Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agresja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą agresja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, kwietnia 19, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 1


Robert Ardrey

Afrykański początek
osobiste studium zwierzęcego pochodzenia i natury człowieka



rysunki: Berdine Ardrey


rok pierwszego wydania oryginału: 1961

polski przekład: triarius

inicjator przekładu: piotr34






1. Nowe Oświecenie


Nie w niewinności i nie w Azji narodziła się ludzkość. Domem naszych przodków była ta afrykańska wyżyna, która rozciąga się od Przylądka na północ, aż do jezior Nilu. Tu się pojawiliśmy – wolno, bardzo, bardzo wolno – na bezkresnej i pełnej niebezpieczeństw sawannie.

Nie rozpoczęliśmy naszego długiego początku ani jako bankruci, ani jako bastardzi. Pochodzenie człowieka jest prawowite. Nasi przodkowie, których subtelne, odwieczne sposoby postępowania wciąż pozostają bliskie naszemu sercu, są mocno osadzeni w zwierzęcym świecie. Jako zwierzęce dzieci, odziedziczyliśmy wiele społecznych talentów, a także drapieżność. Najważniejszym jednak, jak się okazało, z naszych darów, było dziedzictwo przekazane nam przez małpy-zabójców, naszych bezpośrednich przodków. Już w pierwszych długich dniach naszych początków trzymaliśmy w dłoni broń, instrument starszy nieco od nas samych.

Człowiek jest częścią zwierzęcego świata. Nasza historia to spóźniona myśl, nic więcej, doczepiona do nieskończonego kalendarza. Nie jesteśmy tak unikalni, jak chcemy wierzyć. A jeśli człowiek w trudnych chwilach poszukuje głębszej wiedzy o samym sobie, musi zbadać owe zwierzęce horyzonty, od których szybkim krokiem kawałek odeszliśmy.


2

W ciągu ostatnich trzydziestu lat w naukach przyrodniczych nastąpiła rewolucja. Jest to rewolucja w naszym rozumieniu zachowania zwierząt, oraz w naszych związkach ze zwierzęcym światem. W sumie zatem ta rewolucja dotyczy najbardziej fascynującej ludzkiej rozrywki – dążenia do z rozumienia człowieka przez człowieka. Jednak nawet nauka, jako całość, nie jest świadoma filozoficznych przewartościowań, które muszą wyniknąć z osiągnięć specjalistów.

Założenia dotyczące ludzkiej natury, dzisiaj niekwestionowane przez edukację, przez psychiatrię, przez politykę, przez sztukę, a nawet przez samą naukę, ulegają erozji pod działaniem niewielkich strumyczków wypływających z mało znanych zdrojów nauki. A jednak niewielu z nas, naukowców czy laików, o tym wie.

To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, które stanowią ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

My, absolwenci z roku 1930, nie mogliśmy wiedzieć o tym eksperymencie nad mieczykami, bo jeszcze go nie wykonano. I minie też prawie dziesięć lat, zanim kierownik mego własnego wydziału zoologii na uniwersytecie Chicagowskim, doktor W.C. Allee, opublikuje swą książkę Social Live of Animals i postawi tezę, dzisiaj już nie podlegającą wątpliwości, że dominacja jest u zwierząt społecznych powszechnym instynktem, niezależnym od seksu. Wtedy już jednak ja byłem aktywnym dramatopisarzem, całkiem nieświadomym tego, czym się zajmowali badacze w naukach przyrodniczych. Wszelkie przekonania, jakie mogłem mieć na temat takich ludzkich skłonności, jak tyrania, arystokracja, albo dotrzymywanie kroku sąsiadom, uformowane były bez wiedzy o zachowaniach naszych zwierzęcych przodków.

Wiele było owych czystej wody złudzeń, które dobrze wykształcony młody człowiek z mojego pokolenia zabierał ze sobą w pełen hałaśliwych sporów świat. Od czasów Darwina, na przykład, nauka przyjmowała, że człowiek wyewoluował z jakiejś wymarłej gałęzi szczęśliwego małpiego świata, nie bardzo różnego od obecnych gatunków. Żadne założenie nie nie mogłoby być rozsądniejsze, jako że każde z dzisiejszych naczelnych – czy to będzie goryl, czy makak, koczkodan, gibbon, czy też pawian – to stworzenie niegroźne, nieagresywne, które tylko na tyle zmienia czasem swe wegetariańskie upodobania, że okazjonalne przejawia apetyt na insekty. Tak zatem nasi profesorowie psychologii, socjologii i antropologii nie mieli powodu sądzić, że przodek człowieka prowadził życie mniej banalne. A jednak w przeciągu dziesięciolecia afrykańscy paleontolodzy wykażą ponad wszelką wątpliwość obecność na tym kontynencie rasy naziemnych, mięsożernych małp-zabójców, które wyginęły pół miliona lat temu. W ciągu następnego dziesięciolecia zostanie wykazane, że człowiek pojawił się na tym kontynencie mniej więcej w tym samym czasie. W ciągu zaś ostatniej dekady obecnej rewolucji ustalono, że mięsożerne, drapieżne Australopiteki to niepodważalni przodkowie ludzi, a także prawdopodobni twórcy stałego towarzysza człowieka – śmiercionośnej broni.

My, czyli w przybliżeniu absolwenci z roku 1930, zapewniamy dzisiaj, istotne i darzone zaufaniem, światowe przywództwo w dziedzinie myśli, globalnej polityki, życia społecznego, oraz wszelką możliwą nadzieję dla tego świata. Jednak nie wiemy, że ludzkie dążenie ku do zdobywania własności jest prostym przejawem zwierzęcego instynktu o wiele tysięcy lat starszego, niż sam ludzki rodzaj. Nie wiemy, że korzenie nacjonalizmu są głęboko wryte w społeczną terytorialność niemal każdego gatunku spokrewnionej z nami rodziny naczelnych. Nie wiemy, że ludzie dążący do podniesienia swego prestiżu, działają pod wpływem zwierzęcego instynktu, typowego dla pawianów, kawek, dorszy i ludzi. Jak byśmy nie czuli się odpowiedzialni za los konferencji na szczycie, umów rozbrojeniowych, młodocianych przestępców i nowopowstałych krajów afrykańskich – nie wiemy, że pierwszy człowiek był uzbrojonym zabójcą, ani że ewolucyjne przetrwanie od czasów pojawienia się tej mutacji, zależało od użycia, rozwijania i wyścigu zbrojeń.

Nie wiemy tych rzeczy, ponieważ są one wnioskami, które należy wyciągnąć ze współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych. Powinniśmy jednak wiedzieć, że nabytych właściwości nie można odziedziczyć, i że w każdy przedstawiciel każdego gatunku rodzi się zasadniczo podobny do pierwszego w swoim rodzaju. Żadne nasze dziecko, urodzone w połowie dwudziestego wieku, nie będzie się, w momencie swych urodzin, znacząco różnić od najwcześniejszego Homo sapiens. Żaden instynkt, nieważne fizjologiczny czy kulturowy, który stanowił część naszego początkowego ludzkiego pakietu, nie może kiedykolwiek w historii gatunku zostać trwale stłumiony lub odrzucony.

To, że kulturowych instynktów nie da się wymazać, ładnie pokazuje przykład historii bobrów z Rodanu. Kolonia bobrów buduje tamy, stawy i groble wspólnym wysiłkiem, a czyni tak tylko wtedy, kiedy ilość członków ich społeczności jest względnie pełna. Od niepamiętnych czasów na europejskiego bobra polowano dla jego futra, aż został niemal zupełnie wytępiony. Kilku maruderów żyje w paru niewielkich koloniach, ale niczego nie budują. Od stuleci bobrowe tamy były w zachodniej Europie rzeczą nieznaną. Potem rząd francuski objął ochroną niewielką populację bobrów żyjących w dolinie Rodanu. Powoli, przez kilka dziesięcioleci, ilość członków ich społeczności rosła. Na koniec zaś bobry wzięły się do roboty. Pierwszy raz od wielu setek lat tamy, stawy i groble pojawiły się na dopływach Rodanu. Nie różniły się absolutnie niczym od tam, stawów i grobli budowanych pięć tysięcy mil dalej, przez odległych bobrzych kuzynów z Kanady.

Problem początkowej natury człowieka jest nie do uniknięcia przy poszukiwaniu wszelkich ludzkich rozwiązań.

Tłumaczyłem ciszę, w jakiej toczy się ta współczesna rewolucja, nadmiarem wrażeń w naszych czasach. A jednak race owej rewolucji tak znakomicie oświetlają wszelkie aspekty współczesności, że to wyjaśnienie wydaje się niewystarczające. Tłumaczyłem tę ciszę niedostępnością tak wysoko wyspecjalizowanych naukowych odkryć, ale przecież jeszcze bardziej wyspecjalizowane osiągnięcia fizyki nuklearnej nie przeszły niezauważone. Tłumaczyłem tę ciszę nowością odkryć, płacząc nad zbyt wcześnie urodzoną generacją ludzi wykształconych. A jednak absolwenci z roku powiedzmy 1960, trzydzieści lat później, opuszczając szanowane uniwersytety równie przyzwoicie wykształceni, jak my byliśmy, nie zostali nauczeni ani o jotę więcej.

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się w czymś jeszcze bardziej szokującym, niż cisza. Toczyła się w tajemnicy. Jak nasi malutcy, włochaci, podobni do wiewiórki, najwcześniejsi naczelni przodkowie, siedemdziesiąt milionów lat temu, ta rewolucja w ukrywaniu się znalazła swą najlepszą obronę, a w skromności klucz do przetrwania. Sprowokowała bowiem większe ortodoksje, niż tylko te naukowe, a liczba jej wrogów jest niezmierzona. Z morskich brzegów i dżungli, z kopców mrówek i wapiennych jaskiń zebrane zostały łatwopalne materiały, które jakiegoś dnia muszą rozsadzić nasze najbardziej umiłowane mity. Walka o prawdę postępuje, ale jako podziemny ruch intelektualny, poszukujący jej pod najszczelniejszą zasłoną.

Czy człowiek jest niewinny? Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo? Czy jesteśmy unikalnymi stworzeniami, różnymi i innymi od zwierząt? Czy nasze ciała wyewoluowały ze zwierzęcego świata, ale nasze dusze nie? Czy człowiek jest suwerenny? Czy niemowlęta rodzą się dobre? Czy ludzkie błędy dadzą się skutecznie wyjaśnić w kategoriach środowiska? Czy człowiek jest ze swej natury szlachetny?

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych, niezorganizowana, nie kierowana, w dużej mierze niezapisana, wiedziona silnym instynktem przetrwania, podważała owo romantyczne złudzenie głosem, który niemal nie miał szansy zostać dosłyszany. Kiedy zaś przenikliwy głos z południa Afryki rozległ się wielokrotnie, niosąc wyzwanie, sama nauka, jak zobaczymy, bezrozumnie zmówiła się, by ów głos wyciszyć, skierować w inną stronę, albo zdyskredytować.

Dało się dotąd, w mojej opinii, znaleźć pewne usprawiedliwienie dla poddawania niepokornych specjalistów cenzurze naukowej ortodoksji. Takich wyniosłych bastionów filozoficznej ortodoksji, jak Jefferson, Marks i Freud, po prostu nie można było szturmować niepełnymi siłami. Zanim antyromantyczna rewolucja mogła zmobilizować swe siły, czyli zgromadzić ogromną ilość dowodów nie do obalenia, jej działania musiały z konieczności ograniczać się do podziemnych labiryntów mało czytelnych periodyków, pokoi na muzealnych zapleczach, czy do wymieniających plotki grupek zebranych wokół afrykańskich ognisk.

