Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty

wtorek, kwietnia 22, 2008

Eunuszyce i (znowu) ałzwajs

To nie jest blog obliczony na generowanie czyjejkolwiek przyjemności! Ani piszącego, ani (o dziwo) czytelnika. Słowa takie jak "ojropa" są tu wymyślane i propagowane nie ze względu na ich miłe brzmienie, a z całkiem innych powodów. Słowa takie jak "tuskoidy" nie są w zamierzeniu zaproszeniem do dyskusji na temat "Star Treka". (Przyznam się zresztą, bez cienia wstydu, że nigdy żadnego "Star Treka" na oczy nie widziałem, i w ogóle nie mam pojęcia, czy to jest to samo co "Gwiezdne Wojny", czy też co innego.)

Jeśli styl przypomina komuś szlachecką gawędę, to nie wynika to z jakichś specjalnych wysiłków autora, wspartych w dodatku obszernymi studiami adekwatnej literatury i krytyki literackiej, ino z tego to wynika, że autor jest właśnie taki facet i być może dość wiele mu się tych szlachecko-gawędziarskich genów w komórkach ustroju pałęta, by tak sponte sua pisał. Wszystkie zaś tu obecne makaronizmy, wszyscy ci rozliczni błyskotliwi concetti - jeśli oczywiście ktoś takie tutaj znajduje - są po prostu naturalnym sposobem działania mego umysłu i należy je traktować jako niezapowiedziany bonus.

W dodatku nie mam analitycznego umysłu, ani dość cierpliwości, by potrafić solidnie i regularnie analizować i komentować aktualne wydarzenia. Syntetycznego umysłu mógłby mi niejeden pozazdrościć, i staram się go tutaj wykorzystywać, ale skoro nawet Oswald Spengler nie załapał się nigdy na posadę politycznego komentatora w jakiejś szacownej gazecie, to ja z góry wolę z wszelkich prób robienia dziennikarstwa zrezygnować i zamiast tego wykrzyknąć, za Spenglerem, że "nie chodzi o wolność prasy, tylko o wolność OD prasy".

Więc, jeśli będą powstawać jakieś naprawdę wolne, naprawdę nielewacko-ojropejsiaste i naprawdę poważne media - to wiecie do czego ja się ew. nadaję i nie nadaję. Mogę się nieco wysilić, by rzetelnie analizować i opisywać, ale z rasowego rumaka... Już chciałem coś niepotrzebnie pyskiem strzelić, alem się szczęśliwie powstrzymał. Więc z rasowego rumaka rasowego bażanta, powiedzmy, nie zrobisz. Ani też odwrotnie.

Pisać naprawdę nie lubię (widać bardziej jestem spenglerowski "człowiek rasy", niż "człowiek intelektu", mój charakter pisma także zdaje się to potwierdzać), moja robota dla forsy zbyt przypomina to, co tutaj robię. Choć oczywiście jest nudniejsza, bo gdyby to tutaj było aż tak nudne, to bym tego po prostu nie robił. Cholera wie, czy takie dictum acerbum nie wypłoszy stąd moich ostatnich czytelników, ale skoro premier Tuś mi sie aż tak nie podoba, to muszę postępować inaczej. Czyli na przykład nie obiecywać różnych Drugich Irlandii, skoro naprawdę zmierzam do Drugiego Gabonu. Może ktoś zresztą tę drobną, choć istotną, różnicę doceni. 'Hu nołz?", jak zapewne mawiają nasi rodacy na wszechświatowych zmywakach? (Jeśli już się oczywiście nauczyli tamtejszego narzecza.)

No dobra, powiem ja dzisiaj coś konkretnego, czy będzie tylko take samo-się-napędzające perpetum mobile, czyli chiński (olimpijski) tygrys żywiący się własnym ogonem? Otóż coś tam jeszcze, poza słowotokiem, przygotowałem. Choć nie jest tego wiele. Ale jeszcze chwila grzebania się we własnych bebechach, skoro i tak nikt tutaj nie doczytał...

Więc powiem jeszcze, że o coś mi mimo wszystko z tym blogiem chodzi, i nie jest tak, ze sobie piszę najgorsze brednie, które mi do głowy przychodzą, a potem się śmieję z ew. naiwniaków, którzy to czytają. Tak naprawdę nie jest, przysięgam! Ten blog ma za zadanie WALKĘ. Jasne, to tylko blog, a nie mniej czy bardziej brudna literkowa bomba, ale kropla drąży skałę, a grosz do grosza... (I zbierze się złotówka!)

Szczególnie teraz, kiedy mam sporo pisania do zrobienia, a krajowa i światowa systuacja z jednej strony b. mi się nie podoba, z drugiej zaś pojawiają się jakieś wątlutkie iskiereczki, w potaci prawicowych, blogerskich inicjatyw... Więc szczególnie teraz chciałbym nieco choćby się przyczynić do przykopania czerwono-różowo-ojropejsko-cieniackiej swołoczy. I te rzeczy. Wypracowałem sobie więc formułę bloga, gdzie (poza atakami słowotoku i rozdrapywania własnych wirtualnych bebechów, jak właśnie teraz) jest sama esencja. Czyli przykłady, pomysły i zalecenia na temat tego, co można by W REALU zrobić, żeby było lepiej (nam, a gorzej naszy wrogom).

Jednym z takich pomysłków jest wymyślanie i propagowanie różnych słówek. Szczególnie takich, które działają skuteczniej i radykalniej niż piąchą w mordę. Słowek jak "ojropa" czy "niedokształciuch". To taki nasz malutki prawicowy Gramsci. Nie oszukujmy się, skurwiel odniósł ogromny sukces swymi pomysłami, a my teraz musimy to poodkręcać.

* * * * *

No więc mam nowe słówko, które sobie wczoraj wymyśliłem spacerujący i cieszący się ładną pogodą. Oraz oglądający zanikającą w oczach płeć rodzimych młodych kobiet. W spodniach oczywiście, zawsze i nieodmiennie. Nie żeby z rodzimymi mężczyznami było dużo lepiej, lub choćby trochę lepiej - obawiam się, że to właśnie od nich może się wszystko zaczynać...

Słówko to brzmi "eunuszyca". I chyba każdy domyśli się, co oznacza. Po czym zakrzyknie z zachwytu, widząc jakie to celne. Dlaczego "enuszyca", a nie znakomity przecież witkacowski "kobieton"? Spyta ktoś. Otóż "kobieton" jest przepiękny, ale nie na naszą wulgarną epokę. To raczej litaratura, niż werbalny kastet. Z jednej strony jest w nim "kobieta", z drugiej męski rodzaj - takie coś może stać się dla tych, których takimi słówkami chcemy deprecjonować po prostu komplementem! Czego my oczywiście nie chcemy, prawda?

"Eunuszyca" zaś? Z jednej strony rodzaj jest żeński, co tym specjalnym babusom może bardzo nie odpowiadać, z drugiej zaś jest tutaj "eunuch", który nikomu raczej wielkiego zaszczytu nie czyni, z definicji. A więc zachęcam do traktowania wszelkich tow. tow. Śród, Gretkowskich czy Szczuk per "eunuszyca". Dixi!

* * *

Druga sprawa to ałzwajs. Czyli, jak dotychczas to pisałem, zgodnie z pisownią niemieckiego oryginału i chyba z szacunku do Spenglera, choć jego języka nie znoszę - "Aussweiss". Pisałem już parę razy o tym, że propaguję to słowo jako okeślenie dla "dowodu osobistego". B. niedawno opisywałem jak przy odbiorze nowego ałzwajsa (który wtedy jeszcze pisałem Aussweiss, mea culpa) posługiwałem się tą nazwą u urzędzie i jakie to wywołało reakcje. Czyli żadnych, przynajmniej wśród urzędników, którzy wydawali się być po prostu przeszkoleni na tę okoliczność (!), choć (o czym chyba nie wspomniałem) jedna interesantka w średnim wieku łypnęła na mnie okiem wyraźnie spłoszona.

