Pokazywanie postów oznaczonych etykietą socjobiologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą socjobiologia. Pokaż wszystkie posty

piątek, lipca 06, 2012

Bezzębni starcy, papka z jabłek i troskliwy Australopitek

Rozejrzałem się parę dni temu po mieszkaniu i poraziła mnie konstatacja, że przecież jeszcze parę książek by się tu dało upchnąć. Poszedłem więc do takiego antykwariatu w Sopocie, gdzie wszystkie książki są po pięć zł, i sobie dokupiłem. Jedna z tych dokupionych nosi tytuł "Jak człowiek nauczył się pisać". Autor Jerzy Cepik. Nasza Księgarnia Warszawa 1987.

Otwieram ją, przeskakuję Przedmowę i zaczynam czytać Wstęp. A tam, już na samym początku...

Pewnego grudniowego dnia w roku 1958 profesor Raymond Dart z Uniwersytetu w Johannesburgu, w Południowej Afryce, urządził przyjęcie towarzyskie. Clou tego przyjęcia miał stanowić pokaz znalezionych przez profesora w Makapansgat dłut z kości antylop. Były to bardzo przemyślne dłuta, wykonane przez istoty, które Dart określił mianem Australopithecus i co do których miał niezbitą pewność, że stanowią one istotne, brakujące ogniwo ewolucyjne naszego gatunku. Pośród gości profesora Darta znajdował się wtedy niejaki mr Hampton, który przyjrzawszy się kościanym dłutom, wykrzyknął:

- Ależ to są narzędzia do drylowania jabłek, proszę państwa! Przypominają mi one narzędzia, które w Herefordshire wyrabiane są jeszcze z kości owiec i używane przez bezzębnych starców, przepadających za papką z jabłek. Jedno z takich narzędzi sporządził nawet mój dziadek.

Zaintrygowany Dart poprosił mr Hamptona o pokazanie mu takiego drylownika, pochodzącego podobno z roku 1890. Mr Hampton spełnił jego prośbę. Porównano oba drylowniki. Były identyczne. No, prawie identyczne. Innymi słowy, istota ludzka przez milion lat wyrabiała drylowniki do jabłek, a ich produkcję zakończyła dopiero w wieku XX, z chwilą pojawienia się sztucznych zębów. Po opublikowaniu tego odkrycia w "Nature" pewien reporter "New York Timesa" w marcu 1959 roku mógł przekazać swoim czytelnikom, że prehistoryczne małpoludy były bardzo dobre dla starców i że swoje niemowlęta karmiły łyżką. Proszę Cię teraz, Czytelniku, abyś wyobraził sobie na chwilę autralopiteka karmiącego swego bezzębnego dziadka łyżką i... natychmiast o tym zapomniał. Australopitek, "dziecko" profesora Darta, rzeczywiście produkował już łyżki z kości, lecz nie do karmienia dziadków ani niemowląt. Najprawdopodobniej, między innymi, do wydobywania bardzo smacznej substancji z mózgów pokonanych wrogów. Nie tylko zwierząt, jeśli dobrze rozumiesz to słowo, lecz także z mózgów istot sobie podobnych. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ będzie to w pewnym sensie nasza cezura czasowa. Milion lat.
Fajne? No to teraz powiem (po fakcie, ale nie chciałem psuć efektu), że nawet mottem tej książki - poświęconej przecież historii pisma, a nie np. ludożerstwu - figurującym zaraz po ISBN 83-10-07 482-4, jest całkiem długi cytat z książki Raymonda A. Darta i Dennisa Craiga "Adventures with the Missing Link" ("Przygody z brakującym ogniwem").