Przez sześć lat żyłem w tym podziemiu. Dlaczego dramatopisarz miałby zostawać sprawozdawcą i tłumaczem naukowej rewolucji, to paradoks nad którym nie musimy się tutaj zatrzymywać. Nietypowy czytelnik, którego by ta kwestia dręczyła, może rzucić okiem na rozdział siódmy i zaspokoić swą ciekawość. Nam wystarczy tu stwierdzenie, iż dramatopisarz jest także w pewnym sensie specjalistą – od ludzkiej natury. W innym jednak sensie jest specjalistą od niczego, czyli wiedzącym coś o wszystkim dyletantem. I choć taki dyletant może być w oczach współczesnego, wyspecjalizowanego ludzkiego zwierzęcia najbardziej podejrzaną z istot, był on także tym, czego wymagała rewolucja specjalistów. Był też tym, co ta rewolucja uzyskała.

Jako przygotowanie do owego zadania wniosłem niemało życiowego doświadczenia, naiwną niewinność rocznika absolwentów z roku 1930, gotowość zamiany statusu dramaturga na status słuchacza, a także nieprzesadnie wielką niechęć do przeżycia przygody. Zrywając z teatralnymi obyczajami, stałem się jednoosobową, objazdową publicznością niezliczonej serii schodzących z afisza po jednym wieczorze przedstawień. Słuchałem geologów, ekologów i zoologów w Ameryce; antropologów, paleontologów i meteorologów w Londynie; archeologów, anatomów i biologów w Południowej Afryce; specjalistów od naczelnych w Środkowej Afryce, specjalistów od gadów w Kaliforni i Transvaalu, specjalistów od ssaków w Pretorii i Nairobi, strażników dzikiej zwierzyny w wielkich rezerwatach Ugandy, Kongo, Południowej Afryki i Kenii. Wszędzie, o dziwo, byłem mile widziany. Pokazywano mi dawne płody i jeszcze dawniejsze kości. Ciągano mnie po wapiennych grotach. Oglądałem dziwne zwierzęta. Wypiłem więcej herbaty, niż potrafię powiedzieć. Dlaczego szperacz tak podejrzliwy jak ja, miałby być podejmowany równie uprzejmie – nie wiem! Być może dyletant był tym, o czym owi specjaliści marzyli. Albo może byli po prostu samotni, a w pobliżu nie było nikogo poza mną.

W każdym razie to dramatopisarz musi najpierw zanotować, dokonać syntezy, zinterpretować i ocenić naukową rewolucję, grzebiąc głęboko w ludzkim życiu. Człowiek zaś nauki, skonfrontowany po raz pierwszy z uporządkowanymi osiągnięciami różnych specjalistycznych nauk przyrodniczych, musi wykazać tolerancję w stosunku do dramaturga widocznego spoza tych kartek: w stosunku do jego upodobania do gry świateł i cieni, do rubasznego żartu, czy znakomitej historii. Podobnie zwykły wykształcony czytelnik, dla którego ta książka została napisana, musi znieść naukową dyscyplinę obowiązującą dramatopisarza. Musi pamiętać, że wiele z tego materiału, równie nieznanego naukowcom, jak i jemu, trzeba tu było zaprezentować autorytatywnie i szczegółowo. Musi pamiętać o tym, że na przykład psychiatra, stykając się z naukowymi faktami poddającymi w wątpliwość niektóre z głównych założeń jego profesji, będzie się domagał dowodów, o które zwykły czytelnik nie poprosi.

Wszyscy czytelnicy, zawodowcy czy nie, skonfrontowani z nowymi interpretacjami pochodzenia i natury człowieka, muszą stale czuć się w obowiązku zadawać pytanie: „A dlaczego miałbym w to wierzyć?” Aby pomóc czytelnikowi w owej ocenie, ułożyłem cały materiał zgodnie z jego kontrowersyjnością. W pozostałej części tego początkowego rozdziału zaprezentuję krótką historię współczesnej rewolucji. Potem, w następnych rozdziałach, będę prezentował te aspekty zachowania zwierząt, które, choć może nieprzyswojone przez współczesną myśl i nieprzetrawione przez ortodoksyjną naukę, mimo to leżą poza wszelką autorytatywną dyskusją. Przeanalizuję też romantyczne złudzenie w kategoriach tego jedynie, co niepodważalne.

Do tego miejsca, nic z zaprezentowanego materiału nie może być uznane za kontrowersyjne dla dzisiejszych wysokiej klasy specjalistów. Od tego punktu wkroczymy na burzliwe wody naszego afrykańskiego początku, i ostatecznych śladów zwierzęcia w człowieku. Tutaj brak zgody wśród specjalistów był w przeszłości regułą. Odkrycie, 17 lipca 1959 roku, na dnie suchego wąwozu na pokrytej pyłem równinie Serengeti w Tanganice, pojedynczej skamieniałej czaszki, prowadząc do nowych odkryć, nowych zagadek i nowych kontrowersji, powinno przynajmniej zakończyć większość starych. Ja traktuję w każdym razie wszelkie materiały odnoszące się do drapieżnej przeszłości człowieka jako zasadniczo kontrowersyjne, wymagające specjalnych badań i specjalnych dowodów. Dlatego też, zanim czytelnikowi zostanie zaprezentowana końcowa interpretacja obecnych ludzkich problemów, w kategoriach całego naszego zwierzęcego dziedzictwa, ów czytelnik będzie w stanie samodzielnie ocenić tę część naszego dziedzictwa, co do której nie wszyscy specjaliści są zgodni.


3

Przed rokiem 1930 jedynie dwa głosy obwieściły mającą nadejść naukową rewolucję. Jeden dobiegł z Południowej Afryki, z gardła hałaśliwego australijskiego anatoma. Ten głos został powszechnie zignorowany. Drugi, ten od którego rozpoczniemy naszą historię, był w istocie spokojną wypowiedzią angielskiego obserwatora ptaków, i został szeroko usłyszany, szeroko zaakceptowany, oraz szeroko fałszywie zrozumiany. Tym niemniej wyznacza on początek współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych.

Eliot Howard był angielskim obserwatorem ptaków. Do roku 1920 zdobył czysto środowiskową sławę, jako najwyższy autorytet od brytyjskiej gajówki. Wtedy jednak wydał książkę zatytułowaną Territory in Birdlife („Terytorium w życiu ptaków”) i niewielka istnieje nadzieja dla ONZ, jeśli nie weźmie jego pracy pod uwagę. Co bowiem Eliot Howard zaobserwował przez całe swe życie wypełnione obserwowaniem ptaków, to to, że ich samczyki rzadko kłócą się o samiczki – to, o co się kłócą, to nieruchomości.

Z tego co wiem, to właśnie Howard wprowadził do zoologii termin „terytorium”. W roku 1860 niemiecki uczony o nazwisku Altum odkrył, że przekonanie jakoby samce rywalizowały o samice – przynajmniej wśród ptaków – wynika z błędu obserwacji. Nasz angielski obserwator ptaków nie miał jednak pojęcia o pracy Altuma, ja zaś nie potrafię znaleźć żadnego dowodu, że przełomowe odkrycia tego Niemca miały jakikolwiek wpływ na naukową myśl. Głos Eliota Howarda w tej kwestii to była jednak całkiem inna rzecz. Nieskończenie szczegółowo i z niezmierzoną cierpliwością obserwował on wzorce ptasiej rywalizacji. Rzadko samczyki ptaków rywalizowały o samiczki. Zamiast tego, samczyk opanowuje jakiś teren. Określa jego granice na podstawie waleczności swej własnej natury, ostrzegając wszystkich innych swym śpiewem. Na tym terytorium będzie się nawiązywał związek z ptasią partnerką i się rozmnażał, ale walka ma miejsce zanim pojawi się samiczka i bez świadomości jej seksualnego znaczenia.

To, czego dokonał Eliot Howard stanowiło oczywiście gruntowne podważenie darwinowskiej „walki o byt” i wprowadzenie do naukowej myśli możliwości, iż w ewolucyjnym postępie romantyczne walki powodowane seksualną rywalizacją, mogą nie być początkiem i końcem wszystkiego. Wspaniały przyrodnik – a przy tym realista, nie ulegający żadnym pokusom, by rzutować przypuszczalną naturę człowieka na przypuszczalne zachowania zwierząt – ten brytyjski obserwator ptaków studiował gatunek po gatunku, ptaki wędrowne i ptaki osiadłe, ptaki lądowe i morskie. I zawsze wniosek był ten sam – że samczyk, który zdobył własne terytorium, nie będzie miał większego problemu ze zdobyciem i utrzymaniem samiczki.

W dalszej części tego sprawozdania z nowego oświecenia, rozważymy urocze szczegóły dzieła Howarda. W tej chwili musimy jedynie uwzględnić to, iż w latach 1920' teorie Howarda zostały przez większość autorytetów zaakceptowane, jako zadziwiające właściwości wyłącznie ptasiego życia. Ptaki zabawnie się zachowują. Kiedy jednak nadeszły lata trzydzieste, stawało się w wielu mało czytanych naukowych publikacjach oczywiste, że nie chodzi tu tylko o ptaki.

Rosnąca liczba przyrodników wyruszała w pole i w morze, do Syjamu, do Panamy, w niedostępne regiony Kongo, rozglądając się dookoła nowym, krytycznym okiem. Jaszczurki, ryby pielęgnice, foki i szczury piżmowe ujawniły tę samą pierwotną pasję posiadania własnego kąta. Nie można było twierdzić, że dążenie do zdobycia i utrzymania jakiegoś terytorium okazało się uniwersalnym prawem natury. Wiele gatunków wykazywało senną obojętność wobec kwestii lebensraumu. Czemu jednak nie dało się zaprzeczyć, to było to, iż w znacznej części zwierzęcego świata naturalny dobór najlepiej przystosowanych jednostek odbywał się nie poprzez rywalizację o samice, a poprzez rywalizację o przestrzeń.

Było to zadziwiające odkrycie, z pewnością warte prasowych nagłówków. Jednak żadnych nagłówków nie było. W późniejszych latach pomiędzy wojnami nasza uwaga była zwrócona na bardziej dramatyczne wydarzenia, jak ekonomiczna depresja i agresywny nacjonalizm. Naukowa praca, której wydźwięk stanowiłby wsparcie dla obrońców prywatnej własności, nie mogła, w takich czasach, stać się popularną lekturą. Podobnie, przez większą część tej epoki byliśmy przekonani, iż wojny są wywoływane przez handlarzy bronią, nie widząc powodu by głębiej wnikać w tę sprawę.

Praca jednak postępowała w ciszy. Amerykański zoolog dr. C. R. Carpenter przywiódł owe kwestie niebezpiecznie blisko domu. Jego cierpliwe badania nad społeczeństwami małp wąsko i szerokonosych w stanie naturalnym, stanowią klasykę współczesnej nauki. I ukazują one, że pomiędzy naszymi najbliższymi krewniakami terytorialność jest uniwersalnym prawem. Co jeszcze istotniejsze, ukazują one funkcjonowanie jeszcze bardziej złożonej instytucji, terytorium społecznego, czyli utrzymywanego i bronionego przez grupę. To właśnie praca dr. Carpentera zainspirowała nestora brytyjskiej antropologii, sir Arthura Keitha, do jednego z niewielu politycznych wniosków, jakie w ogóle opublikowano na ten temat. W swym ostatnim eseju Keith stwierdzał, że jeśli się szuka źródła nacjonalizmu, patriotyzmu, i wojny, wystarczy spojrzeć na terytorialność.