W sumie byłem dość z tamtego mojego występu zadowolony, ale od tego czasu był jeszcze jeden, a reakcje były całkiem inne i także interesujące. Oraz dające do myślenia i inspirujące. Mianowicie, w Urzędzie Skarbowym powiedziałem urzędniczce "auzwajs", mając oczywiście na myśli "dowód osobisty". Ona zaś całkiem nie zrozumiała o co mi chodzi, z pewnością szczerze, bo nie znała tego słowa. Na to jednak wtrącił się interesant w średnim wieku, który - ZE ŚMIECHEM! - rzekł jej, iż to "dowód osobisty".

Bardzo mi się ta sytuacja podobała, choć oczywiście to tylko drobiazg i do obalenia co jest do obalenia droga od tego jeszcze bardzo daleka. Jednak jeśli by się to określonko rozpropagowało, a tysiące ludzi każdego dnia robiłoby w całej Polsce tego typu drobne przedstawienia, może coś by do zrogowaciałej kory naszego ludu - a może nawet do skamieniałej kory urzędników - zaczęło powoli przenikać. Pomysłów tego typu mam sporo, niektóre są całkiem zabawne, inne brutalne i prosto do celu... Niemałą ich część realizuję jeśli tylko mam okazję, choć tylko drobną część tych fascynujących akcji dotąd opisałem.

A w każdym razie, jeśli nawet same akcje, słówka i przedstawionka nie dadzą aż takiego wyniku, jak byśmy chcieli, tego typu nastawienie budzi w nas to, czego, moim zdaniem, zawsze nam brakowało: "rewolucyjną czujność" - chęć wykorzystania każdej nadarzającej się okazji dla naszych celów, stałe zaangażowanie w sprawę... No i świadomość, że tak naprawdę, to wszystko się rozgrywa nie tutaj, na blogach, ale W REALU!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 17, 2008

Na drzewo dziadu, ślizgaczu chciwy!

Wczoraj późnym wieczorem rozstałem się z blogowiskiem salon24. Poszło o to, że niejakiemu Ujazdowskiemu, który z wielu powodów jest mi obrzydliwy, na jego nudny i dość wstrętny (jak to z pewnością zawsze u niego) wpis na jego blogu napisałem, cytuję: "Na drzewo dziadu! Powinni cię byli wywalić znacznie wcześniej, ślizgaczu chciwy na forsę i głaski tefauenów."

Kto mnie choć trochę zna i zna mój styl, z pewnościa zauważy, że było to w sumie łagodne i żartobliwe potraktowanie tej mendy. Czego nieco teraz żałuję. W każdym razie dyrekcja salonu przysła mi krótkiego maila z groźbą, że następnym razem zablokują mi konto. Więc postanowiłem się z salonem rozstać. Wcale nie uważam się za jakiegoś męczennika, to nie o to chodzi. Z salonem zaś jest dość niejednoznaczna sprawa: z jednej strony nie mogę narzekać na jakieś szykanowanie - mnie, czy prawicy w ogóle, w czasie gdy tam byłem. Przynajmniej jak na te podłe czasy i to przeklęte widać od Boga miejsce na ziemi było tam pluralistycznie.

I nawet w ostatnich dniach, dniach tej hecy z powodu Ojrokonstytucji, z której powodu nasza (?) dzielna targowica dokonuje cudów propagandowej elekwencji, a to przecież tylko na scenie - co musi się dziać za kulisami i z dala od oczu gawiedzi? Więc nawet w tych ostatnich gorących dniach, ja, z b. ostrymi i nie przebierającymi w słowach tekstami - a w dodatku, jak to u mnie, nie jakimś odkrywaniem "obiektywnych rewelacji" w paragrafach, czy dziennikarstwem śledczym, ino idiosynkrazjami i opluwaniem autoryteów - w ciągu trzech dni dwa razy załapałem się na eksponowaną pierwszą pozycję wśród wszytkich blogów.

Można by więc powiedzieć, że salon24 zachowuje się jak najbardziej fair, a mnie osobiście zdecydowanie dopieszcza. Co jest prawdą o tyle, że mogłoby być gorzej. Jednak nie wszystko jest cacy, szczególnie za kulisami. Płatni ojropejscy propagandziści w rodzaju profesora Sadurskiego potrafili tam ostatnio ze swymi kawałkami wisieć na głównej stronie po dwa dni (dosłownie), i to wysoko, podczas gdy nawet moje - zgoda, dziwnie dopieszczone - kawałki spadały w dość szybkim tempie i znikały z tej strony po paru godzinach. A Sadurski nie jest jeszcze najgorszy, bowiem w czasach takich jak te z różnych "uczciwych prawicowych publicystów" spadają maski, a ci nie potrafią nawet składnie pisać.

Więc mamy tam różne Warzechy i takich, których nawet nazwisk nie wspomnę. Jeden to chyba niejaki Wójcik, niegdyś "Nasz Dziennik", dzisiaj "Der Dziennik". No i oczyszczeni z zarzutów agenci WSI także, jakby zresztą mogło być inaczej. I to tam na tej pierwszej stronie wisi i wisi, a koledzy z naprawdę interesującymi tekstami, tyle że nie po linii, nie mogą się tam w ogóle załapać. Poza tym, co dla mnie akurat nie jest aż tak wielkim problemem, mamy tam, zgodnie z tym zresztą czego należało oczekiwać, desant przeróżnych lewaków i zapewne po prostu agentów (co najmniej agentów Agory), którzy bluzgają wrogom, z "kaczkami" na czele, i agitują za "Europą".

Czyli, podsumowując, do salonu żadnej większej pretensji nie mam, tym bardziej za całokształt, ale nie wszystko mi się ostatnio przesadnie podoba. Ogólne, tym bardziej w Polsce, a w salon24 niestety także. Czego się zresztą można było spodziewać?

No to o tej sprawie tyle, chciałem to wyjaśnić, bo będą, i już poniekąd są, różne interpretacje. Dotyczące faktów i/lub moich fochów i się obrażania. Nie, nie obraziłem się na salon, po prostu jestem, a przynajmniej staram się być, cholernie odporny na korupcję. Zaś takie stwierdzenie, że "jeśli jeszcze raz tak kogoś zaatakujesz to...", jest ewidentnie korupcjogenne. Zacznę się autocenzurować, zastanawiać się czy, komu i co można, a czego nie można powiedzieć... W końcu, proszę zwrócić uwagę, nie użyłem w tym moim komentarzu u owego Ujazdowskiego żadnego słowa z "powszechnie uznawanych za obraźliwe".

Po prostu powiedziałem mu krótko i lapidarnie, co o nim myślę. Następnym razem mam się zastanawiać co myśle i jak to wyrazić? Nie żeby lepiej zrozumiał on, i żeby lepiej zrozumieli czytelnicy jego blogu, tylko żeby spodobało się redakcji? Niedoczekanie!

Tylko tyle jest w tej sprawie i aż tyle. I np. każdy domowy pantoflarz przyzna mi rację, jeśli całkiem jeszcze mózg mu nie sparszywiał. Nie jest przecież pantofalarzem dlatego, że żona jest silniejsza i go zbije, tylko dlatego, że wkroczył kiedyś na ścieżkę unikania konfliktów za wszelką cenę, a wtedy nie ma już praktycznie odwrotu.