Tyle w tej książce ardreyizmu, aż dziw! Można by się sporo zastanawiać dlaczego - czy to jeszcze wtedy tyle wolności mieli autorowie takich książek, a Ardreye tego świata nie byli przez wszechpanującą lewiznę skazani na zapomnienie... I może pan Cepik przemycił w swej książce prawicową, ardreyistyczną treść? Czy też takie wtedy mieli komuchy metody walki z religią? A teraz jednak uznali, że Ardreye to nie jest dobra metoda, albo nawet całkiem odwrotnie to działa, i robią to co dzisiaj. Bez Ardreyów w każdym razie. Któż to może wiedzieć?

Jakby tam z tym nie było, to tego początkowego o różnych małpoludach, ich czaszkach, wielkości mózgu i różnych kontrowersyjnych zachowaniach są całe 24 strony. (Całość książki ma ok. 250 stron.) No to może jeszcze jakiś fragment w podobnym duchu na deser...
Że australopitek z przyjemnością posługiwał się prawą ręką, dowodzi... nie, nie prehistoria pisma, lecz "prehistoria mordu", jak profesor Dart ładnie określił tę raczej ponurą stronę działalności australopiteka. Był to bowiem osobnik niebezpieczny i gwałtowny, zabijający chyba nie tylko wtedy, gdy był głodny. Jego maczuga rozbijała czaszkę pawiana przeważnie z lewej strony i prawie zawsze z przodu. Pierwsze dowodzi, że posługiwał się sprawnie prawą ręką, drugie zaś - że rzadko atakował od tyłu, jakby skrytobójstwo nie odpowiadało temu nagiemu dżentelmenowi.

Trzeba jednak powiedzieć całą prawdę: że tą swoją cudownie już sprawną ręką prawą australopitek zabijał nie tylko zwierzęta, lecz również osobniki swojego gatunku. Był wojowniczy i ta cecha - jaka szkoda! - nie opuści jego mądrego potomstwa. Trzeba również powiedzieć, że z wielkim zapałem zajmował się studiami nad czaszkami zabitych wrogów, niestety, nie można powiedzieć, aby były to studia poznawcze. Australopitek po prostu przepadał za smaczną zawartością czaszki - mózgiem. W celu otwarcia czaszki osobnik ten wcale zręcznie posługiwał się zasadą prostej, ale bardzo skutecznej dźwigni.

Trudno. Udowodniono mu, że zanim zaczął zastanawiać się nad samym sobą i nauczył zapisywać swoje czyny, zachwycony własną działalnością - kucał nad rozbitą czaszką pobratymca i pałaszował jego mózg.

Jednakże, zadając swoją maczugą niezwykle precyzyjne ciosy, udowodnił, że jest istotą ludzką, gdyż żadna małpa nie potrafi walczyć za pomocą pałki. Jemu znowu udowodniono w Taungs, Sterkfontein, Makapansgat, że swe straszne maczugi "wyrabiał" przede wszystkim z kości ramieniowej antylop, nie gardząc również kośćmi udowymi dla uzupełnienia swego uzbrojenia. Ostrych rogów antylopy używał jak sztyletu, jako narzędzi służących do kopania i dziurawienia.
I to by było na tyle.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, maja 27, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 2

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze


Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

Romantyczne złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.

W roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The Behavior and Social Relations of Howling Monkeys („Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.

Każdy czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można osądzić na podstawie artykułu w Scientific American w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat publikowane przez wiele lat.

Porównania dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.

Decydująca bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr. Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią w dążeniach społecznych naczelnych.”

Wniosek dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' – filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo to dzieło człowieka. To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy. Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się obserwować.



W roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the Gibbon („Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania naczelnych.

Było to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele Emigration, Migration, and Nomadism („Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”

To właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą uwagę.



2

Jak szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?

Pani Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The Midland Naturalist, podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.

To, co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli. Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam samodzielnie. Czemu zatem istnieje?

Kiedy Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec swoje prawa do określonego terytorium.

Dlaczego więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego miejsca na ziemi?

Wysunięto sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności, ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób. Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae, karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy, ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu dwóch jardów.

To, że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom bezpieczeństwa.

Dobre czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych, a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić, ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już skazaną.”