Odnoszę wrażenie, że sir Arthur, pisząc to wszystko w połowie lat 1940', odezwał się zbyt wcześnie. Niedawne odkrycia naszych afrykańskich początków wprowadziły do zwierzęcych instynktów kierujących naszym zachowaniem czynniki bez porównania bardziej przerażające, niż zwykła terytorialność. Przez kontrast, niegasnąca wrogość wobec sąsiadów u wielu gatunków musi, jak zobaczymy, być postrzegana jako konserwatywna siła.

Obserwacje ptaków dokonane przez Eliota Howarda obaliły uświęcone przez czas przekonanie, iż samiec niemal nie myśli o niczym innym, niż samice. Wielu zoologów, na podstawie trwających kilka pokoleń badań, stwierdza wprost, że popęd terytorialny jest bardziej wszechobecny i silniejszy niż seks. Ale obserwacje rewolucyjnego pokolenia pokazały także, że nie chodzi jedynie o terytorium. Zasadniczym obiektem badań dla takich zoologów, jak Carpenter i Allee, oraz dla takich przyrodników jak Konrad Lorenz i Eugène Marais, było zwierzęce społeczeństwo. Badacze ujawnili nieuniknioną zależność obrony terytorium od porządku społecznego, wyrafinowaną zależność społecznego porządku od akceptacji odpowiedzialności przez dominującą hierarchię, od akceptacji dominacji przez szeregowców, od zbiorowej obrony jednostki i młodych, od podziału obowiązków i komunikacji pomiędzy społecznymi partnerami, od minimalizowania seksualnych konfliktów, od rozwinięcia indywidualnego kodu postępowania – przyjaźń wobec społecznego partnera, wrogość wobec terytorialnego sąsiada – oraz od rozszerzenia roli samicy jako seksualnego specjalisty, tak aby przeciwdziałać tendencji uspołecznionych samców do zajmowania się czymś innym, niż reprodukcja.

Człowiek jest naczelnym. Wszystkie naczelne są zwierzętami społecznymi. Jako zwierzęta społeczne, wszystkie naczelne w mniejszym lub większym stopniu rozwinęły pewne kompleksy instynktów gwarantujących przetrwanie ich społeczeństw. Nie ma powodu przypuszczać, by człowiek w swych afrykańskich początkach odziedziczył mniej złożony zestaw tych instynktów. Warto, byś o pamiętał, kiedy następny raz przeniesiesz swe problemy na leżankę psychoanalityka, że nauka w czasach Freuda nie uznawała żadnych ludzkich instynktów poza seksem i indywidualnym przetrwaniem, ani żadnego ludzkiego dziedzictwa większego czy bardziej złożonego, niż grupa rodzinna. Jeśli zachęcany jesteś, byś wierzył, iż wszystkie twoje kłopoty dadzą się wywieść z wypartej seksualności i stosunków w rodzinie, to to jest właśnie powód.

Dwa podstawowe odkrycia napędzały rewolucję w naukach przyrodniczych. Jedno – którym się zaraz zajmiemy – to że sceną dramatycznego wynurzenia się człowieka ze świata zwierząt był kontynent afrykański. Drugie – zainspirowane przez brytyjskiego obserwatora ptaków – to że wszelkie wnioski dotyczące zachowania zwierząt są istotne jedynie, jeśli zostały potwierdzone obserwacjami w stanie dzikim. Pokolenie Freuda nic nie wiedziało o ogólniejszych schematach funkcjonowania zwierzęcych instynktów, ponieważ nauka owej epoki ograniczała się do obserwowania zwierząt w niewoli. Jednak ogrody zoologiczne nie oferują żadnych terytoriów. Tylko w naturalnym stanie możemy być pewni, że obserwujemy prawdziwe zwierzęce zachowanie. Jeśli dzisiaj stwierdzamy, że nie wiemy niemal nic o obserwowanych niezliczoną ilość razy szympansach, oznacza to, że niemal nic nie wiemy o ich zachowaniu w stanie naturalnym. Współczesna zoologia pełną parą rozwija nową wiedzę o zachowaniu zwierząt w oparciu o inspirację Eliota Howarda i techniki dr. Carpentera.

Jakkolwiek niezwiązane ze sobą oba te podstawowe odkrycia mogą się wydawać, obydwa doprowadziły przyrodników do możliwości i zagrożeń afrykańskiego kontynentu. Tutaj paleontolog prowadzi wyścig z czasem, by wydobyć z ziemi skamieniałą historię ludzkich początków. Zoolog zaś, przyciągnięty przez ostatnie wielkie pozostałości dzikiej przyrody istniejące jeszcze na tej planecie, także prowadzi wyścig z czasem, starając się dowiedzieć czego tylko zdoła o naszych zwierzęcych zachowaniach, dopóki jeszcze ma możliwość. Na tej wspaniałej, niesamowitej naturalnej scenie oba skrzydła współczesnej rewolucji się spotykają, napotykając także trzecią rewolucyjną siłę, skutki działania której, ironicznie, zazębiają się z ich własnymi. Ruchy wyzwolenia Afryki w szybkim tempie przekształcają ów kontynent w coś zbliżonego do politycznego stanu natury, gdzie pierwotne ludzkie zachowania dają się obserwować nie takie, jak byśmy pragnęli, ale takie, jakimi są naprawdę.




Miałem okazję, w roku 1960, wraz z oboma naukowymi skrzydłami, w tej samej części afrykańskiej sceny, doświadczyć działania tej nowej siły. Dwa najważniejsze naczelne, z punktu widzenia ludzkiego zachowania, to goryl i szympans. Jednak tak samo, jak niemal nic nie wiadomo o żyjących dziko szympansach, nic też nie wiadomo o gorylach. Tak więc, ponieważ nie udało mi się znaleźć wiele wiarygodnej naukowej literatury na temat zachowania goryli, pojechałem w początkach czerwca do wioski o nazwie Kisoro na granicy między Kongiem i Ugandą. Ponad wioską piętrzy się wulkan porośnięty bambusowym lasem, wciąż chroniącym kilka z ginących górskich goryli. We wiosce zaś znajduje się niewielki hotel o nazwie „Travellers Rest”, specjalnie dla szaleńców i naukowców. I choć na temat zachowania goryli nie istnieje żadna literatura, przy obiadowym stole tego hotelu można przysłuchać się plotkom o gorylach, których nie usłyszy się nigdzie indziej na świecie.

Obszar wokół Kisoro stanowi swego rodzaju oś afrykańskiego kontynentu. Mało zresztą znaną. Sto mil na południe leży błękitne jezioro Kivu, sto mil na północ wznosi się mglista, legendarna Księżycowa Góra. O sto mil na wschód rozciąga się rozległa, ogromna, cynicznie uśmiechnięta twarz jeziora Wiktoria, trującego chorobami, rojącego się od krokodyli – i najprawdopodobniej centrum najwcześniejszych ludzkich doświadczeń. W stronę Konga idą wulkany. Każdy trzy mile wysokości, jeden idealnie symetryczny szczyt za drugim. Przez kilka tygodni żyłem nie tylko na owej osi Afryki, ale także w centrum współczesnej rewolucji na tym kontynencie. Zaraz za jeziorem Wiktora, w wąwozie Olduvai w Tanganice, dr. L. S. B. Leakey i jego żona od wschodu do zachodu słońca wydobywali z ziemi szczątki wczesnej istoty, o nazwie Zinjanthropus, którą odkryli podczas poprzedniego sezonu. Na wysokiej przełęczy pomiędzy dwoma na zachód leżącymi wulkanami usadowił się zaś dr George B. Schaller z Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego. Przez rok żył razem z górskimi gorylami, a jego raporty, kiedy je opublikowano, stanowiły nasze pierwsze, jedyne i na razie ostatnie autorytatywne opisy zachowania górskich goryli.

Trzynastego czerwca – w dzień Niepodległości Kongo – żona i ja opuściliśmy tę granicę. Dr. Schaller wciąż pozostawał na swojej przełęczy.


4

Kiedy byłem chłopakiem w Chicago, chodziłem do szkółki niedzielnej w pobliskim kościele prezbiteriańskim. Tego kościoła już nie ma, stał się ofiarą swej starości i zużycia. To była wspaniała szkółka niedzielna! Dzisiejszy krytyk mógłby mieć obiekcje z tego powodu, że nie czyniła w sprawie młodocianej przestępczości nic, poza sprowadzaniem jej pod dach. Ja jednak się z tym poglądem nie zgadzam. Moja klasa spotykała się nie tylko w niedzielne poranki, ale także na modlitewne spotkania wieczorami, i wspominam te nasze środowe wieczorne spotkania z najautentyczniejszą nostalgią. Podczas gdy w kościele powyżej co bardziej bogobojni dorośli z naszego zgromadzenia zbierali się by spokojnie pośpiewać i się pomodlić, my spotykaliśmy się w podziemiach. Spotkania te z reguły miały rzeczowy charakter i były poświęcone programom sportowym, sprawozdaniom, kwestom i tego typu sprawom. Dokonywało się inicjacji nowych członków kongregacji, którzy, jeśli stała im się poważniejsza krzywda, byli odprowadzani do domu, do matki. Potem spotkania się kończyły, zawsze jakimiś wyrazami pobożności. Była krótka modlitwa i jeszcze krótsze błogosławieństwo. Wyłączaliśmy wszystkie światła i w całkowitej ciemności waliliśmy się nawzajem krzesłami.

Sądzę, że to właśnie moja szkółka niedzielna w Chicago przygotowała mnie dla afrykańskiej antropologii. Na północ od równika współczesna rewolucja przypominała grzeczne spotkania modlitewne w kościele na górze. Była dyskretna, bezosobowa, bezbarwna, uprzejma we wszystkich różnicach zdań, przystojna w swej skromności. Ale poniżej równika prowadzona była przez trzech niezapomnianych dzikusów, każdy tak pełen życia, jak lampart, wytrzymały jak słoń, i tak nieprzewidywalny, jak ruchy ziemi w Kenii. Poniżej równika owa współczesna rewolucja była nieprzyzwoita, niedyskretna, naukowa naparzana w piwnicy, w której ktoś ukazała nam zarys genezy człowieka.

Raymond A. Dart, najsławniejszy z owej trójki, był, aż do swego przejścia na emeryturę w roku 1958, szefem wydziału anatomii na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu. Urodzony w Australii, wykształcony w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, przybył do Południowej Afryki w roku 1922, aby zorganizować wydział anatomii w Szkole Medycznej. Dwa lata później odkrył Australopithecus africanus, mięsożerną małpę z danego wysokiego veldu, i znalazł się w środku naukowej kontrowersji, z której już nigdy się nie wydostał. To był ten drugie głos poza głosem Eliota Howarda, który zakłócił panującą przed rokiem 1930 ciszę. Tym razem był to przenikliwy, stanowiący wyzwanie głos dobiegający z Południowej Afryki, który ortodoksyjna nauka przez tak długi czas starała się wyciszyć albo zdyskredytować.