No to jeszcze na koniec w kwestii organizacyjnej. Paru ludzi ubolewało, że znikły z salonu moje teksty, ale najbardziej było im żal komentarzy. (W końcu ogromna większość samych tekstów była i tutaj. Mam nadzieję, że teraz ktoś to tutaj zacznie czytać.) Początkowo myślałem o wklejeniu tych komentarzy z salon24 pod odpowiednimi tekstami (mam je bowiem skopiowane na dysk), ale to by było naprawdę sporo roboty, nawet gdyby chodziło tylko o kilka ostatnich. Zrobiłem więc tak, że spakowałem wszystkie te stronki - calość tygrysiego dorobku w salon24, wraz z komentarzami (a nawet reklamami AdSense dzieł Michnika) i dałem do tego pliku link w prawym menu, w "Rzeczy nieprzemijające".

Kto chce, może sobie ściągnąć. Jest tego wprawdzie nieco ponad 8 MB, ale cóż to jest w obecnych czasach? Potem trzeba jeszcze będzie wyszukać co jest co, ale w każdym razie, jeśli komuś zależy, to jest to do zrobienia. I nie pozwólmy, by tow. Zemke był jedynym, który to z sieci ściągnie i przestudiuje! W razie czego może jeszcze zrobię tak jak wcześniej planowałem, ale mam inne pilne sprawy, a może się bez tego w sumie obejdzie.

Prosiłbym przy okazji o zawiadomienie ludzi, których ten blog mógłby interesować - linki, informacja ustna, wzmianki na swoich blogach czy stronkach, te rzeczy.

Wszystkich Przyjaciół pozdrawiam, zachęcam do czytania tutaj... Może znajdę zresztą sobie też jakieś inne, bardziej uczęszczane, miejsce, blogowisko czy coś. Może warto też by było by ten blog dostał własną domenę? Na pewno by go bardziej zauważały wyszukiwarki, a jego przypadku to by nie była wcale taka mało istotna rzecz. Jeśli ktoś ma jakieś uwagi, to proszę się nimi ze mną podzielić.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 02, 2007

Zapraszam na poczęstunek z okazji ojrokonstytucji

Jakby ktoś potrzebował ładnego znaczka na bloga, czy gdzieś, a poglądy na Europejską Unię i jej @#$% konstytucję miał podobne do moich, to proszę bardzo - można się częstować! To są ino miniaturki, kliknięcie pokaże obrazki w ich naturalnej wielkości i krasie.



A tutaj wszystkie są zapisane w jednym obrazku, więc trzeba by je chyba porozcinać. Ale za to łatwiej wszystko hurtem ściągnąć. A jak ktoś je już porozcina, to sam chętnie bym je dostał.

Można też oczywiście wykorzystać je w jakiś inny sposób, choć umieszczenie czegoś takiego na koszulce mogłoby pewnie wywołać rozruchy albo coś. Lud jest u nas paskudnie durny i ojro kocha bardziej, niż wszystko inne. Ale może mu kiedyś przejdzie.


Ten pochodzi z innego źródła i przybył chwilę później. (Warto więc zaglądać, może będzie ich przybywać.)

A tu właśnie takie, które znalazłem nieco później:







A to jest z kochaną Unią związane, choć nieco bardziej pośrednio:


Zachęcam do tworzenia własnych tego typu obrazków, symboli i emblematów, a co najmniej zapisywaniu pomysłów, do wykorzystania przez bardziej plastycznie uzdolnionych i lepiej wyekwipowanych w odpowiedni sprzęt i oprogramowanie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 25, 2007

Otium cum dignitate... piękna sprawa, ale to nie jest polityka!

Wczoraj wklepałem tu kolejny fragment z Ardreya - tym razem całkiem drobny, ale za to z dość ostrym komentarzem. Sam fragment z Ardreya nie zawierał chyba nic specjalnie szokującego, a w każdym razie nikogo nie miał powodu urazić. Chodziło o to, że prawdziwi przywódcy nie zajmują się aż tak intensywnie wywyższaniem się nad maluczkimi, ale właśnie bronią ich przed tymi nieco większymi, i na tym - trudnym przeważnie a często nieprzesadnie ładnym - sojuszu opiera się właśnie zdrowa władza.

Mój komentarz rozwijał nieco tę sprawę, zapewne zbyt obcesowo i bez należytego zniuansowania. Wynikało to zapewne z tego, że napisalem ten tę rzecz w przerwie w wykonywaniu dużej i dość nudnej roboty, w dodatku nieco sprowokowany liberalnymi argumentami przeciw moim, i Ardreya, poglądom. Kawałkom w stylu tych, że to "z biologii wynika, iż konserwatyzm bierze się z małych jąder, zaś liberalizm z dużych". (Chodzi o komentarze do mirrora tego wpisu, umieszczonego na trygrys.salon24.pl. Można sobie to znaleźć w przedwczorajszych komentarzach, jeśli ktoś kolekcjonuje tego typu perełki.)

Naprawdę nie chodzi o to, żeby się usprawiedliwiać - w końcu jestem odpowiedzialny za to co piszę, nawet na blogu. Rzecz jednak w tym, że, choć moja krytyka była na serio i nadal ją podtrzymuję, to faktycznie mogło to być nieco bardziej zniuansowane. W końcu istnieje różnica między agresywnym nawiedzonym lewakiem, a "konserwatywnym liberałem", choćbym sam nie potrafił zrozumieć tego przedziwnego dla mnie połączenia i dostrzegał sporo luk w tego typu ideologii. Jestem zwolennikiem niepieszczenia się z wrogami - mówię teraz o walce intelektualnej, wszelkie inne pozostawmy na razie na boku - ale nie produkowania sobie bez potrzeby wrogów i totalnej wojny każdego z każdym.

O co mi właściwie chodzi? Poza tym, oczywiście, aby język giętki...? (O co mi akurat mało ostatnio chodzi - najlepszy dowód, że właściwie stale propaguję Ardreya, a nie swoje własne błyskotliwe i głębokie, że aż strach, myśli.)

Chodzi o to, że całkiem rozumiem kogoś, kto jest przede wszystkim biznesmenem, starającym się zapewnić rodzinie godny, i jeszcze znacznie lepiej, byt. Który w dodatku sobie coś tam pisze, np. na blogu. Jeśli w tym pisaniu akurat wychwala zalety i uroki prywatnej przedsiębiorczości, to także nic w tym zdrożnego. Raczej przeciwnie - człowiek praktyczny, aktywny, człowiek czynu (no, prawie!)... Który jeszcze wolny czas spędza na zajęciu mniej trywialnym, niż oglądanie seriali czy podskakiwanie w dyskotece.

Takie otium cum dignitate, jak to nazywali Rzymianie. Po naszemu dosłownie "wolny czas z godnością". Fajna sprawa, serio! Tym, do czego mam zastrzeżenia, jest fakt, że taki ktoś często widzi swe hobby jako wielce poważną i mającą ogromny wpływ na losy świata działalność polityczną. Z czym się absolutnie nie zgadzam.

To, że ludzie stronkę z jakimiś tekstami odwiedzają, a nawet te teksty czytają, nie jest jeszcze żadną absolutnie gwarancją, że cokolwiek się pod ich wpływem zmieni! Istnieje raczej niemal pewność, że pisanie na blogach nic nigdy nie zmienia w realu. Może poza dwoma wyjątkami:

1. kiedy się podaje jakieś konkretne i dotąd ogólowi nieznane informacje, a dany blog ma dość dobrą markę i jest to traktowane dość poważnie, by coś się w wyniku tych rewelacji zaczęło dziać;

2. sam fakt istnienia tysięcy blogów przyczynia się do zwiększania szumu informacyjnego, który jest jedną z pożywek dla postępów lewactwa w najogólniejszym sensie (wiara bowiem w "kontrrewolucyjny potencjał" internetu wydaje mi się dziecinnie optymistyczna).