Natura, zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej, zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym, nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.

To, co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach między drapieżcą i jego ofiarą.

Jedno rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.

Drugie studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie. Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych, którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a jastrzębie pozostały głodne.

Zasady, którym podlega ci, na których się poluje, stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny. Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność, poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego źródła – od samego autora.

Sławny południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger National Park, składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w stanie nienaruszonej natury.

Strażnicy zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące. Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci. Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.

Najbardziej abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca. W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach. Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go, zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad. Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.

Istnieje inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany, który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny Queen Elizabeth Park, z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu, stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się, pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało. Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.

Ja pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami, dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy, może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen Elizabeth Park patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.

Wśród egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu. Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów. Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda, Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych hipopotamów.




Instynkt terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy; rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań, wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.

Podczas swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił 350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym terytorium zajmiemy się już teraz.

Małpy zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni, trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup, z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.


3

Kiedy Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku, stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością, formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.

Padła odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem samicy w umyśle.

Nie była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego. Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada, aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców powróci do żerującego stada zawierającego samice, natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.

Na to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.

Popęd do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium, jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych. Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi, odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony tego, co własne, jest osobnym instynktem.

Potrzos, w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem. Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.

Zanim rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od rozległości ich posiadłości, która z kolei została zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych byków.

Poligamiczne skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów, nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży, oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować. Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych terytorialnych deklaracji.

Ptaki wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria. Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany. Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się rozpoczyna.

Dla ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy, nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający. Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego, samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie, nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.

Żółty trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą, częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce, gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich kierunku odpędza wszelkich intruzów.

Zięba także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado, niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze. Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby „szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.



Jeszcze nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają praktyczny cel”.

Ptasi śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby – opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają, śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria. Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola, gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.

Śpiew ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości. Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj – albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium – przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest w swojej rezydencji.

Pani Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy dwoma samcami śpiewającego wróbla, które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem 343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało, uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków. I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.

Pretendent zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał. Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi dostępu, podczas gdy champion, także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego, pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy champion powrócił na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego milczenia.

Ptasi samiec śpiewa o swojej własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku, ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy. Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność, wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.

Eliot Howard, podczas całej swej długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca bez terytorium, który by partnerkę zdobył.

4
Jakimi środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel miałby niemal zawsze zwyciężać?

Naturalna selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.

Przyjrzeliśmy się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana. Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne, określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo, jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie dobrze widziane.

Antylopy zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego, zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu. W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego byka.

Tak jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet od tej niemal powszechnej zasady.

Płatkonóg szydłodzioby to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę. Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról. Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza tylko ramionami.

Innym wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg szydłodzioby, samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.

Aby jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium, możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.

Ciernik, tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo, jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej, pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo wredne skłonności.

Ciernik to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie, albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok, albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał ciernika, który by zginął za swe przekonania.

Główną zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna się walka, ale nie na śmierć i życie.

Nieproszony gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca. Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się odwracają.

Ten proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego. Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została osiągnięta.

Dr. Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.

Wyjec, niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy, kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami – własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w zwierzęcym świecie równych.

Wyjec zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć, czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania, wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.



Wyjce, ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit. Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel. Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza. Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca, który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je – aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza, iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec, odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry, czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.

Nie wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe, niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek, a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom, sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do wojny.

Inaczej niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.

Na Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z przyległymi klanami.

We wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik, znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej satysfakcji. Wokalizuje.

Żadne wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew, piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze wygrywa.

Ciernik i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych, które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku, znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.

Stałość terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium. Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.

Czapla łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu. Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy orzeł poluje.



Użycie antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa. Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w znajomych.

To, jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią na ludzkie sprawy.

Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno niemal tak duże, jak ona sama.