Dart jest drobnym, krępym mężczyzną o szerokich zainteresowaniach, ogromnym osobistym magnetyźmie i niewiarygodnej wytrzymałości. Do całkiem ostatnich lat dawał dla swej zdumionej klasy anatomii porównawczej wykłady, podciągając się wesoło na przebiegających ponad głową rurach. Przypominam sobie, jak pewnego razu, kilka lat temu, wdrapywaliśmy się obaj na stromą ścianę dzikiej doliny Makapan, w północnym Transvaalu, w pobliżu rzeki Limpopo, aby odwiedzić trudno dostępną grotę. W połowie drogi całkiem straciłem oddech i byłem niczym dziurawa dętka. „Tak”, rzekł ze współczuciem Dart, oddychając równie lekko, jak śpiące dziecko, „to jest trudna wspinaczka”. Bez przyjemności pomyślałem, iż Dart ma sześćdziesiąt pięć lat. On zaś uśmiechnął się się do swoich miłych wspomnień. „Wiesz”, powiedział, „to dokładnie to miejsce, gdzie stary Broom zawsze musiał przystanąć”. Pomyślałem, z jeszcze mniejsza przyjemnością, że Robert Broom, drugi z owych dzikusów, nawet nie wkroczył na scenę antropologii, zanim nie skończył siedemdziesiątki.

To właśnie wytrwałość Raymonda Darta, jego cierpliwość i niezachwiana wiara we własną słuszność, w mojej opinii umożliwiły nam obecne poznanie początków człowieka. Znaleziona w roku 1924 w Taungs czaszka, była czaszką dziecka, a jej opis przez Darta gwałcił każdą ustaloną w owym czasie naukową opinię. Jego znajomość anatomii porównawczej doprowadziła go do odtworzenia dorosłego osobnika jako stworzenia mającego cztery stopy wzrostu, o pozycji wyprostowanej, dwunożnego, z mózgiem wciąż o wielkości mózgu goryla – innymi słowy jako zwierzęcia znajdującego się w połowie drogi między małpą i człowiekiem. Dart wydedukował także ze swych badań nad zębami i habitatem owej istoty, że Australopithecus africanus był mięsożerny i prowadził życie myśliwego. Ten małpolud był fazą przejściową, która posiadała bardzo istotne ludzkie cechy, poza ludzkim dużym mózgiem. Odkrycie to, w opinii odkrywcy, wskazywało na Afrykę, jako na scenę pojawienia się człowieka.

Ale nauka w latach dwudziestych wciąż była przekonana, że ludzkość pojawiła się w Azji. Sławna ekspedycja z tego okresu gorliwie przesiewała piasek pustyni Gobi w poszukiwaniu brakującego ogniwa. Jako że nie znaleziono w całej Afryce skamieniałych szczątków opisanej przez Darta istoty, azjatycka hipoteza zwyciężała. Równie uzasadnione było odrzucenie przez naukę tezy, iż małpolud był mięsożercą. Jak już zauważyliśmy, mięsożerne naczelne nie były znane nauce, a więc nie mogły istnieć. Trzecie jednak przekonanie było jeszcze ważniejsze od tamtych dwóch logicznych. Antropologia, z jakichś niezwykle tajemniczych powodów, była przekonana, że wielki mózg był pierwszym, nie zaś ostatnim, spośród tego, w co ewolucja wyposażyła człowieka. Wszystkie ludzkie cechy, takie jak postawa, dieta i sposób życia, wynikać miały z tego początkowego daru, czyli z mózgu. Takie stworzenie jak to Darta, z ludzkim ciałem i małpim mózgiem, stawiało wszystko na głowie.



To zwierzę, niczym jakiś gryfon, było naukową niemożliwością. Inne czynniki także mogły w sensowny sposób wpłynąć na ten werdykt. Oto szerokich generalizacji na podstawie pojedynczej dziecinnej czaszki dokonywał młody anatom bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w antropologii. Dart pogłębił jeszcze swój grzech, nadając temu stworzeniu nazwę, której, jestem pewien, nikt nie potrafił wymówić. No i, jak podejrzewam, osąd wydany przez północne spotkanie modlitewne nie był też całkowicie niezależny od faktu, że źródłem odkrycia były podziemia kościoła. Wszystko, co przychodziło spod równika, zawsze miało, dla północnego nosa, nieco podejrzany zapach kogoś mieszkającego po drugiej stronie torów. Jakiekolwiek były przesłanki tego werdyktu, jednomyślne gremium północnej nauki, łącznie z takimi znakomitościami, jak Keith, Hrdlicka, Woodward i Elliot Smith, odrzuciło południową małpę Darta, jako fantazję młodego anatoma. Młody zaś anatom, w swej cytadeli na Hospital Hill, na niewłaściwym końcu świata, dalej opisywał swoje odkrycie, jakby cały świat się z nim zgadzał.

Taka była sytuacja dwanaście lat później, kiedy drugi dzikus został zwabiony niezachwianym przekonaniem Darta. Był to Robert Broom, z którym lepiej się zapoznamy w dalszym ciągu tej narracji. Broom także pochodził z Południowej Afryki, miał siedemdziesiąt lat, a w przeciągu długiej i zadziwiającej kariery zdobył pozycję jednego z czołowych w świecie zoologów. Teraz, w roku 1936, przerwał swą emeryturę i pewnego niedzielnego poranka odwiedził grotę leżącą o niecałą godzinę jazdy od Johannesburga. Tak jak Dart, był niewielkim mężczyzną, ale inaczej niż u Darta, miał wygląd niezwykle formalny. W czarnym kapeluszu, z czarnym krawatem, w sztywnym białym kołnierzyku, dokładnie zbadał ową grotę. W tydzień od następnego poniedziałku, dokładnie po ośmiu dniach, znalazł czaszkę, zęby i mózgoczaszkę dorosłego australopiteka. Potwierdziły one w najdrobniejszych szczegółach przypuszczenia Darta, oparte na czaszce dziecka.

Następne znaleziska dostarczyły nam skamieniałych szczątków należących do ponad setki indywidualnych australopiteków, z pięciu różnych południowoafrykańskich stanowisk. Więcej dziś wiadomo o ostatnich zwierzętach, niż o pierwszych ludziach, jednak odkrycie Brooma z roku 1936 wystarczyło. Sprawa przeciwko Dartowi zaczęła powoli upadać.

Rzecz, którą wykazał Broom, to było to, iż dziecko z Tanungs nie było ani żadnym dziwolągiem, ani fantazją anatoma. W międzyczasie dwa tysiące mil dalej na północ, w okolicach jeziora Wiktoria, trzeci dziki człowiek afrykańskiej nauki pracowicie demolował azjatycką fiksację. L. S. B. Leakey urodził się w Kenii i jest dziś kuratorem Coryndon Museum w Nairobi. Do Leakeya powrócimy, tak jak i do Brooma, spory kawał dalej w naszej opowieści. Jednak w początkach roku 1930 nasz Kenijczyk wydobywał, jeden po drugim, z warstw skamieniałych szczątków na dnie jeziora Wiktoria, skamieniałe szczątki czworonogich naziemnych małp, z których jedna mogłaby być przodkiem chodzących w pozycji wyprostowanej małp z południa. Australopiteki żyły na wysokim veldzie Transvaalu trzy czwarte miliona lat temu. Naziemne małpy z rodziny Proconsul odwiedzały brzegi jeziora Kenia w epoce Miocenu – dwadzieścia milionów lat wcześniej.

Naukowa obiekcja, iż nie istnieje na afrykańskim kontynencie żadna skamielina mogąca stanowić tło dla odkrycia Darta, było trudne do odparcia. Teraz jednak Leakey badał właśnie owo tło. Sześćset egzemplarzy naziemnej małpy zostało znalezione. W okresie poprzedzającym wszelką znaną obecność małp na jakimkolwiek innym kontynencie, rodzina Proconsul była we wschodniej Afryce tak powszechna, jak dzisiaj antylopy. W ciągu lat 1930' i 40' obfite świadectwo afrykańskiego pochodzenia człowieka zaczęło się piętrzyć w muzeach i laboratoriach. Jednak nawet wtedy, wszelka interpretacja południowej małpy jako stworzenia leżącego w połowie drogi od małpy do człowieka, napotykała na mistyczne przekonanie antropologii, iż duży mózg stanowił pierwsze z ewolucyjnych osiągnięć człowieka. I to trudno uchwytne wstępne założenie pozostawało nienaruszone do roku 1953.

Kiedy naukowcy z British Museum wykazali, że „Człowiek z Piltdown” jest oszustwem, stworzyli jedną z najbardziej sensacyjnych naukowych historii stulecia, zaś test fluorowy doktora Kennetha P. Oakleya zdobył światową sławę. Jednak, podczas gdy odkrycie oszustwa odbiło się echem w światowej prasie, znaczenie tych testów nie.

Człowiek z Piltdown” w idealny sposób łączył różne elementy tak, jak wedle wyobrażenia antropologii – szczególnie zaś angielskiej antropologii – miałyby zasadniczo wyglądać u istoty stanowiącej bezpośredniego przodka człowieka. Była więc tam małpia szczęka, i była pojemna ludzka mózgoczaszka, źródło wszelkiej późniejszej ewolucyjnej chwały. Nieznany autor oszustwa dostarczył nauce dokładnie tego, co nauka chciała. Tak więc prawdziwe znaczenie dokonanego w Londynie ujawnienia prawdy o tej sprawie, nie polega na tym, że „Człowiek z Piltdown” spadł z naukowego piedestału, tylko na utracie filozoficznej szacowności przez tezę, że „najpierw był wielki mózg”. Żadne znalezisko wydobyte z afrykańskiej ziemi nie posunęło naszej wiedzy o pochodzeniu człowieka naprzód bardziej, niż testy Oakleya w Londyńskim laboratorium.

Dlaczego angielska antropologia była tak przywiązana do koncepcji, że to właśnie intelektualne możliwości stanowią ewolucyjny fundament dla ludzkiej istoty? Jest to pytanie z gatunku tych, jakie będą jeszcze wielokrotnie nas tu dręczyć w dalszym ciągu tej narracji. Było to też pytanie, które z całą pewnością dręczyło Oakleya. Nawet po tym, jak testy wykazały, że szczęka i mózgoczaszka „Człowieka z Piltdown” należą do różnych stworzeń, sławny brytyjski uczony zwierzył mu się ze swej nadziei, że pierwszy człowiek, kiedy w końcu zostanie znaleziony, mimo wszystko będzie przypominał „Człowieka z Piltdown”. Przez trzy kolejne lata dr. Oakley nie był w stanie znaleźć jakiegokolwiek rozwiązania owej zagadki. Potem jednak, w czasie wykładu, który prowadził w Stanach Zjednoczonych na całkiem inny temat, odpowiedź rozbłysła mu bez ostrzeżenia pod jego wysoko sklepioną czaszką: „To przecież oczywiste, dlaczego wierzyliśmy, że duży mózg był pierwszy! Zakładaliśmy, że pierwszy człowiek był Anglikiem!”

Dopiero kiedy osiągniemy drugą połowę niniejszego sprawozdania, przeanalizujemy w szczegółach jak połączone, choć wysoce indywidualistyczne wysiłki Darta, Brooma, Leakeya i Oakleya ustaliły zgrubny, ale nie podlegający dyskusji, zarys pojawienia się człowieka na afrykańskiej wyżynie. To jednak L. S. B. Leakey był tym, który dokonał odkryć mających w przyszłości naprawdę wzbudzić szok. Dr. Leakey i jego żona Mary byli nadzwyczajnymi poszukiwaczami, którzy odnaleźli we wschodniej Afryce dość ważnych szczątków świadczących o pochodzeniu człowieka, by dać robotę całemu pułkowi analityków na całe pokolenie.