Nie mam więc, jak mówię, nic przeciw biznesmenom, a tym bardziej przeciw biznesmenom mającym dość przecież w sumie fajne hobby w stylu otium cum dignitate. Dostrzegam nawe cień szansy, że z czasem przejdą na jeszcze wyższy poziom i zaczną rozrywać się pisząc sonety, albo nawet klasyczne w stylu tragedie heksametrem. Wow, to by dopiero było coś!

Nie jest to jednak polityka, sorry! Co by nie musiało być oczywiście żadną wadą, bo nie wszystko musi być polityką. Nie jestem Lenin, ani nawet tow. Sierakowski, żeby wszystko dla mnie musiało być polityką. Tylko, jeśli nie jest, to dlaczego jest to jako polityka ludziom sprzedawane? I być może paru z nich, z pewnością bardzo niewielu, ale jednak, od prawdziwej polityki, która by mogła coś zmienić, odciąga?

I nie mówię tu o polityce w sensie grzebania się w zeznaniach Kaczmarka, upajaniu się tokowniem Tuska, czy pokrętnością Kurskiego z Dornem. Chodzi mi o rzeczy o nieco większej wadze, które by naprawdę mogły coś w przyszłości zmienić. To, że nasza klasa polityczna okazała się dokładnie taka, jakiej można się było na trzeźwo spodziewać, to niestety tylko drobny aspekt polskiego upadku od dobrze ponad 300 lat. Ma to oczywiście znaczenie, ale mnie jakoś nie wciąga. Mnie to nie zaskoczyło, choć przyznam - rozczarowało. Człowiek, naiwny dureń, mimo wieku i doświadczeń, lubi się łudzić, że coś wreszcie zacznie się zmieniać na lepsze.

Wracając jednak ostatni raz do blogowego otium cum dignitate naszych biznesmenów... Fajnie, róbcie to, niech wam to daje masę satysfakcji! Nie mam żadnej pretensji. Wy jednak nie miejcie pretensji, kiedy będę ujadał, że nie jest to żadna poważna polityczna działalność, a jeśli się ją jako coś takiego przedstawia, to mąci się w głowach ludziom, z których (drobna niestety) część mogłaby coś realnie zacząć robić. Bo fakt, że milion ludzi odwiedziło czyjeś pisanie i nawet dokładnie wszystko przeczytało, dla mnie nie ma większego znaczenia - liczy się tylko to, co skłoni kogokolwiek do zadania sobie jakiegoś wysiłku.

Dlatego też ja bez porównania bardziej, choć bez wielkiej nadziei, liczę na pięciu ludzi, którzy coś kiedyś pod wpływem mojego pisania zrobią. Albo na tyle zmienią swe przekonania, by choć trochę inaczej postępować w realnym świecie. Bardziej na to liczę, niż na jakieś mityczne przyszłe miliony odwiedzających. I całkiem mi wszystko jedno, czy to będą akurat moje własne słowa, które spowodują tę przemianę, czy też to, co pisze Ardrey, Darlington, Keegan, Loomis, Spengler, czy ktokolwiek. Niech to sobie nawet będą ludzie, o których nic w istocie nie wiem, poza tym, że znalazłem kiedyś gdzieś jakiś ich celny aforyzm, który umieściłem na swoim blogu!

Naprawdę sądzę, że jeśli Polska miałaby się zacząć stawać lepszym krajem, to za symboliczny moment przełomowy można by - równie dobrze jak cokolwiek innego, a słuszniej od wielu innych rzeczy - uznać ten, kiedy stu Polaków ze zrozumieniem przeczyta i przemyśli te cztery ważne książki Roberta Ardreya o szeroko pojętej biologii i jej implikacjach. Więc się staram do tego przyczynić.

Może zreszta wcale aż tak fajnie nie nie jest? Może takie rzeczy, jak ta czy inna lektura, naprawdę nijak się nie przekładają na realia? W porządku, to całkiem możliwe! Tylko wtedy ja naprawdę nie widzę większego sensu w pisaniu czegokolwiek. Otium cum dignitate, zgoda! Ale w takim wypadku niech to jednak będą klasyczne tragedie heksametrem! Tam ludzkie życie jest chociaż tragiczne, a przez to wzniosłe. Nasze z każdym dniem staje się coraz bardziej pokracznie trywialne. I mi to nie odpowiada, sorry!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 19, 2007

Czy kataryna to gazownik Kalukin? ( 2 )