Na początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek, skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane, nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.

Nieobciążone mrówki, podążające w kierunku oddalającym je od domu, przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły, stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się słomkę. Szły do domu.

Terytorialność to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela, choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.

Świat zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie, które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy, dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia, może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo. Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę, albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot, gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u których ten popęd działa najsilniej – dając im największe szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych – skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.


czwartek, kwietnia 19, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 1


Robert Ardrey

Afrykański początek
osobiste studium zwierzęcego pochodzenia i natury człowieka



rysunki: Berdine Ardrey


rok pierwszego wydania oryginału: 1961

polski przekład: triarius

inicjator przekładu: piotr34






1. Nowe Oświecenie


Nie w niewinności i nie w Azji narodziła się ludzkość. Domem naszych przodków była ta afrykańska wyżyna, która rozciąga się od Przylądka na północ, aż do jezior Nilu. Tu się pojawiliśmy – wolno, bardzo, bardzo wolno – na bezkresnej i pełnej niebezpieczeństw sawannie.

Nie rozpoczęliśmy naszego długiego początku ani jako bankruci, ani jako bastardzi. Pochodzenie człowieka jest prawowite. Nasi przodkowie, których subtelne, odwieczne sposoby postępowania wciąż pozostają bliskie naszemu sercu, są mocno osadzeni w zwierzęcym świecie. Jako zwierzęce dzieci, odziedziczyliśmy wiele społecznych talentów, a także drapieżność. Najważniejszym jednak, jak się okazało, z naszych darów, było dziedzictwo przekazane nam przez małpy-zabójców, naszych bezpośrednich przodków. Już w pierwszych długich dniach naszych początków trzymaliśmy w dłoni broń, instrument starszy nieco od nas samych.

Człowiek jest częścią zwierzęcego świata. Nasza historia to spóźniona myśl, nic więcej, doczepiona do nieskończonego kalendarza. Nie jesteśmy tak unikalni, jak chcemy wierzyć. A jeśli człowiek w trudnych chwilach poszukuje głębszej wiedzy o samym sobie, musi zbadać owe zwierzęce horyzonty, od których szybkim krokiem kawałek odeszliśmy.


2

W ciągu ostatnich trzydziestu lat w naukach przyrodniczych nastąpiła rewolucja. Jest to rewolucja w naszym rozumieniu zachowania zwierząt, oraz w naszych związkach ze zwierzęcym światem. W sumie zatem ta rewolucja dotyczy najbardziej fascynującej ludzkiej rozrywki – dążenia do z rozumienia człowieka przez człowieka. Jednak nawet nauka, jako całość, nie jest świadoma filozoficznych przewartościowań, które muszą wyniknąć z osiągnięć specjalistów.

Założenia dotyczące ludzkiej natury, dzisiaj niekwestionowane przez edukację, przez psychiatrię, przez politykę, przez sztukę, a nawet przez samą naukę, ulegają erozji pod działaniem niewielkich strumyczków wypływających z mało znanych zdrojów nauki. A jednak niewielu z nas, naukowców czy laików, o tym wie.

To, że ta współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się dotychczas w niemal absolutnej ciszy, nie powinno być widziane jako coś nadmiernie dziwnego. Inne, głośniejsze rewolucje opanowały nasze niespokojne czasy. W porównaniu z losami totalitarnego państwa, z fizyką nuklearną, z antybiotykami czy płytami długogrającymi, przygody paleontologa mogą się wydawać odległe od naszego codziennego życia. Cała zaś owa rewolucyjna praca została wykonana przez ludzi tak ściśle wyspecjalizowanych, że zarejestrowano ją jedynie na tak niedostępnych stronach, jak te w American Journal of Anthropology albo Biological Symposia. Tacy heroldowie nie zdobywają wielu słuchaczy na dzisiejszych jarmarkach.

