyba musi się skończyć konfrontacją siłową". Jak tak dalej się będą rozwijać to może 200 lat odkryją zjawisko drugiej relijności i związki między megalopoliami a merkurjanami?
Czytam teraz "fajne" poradniki psychologiczne o zdradach małżeńskich, ich wykrywaniu i ukrywaniu. Okazuje się, że dla hard lewaczek słowo i pojęcie "zdrada" to jakas okropna esencja patriarchatu, seksizmu i szowinizmu. Skoro "każdy człowiek jest wolny", "moj brzuch moja sprawa", "żadna kobieta nie jest własnością mężczyzny i te sprawy" to nie powinno się czuć zazdrości, albo trzeba się jej wstydzić i ją leczyć. Facet powinien cieszyć się z rosnących rogów bo to urozmaica ich związek, żona uczy się nowych pozycji i jest serdeczniejsza.
Rzecz ciekawa i bardzo szpęgleryczno-tygrysiczna, że leberalne podejście do zdrad małżeńskich rozciąga się i na zdradę w odniesieniu do państwa, kościoła, narodu i innych "wyimaginowanych, a opresyjnych" wspólnot. Można się zastanowić Tygrysie, co tu jest skutkiem, a co przyczyną? Czy leberałowie zaczynają od tolerancji dla zdrajców swego narodu i kościoła, a kończą na zgodzie na skoki w bok żony? Czy odwrotnie? A może to zależy od wcześniejszej K/C, która fungowała na danym terytorium sensu Ardrey zanim leberalizm narzucił zdychający Faustyzm???
Tawarisz Mąka
A co to za pomysł, żeby zdrową męską poligamię traktować w obrzydliwych kategoriach "zdrady"? To jedno z najpaskudniejszych osiągnięć leberalizmu, jeśli mnie spytać! Nie, zgoda, wiem że mój prywatny libertynizm, który tutaj się ostatnio dość wyraźnie ujawnia, bo i moje nastroje przy pisaniu są specyficzne i poczucie sensu tej działalności dość wątpliwe, poza właśnie taką zabawą, nie nadaje się do lansowania ludowi i nigdy bym tego nie czynił.
UsuńSamo w sobie to, dla mnie, nie jest wcale niczym złym, mnie to etyki i wartości nie rozkłada, raczej przeciwnie, ale ludowi jak najbardziej to uczyni. W ogóle to okrutnie mnie wkurwia przypisywanie lewiźnie jakiejś wyjątkowej jurności i rozpasania, albo co gorzej jurności i wyrafinowania w tych sprawach...
Bo wydaje mi się, że jest dość właśnie odwrotnie. I tak być powinno, a przynajmniej chcę tak do końca swoich dni wierzyć.
W leberaliźmie małżeństwo to kontrakt, jak każdy inny, z czym mogę się zgodzić, bo każda religia i każde społeczeństwo traktuje to po swojemu, ale ten zlepek leberalizmu z JUDEO-chrześcijańską moralnością, to mieszanie "zdrady" z tym, że żona ma prawo do dobrego traktowania, opieki, dzieci, i czego tam jeszcze, ale skąd się wziął ten pęd do monopolu na faceta, to naprawdę nie wiem!
No ale czemu się dziwić, skoro nawet ludzie swą inteligencją odbierający kasynom ich ukradzione idiotom pieniądze są przez oficjalną propagandę i durne lemingi traktowani jako "oszuści"?! Myślałeś kiedyś o tym? Mnie to zawsze fascynowało i sporo wokół tego sobie kompinuję.
Chciałbym od Ciebie więcej o tych tam zdradach - zarówno fakty i cudze, jak i Twoje łaskawe, opinie. Jeśliś oczywiście tak łaskaw.
Pzdrwm
Jeżeli się chwilę porządnie zastanowić, to pojawia się imo pojęcie "tabula rasa".
UsuńZnaczy, kluczową jest wiedza o jednojajowych bliżniakach
Znaczy, bibliografia szeroko pojęta odnośnie rzeczonych pożądana bardzo.
cmss
@ Anonimowy (cmss)
UsuńCzyli Nature vs. Nurture, tak? Zgoda! Nawet w tej teraz Psychologii, mimo jej ewidentnej nędzy i masowego produkowania szumu informacyjnego, jeśli nie gorzej, jest nieco sensownego materiału - nie zawsze zresztą pod szyldem psychologii - a jeśli by nie było, to naszą porządną Psychologię należałoby jak najszybciej wymyślić.
Jeśli potrafię się choć trochę z boku ocenić, to mam od wieków istną psychologiczną obsesję, i dla mnie to nie tkaniny i złote talary są najważniejsze w Historii, ino jak ludzie widzą sens własnego życia i te sprawy. I może w tym jednak nie błądzę, lub nie aż tyle.
Lewizna, z liberałami chyba nawet na czele, zwalcza dziko samo pojecie ludzkiej natury, w tym nawet płeć JAKO TAKĄ... Na tym to w sumie, w znacznej mierze, właśnie polega. "Naukowy socjalizm", czy inna "naukowa" lewizna, to właśnie człek jako TABULA RASA i robimy z nim to, co sobie szemrana elita wymarzyła.
Ruscy nie są aż tak durni - oni po rozczarowaniu się tą nową, "od burżuazyjnych więzów wyzwoloną" Nauką (ach!), dali sobie spokój i poszli w minimalizm zamordystyczny. Breżniewy i takie tam. Te tutaj nie spoczną, aż nas totalnie, także płciowo, zglajszachtują, albo, co tak właśnie się musi skończyć, o ile im jakiś Sulla nie przeszkodzi, nie doprowadzą nas wszystkich, Zachodu i cywilizacji Fausta, do haniebnego i potwornie krwawego upadku.
O to Ci też chodziło? Ale od strony naukowej, tak? Zgadzam się. Nauka w sobie mnie nudzi, ale wnioski z rzetelnych badań, filozoficzne, a czasem nawet aksjologiczne, kręcą mnie jak cholera. No i te bliźniaki to właśnie takie okienko do tych spraw.
Pzdrwm
Cieszę się, że zdajesz się łapać.
OdpowiedzUsuń1- http://midus.wisc.edu/findings/pdfs/1213.pdf
Nature via Nurture: Genes, experience and what makes us human Paperback – 4 May 2004 by Matt Ridley
OdpowiedzUsuńDo znalezienia w sieci.
@ WSIe w Mieście
OdpowiedzUsuńCudnie! Bliźniaki to podstawa, ale, w ramach studiów psychologicznych, które tak kochamy, powiedzcie Wy mnie... Co Wam się właściwie z tymi bliźniakami skojarzyło? Boks? Aikido? Pornograficzne & męskoszowinistyczne w(s)tręty?
Ciekawość mnie wprost roznosi.
Pzdrwm