Moje początkowe wątpliwości Pierwszą mą wątpliwością na temat "kataryny" była, być może całkiem niesłusznie zresztą, ta że jej sława znacznie przekracza moim zdaniem rzeczywiste zalety czy zasługi jej blogu. (Nie mówię oczywiście o moim, który w ogóle nie jest normalnym blogiem, a poza tym z pewnością nie zawiera żadnego śledczego dziennikarstwa, a tylko moje idiosynkrazje, żarciki i takie tam). Dowód? Twardych dowodów oczywiście nie dam, bo de gustibus i tak dalej, ale proszę sobie na przykład porównać blog "kataryny" choćby z tymi kilkoma, których linki mam na swoim. A potem z ewentualnie tamtych, przez linki, do jeszcze innych prawicowych blogów. Jeśli to zbyt trudne zadanie, to proszę po prostu kliknąć tutaj: http://jacek-jarecki.blog.onet.pl/ i zobaczyć jak rewelacyjnie, jak zabawnie i jak mądrze pisze jego autor Jacek Jarecki! Jego blog jest stosunkowo nowy, nie jest oczywiście nieznany, ale kudy mu pod względem popularności do blogu "kataryny"! Oczywiście, blog "kataryny" nie jest byle jakim blogiem - zawiera dość sporo informacji z aktualnej prasy, która dla wielu ludzi może być interesująca, plus, choć już nie zawsze, dogłębne i drobiazgowe wyniki studiowania prasy dawnej, wszelkiego typu archiwów itd. Poza tym jest pisany dobrą polszczyzną, bez błędów, po prostu profesjonalnie. (Nie, nie jest to zakamuflowany atak, choć rzeczywiście ta profesjonalność nie podważa mojej - ryzykownej, zgoda - tezy. Nawet jeśli nie uznamy, że ją wzmacnia.) Blog "kataryny" jest po prostu dość... pardonnez le môt, nudny, a w naszych słodkich czasach, gdy wszyscy są przyzwyczajeni do migających obrazów, skaczących lasek, wykrzykujących raperów itd. itd. trudno mi jakoś uwierzyć, by rzeczywiście sam z siebie doprowadził on masy surfujących po sieci do aż takiej ekstazy. Bez jednego obrazka, bez jednego pliku video, bez żadnej animacji? Słaba moim zdaniem szansa, że bez wsparcia potężnych środków, tak się samo z siebie stanie. Zaś dla ludzi poważnych, którym obrazki i raperzy nie są potrzebni, to przecież - powtarzam - dość monotonny w sumie, bardzo monotematyczny, politycznie w sumie centrowy, czyli nijaki... Czym tu się można AŻ TAK podniecić? I żeby jeszcze był często aktualizowany, ale nie jest. Następną sprawą jest "kataryny" niewytłumaczalna przemiana - czyta sobie dzień w dzień Gazownik, wierzy mu, wszystko jej się w nim podoba i pasuje do widzialnego świata, aż tu pewnego dnia łuski spadają z oczu, widzi, że Gazownki łże i zmienia światopogląd o 180 stopni. Po pierwsze, mało to prawdopodobne psychologicznie. Dorośli ludzie nie zmieniają nagle bez b. poważnego powodu światopoglądu o 180 stopni, nie odrzucają nagle swych najzaufańszych autorytetów... To się po prostu prawie nigdy nie zdarza. Człowiek dwudziestoparoletni jest już niemal na pewno pod względem światopoglądu ukształtowany. Jasne, Św. Paweł na drodze do Damaszku - tyle, że on jednak miał pewien konkretny powód, "katarynie" zaś, z tego czego się dowiedzieliśmy, po prostu otworzyły się oczy. Poza tym, kiedy człowiek doznaje jakiegoś nawrócenia - a przecież tutaj można mówić o swego rodzaju nawróceniu - to wahadło przeważnie wychyla się dobry kawał w drugą stronę i człowiek staje się przysłowiowym "gorliwym neofitą". Nic takiego wyraźnie nie wystąpiło u "kataryny" zmieniła poglądy o 180 stopni, ale pozostała niemal w tym samym miejscu, czyli, wedle mojej, wysoce subiektywnej co prawda, oceny, gdzieś po lewej stronie POPiS'u. Co najwyżej w jego centrum. A takie coś już przecież przerabialiśmy - AWS swobodnie sterowany przez Unię Wolności. I Michikowi całkiem to się przecież podobało. Pewnie, że Unia z SLD byłaby jeszcze piękniejsza, ale przecież... Gdzie tutaj ta radykalna zmiana poglądów, skoro "kataryna" parę miesięcy temu z radością witała, niedostrzeżoną zresztą przez nikogo poza nią, śladową możliwość powstania POPiS'u. Następna wątpliwość jest oczywista dla niemal każdego, kto w ogóle zastanowił się chwilę nad sprawą "kataryny". Jej całkowita, nieprzenikniona anonimowość! Jakby to łatwo było się w naszej rzeczywistości, w polskiej sieci, tak całkowicie utajnić! Takiej sobie zwykłej, niezbyt chyba obeznanej z hakerskimi sztuczkami kobietce (z całym szacunkiem dla kobietek!) ukryć się przed ciekawością potężnych, bogatych, wyćwiczonych w szperaniu i dochodzeniu do różnych tajemnic (nie mówiąc już o ew. szemranych kontaktach) agencjom medialnym, dziennikarzom... No i hakerom przecież - co to by była za miła dla takiego hakera sprawa, móc urbi et orbi ogłosić, że nikt nie potrafił, ale ja owszem. Kolejna sprawa także jest dość oczywista, choć nie stanowi jakiegoś miażdżącego dowodu. Zgoda, żaden z dotychczasowych argumentów nie stanowi, ale tej jest taką sobie po prostu wątpliwością. Po prostu "kataryna" musiałaby być bardzo nietypową osobą, by robić taką solidną dziennikarską robotę z zacisza własnego domu, do tego sporo udzielać się na różnyc forach... Skąd ma na to czas? Fakt, że mogłaby mieć jaką np. rentę inwalidzką i nie musieć pracować. Skąd ma jednak te profesjonalne umiejętności? Moim zdaniem jej talent nie jest błyskotliwy, nie ma w jej blogu nic specjalnie fascynjącego, ale jest to bez wątpienia dobra i inteligentna robota, nie mówiąc, że wymagająca cierpliwości i rzetelności. (Zakładam oczywiście, że wygrzebane przez "katarynę" w archiwach i opublikowane fragmenty są autentyczne, nic jednak nie wskazuje, by nie były.) Ostatnią z moich wątpliwości, jeszcze sprzed głośnej awantury o krytykę "kataryny" przez lewactwo z salon24 i opuszczenia przez nią tego towarzystwa, była właśnie ta łatwość, z jaką ktoś, kto rzekomo odrzucił gazownicze i salonowe kłamstwa, brata się nadal z tym towarzystwem. Znowu nie jest to żaden miażdżący dowód, bo ciągle przecież oglądamy stosunkowo przyzwoitych dziennikarzy jedzących sobie z dzióbków z ewidentnymi skurwielami. (Ale właśnie dziennikarzy.) Na tym kończę omawiać moje początkowe wątpliwości, które - mówię to otwarcie i wyrażnie - wcale nie były specjalnie wielkie, bo w "katarynę" jak najbardziej wierzyłem i bardzo mi się nawet w sumie podobała. Była to pewnie dość nudna część mojego tekstu, mam nadzieję, że następne będą ciekawsze, ponieważ w następnym mam zamiar omówić kwestię tego kto i po co miałby tworzyć "katarynę". (Jeśli naprawdę nie jest to po prostu miła, bystra i niezwykle pracowita osoba, która w jakiś cudowny sposób przejrzała na oczy, a przy tym zachowała taką słodycz charakteru, że do najpaskudniejszego nawet komucha nienawiści nie czuje i może uprzejmie rozmawiać z każdym michnikoidem.) Oraz tego, jakim zagrożeniem byłoby, gdyby rzeczywiście była ona gazowniczą kreacją (żeby nie powiedzieć prowokacją), a my byśmy dali się na to naiwnie nabrać. c.d.n (Deo volente) triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Czy kataryna to gazownik Kalukin? ( 1 )

Jeśli śledzisz, Drogi Czytelniku, całą tę fascynującą i tajemniczą sprawę blogerki-widma, podpisującej się "kataryna"... Jeśli wciąż starasz się odgadnąć rysy jej twarzy... Jeśli w rannej mgle, w szarpanym przez wiatr Cirrusie czy pulchnym Cumulusie zdajesz się dostrzegasz zarys jej nigdy nie widzianej sylwetki... I jeśli Ci ten jaskółczy niepokój, ta paląca ciekawość, zaczęły utrudniać normalne, codzienne życie... Spójrz na fotografię po lewej, ponieważ to właśnie może być twarz, którą tak pragniesz poznać!

Jeśli jakimś przedziwnym trafem nie znasz Czytelniku całej tej fascynującej sprawy, to oto w każdym razie link do "kataryny" blogu: http://kataryna.blox.pl/html.

Nie, nie podrzucono mi na biurko żadnej teczki. Nie mam takich kontaktów. (Gdybym je miał, nie zabawiałbym się pisaniem błahych kawałków, które przeczyta pięć osób, tylko bym balował z Kulczykami tego świata i... nie, ten to już przesada!). Nie przeprowadziłem setek wywiadów z sąsiadami, nie mogę nawet przysiąc, że na sto procent Kalukin to właśnie "kataryna" - nie jest bowiem do końca wykluczone, że jest to jakiś inny pracownik Gazety Wyborczej, albo jeszcze prawdopodobniej - cały team pracowitych i oddanych sprawie gazowników.

Istnieje też pewna, niewielka ale jednak, szansa, że się mylę i "kataryna" naprawdę jest niewiastą siedzącą sobie w pokoiku i robiącą to, co robi, a nikt, łącznie z potężnym koncernem medialnym, choć stara się jak nie wiem, co, nie jest w stanie jej namierzyć i zidentyfikować, więc tylko skarży się przejmująco i nawołuje "katarynę" by się ujawniła. Może i tak być, tyle że prawdopodobieństwo czegoś takiego oceniam na pomijalne. Przedstawię teraz moje argumenty w całej tej fascynującej sprawie, a także nieco w jaki sposób do tego wniosku doszedłem. Zacznę od tego drugiego, bo to jest proste i łatwe do przedstawienia.