Jeszcze istotniejsza od niewiedzy publiczności czy specjalizacji tej rewolucji była jej nagłość. Kiedy w roku 1930 wyszedłem, jako przyzwoicie wykształcony młody człowiek, z szacownego amerykańskiego uniwersytetu, nie miałem najmniejszego nawet pojęcia, że prywatna własność może być czymkolwiek innym, niż ludzką instytucją, która wyewoluowała dzięki ludzkiemu umysłowi. Jeśli ja i moi młodzi współcześni, przez następne lata zmarnowaliśmy masę energii na społeczne projekty zawierające w sobie likwidację prywatnej własności, czyniliśmy to głęboko wierząc, że takie posunięcie ochroni ludzkość od wielu frustracji. Żadna część programu na naszych wydziałach psychologii, socjologii czy antropologii nie przedstawiła nam informacji, że terytorialność – popęd zdobywania, utrzymywania i obrony wyjątkowego prawa do konkretnej własności – jest zwierzęcym instynktem mniej więcej tak dawnym i tak silnym, jak seks.

Rola terytorium w ogólnym zwierzęcym zachowaniu znajduje się dzisiaj poza wszelką naukową kontrowersją – wtedy była nieznana. My, absolwenci z roku 1930, musieliśmy wkroczyć w świat burzliwych ocen bez dobrodziejstwa tej niezwykle istotnej obserwacji. Nie mogliśmy także wiedzieć, gdy tak zabawialiśmy się rozważaniem powabów bezklasowego społeczeństwa, że hierarchia jest instytucją u wszystkich zwierząt społecznych, i że popęd do dominacji nad współplemieńcami to instynkt mający za sobą trzy lub cztery miliony lat.

Istnieje klasyczny eksperyment, który można wykonać na mieczykach, tych szybko się poruszających czerwonych rybkach, które stanowią ozdobę wielu tropikalnych akwariów. Pół tuzina samczyków mieczyka, zebranych w jednym akwarium, szybko zorganizuje się w liniową hierarchię, a każdy z nich, dzięki swej sile, determinacji i bojowości, znajdzie tych współbraci, których może zdominować, i tych, którym musi ustąpić. Jego ranga decyduje o wielu przywilejach, czy to będzie dostęp do samic, czy do pożywienia, czy też do własnego kąta akwarium, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, obrona zaś własnej rangi pozostanie jego najżywotniejszym zmartwieniem. To, jak głęboko sięga ów instynkt dominacji u mieczyków, daje się łatwo sprawdzić. Ochładzajmy stopniowo wodę w akwarium. Nadejdzie chwila, kiedy samczyki mieczyka stracą zainteresowanie seksem, ale nadal będą walczyć o status.

My, absolwenci z roku 1930, nie mogliśmy wiedzieć o tym eksperymencie nad mieczykami, bo jeszcze go nie wykonano. I minie też prawie dziesięć lat, zanim kierownik mego własnego wydziału zoologii na uniwersytecie Chicagowskim, doktor W.C. Allee, opublikuje swą książkę Social Live of Animals i postawi tezę, dzisiaj już nie podlegającą wątpliwości, że dominacja jest u zwierząt społecznych powszechnym instynktem, niezależnym od seksu. Wtedy już jednak ja byłem aktywnym dramatopisarzem, całkiem nieświadomym tego, czym się zajmowali badacze w naukach przyrodniczych. Wszelkie przekonania, jakie mogłem mieć na temat takich ludzkich skłonności, jak tyrania, arystokracja, albo dotrzymywanie kroku sąsiadom, uformowane były bez wiedzy o zachowaniach naszych zwierzęcych przodków.