Przez trzydzieści ostatnich lat Leakeyowie odnajdywali w rejonie wokół jeziora Wiktoria prymitywne narzędzia wykonane z otoczaków, najprymitywniejsze dowody ludzkiej kultury. Datowane są one na okres mniej więcej współczesny z australopitekami z południowej Afryki, i wyprzedzają o setki tysięcy lat najwcześniejsze kamienne artefakty znane z innych kontynentów. Tak jak szczątki naziemnych małp, liczące dwadzieścia milionów lat, wskazywały na wschodnią Afrykę, jako na scenę, na której pojawił się rodzaj ludzki, podobnie owe narzędzia z kamyków, liczące niemal milion lat, świadczyły o pojawieniu się samego człowieka na tym samym obszarze. Potem Leakeyowie rozpoczęli swe badania w Tanganice, w pobliżu wąwozu Olduvai.

Wąwóz Olduvai to dwudziestopięciomilowej długości suchy kanion, zamieszkały dzisiaj wyłącznie przez takich niemiłych brutali, jak kobra, nosorożec, czy czarnogrzywy lew. W odsłoniętych warstwach ścian wąwozu Leakeyowie znaleźli wiele kolejnych złóż, pochodzących z dawnych brzegów jeziora, zawierających dowody na obecność człowieka. W dolnych warstwach występowały pradawne, prymitywne narzędzia z otoczaków. W wyższych zaś i późniejszych warstwach można było prześledzić ciągłą ewolucję wykonanych z kamienia przedmiotów, aż do wyrafinowanych osiągnięć człowieka z późnej epoki kamiennej. Wąwóz Olduvai to Wielki Kanion Ludzkiej Ewolucji. Swym wstrząsającym odkryciem tam właśnie w roku 1959 dokonanym, odkryciem szczątków pierwszego twórcy kamiennych narzędzi, L. S. B. Leakey uczynił ze swego wspaniałego prywatnego rezerwatu najważniejsze dla antropologii miejsce na ziemi.

Wraz z odkryciem wąwozu Olduvai w Tanganice, oba skrzydła współczesnej rewolucji zderzyły się. Przez trzy dekady zoologia powiększała naszą wiedzę o zwierzęcym zachowaniu. Przez trzy dekady antropologia przesuwała wstecz, w sensie chronologii, naszą wiedzę o ludzkiej historii. I na dnie suchego wschodnioafrykańskiego kanionu spotkały się. Twórcą naszej ludzkiej kultury nie był człowiek, ale zwierzę.

Nowe zagadki, którymi my się też zajmiemy, pojawiły się wskutek odkrycia Leakeyów. Nowe kontrowersje muszą się narodzić, kiedy stare umarły, a my tu postaramy się je w miarę możliwości antycypować. Jednak ogniwo pomiędzy ludzkim światem i światem zwierzęcym zostało definitywnie znalezione. Afrykańska wyżyna była kolebką człowieka. Człowiek zaś zrodził się z południowej małpy.


5



W marcu 1955 pierwszy raz siedziałem w biurze Raymonda Darta na Hospital Hill w Johannesburgu. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że w ciągu kilku lat okaże się, iż południowa małpa była przodkiem człowieka. Nie mogliśmy wtedy, z jakąkolwiek naukową odpowiedzialnością, uważać tego związku za więcej, niż tylko prawdopodobny, ani określać owego stworzenia inaczej, niż jako ostatnie znane zwierzę przed człowiekiem. Jednak nawet przy tych ograniczeniach, teza Darta, której dowody właśnie zabierał się by przedstawić, wisiała nad naszą zwierzęcą przeszłością niczym burzowa chmura. By się temu przyjrzeć, musimy się cofnąć jeszcze o sześć lat.

W roku 1949 Dart posunął się jeszcze dalej. Opublikował w American Journal of Physical Anthropology artykuł, w którym twierdził, że Australopithecus africanus chodził uzbrojony. Zbadanie około pięćdziesięciu czaszek pawianów, znalezionych w różnych miejscach związanych z południową małpą, wykazało dziwne, charakterystyczne podwójne wgłębienia. Dart wyciągnął wniosek, że te pawiany zginęły gwałtowną śmiercią z ręki południowej małpy. Oraz że ten małpolud używał broni, a jego ulubioną bronią była kość udowa antylopy.

Używanie broni było wcześniejsze od człowieka.

Zawieruchy wywołanej tezą Darta w dostojnych korytarzach północnej nauki nie da się nawet nazwać kontrowersją, ponieważ po stronie Darta nie było dosłownie nikogo. Przyjęcie, z jakim spotkała się jego dawniejsza dziecinna czaszka, dokładnie ćwierć wieku wcześniej, wyglądało w zestawieniu jak hymn pochwalny. Dart jednak, jak zwykle, trwał przy swoim, jakby wszyscy się z nim zgadzali. W roku 1953 opublikował zaś tekst, który któregoś dnia może znaleźć się, obok Manifestu Komunistycznego, wśród tych dokumentów, które najmniej przyczyniły się do spokoju ludzkiego ducha.

The Predatory Transition from Ape to Man („Drapieżne przejście od małpy do człowieka”) było artykułem, którego żaden typowy naukowy biuletyn nie chciał nawet dotknąć, więc ukazał się on w The International Anthropological and Linguistic Review („Międzynarodowy przegląd antropologiczny i językowy”), wydawanym w Miami. Zszokowany edytor owego niezwykłego biuletynu poprzedził dzieło Darta wstępem, odrzekając się od wszelkiej odpowiedzialności za dedukcje autora, a nawet za same australopiteki. Wstęp kończył się żałosnym westchnieniem: „Oczywiście, one były tylko przodkami współczesnych Buszmenów oraz Murzynów, i nikogo innego”. (Italiki pochodzą od edytora [oryginału książki Ardreya].)

To, co Dart zawarł w owym tekście, była to prosta teza, iż Człowiek wyłonił się ze swej antropoidalnej przeszłości z jednego jednego powodu – ponieważ był zabójcą. Dawno temu, być może wiele milionów lat temu, linia małp-zabójców oddzieliła się od ogółu nieagresywnych naczelnych. Z powodu środowiskowej konieczności, linia ta zaczęła żyć na sposób drapieżców. Z powodu konieczności związanych z życiem drapieżcy, ta linia się rozwijała. Nauczyliśmy się stać w pozycji wyprostowanej przede wszystkim dlatego, że było to konieczne w życiu łowców. Nauczyliśmy się biegać, ścigając zwierzynę przez żółknącą afrykańską sawannę. Nasze ręce zostały uwolnione, by mogły masakrować i ciągnąć, nie potrzebowaliśmy już długiego pyska, więc się skrócił. Nie mając mogących służyć do walki zębów czy pazurów, z konieczności zaczęliśmy posługiwać się bronią.

Kamień, kij, ciężka kość – dla naszego przodka, małpy-zabójcy, oznaczały one margines przetrwania. Jednak używanie broni oznaczało też nowe i zwielokrotnione wyzwania dla naszego układu nerwowego, tak by mógł skoordynować nasze mięśnie, dotyk i wzrok. I tak, w końcu pojawił się powiększony mózg. I tak, w końcu pojawił się człowiek.

Dalekie od prawdy jest odwieczne przypuszczenie, iż człowiek stworzył broń. To raczej broń stworzyła człowieka. Najpotężniejszy z drapieżników pojawił się jako logiczna konkluzja ewolucyjnych zmian. Ze swym wielkim mózgiem i swymi kamiennymi ręcznymi toporkami, człowiek unicestwił swych poprzedników, walczących jedynie za pomocą kości. I jeśli od tego momentu cała ludzka historia zaczęła się kręcić wokół rozwijania coraz doskonalszych broni, ma to bardzo logiczną przyczynę. Jest to genetyczna konieczność. Konstruujemy naszą broń i walczymy nią, całkiem tak samo, jak ptaki budują typowe dla swojego gatunku gniazda.

Ani w gwiazdach, ani w naszych własnych sercach, nie spodziewaliśmy się znaleźć takiej możliwości. W ciągu stulecia, które minęło od czasów Darwina, wszystkie nasze najbardziej dociekliwe myśli na temat natury człowieka opierały się na założeniu, iż ludzki gatunek rozwinął się z neutralnej, nieagresywnej, wegetariańskiej leśnej małpy, albo może z jakiegoś dawnego wspólnego przodka, mniej lub bardziej do niej podobnego. Teraz jednak mieliśmy australopiteka, a on był mięsożercą i drapieżnikiem. I mieliśmy także to najnowsze twierdzenie, że był uzbrojony.

To, z czym spotkał się Raymond Dart, to było więcej, niż tylko śmiertelne wycia północnej nauki i uprzedzenia wobec spraw kojarzących się z nienajlepszym towarzystwem. To, co napotkał, to była solidna falanga współczesnej nauki. Jego teoria drapieżnego przejścia może dać się udowodnić, albo nie, i z pewnością inne czynniki zostaną odkryte jako wpływające na ludzka kondycję. Jednak świat oddany przemysłowej produkcji wybuchowych zabawek z pewnością nie mógł sobie pozwolić na luksus ignorowania jego teorii. Tak więc, w roku 1955 odwiedziłem go. Od sześciu lat Dart wraz ze swymi studentami cierpliwie gromadził dowody na to, że australopitek systematycznie i celowo użytkował broni. Przestudiowałem te dowody i dla mnie były przygniatające. Teraz zaś siedzieliśmy w jego biurze na niewłaściwym końcu świata, a Dart spoglądał przez okno na burze z piorunami, goniące jedna drugą poprzez afrykańskie niebo. Co pewien czas dało się słyszeć stukanie drzwi gabinetu, gdy jakieś drobne trzęsienie ziemi wstrząsało podziemną skałą, wskazując, że kolejny opuszczony chodnik zapadł się w kopalni milę pod nami. Na biurku leżały czaszki. W dłoni miałem szczękę dwunastoletniej południowej małpy znalezioną kilka lat wcześniej w Makapan. Szczęka ta była po obu stronach złamana. Brakowało przednich zębów. Na podbródku, tam gdzie wylądował cios, było widać ciemną, gładką rysę. I chłopak od tego zginął, bo ta kość nie miała czasu się zrosnąć.

Jaka broń tego dokonała? Czyżbym trzymał w dłoni dowód pradawnego morderstwa, popełnionego z pomocą śmiercionośnej broni ćwierć miliona lat przed pojawieniem się człowieka? Czyżby drapieżne przejście dało się udowodnić, i mogło być zaakceptowane, jako sposób, w jaki powstaliśmy? Czy możemy sobie pozwolić, w tak rozpaczliwych czasach, jak te, w którym żyjemy, na poświęcenie naszej wiary w szlachetność wewnętrznej natury człowieka?

Spytałem Darta, jak się czuje, z punktu widzenia odpowiedzialności, przedstawiając tego typu tezę w takim akurat czasie. Powiedziałem, że rozumem jego przekonanie o drapieżnym przejściu, i że fascynacja bronią tłumaczy krwawą ludzką historię, wieczną ludzką agresję, irracjonalne, samoniszczące, nieubłagane, poszukiwanie przez człowieka śmierci dla niej samej.

Dart odwrócił się od okna i usiadł przy biurku. Gdzieś zawalił się chodnik, o milę pod nami, i czaszki zadrżały. I powiedział mi, że, skoro próbowaliśmy już wszystkiego innego, możemy, jako ostatniego środka, spróbować prawdy.

Cztery miesiące później Dart przedstawił swoje dowody gremium północnej nauki. I gdyby wtedy werdykt setki autorytetów okazał się inny, wątpię, czy dramatopisarz czułby się teraz zmuszony składać sprawozdanie z odkryć naukowej rewolucji.