Jednak przedtem jeszcze oświadczenie: Nie mam najmniejszej pretensji do jakiegokolwiek blogera, że chce pozostać anonimowy i mu się to udaje!. Tak właśnie wygląda ta gra, i ta anonimowość jest jedną z naszych niewielkich przewag w walce z dysponującymi milionowymi budżetami, mającymi kontakty i prawników medialnymi kłamcami. Zresztą nietrudno zauważyć, że ja także piszę pod pseudonimem, choć pewien jestem, że zidentyfikowanie mnie nie zajęłoby jakiejś Agorze dwóch godzin, gdyby z jakiegoś powodu jej na tym miało zależeć. To było niezbędne wyjaśnienie, teraz powiem jak spłynęła na mnie intuicja na temat tożsamości "kataryny".

Otóż na pewnym forum, w dyskusji nad tożsamością "kataryny", jaka musiała się wtedy toczyć na bardzo wielu forach, a pewnie nadal się toczy, powiedziałem, właściwie żartem, że "kataryna to przecież Kalukin z Gazownika". Nie żebym całkiem się wcześniej nie zastanawiał nad pewnymi dziwnymi aspektami z "kataryną" związanymi, ale to jednak było swego rodzaju olśnienie. Olśnienie, bo zaraz potem wszystkie elementy tej układanki wskoczyły jakby na swoje miejsce...

Po prostu ta hipoteza (bo jest to hipoteza, co do tego chciałbym być dobrze zrozumiany!) wydała mi się od razu znacznie bardziej prawdopodobna od tej, że "kataryna" to rzeczywiście jakaś całkiem niezależna blogerka, której z niewyjaśnionych przyczyn parę lat temu spadły z oczu łuski i przestała wierzyć Gazecie Wyborczej, i żeby to odpokutować siedzi przy kompie, robiąc profesjonalne (choć nieprzesadnie ekscytujące i nieprzesadnie prawicowe) dziennikarstwo, a do tego tak cudownie myli za sobą ślady, że naprawdę nikt nie był jej w stanie namierzyć.

Co spowodowało jednak, że przyszedł mi wtedy do głowy ten forumowy żarcik? W końcu to nie musiał być Kalukin, mógłby być np. Maleszka czy sam Wielki Językoznawca, zgoda? Otóż ta akurat część mojej teorii, czy może mojego satori, wynikła przede wszystkim z faktu, że "kataryna" dziwnie łagodnie potraktowała brutalny atak na siebie i swoją anonimowość dokonany przez Kalukina właśnie, podczas gdy tuż przedtem dużo ostrzej zareagowała na łagodniejszy znacznie atak jakiegoś profesorka (Sadurski mu było, czy jakoś tak). W dodatku "kataryna" nazwała Kalukina "całkiem sympatycznym", co... Zaiste jest nieco dziwne, przynajmniej w tej sytuacji, chyba że się jest Kalukina matką... Albo właśnie samym Kalukinem.

Przejdźmy teraz do analizy czynników, które sprawiają, że moja hipoteza wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna od wszystkich, które spotkałem w sprawie "kataryny" dotychczas. Ale to już w następnym odcinku. Mogą tak robić tabloidy, mogę i ja. Szczególnie, że sprawa jest i tak zbyt długa na jeden blogowy tekst.

c.d.n. (Deo volente of course)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, kwietnia 07, 2007

Lektury

Z jakichś technicznych powodów ie jestem w stanie umieścić odpowiedzi na komentarz czytelnika do dawnego postu o "Ścianie wychodka", w którym - niczym jakiś David Beckham, który co raz się wycofuje, a potem znowu wraca - zdradziłem swe zniechęcenie do tego bloga i całej mej "politycznej" działalności. Więc skorzystam z okazji, lekko przeformatuję, trochę skrócę, wytnę parę komplementów, po czym wrzucę całą praktycznie rozmowę na temat lektur na sam blog. Nie będzie w tym wiele porządku i klasycznej struktury, ale przynajmniej całkiem, moim zdaniem, interesujące sprawy będą miały szanse dotrzeć do paru par oczu więcej, i się nie zmarnują. Sprawa dotyczy lektur ważnych i, oczywiście, w jakimś przynajmniej sensie - prawicowych.

Właśnie dzisiaj doszło do mnie polskie wydanie "Zmierzchu zachodu" Oswalda Spenglera, które sobie zamówiłem za 54 zł z dostawą na merlin.pl. Jest to niestety tylko skrót, zawierający góra 20% oryginału, który kiedyś czytałem w autoryzowanej angielskiej wersji i posiadam po niemiecku, tyle, że tego języka nie znam i jakoś mam opory, które w końcu będę musiał jednak przełamać, właśnie z powodu Spenglera, plus Diltheya... i może nawet Hegla (!).

Przeczytałem dotychczas kilkadziesiąt stron, ale stwierdzam, że nie jest to ani trochę mniej genialne, niż wydało to mi się ponad 15 lat temu, kiedy czytałem po raz pierwszy. Naprawdę nie znam znakomitszego dzieła intelektu.

Robert Ardrey, o którym zresztą jest tam nieco w ostatnich moich wpisach (choć w istocie o nim był pierwszy tekst przeznaczony na ten blog, który potem z głupich powodów usunąłem). Fundamentalistyczny chrześcijanin może mieć z tym autorem, jak i z całą ewolucją człowieka, spore intelektualne problemy, ale nie jest to chyba nie do pokonania, a warto. Natomiast obecnie obowiązująca koncepcja ludzkiej natury, z tymi wszystkimi przyjmowanymi bez cienia dowodu liberalnymi założeniami, to wszytko NAPRAWDĘ dostaje od Ardreya potężnego kopa! W końcu to właśnie od przeczytania "Territorial Imperative" byłem już całkowicie pewien, iż jestem radykalnie i bez kompromisów prawicowcem.

Autorem, którego mi brakuje w polskiej prawicowej debacie - bo także oczywiście nie jest tłumaczony - to powieściopisarz Allen Drury. Pisał on "polityczną fikcję", czasem osadzoną w dawnych czasach, jak w Egipcie Ekhnatona ("Come Sydon, come Tyre" to się chyba nazywało, nie jestem pewien Sydonu, pewnie to jednak była Niniveh), czasem w nowoczesnej Ameryce (np. przerażająca historia opanowania USA przez komunistów, która do niedawna wydawała mi się już nieaktualna, ale znowu nieco nabrała przeraźliwego prawdopodobieństwa).

Z historyków poleciłbym też Amerykanina o nazwisku Stanley Loomis, speca od Rewolucji Francuskiej o pięknym talencie narracyjnym, zdolności głębokiej analizy, i b. zdrowych poglądach. Jest także rewelacyjny francuski historyk rewolucji - spec od "małej historii" - G. Lenotre. Nawet swojego czasu przetłumaczyłem dwa jego kawałki na moim blogu. Większość jego książek jest dostępna tylko po francusku, ale jest nieco i po angielsku. (Po polsku są te streszczenia, które sam kiedyś publikowałem w "Nowym Państwie", kiedy było jeszcze tygodnikiem. No i jest fajny wybór po polsku, z roku 1967, zrobiony przez Pawła Hertza.)

W Polsce... Konecznego poznałem dotąd tylko z tekstu Macieja Giertycha, ale to wcale nie jest głupie! Muszę bliżej się z dorobkiem tego myśliciela zapoznać. Aż tak rewelacyjnie głębokie, jak Spengler, to chyba jednak nie jest, ale w końcu nic chyba nie jest. Za to z pewnością bardziej ścisłe i "naukowe", ponieważ ma wyraźnie mniejsze ambicje i praktycznie pomija cały aspekt historii i rozwoju. Ale z pewnością są to b. interesujące i prawdziwe myśli. (Natomiast tak często zestawianego ze Spenglerem i Konecznym Toynbee'ego uważam za nudnego i płytkiego cieniasa. Był to zresztą wyższy urzędnik ONZ, więc nic dziwnego.)