Wiele było owych czystej wody złudzeń, które dobrze wykształcony młody człowiek z mojego pokolenia zabierał ze sobą w pełen hałaśliwych sporów świat. Od czasów Darwina, na przykład, nauka przyjmowała, że człowiek wyewoluował z jakiejś wymarłej gałęzi szczęśliwego małpiego świata, nie bardzo różnego od obecnych gatunków. Żadne założenie nie nie mogłoby być rozsądniejsze, jako że każde z dzisiejszych naczelnych – czy to będzie goryl, czy makak, koczkodan, gibbon, czy też pawian – to stworzenie niegroźne, nieagresywne, które tylko na tyle zmienia czasem swe wegetariańskie upodobania, że okazjonalne przejawia apetyt na insekty. Tak zatem nasi profesorowie psychologii, socjologii i antropologii nie mieli powodu sądzić, że przodek człowieka prowadził życie mniej banalne. A jednak w przeciągu dziesięciolecia afrykańscy paleontolodzy wykażą ponad wszelką wątpliwość obecność na tym kontynencie rasy naziemnych, mięsożernych małp-zabójców, które wyginęły pół miliona lat temu. W ciągu następnego dziesięciolecia zostanie wykazane, że człowiek pojawił się na tym kontynencie mniej więcej w tym samym czasie. W ciągu zaś ostatniej dekady obecnej rewolucji ustalono, że mięsożerne, drapieżne Australopiteki to niepodważalni przodkowie ludzi, a także prawdopodobni twórcy stałego towarzysza człowieka – śmiercionośnej broni.

My, czyli w przybliżeniu absolwenci z roku 1930, zapewniamy dzisiaj, istotne i darzone zaufaniem, światowe przywództwo w dziedzinie myśli, globalnej polityki, życia społecznego, oraz wszelką możliwą nadzieję dla tego świata. Jednak nie wiemy, że ludzkie dążenie ku do zdobywania własności jest prostym przejawem zwierzęcego instynktu o wiele tysięcy lat starszego, niż sam ludzki rodzaj. Nie wiemy, że korzenie nacjonalizmu są głęboko wryte w społeczną terytorialność niemal każdego gatunku spokrewnionej z nami rodziny naczelnych. Nie wiemy, że ludzie dążący do podniesienia swego prestiżu, działają pod wpływem zwierzęcego instynktu, typowego dla pawianów, kawek, dorszy i ludzi. Jak byśmy nie czuli się odpowiedzialni za los konferencji na szczycie, umów rozbrojeniowych, młodocianych przestępców i nowopowstałych krajów afrykańskich – nie wiemy, że pierwszy człowiek był uzbrojonym zabójcą, ani że ewolucyjne przetrwanie od czasów pojawienia się tej mutacji, zależało od użycia, rozwijania i wyścigu zbrojeń.

Nie wiemy tych rzeczy, ponieważ są one wnioskami, które należy wyciągnąć ze współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych. Powinniśmy jednak wiedzieć, że nabytych właściwości nie można odziedziczyć, i że w każdy przedstawiciel każdego gatunku rodzi się zasadniczo podobny do pierwszego w swoim rodzaju. Żadne nasze dziecko, urodzone w połowie dwudziestego wieku, nie będzie się, w momencie swych urodzin, znacząco różnić od najwcześniejszego Homo sapiens. Żaden instynkt, nieważne fizjologiczny czy kulturowy, który stanowił część naszego początkowego ludzkiego pakietu, nie może kiedykolwiek w historii gatunku zostać trwale stłumiony lub odrzucony.

To, że kulturowych instynktów nie da się wymazać, ładnie pokazuje przykład historii bobrów z Rodanu. Kolonia bobrów buduje tamy, stawy i groble wspólnym wysiłkiem, a czyni tak tylko wtedy, kiedy ilość członków ich społeczności jest względnie pełna. Od niepamiętnych czasów na europejskiego bobra polowano dla jego futra, aż został niemal zupełnie wytępiony. Kilku maruderów żyje w paru niewielkich koloniach, ale niczego nie budują. Od stuleci bobrowe tamy były w zachodniej Europie rzeczą nieznaną. Potem rząd francuski objął ochroną niewielką populację bobrów żyjących w dolinie Rodanu. Powoli, przez kilka dziesięcioleci, ilość członków ich społeczności rosła. Na koniec zaś bobry wzięły się do roboty. Pierwszy raz od wielu setek lat tamy, stawy i groble pojawiły się na dopływach Rodanu. Nie różniły się absolutnie niczym od tam, stawów i grobli budowanych pięć tysięcy mil dalej, przez odległych bobrzych kuzynów z Kanady.