6

W początkach osiemnastego wieku włoski zakonnik o nazwisku Vico zanotował proste, ale radykalne, stwierdzenie: „Społeczeństwo jest dziełem człowieka”. Było to, w owym czasie, stwierdzenie o ogromnym rewolucyjnym znaczeniu, ponieważ negowało wszelkie średniowieczne dogmaty dotyczące boskiej ingerencji w ziemskie sprawy: boskie prawa królów i rządów; boskie zarządzenia w osobistych sprawach pojedynczego człowieka, jego narodzin, jego losu, jego codziennego życia, jego aspiracji i jego najniższych popędów. Oświecenie było niczym innym, jak tylko obszernym opracowaniem tego jednego zdania neapolitańczyka.

Społeczeństwo jest dziełem człowieka: człowiek, niezależny od bogów i diabłów, posiada całkowitą władzę nad charakterem swego społeczeństwa. Okazało się to całkiem pożywną strawą dla generacji osiemnastowiecznych myślicieli i politycznych rewolucjonistów. Trony i ołtarze zapadły się w racjonalny pył. Wichry Oświecenia powołały do życia nowe narody i usunęły w cień stare dogmaty.

Potem jednak, w następnym stuleciu, ludzka myśl rozmiłowała się w odwróceniu stwierdzenia Vico: Człowiek jest dziełem społeczeństwa. Do troski Rousseau o szlachetność dzikusa dodano różnorakie wytłumaczenia tego, czym człowiek jest: bieda rodzi zbrodnię; imperializm rodzi wojnę; walka klasowa rodzi polityczne instytucje; wczesne związki uczuciowe rodzą późniejsze nieprzyjazne skłonności.

Zasadnicza materia współczesnej myśli jest utkana z jednej, albo drugiej, owej tezy: że społeczeństwo jest dziełem człowieka, albo że człowiek jest dziełem społeczeństwa. Jednak, czy skłonimy głowę przed racjonalizmem Woltera, czy też romantyzmowi Marksa, pozwalamy się kierować przez myślicieli, którzy nic nie wiedzieli o zwierzęcej roli w ludzkich sprawach. Myśleli zbyt wcześnie. Ponieważ bogów, diabły i czarownice udało się wypędzić ze świątyń ludzkiej troski, przyjęli nieograniczoną suwerenność człowieka.

Długa jest historia naturalnego świata, a my jesteśmy kartą, która się odwraca. Chwała jest nam przypisana, ponieważ jesteśmy królami. Nasz królewski majestat niesie jednak ze sobą ograniczoną władzę – jesteśmy bowiem częścią wszystkiego. Stoimy na barkach stworzeń zagubionych w prekambryjskich szlamach. Nasze geny wciąż odzwierciedlają ich ambicje. Możemy antycypować nienarodzone jeszcze gatunki, niewyobrażalnie odległe przyszłe epoki, suwerenności poza zasięgiem Homo sapiens, oraz istoty, o których nigdy niczego nie zdołamy wiedzieć. Jednak będziemy ich częścią, wpływając na ich losy tak, jak inni wpłynęli na nasz.

Jesteśmy lśniącym ogniwem łańcucha, którego nie uda się nam w całości poznać, ponieważ ta część, której poznać nie możemy, jest jeszcze niewykuta. Jednak nasz wkład w ten łańcuch nigdy nie zostanie utracony, bo jesteśmy zwierzęciem zadającym pytania – pierwszym zwierzęciem świadomym samego siebie. Jeśli jutro opanuje nas oślepiająca wizja, albo zostaniemy unicestwieni w oślepiającym rozbłysku, ani jedno nie będzie odpowiedzią na wszystko, ani to drugie końcem wszystkiego. Będziemy mieli spadkobierców, którzy być może zrozumieją zwierzęce popędy we własnej naturze lepiej, niż myśmy je zrozumieli.

poniedziałek, czerwca 21, 2010

Testosteron

W poświęconym najnowszym naukowym informacjom dotyczącym treningu sportowego biuletynie, który mi co pewien czas poczta z Anglii przynosi, znalazłem interesującą informację. Otóż w Turcji niedawno przeprowadzono studium, z którego jednoznacznie wynika, że 10 mg dodatkowego magnezu na 1 kg ciała, wyraźnie zwiększa ilość testosteronu we krwi. W większym stopniu zwiększa go u ludzi trenujących, ale i u nietrenujących się ilość testosteronu we krwi zwiększa.

O tym, że magnez wpływa na poziom testosteronu we krwi, a jego niedobór ten poziom obniża, wiedziano mniej lub bardziej na pewno od dość dawna, ale to niedawne badanie zdaje się sprawę przesądzać. (Od dawna także wiadomo, że sam trening zwiększa poziom testosteronu we krwi.)

No dobra, spyta ktoś, "a co to właściwie jest ten testosteron?" Będzie to pytanie zasadne, bo, o ile kiedyś testosteron (razem z włosami na klatce) to było coś, z czym na co dzień miał do czynienia każdy facet (a pośrednio i każda niewiasta), to dziś, jak alarmują uczeni (i inni tacy), testosteronu ani na lekarstwo. No, chyba, że mówimy o syntetycznym, ruskiej produkcji, której jest całkiem sporo - w sportowcach i temuż podobnież maniakach.

Całkiem poważnie (bo czasami sobie żartujemy) - w dzisiejszych tzw. "mężczyznach" jest pono 50% tego testosteronu, który był w mężczyznach mojego pokolenia. A w niektórych z owych starców zapewne i dzisiaj jest go więcej - mimo starczego uwiądu i związanego z tym stopniowego, ponoć nieuchronnego, eunuszenia.

Może to z niedoboru magnezu? Choć raczej sądzę, że z względów bardziej, że to tak określę, "spenglerycznych". Tak jak z pewnością przyczyną upadku rzymskiego cesarstwa nie były jednak ołowiane, więc toksyczne, rury wodociągowe. (Ani też inflacja.) Podejrzewam, że przyczyną tego postępującego zeunuszenia jest samo zenuszenie... Że to się tak samo nakręca... Zjadając własny ogon. I wszystko dookoła. Aż niczego nie będzie. Tyko barbarzyńcy i nowe Wieki Ciemne.

O tym testosteronie (jeśli komuś nie wystarczy tego info, które tu ode mnie otrzyma) można sobie potem pójść i przeczytać na jakiejś wikipedii. Na razie ja tu podam jeszcze nieco informacji na jego temat.

Testosteron ma mieszaną, że tak powiem, opinię, bo powoduje agresję i różne typowo męskie zachowania, to zaś w dzisiejszych czasach jest coraz mniej popularne i coraz mniej dobrze widziane. (No, chyba że na ringu czy w oktagonie, gdzie metroseksualny leming może się per procura poczuć super-samcem. Czy raczej obok niego, albo i przed telewizorkiem. Ci w środku to jednak z reguły nie są metro.)

Ostatnio jednak czytałem o takim brytyjskim badaniu, z którego jednoznacznie wynikło, że kiedy podali facetom dodatkowy testosteron, to zwiększyła im się nie agresja, tylko właśnie zdolność negocjacji, odpowiedzialność i różne takie inne słodkie cechy. Także więc typowo męskie cechy, ale jednak nie tyle dziki watażka, co zacny ojciec rodziny.

Co może być prawdą, ale jednak jest o tyle zabawne, że inne badania jednoznacznie wykazują, że kiedy się facetowi urodzi dziecko, to poziom testosteronu momentalnie, z dnia na dzień, spada mu b. wyraźnie. I w ogóle, jak się zdaje, życie cnotliwego żonkosia niezbyt dobrze na poziom testosteronu wpływa.

Swoją drogą, kiedyś, dawno temu, słyszałem na BBC dyskusję panelową kilku sławnych feministek (była tam m.in. Germaine Greer), i te babiany stwierdziły explicite, że "skoro testosteron podwyższa agresywność, to należy chłopców zaraz po urodzeniu kastrować". Było to, dobrze pamiętam, powiedziane z uroczym, figlarnym uśmiechem. Tak, że gdyby ktoś kiedyś miał pod butem szyję jakiejś feministki i zacząłby odczuwać irracjonalną litość, to niech sobie przypomni o czym tu mówię i przestanie odczuwać.

Co jeszcze o tym testosteronie...? Acha, no więc może to, com już tu kiedyś napisał. Otóż z obserwacji miniaturowych szympansów Bonobo - które są najbliżej z nami genetycznie ze wszystkich istot i mają tyle wspólnych z nami genów, że gdyby to był wynik głosowania na PZPR, to by się średni Gomułka nie zawstydził - wynika, że jak taki szympans dokopie innemu, to mu się momentalnie poziom testosteronu podwyższa, coś ze 1300 razy.

Kiedy inny mu dokopie, to mu się momentalnie obniża. Za to podwyższa się momentalnie, choć nie aż tak bardzo, jak przy osobistym dokopywaniu, kiedy taki szympans widzi, jak inne się naparzają. Konkretnie 1100 razy. Stąd zapewne mamy kibicowanie - dość w sumie żałosne, jednak niepozbawione pewnej skuteczności, działanie na rzecz podwyższenia naszego poziomu testosteronu.

OK, co z seksem w takim razie? Jak on się ma do testosteronu? Testosteron ogólnie dobrze wpływa na te sprawy, choć to też nie jest tak jednoznacznie, bo często facet miotany agresywnością i szarpany ambicją pędzi od siebie zalecające się doń osobniki płci przeciwnej. Można by o tym długo, ale na tym tu poprzestaniemy.

W drugą stronę jak to działa? Do niedawna panowała naiwna teoria, wedle której seks obniża poziom testosteronu... No bo jakby miał nie obniżać, skoro jest on do tego potrzebny?! Przecież się zużywa? I podobne prymitywno-mechanicystyczne, oświeceniowe brednie. Jednak tutaj jest, zdaje się, dokładnie tak, jak z mlekiem. Ludzie myślą, że taka pierś (ach!), czy inne wymię, to jest ZBIORNIK mleka. Podczas gdy w istocie mleko jest produkowane NA POCZEKANIU! I nigdzie nie jest tak po prostu przechowywane.

Podobnie zdaje się, choć na to nie mam żadnego naukowego certyfikatu, jest z testosteronem. Tak więc podniecanie się jak się faceci na ringu czy boisku naparzają, podwyższa ten poziom (nie na tyle jednak, zapewne, by to miało uratować naszą nieszczęsną cywilizację przed totalnym zeunuszeniem). Nie mówiąc już o udziale w udanej orgii, czy oglądaniu xxx.

Trening. Czyli zatoczyliśmy niejako pełne koło i powróciliśmy do punktu wyjścia. (Jednak znacznie mądrzejsi niż na początku, a o to przecież chodzi!) Otóż wiadomo, że trening siłowy z naprawdę wysokim obciążeniem zwiększa znacznie poziom testosteronu, podczas gdy trening siłowy z obciążeniem średnim, głównie zwiększa poziom hormonu wzrostu. Nie, żeby to ostatnie było nic nie warte - przeciwnie!

Hormon wzrostu też b. dobrze wpływa na rozwój fizyczny i jest nam istotnie potrzebny. Z powyższego jednoznacznie wynika, że powinno się ćwiczyć zarówno z dużym obciążeniem, jak i z mniejszym. (O bijatykach, orgiach i xxx, już nawet nie wspominam, bo to oczywiste.)

Na zakończenie fajna informacja na temat testosteronu, która do mnie dotarła całkiem niedawno, z b. fajnej książce o kulturystyce. Otóż okazje się, że w czasie intensywnego treningu, poziom testosteronu najpierw się podnosi - mniej więcej przez 27 minut - a potem opada, by około 45 minuty osiągnąć poziom wyjściowy.