Z "klasyków" kimś, kogo powinniśmy wszyscy dobrze znać (co wcale nie znaczy leżeć plackiem i powtarzać po nim wszystko jak mantry) jest Edmund Burke. Tego, co dało by się uznać za polityczną publicystykę (o filozofii już nawet nie mówiąc, bo filozofem chyba nie był) jest tak niewiele, że naprawdę nie potrafię zrozumieć, jakim dziwnym trafem ten "ojciec nowoczesnego konserwatyzmu" jest w Polsce absolutnie nieznany. Nie wiem nawet, czy go w ogóle po polsku wydano, choć zdziwiłbym się jeszcze bardziej, gdyby nie. Musi być, po prostu jakoś nie pasuje do obowiązującego "liberalno-konserwatywnego" światopoglądu.

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał pytanie. Sam od lat nosiłem się z zamiarem napisania mini-esejów na temat najważniejszych moim zdaniem lektur. Zresztą taka była jedna z najważniejszych przyczyn powstania mojego dziwnego blogu. W końcu rozpocząłem od tekstu o Ardreyu.

Co do konkretnych tytułów i wydań, to proszę albo dalej pytać, albo wrzucić autora na Google. Mam też taki, program, który wyszukuje archiwalne książki w całej światowej sieci, z cenami i stanem, piękna sprawa. W razie czego mogę go przesłać (jeśli gdzieś znajdę wersję instalacyjną, chyba że nie potrzebuje, co jest możliwe).

W ogóle piękną rzeczą byłoby zrobienie ściepy i ufundowanie przetłumaczenia niektórych uzgodnionych ważnych tekstów, w tym książek, na język ojców. Byłoby tego trochę i na pewno by się przydało, ożywiając dyskusję. Podniosłoby też znaczenie naszego języka. A co najważniejsze, byłoby to coś wreszcie konkretnego, bo tak sobie tylko gadamy i nic. (Choć niektórzy już zaczynają blokować drogi tirom w sprawie obwodnicy, więc można coś poza gadaniem.)

Poniższy zielony (a czemu nie?) tekst, to komentarz (z minimalnymi skrótami) wypowiedź czytelnika o pseudonimie az.
poszukałem Spenglera... i rzeczywiscie, znalazłem wszystko to, co Pan mówił - elektorniczną wersję "Zmierzchu..." po niemiecku, skrót z wersji angielskiej, Człowiek i Technika w DE i EN; Burke natomiast jest w projekcie Gutenberg. Spenglerowi 70 lat od śmierci minęło, więc też mógłby być w Gutenbergu.

Nasza Biblioteka Publiczna im. Korzeniowskiego ma tylko "Historia, kultura, polityka."; Burke: tylko "Rozważania o rewolucji we Francji". No to będę musiał się skusić kiedyś przy okazji Amazon. Bo co do wersji Polskiej...

> Właśnie dzisiaj doszło do mnie
> polskie wydanie "Zmierzchu
> zachodu" Oswalda Spenglera, które
> sobie zamówiłem za 54 zł z
> dostawą na merlin.pl. Jest to
> niestety tylko skrót oryginału,
> zawierający góra 20% oryginału,

Merlin: Oswald "Zmierzch...", stron 466, Poczytaj: Oswald, "Zmierzch...", stron 1252.

ISBN to samo. Różnią się ilością stron. Jak gruby jest Pana nabytek?

Te 1,2k stron to by się zgadzało z objętością oryginału. A jeśli to jest skrót, to będę sceptyczny - są plusy (mniejsza objętość, a jak skończę, dam rodzinie poczytać[1]), i minusy (że niepełne, że powycinane).

[1] Już naprostowałem jedną osobę, dając do garść informacji poczytania o Konecznym. W efekcie, zdanie nt. tej strasznej, okropnej publikacji Giertycha Seniora uległo modyfikacji. Diametralnej.

> Przeczytałem dotychczas
> kilkadziesiąt stron, ale
> stwierdzam, że nie jest to
> ani trochę mniej genialne, niż
> wydało to mi się ponad 15 lat
> temu, kiedy czytałem po raz
> pierwszy. Naprawdę nie znam
> znakomitszego dzieła intelektu.

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

Niezwykle mi Pan ciekawe zadał
> pytanie. Sam od lat nosiłem się
> z zamiarem napisania mini-esejów
> na temat najważniejszych moim
> zdaniem lektur.

Coś na kształt "przewodnika do zgłębiania literatury", takiego dla zupełnie zielonych, by też się mogli wdrozyć.

Przykładowo - tekstu prof. Legutki "Trzy Konserwatyzmy" nie zdzierżyłem, poza początkową krótką wykładnią myśli (coś na kształt "executive summary", po którym następowało długie rozwinięcie tematu).

Przewodnik do studiowania, coś na kształt rozwiniętej polecanki - nie tylko co, ale i dlaczego należy przeczytać. I na takim gruncie może powstanie klimat odpowiedni na przełożenie paru dzieł.

Powie mi Pan - jaki jest budżet przedsięwzięcia tłumaczenia istotnych dzieł na język polski?

Polski instytut Misesa wystartował z projektem tłumaczenia "Human Action" finansowanym przez darczyńców. Ale nie chwalą się ile zebrali.

A jak już zostanie przetłumaczone, to jest pytanie - po co? Myśli Pan, że to by wzbudziło dyskusje? Akademicy i tak znają, ludziom żywym niepotrzebne.

A to moja odpowiedź, która (jak wspomniałem) miała się znaleźć w komentarzach, ale trafiła tutaj. (Z koniecznymi skrótami w sprawach bardziej prywatnych.)

Mój oryginalny niemiecki Spengler ma dwa sporego formatu tomy po około 550 stron, plus rozkładane tabele porównawcze, przedstawiające różne aspekty "równolegle" w różnych kulturach.

Właśnie przede wszystkim z powodu braku w obecnym wydaniu tych tabel (a to jest skrót zrobiony "u źródła", czyli w Niemczech) należy stwierdzić, że jest to całkiem po prostu WYKASTROWANY Spengler. Ci ludzie - nie będę ich nazywał, żeby nie rzucać "masonami" itp., co wielu ludziom wydaje się bez sensu, jak i mnie do stosunkowo niedawna - po prostu boją się panicznie Spenglera historii, historiozofii, no i tego, co jest najbardziej fascynujące - czyli wzgl. obiektywnego spojrzenia na naszą obecną epokę i nasze przyszłe możliwości.

Z Konecznym piękna sprawa - gratuluję! Ja mam mojego pierwszego Konecznego otrzymać zaraz po świętach, razem z jedną książką na temat idiotyzmów postmodernistycznego intelektualizmu, na którą też się cieszę. Wszystko z Merlin.pl.
=====================

Dla kontrastu - WikiBiogram Spenglera na mówi, że współcześni go nie bardzo lubili/doceniali. Dlaczego?

=====================
Jeszcze zabawniej w istocie to podobno było! Otóż mimo ogromnego sukcesu jego książki, facet nie zdołał się załapać na komentatora politycznego do jakiejś poważnej gazety, co ponoć było jego ambicją. Taka informacja umieszczona jest w notce na okładce polskiego wydania. Dla mnie to paranoja!

Co do tłumaczeń... Chętnie bym pogadał z paru ludźmi, którzy czytali Ardreya, ale szczerze - gdyby ktoś w Polsce miał wydawać Adreya, to obawiam się, że byliby to jacyś wrogowie kościoła. Fakt, że nie pasuje on do katolickiego fundamentalizmu (cóż, amicus Plato itd.), ale dla mnie nie zostawia niemal nic z obecnych oświeceniowo-liberalnych przesądów na temat ludzkiej natury i zycia społecznego. Co prywatnie uważam za
bez porównania ważniejsze.