Problem początkowej natury człowieka jest nie do uniknięcia przy poszukiwaniu wszelkich ludzkich rozwiązań.

Tłumaczyłem ciszę, w jakiej toczy się ta współczesna rewolucja, nadmiarem wrażeń w naszych czasach. A jednak race owej rewolucji tak znakomicie oświetlają wszelkie aspekty współczesności, że to wyjaśnienie wydaje się niewystarczające. Tłumaczyłem tę ciszę niedostępnością tak wysoko wyspecjalizowanych naukowych odkryć, ale przecież jeszcze bardziej wyspecjalizowane osiągnięcia fizyki nuklearnej nie przeszły niezauważone. Tłumaczyłem tę ciszę nowością odkryć, płacząc nad zbyt wcześnie urodzoną generacją ludzi wykształconych. A jednak absolwenci z roku powiedzmy 1960, trzydzieści lat później, opuszczając szanowane uniwersytety równie przyzwoicie wykształceni, jak my byliśmy, nie zostali nauczeni ani o jotę więcej.

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych toczyła się w czymś jeszcze bardziej szokującym, niż cisza. Toczyła się w tajemnicy. Jak nasi malutcy, włochaci, podobni do wiewiórki, najwcześniejsi naczelni przodkowie, siedemdziesiąt milionów lat temu, ta rewolucja w ukrywaniu się znalazła swą najlepszą obronę, a w skromności klucz do przetrwania. Sprowokowała bowiem większe ortodoksje, niż tylko te naukowe, a liczba jej wrogów jest niezmierzona. Z morskich brzegów i dżungli, z kopców mrówek i wapiennych jaskiń zebrane zostały łatwopalne materiały, które jakiegoś dnia muszą rozsadzić nasze najbardziej umiłowane mity. Walka o prawdę postępuje, ale jako podziemny ruch intelektualny, poszukujący jej pod najszczelniejszą zasłoną.

Czy człowiek jest niewinny? Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni na Boże podobieństwo? Czy jesteśmy unikalnymi stworzeniami, różnymi i innymi od zwierząt? Czy nasze ciała wyewoluowały ze zwierzęcego świata, ale nasze dusze nie? Czy człowiek jest suwerenny? Czy niemowlęta rodzą się dobre? Czy ludzkie błędy dadzą się skutecznie wyjaśnić w kategoriach środowiska? Czy człowiek jest ze swej natury szlachetny?

Współczesna rewolucja w naukach przyrodniczych, niezorganizowana, nie kierowana, w dużej mierze niezapisana, wiedziona silnym instynktem przetrwania, podważała owo romantyczne złudzenie głosem, który niemal nie miał szansy zostać dosłyszany. Kiedy zaś przenikliwy głos z południa Afryki rozległ się wielokrotnie, niosąc wyzwanie, sama nauka, jak zobaczymy, bezrozumnie zmówiła się, by ów głos wyciszyć, skierować w inną stronę, albo zdyskredytować.

Dało się dotąd, w mojej opinii, znaleźć pewne usprawiedliwienie dla poddawania niepokornych specjalistów cenzurze naukowej ortodoksji. Takich wyniosłych bastionów filozoficznej ortodoksji, jak Jefferson, Marks i Freud, po prostu nie można było szturmować niepełnymi siłami. Zanim antyromantyczna rewolucja mogła zmobilizować swe siły, czyli zgromadzić ogromną ilość dowodów nie do obalenia, jej działania musiały z konieczności ograniczać się do podziemnych labiryntów mało czytelnych periodyków, pokoi na muzealnych zapleczach, czy do wymieniających plotki grupek zebranych wokół afrykańskich ognisk.