Z czego jednoznacznie wynika, że treningi powinny być krótkie i intensywne, bo tak jak większość ludzi trenuje, to zanim skończą rozgrzewkę, ponownie osiągają swój normalny (?) poziom zeunuszenia.

A trening, warto to tutaj podkreślić, wbrew naiwnym wyobrażeniom, polega właśnie m.in. na odpowiednim regulowaniu poziomu naszych hormonów, nie zaś tylko po prostu zwiększaniu przekroju mięśni. Z tym, że także i zwiększanie przekroju mięśni, razem z ich siłą (dla jednych ważniejsze jest jedno, dla innych drugie, ale to raczej chodzi w parze, choć nie do końca) także w znacznej mierze zależy od hormonów. Więc i trening siłowy to w pewnym sensie gra z naszym hormonami własnie - z gospodarką hormonalną naszego organizmu.

I to by chyba było na tyle. Z pewnością coś ciekawego lub istotnego na temat testosteronu zapomniałem... No jasne! Więc dodam, że istnieje kontrowersja na temat tego, czy testosteron (także podawany z zewnątrz, syntetyczny, w postaci popularnych "anaboli") naprawdę wpływa bezpośrednio na przyrost mięśni. Jedni mówią, że nie, bo kobietom mięśnie od treningu rosną tak samo szybko jak mężczyznom, i że testosteron (oraz anabole) jedynie zwiększają maksymalną masę mięśni, jaką jesteśmy w stanie osiągnąć. (Taki pogląd wyczytałem niedawno w tym biuletynie, o którym było na początku.)

Inni, i tych jest znaczna większość, podają wyniki badań, z których jednoznacznie zdaje się wynikać, że anabole ZNACZNIE przyspieszają przyrost masy mięśniowej i siły. O wiele bardziej nawet niż takie skądinąd cudo, jak kreatyna. (Jednak o ile kreatynę bym, przy porządnym treningu, mógł polecić, to anaboli na pewno nie polecam.)

Powinna tu być pewnie jakaś błyskotliwa pointa... Ale nie - "pointy nie będzie i czekać jej na próżno!" (żeby zacytować Waligórskiego). Tym razem to był tekst informacyjny, z którego zawartości należy korzystać i tyle. Żadnych więc końcowych figlasów, które by nam ten nabrzmiały informacją referat obróciły w żartobliwy felietonik! (Nie, nawet nie proście! Nie ustąpię! Nie będzie pointy!)

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, listopada 18, 2009

Kiedy wolny rynek jest nam przyjacielem...

Większość żyjących obecnie mieszkańców ziemskiego globu pozostaje zapewne wciąż w bolesnej nieświadomości o moim istnieniu, jednak paru ludzi mnie zna i ci widzą chyba we mnie czołowego pogromcę "wolnego rynku". Coś w tym jest, oczywiście, tyle że "wolny rynek" - jak przeważnie bywa z obiektami kultu fanatyków... Fanatycznych, ale niezbyt mocnych w argumentach i rozumowaniu, o kontakcie z realem już lepiej nie wspominając - to pojęcie wieloznaczne i używane przez rzeczonych wyznawców w sposób im wprawdzie wygodny, ale za to urągający elementarnej logice.

Jest przecież tak, że ktoś prowadzi jakiś własny biznes i nieźle mu idzie... Jest zadowolony, pasuje mu ten sposób na życie, a forsy też ma z tego tyle, że mu żona z teściową co dzień głowy o nią nie suszą... Oczywiście taki ktoś, jak uczy doświadczenie, musi ponarzekać na podatki... Musi popomstować na "durne przepisy" i na "tych tam u góry, co to nie rozumieją potrzeb przedsiębiorców, którzy to przecież solą ziemi itd. itd." Tyle można by zrozumieć, wybaczyć.

Dziwnie spora jednak część tych ludzi robi rzeczy całkiem przedziwne. Jak to głosowanie na "liberalną i sprzyjającą biznesmenom" partię, czy raczej "platformę". Albo też - zamiast się cieszyć swym dostatkiem i że robią w końcu to co lubią, zaczynają czytać "von" Misesa... Bełkotać o przywróceniu parytetu złota... I takie różne śmieszne sprawy. A, byłbym zapomniał - wyraźnie nie wystarczy im dostatek i że lubią to co robią, oni muszą jeszcze być wyniesieni na ołtarze! I w zasadzie są, ale im to nie wystarcza. Jakoś nigdy.

A są jeszcze zabawniejsi - tacy, co to złamanego grosza nie powąchali... Nigdy żadnego biznesu nie prowadzili... Bladego (jak krętek) pojęcia jak to się robi, i jak w ogóle naprawdę działa ekonomia, nie mają... A mimo to parytet złota przywracają... Pomstują... A przecież nawet ten trzepak, pod którym prowadzą swoje codzienne niemal konwentykle z kolegami o podobnych profilu osobowości i podobnych osiągnięciach, został postawiony nie przez nich, a właśnie raczej przez państwo, albo też inną obrzydliwą "oligarchię"!

Z tymi drugimi to się w ogóle nie da gadać - w każdym razie nie na te tematy, bo na inne może by się i dało, kto to może wiedzieć. Ale jeśli się z takim gościem z tej pierwszej kategorii - biznesmenem znaczy, któremu biznes nie wystarcza, zadowolona żona z zadowoloną jej mamusią także - tylko chce być uznany za sól ziemi i żeby... Czy ja zresztą wiem co oni sobie konkretnie marzą? W każdym razie jakieś nowe szaty króla na pewno - w mniejszej czy większej przenośni. Tyle wiem.

No więc jak się z takim pogada, to nagle okazuje się, że ten "wolny rynek" to żaden "wolny (ach!) rynek", a po prostu nieco najzwyklejszej ekonomii i najzwyklejszej drobnej przedsiębiorczości... No bo ta nie-drobna, to, parafrazując głębokie i wiecznie żywe stwierdzenie Marka Krassusa, musiałaby umożliwić przedsiębiorcy wystawienie prywatnej armii... W każdym razie z całej maniackiej oświeceniowo-deistycznej idei, robi się nagle coś małego i zwyczajnego. A takim znowu strasznym facetem, żebym chciał producentów lizaków czy naprawiaczy zegarków od razu na pal nadziewać, to ja nie jestem! Nie o takim "wolnym rynku" rozmawiam, nie taki "wolny rynek" zwalczam, wyśmiewam...

Przykład? Dowód? Otóż ostatnio moje ulubione wydawnictwo Paladin Press reklamuje... Nie wiem zresztą czy całkiem "ostatnio", bo, choć kontakty z nim mam od b. dawna, to z przerwami... W każdym razie wysyła mi taki emailowy biuletynik, a w nim reklamuje książki, które są "slightly scruffy"... Na nasze powiedziałoby się "nieco zmachane", albo jakoś tak. Że w nie całkiem idealnym, nienaruszonym i dziewiczym (ach!) stanie.

I te książki można dostać za pół ceny w stosunku do tych dziewiczych (ach!). No to sobie zamówiłem parę. A do tego, jak to zazwyczaj się robi, parę w stanie całkiem dziewiczym (ach!), czyli normalnych i za 100% ceny. I dzisiaj one przyszły. I co widzę? Otóż moje dwie "nie całkiem dziewicze" (ach!), "z letka scruffy" books, od dziewiczych (ach!) i nie "scruffy" różnią się tym, że mają tam na tej płaszczyźnie przeciwnej grzbietowi - na tej, wiecie, płaszczyźnie, co to stworzona z miliona cieniutkich kartek leżących jedna tuż przy drugiej - przybity niewielki czerwony stempelek.

Stempelek ów mówi jedno słowo: "damaged". Co się na nasze tłumaczy jako "uszkodzone". Albo "uszkodzona", jeśli "książka". Oni tego nie rozróżniają, taki mają język. Żadnej fleksji. Spengler o tym ciekawe rzeczy mówi, ale zaraz wezmą mnie za jakiegoś maniaka... Jakbym pod trzepakiem parytet złota przywracał, tylko gorzej. Ludzie naprawdę są dziwne!

W każdym razie jest tam ten stempelek... Estetycznie całkiem niczego sobie, a nawet "esthetically pleasing" powiedziałbym w tym ich dziwnym języku... I ABSOLUTNIE NIC POZA TYM nie znalazłem! Nic, co by mogło świadczyć, że książka - poza tym, że ma stempelek, co faktycznie można uznać za utratę dziewiczości (ach!) - była jakaś nie do końca dziewicza (ach!). A dostałem dwie takie, więc to na żadne niedopatrzenie - wypuszczenie dziewicy (ach!) jako rzekomej doświadczonej pracownicy świątyni miłości (ach!) - nie wygląda. Obie mają stempelek i nic poza tym nie różni ich od książek... Powiedzmy wreszcie to słowo - NOWYCH!

Z "wolnego rynku" się wyśmiewam, z etosem biznesmena, co to na ołtarze by się rwał i "von" Misesa czyta, się nie utożsamiam, ale marketingu się - co za szok dla niektórych, prawda? - jednak liznęło. No i stwierdzam, że tego dziwnego postępowania mego ulubionego wydawnictwa nie potrafię zrozumieć inaczej, niż jako właśnie ZNAKOMITY CHWYT MARKETINGOWY.

W końcu mamy kryzys, prawda? I oni tam też pono mają, a z tym Obamą szybko z niego nie wyjdą... No więc chcą sprzedać swoje publikacje, a jednocześnie nie wyjść na jakichś takich, co to wszystko przeceniają bo muszą sprzedać, bo już im na chleb z margaryną nie starcza. A dodatkowo przecież ludzie, kupując te "skrofuły", te książki "mniej dziewicze" (ach!), przeważnie dobiorą sobie coś z tych całkiem (ach!) dziewiczych... To jest naprawdę fajny chwyt marketingowy. I z czymś takim dotychczas się nie spotkałem.

No dobra, ale dlaczego ten "wolny rynek" od razu został naszym PRZYJACIELEM? Aż? No bo te książki są naprawdę b. interesujące - ot dlaczego! Miałem dzisiaj (a właściwie to wczoraj, bo już po północy) sporo zajęć, ale i tak jedną już właściwie przeczytałem, a drugą zacząłem. No i znalazłem w nich parę rzeczy, którym chciałbym się teraz z mymi P.T. podzielić.

Na przykład w jednej z nich znalazłem stwierdzenie, że "nadmiar doskonałości jest błędem". Czyż to nie śliczne? Zastanawiam się nawet nad zrobieniem z tego motta tego bloga, ale mam i tak masę kandydatów, więc nie wiem. No i jeszcze to znalazłem: "Działanie w ten sposób na tłum oznacza kontrolowanie jego determinacji by cię dorwać. Wszystko sprowadza się do ceny, jaką każda jednostka w tym tłumie jest gotowa zapłacić za to, by cię dorwać". (Nawiasem "by cię dorwać" kończy oba zdania - to nie jest moja stylistyczna niedoróbka!) Czyż może być piękniejszy aforyzm odnoszący się także - nie tylko do ludzi spotykających na swej drodze agresywnych motocyklistów i młodzieżowe gangi - ale także do nas, spenglerycznych neo-stoików i, czasem, kontrrewolucjonistów in spe?