Jednak inne wspomniane przeze mnie książki naprawdę by się dały przetłumaczyć i nie byłoby tylu kontrowersji. Np. Allen Drury, który przepięknie np. przedstawia realne mechanizmy amerykańskiej demokracji (realnie - nie chodzi o żadne ich demonizowanie!).

Nawiasem mówiąc, po tym, jak właśnie (na nowo) doszedłem, że jesteśmy "równolegle" w okresie wczesnego Augusta, zacząłem czytać "Cycero i jego współcześni" Kazimierza Kumanieckiego i stwierdzam, że to b. interesująca i sensowna lektura. (Choć dopiero dochodzę do spisku Katyliny). Nie wiem, czy dla każdego da się w miarę łatwo czytać, bo ja niegdyś dość poważnie studiowałem starożytną historię, ale jeśli ktoś nie, to może tym bardziej warto.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, listopada 07, 2006

Prawo Kristola w akcji... w ostrzejszej, polskiej wersji

Wywalono mnie ostatecznie z forum prawica.net. Samo w sobie żadna tragedia, bo z jednej strony człowiek nieco się wyżywał, z drugiej jednak marnował masę czasu i energii na jałowe pyskówki z lewakami. Jedyne, czego naprawdę szkoda, przynajmniej z wąsko egoistycznego punktu widzenia, to tych paru ludzi, z którymi się nawiązywało jakąś więź i z czasem może dałoby się coś zrobić.

Zresztą nie mogę powiedzieć, bym sobie świadomie nie zapracował na tego bana - cenzury jakoś dziwnie nie lubię, niezależnie od tego czy okropnie paskudna, czy obiektywnie nic strasznego, ino wersal, jak w tym przypadku - więc specjalnie wsadzałem tam różne kontrowersyjne sformułowanka, wiedząc, że w końcu czara goryczy się przeleje. (Bolek zgoda, trza tępić. Cieniasy takoż. Ale co mi szkodzi to piskliwe chłopię Wróbel?) Nie o to jednak chodzi i nie o mnie, tylko o tą masę lewaków i trolli, wspartych różowymi cienasami. To jest ta dzisiejsza polska "prawica"? Naprawdę?

Najgorsze jest to, że Prawo Kristola potwierdziło się kolejny raz, a na dodatek w polskiej, czyli jak zwykle znacznie gorszej, znacznie zaostrzonej wersji. Taki jakiś mamy od niepamiętnych czasów przeklęty przez Boga kraj. Prawo Kristola brzmi mniej więcej tak: "Każda instytucja czy organizacja, która na wstępie nie określi się jednoznacznie jako prawicowa, będzie w nieunikniony sposób dryfowała na lewo".

Niestety, w Polsce, tej dzisiejszej i stanowiącej część "Europy", określenie się jako witryna "prawicowa" wyraźnie nie pomaga. Lewacki desant na tym forum przypomina zapuszczony ogród duszący wszelką w miarę szczerze prawicową myśl, niczym gromada chwastów dusząca każdą szlachetniejszą roślinę. A do tego "milcząca większość" zwolenników Platformy Obywatelskiej i liberalizmu, którzy na odmianę uważają się za najszczerszą prawicę i, jak na "milczącą większość" przystało - dziko ujadają.

Uff, co to jednak za ulga już nie musieć udawać upudrowanego markiza, w wersji "jak sobie mały Jasio wyobraża"! Prawdziwy markiz użyłby po prostu lokajów z kijami do rozmowy z niektórymi, grzecznie zaś rozmawiałby jedynie z ludźmi na porównywalnym poziomie. Ale skąd mają o tym nasi liberałowie wiedzieć? Nie żebym chciał na każdego zagubionego lewaka, czy nawet większość trolli, napuszczać zbirów, ale jeśli rozmowa, to - pardon monsieur le gauchiste - raczej tylko taka. To jest ta druga strona dobrego wychowania, bez której ono staje się ono niczym więcej, niż bezzębnym kastrowanym pedalstwem. Niektórzy to nazywają "tolerancja". Jeszcze gorzej, choć krótsze!

Co z takimi robić? Na cudzym forum z pewnością nic się nie da, należałoby chyba skonstruować własne. Gdyby ktoś chciał się do tego przyczynić, to proszę się ozwać. Parę stów, pięćdziesięciu szczerze prawicowych, szczerze zainteresowanych użytkowników - i sprawa może ruszyć w ciągu tygodnia góra.

Przy okazji, ktoś tam na tym forum prawica.net stwierdził, że "u pana Tygrysa też cenzura, bo nie można bez zgody właściciela wpisać komentarza" (cytat niedosłowny, ale oddaje sens). Otóż tak to było ustawione nie ze względu na moją chęć cenzurowania komentarzy - przy takiej popularności tego nietypowego blogu, jaką on ma, to nawet najdziksze lewackie trolle nie zrobią tu wiele szkody. Chodziło o boty, które wpisują automatycznie i masowo komentarze na cudzych blogach, w celach... a jakże, komercyjnych, w takich czasach przecież żyjemy (liberalizm i te rzeczy).

W dodatku zawsze dotąd akceptowałem nawet najmniej przychylne i po prostu lewacko-durne komentarze (naliczyłem tu w sumie jeden taki). Po prostu trzeba było poczekać, aż kliknę na link w emailu, który otrzymuję w takich razach od bloggera. No, a teraz odblokowuję to moderowanie komentarzy i zobaczymy jak to będzie. I jeśli nie będzie tu masy automatycznych komentarzy w wykonaniu botów, to tak zostanie.

Oczywiście sto razy wolę mieć tu komentarze wściekłych i ew. chamskich lewaków - to w końcu oznaka jakiegoś zainteresowania, jeśli to bractwo uzna za stosowne przyjść i pyskować - niż dziesiątki pseudo-komentarzy nie mających w istocie nic wspólnego z tym, co tu piszę, czy moją osobą.

Tak, że - bez demonizowania Łaskawi Panowie! Nie boję się nieprzychylnych uwag, raczej ucieszy mnie zainteresowanie tym blogiem. Nie jest to w końcu blog z hiper-aktualnymi informacjami trudnymi do zdobycia w normalnych mediach, inteligentnie skomentowanymi przez jakiegoś - siedzącego jednym półdupkiem w służbach, drugim zaś w Sejmie - mistrza dziennikarstwa, ino takie coś, gdzie nikomu nie znany amator wkleja sobie wszystko, co napisze, a co ma jakikolwiek związek z polityką, ideologią czy historią. Trudno mi się więc dziwić, że ludzie częściej odwiedzają Katarynę, Adama Haribu, MyśloZbrodnię i masę innych blogów - tych "prawdziwych".

Ale tutaj za to naprawdę nic nie wiadomo - jestem jak człowiek Pica della Mirandola - niby niższy od aniołów, a w pewnym sensie wyższy, ponieważ posiada WOLNOŚĆ i może zmieniać swe miejsce w hierarchii bytów, one zaś nie mogą. Oczywiście żartuję, ten blog jest po prostu taką moją szufladą, nieco bardziej publiczną. Na razie nie ma się czym podniecać, a pewnie nigdy nie będzie.

Ale jeśli ktoś może tym być zainteresowany, i jeszcze ma ochotę się wypowiedzieć, to proszę bardzo. W końcu staram się, w miarę moich skromnych możliwości, utrzymać tu jak najlepszy poziom