Zaś w drugiej "nie całkiem dziewiczej" (ach!) książce, co ją zacząłem dopiero czytać, znalazłem coś jeszcze wspanialszego! Otóż okazuje się, że najbardziej pod względem genetycznym zbliżone do nas, ludzi, stworzenie - karłowaty szympans Bonobo, mający 98,8% naszego garnituru genów - kiedy widzi bijące się inne szympanse Bonobo, to poziom testosteronu (mówimy o samcach) podnosi mu się... 1100 razy! Za to kiedy dostanie cięgi od innego Bonobo, poziom tego samczego hormonu spada mu w ciągu sekundy poniżej normalnego. Gdy zaś sam da komuś w kość, czyli zwycięży, poziom testosteronu podnosi się mu momentalnie 1300 razy!

Tak więc, Cni Panowie - wiecie już chyba czym się macie zajmować, prawda? Co najmniej oglądaniem MMA w telewizji, jeśli nie możecie lepiej. Cne Panie - wiecie już, czym się mają wasi samczykowie zajmować, prawda?

Na zakończenie chciałbym wznieść jakżesz stosowny okrzyk: "Paladin Press twoim przyjacielem!" Ale na tym nie poprzestanę! Wniosę i drugi: "Wolny rynek także twoim przyjacielem... W każdym razie BYWA!" No a gospodarczemu kryzysowi składam niniejszym, już bez rozgłośnych okrzyków, serdeczne podziękowania. I mówię mu: "Masz także swoje, kryzysie gospodarczy światowy, zalety!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 07, 2008

Wybory

Czasy mamy takie, że na patelniach piszą nam, by na nich podczas smażenia nie siadać gołą dupą, jednak rzeczy o wiele niebezpieczniejsze są nam serwowane obficie i bez żadnych stosownych ostrzeżeń. Weźmy takie programy "popularnonaukowe" w telewizji wszelakiej. Taniec na wulkanie, pływanie w kleistym bagnie pełnym trujących ropuch, piranii i rekinów to przy tym wesoły oberek.

W dawnych dobrych przedsoborowych czasach aby móc czytać Biblię potrzebna była zgoda spowiednika (i komu to przeszkadzało?), tak samo na małżeństwo z siostrą czy stryjem. Teraz jednak program popularnonaukowy w telewizji może sobie włączyć i oglądać każdy. I fakt, że dość często naogląda się jedynie (?) całkiem niepotrzebnego i nic do skarbnicy ludzkiej mądrości nie wnoszącego profanowania zwłok. Czasem, dość faktycznie często, nasłucha się przy tym dodatkowo niestworzonych teorii, o dziwo zawsze niemal bardziej postępowych i politpoprawnych od dotychczasowych.

Bywają jednak ostrzejsze przypadki, na przykład obłędny kanał "Planete". Jak nie mam nic lepszego do roboty, to sobie go czasem włączam, a potem zgaduję, o co im tym razem chodzi. Bo z pozoru są to takie dość snobistyczne i ęteligętne, a nawet dość drapieżne, programy. Tyle że zawsze jest tam jakieś żądło propagandy. Kiedyś chodziło głównie o Żydów, ostatnio jednak zaczyna mi się wydawać, że musi płacić za to Kreml i KGB. Z mafią na czele oczywiście. W sumie może to być tzw. Europa, w końcu interesy ma podobne.

Z pozoru kanał "Planete" traktuje swoich oglądaczy poważnie, a jednak wystarczy chwilę pooglądać te najnowsze kagiebowskie reaktywacje historii, by usłyszeć, jak lektor te same kilka prostych spraw powtarza dokładnie co parę minut. A więc nie poważne traktowanie, tylko właśnie wypróbowane od czasów nieśmiertelnego Lenina metody propagandy. I taki też przekaz. Jeśli się patrzy nieco wnikliwiej.

Zaprawdę powiadam wam, że na oglądanie telewizyjnych programów popularnonaukowych bym swojemu dziecku bez nadzoru nie pozwolił - lepiej niechby se już pooglądało naparzanki w klatce. Tam chociaż coś w miarę obiektywnie widać, wiadomo o co chodzi, no i jakoś to można, jeśli trzeba, wykorzystać. Choć oprawa jest przeważnie paskudna, szmirowata nie do wyobrażenia - widać, że ci macherzy traktują swoją publiczność jako takich samych durniów, jak swoją publiczność traktują kagiebiści od "Planete".

Jednak jeśli człowiek swoje wie, ma doświadczenie i wyposaży się w stosowny kombinezon szambonurka, to w programach popularnonaukowych może znaleźć nieco interesujących rzeczy. I to nawet spoza sfery przenikania zamiarów KGB, Mędrców Syjonu czy innej Brukseli. Mówię o całkiem interesujących informacjach, które czasem jakimś cudem przedostają się do telewizji.

Przyznam, że trochę mi głupio, bo to co teraz napiszę może mimo woli stać się donosem i będzie kosztowało twórców programu pracę, jeśli nie gorzej. Pocieszam się, że oni chcieli ludziom wtłoczyć do mózgów coś paskudnego, tylko że ja tego nie zauważył i zainteresował się naiwnie pierwszym planem przekazu. No bo było to tak...

Nie dalej jak przedwczoraj widziałem był program o tym, jakie to problemy ma ludzka psychika z nadmiarem możliwości wyboru. Pokazano nam taki eksperyment... W sklepie wystawili 26 rodzajów dżemu do degustacji i ew. kupienia. Ludzie wyraźnie byli tą ofertą zafascynowani i przyciągali do niej jak muchy do miodu czy czegoś tam. I fajnie. Degustowali... Ale b. mało kto kupował.

Potem zmniejszono ilość różnych dżemów do sześciu. Znacznie mniej ludzi przychodziło, no bo w końcu co w tym za atrakcja? Nawet do księgi Guinessa nie ma szansy trafić! Jednak sprzedaż była dziesięciokrotnie większa niż poprzednio!

Naukowiec, który to badał, przedstawił taką prostą krzywą (!), która zapewne przypomina ukochaną przez różnych zabawnych ludzi "krzywą Laffera". Taka zwykła bula - najpierw idzie do góry, a potem w dół. Chodziło o to, jak ilość możliwości wyboru (oś x) wpływa na satysfakcję z dokonanego wyboru (oś y). Wszystko bowiem wskazuje, że ta satysfakcja jest prostą funkcją ilości ODRZUCONYCH alternatyw. Z czego wynika, że przy 26 alternatywach mamy szansę na zadowolenie PIĘCIOKROTNIE mniejsze, niż przy sześciu.

Oczywiście całkowity brak wyboru także nie jest dla naszej psychiki miły. Występuje tu znowu magiczna w psychologii liczba 7. Siódemka to mniej więcej ta ilość alternatyw, z którą sobie fajnie radzimy i która nam sprawia satysfakcję.

Było tam także sporo o tym, że ponoć cała masa ludzi jest obecnie w USA po prostu w depresji właśnie z powodu ilości wyborów do dokonania na każdym kroku. Gdzie indziej też nie jest zapewne o wiele lepiej, przynajmniej na Zachodzie. W Szwecji depresja musi być powszechniejsza jeszcze niż w USA.

Ciekawe? No właśnie! Ale, poza płochą ciekawością, wydaje mi się, iż płyną z tego interesujące wnioski na temat leberalizmu i leberałów. Czy bowiem leberalizm tego typu czynniki w naszej psychice uwzględnia? Czy też może przeciwnie - z samego założenia je odrzuca, albo ignoruje, "wiedząc" jak świat POWINIEN być urządzony. Co tam ludzka psychika! Co tam realne życie! MY, mędrcy, WIEMY jak wam ten świat urządzić, żeby było ślicznie!

A potem dziwimy się, że na zdjęciach z drugiej wojny światowej żołnierze wydają się być o wiele szczęśliwsi od nas, nie mówiąc już o innych konsumentach leberalnego raju. Także załogi bombowców fotografowane tuż przed lotem, z którego wiedzieli, że 20% nie wróci. Jak to możliwe?

Trudne? No to może się zastanowić dlaczego ludzie dzisiaj tak się narkotyzują, ogłupiają i samookaleczają durną telewizją, kretyńską konsumpcją... Czemu głosują na wulgarnych, agresywnych durniów i jednocześnie złodziei, a potem bronią ich do upadłego bluzgając na forach... Czemu młodzież tak chętnie kopie na śmierć bezdomnych... Czemu nawet nastoletnie dziewczyny urządzają sobie ostatnio umówione zbiorowe mordobicia? I tysiące podobnych przypadków. Poza drobnym i raczej oczywistym faktem, że nikt dzisiaj nie wydaje się być szczęśliwy. O ile się nie naćpa oczywiście, albo nie okradnie emerytki ze złotych zębów.

No a na koniec przyszło mi do głowy, jaka może być część przyczyny tego, że imigranci z różnych egzotycznych krajów stwarzają aż tyle problemu. Nie jedyna przyczyna oczywiście, ale być może całkiem znaczna. Otóż przyjeżdżają tu oni spodziewając się cudów-niewidów, potem zaś wpadają w ten leberalny koszmar nie do zniesienia, w tę przeraźliwą ilość wyborów co chwilę, co pięć minut - przeważnie wyborów bez większego znaczenia, ale jednak wyboru trzeba dokonać... I jest to dla nich koszmar raczej nie mniejszy niż dla nas, a zapewne większy, bo kiedyś żyli inaczej.

Jasne, biednie, albo i w strachu. Wydawało im się, że nic gorszego w życiu być nie może... Aż tu nagle okazało się, że to było właśnie niemal szczęście, a prawdziwy koszmar, to właśnie ten wymarzony raj. Nuda, jałowość, zawiść wobec tych co mają... Choć gdybyśmy mogli sobie kupić te same buble, wcale byśmy nie byli z tego szczęśliwsi... Jednak człek to bydle stadne i hierarchiczne. Porównuje się i nieczęsto zgadza ze swą podrzędną pozycją. W każdym razie kiedy nie uzyskuje w zamian względnego bezpieczeństwa, jak to się dzieje u zwierząt czy ludów nieleberalnych.

O czym leberały lubią nie wiedzieć. Albo udają że nie wiedzą. Nuda więc, ciągłe wybory bez znaczenia, a niektóre ze znaczeniem i to może być jeszcze przykrzejsze... Żadnych drogowskazów, żadnych "krępujących więzów"... Czysta mentalna nieważkość... No i ta atomizacja... No i to, że na każdym kroku siedzi nam na plecach masa całkiem obcych ludzi, dla których my też jesteśmy obcy i my to wiemy, że oni by nas najchętniej... I te wrzaskliwe reklamy... I to cyniczne, interesowne rozbudzanie bez przerwy naszych erotycznych apetytów, żeby nam sprzedać nowego bubla...

Tak to moim zdaniem musi działać. I cała rzecz w tym, że to może być nawet robione celowo, choćby w części. Więc teraz wiele zależy od tego, czy my sobie to wcześniej uświadomimy i wyciągniemy wnioski... Jakie wnioski? A taki na przykład, że LEBERALIZM NA DRZEWO BO TO SYF I KŁAMSTWO! Więc czy my wyciągniemy te wnioski, czy też nowi totalitaryści, którzy bez przerwy robią swoją robotę, także za pomocą "programów popularnonaukowych", wykorzystają to zmęczenie nadmiarem możliwości wyboru...

Choć właściwie prawdziwe możliwości dokonywania istotnych wyborów są dzisiaj nie większe chyba, niż kiedykolwiek, być może dla wielu ludzi mniejsze... Wykorzystają to zmęczenie ludzi nadmiarem możliwości wyboru do sprzedania im cudownego na to lekarstwa. Którym będzie całkowity niemal brak wyboru, totalny zamordyzm i po prostu totalitaryzm, jakiego świat dotychczas nie widział. Na razie wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.