Przez sześć lat żyłem w tym podziemiu. Dlaczego dramatopisarz miałby zostawać sprawozdawcą i tłumaczem naukowej rewolucji, to paradoks nad którym nie musimy się tutaj zatrzymywać. Nietypowy czytelnik, którego by ta kwestia dręczyła, może rzucić okiem na rozdział siódmy i zaspokoić swą ciekawość. Nam wystarczy tu stwierdzenie, iż dramatopisarz jest także w pewnym sensie specjalistą – od ludzkiej natury. W innym jednak sensie jest specjalistą od niczego, czyli wiedzącym coś o wszystkim dyletantem. I choć taki dyletant może być w oczach współczesnego, wyspecjalizowanego ludzkiego zwierzęcia najbardziej podejrzaną z istot, był on także tym, czego wymagała rewolucja specjalistów. Był też tym, co ta rewolucja uzyskała.

Jako przygotowanie do owego zadania wniosłem niemało życiowego doświadczenia, naiwną niewinność rocznika absolwentów z roku 1930, gotowość zamiany statusu dramaturga na status słuchacza, a także nieprzesadnie wielką niechęć do przeżycia przygody. Zrywając z teatralnymi obyczajami, stałem się jednoosobową, objazdową publicznością niezliczonej serii schodzących z afisza po jednym wieczorze przedstawień. Słuchałem geologów, ekologów i zoologów w Ameryce; antropologów, paleontologów i meteorologów w Londynie; archeologów, anatomów i biologów w Południowej Afryce; specjalistów od naczelnych w Środkowej Afryce, specjalistów od gadów w Kaliforni i Transvaalu, specjalistów od ssaków w Pretorii i Nairobi, strażników dzikiej zwierzyny w wielkich rezerwatach Ugandy, Kongo, Południowej Afryki i Kenii. Wszędzie, o dziwo, byłem mile widziany. Pokazywano mi dawne płody i jeszcze dawniejsze kości. Ciągano mnie po wapiennych grotach. Oglądałem dziwne zwierzęta. Wypiłem więcej herbaty, niż potrafię powiedzieć. Dlaczego szperacz tak podejrzliwy jak ja, miałby być podejmowany równie uprzejmie – nie wiem! Być może dyletant był tym, o czym owi specjaliści marzyli. Albo może byli po prostu samotni, a w pobliżu nie było nikogo poza mną.

W każdym razie to dramatopisarz musi najpierw zanotować, dokonać syntezy, zinterpretować i ocenić naukową rewolucję, grzebiąc głęboko w ludzkim życiu. Człowiek zaś nauki, skonfrontowany po raz pierwszy z uporządkowanymi osiągnięciami różnych specjalistycznych nauk przyrodniczych, musi wykazać tolerancję w stosunku do dramaturga widocznego spoza tych kartek: w stosunku do jego upodobania do gry świateł i cieni, do rubasznego żartu, czy znakomitej historii. Podobnie zwykły wykształcony czytelnik, dla którego ta książka została napisana, musi znieść naukową dyscyplinę obowiązującą dramatopisarza. Musi pamiętać, że wiele z tego materiału, równie nieznanego naukowcom, jak i jemu, trzeba tu było zaprezentować autorytatywnie i szczegółowo. Musi pamiętać o tym, że na przykład psychiatra, stykając się z naukowymi faktami poddającymi w wątpliwość niektóre z głównych założeń jego profesji, będzie się domagał dowodów, o które zwykły czytelnik nie poprosi.

Wszyscy czytelnicy, zawodowcy czy nie, skonfrontowani z nowymi interpretacjami pochodzenia i natury człowieka, muszą stale czuć się w obowiązku zadawać pytanie: „A dlaczego miałbym w to wierzyć?” Aby pomóc czytelnikowi w owej ocenie, ułożyłem cały materiał zgodnie z jego kontrowersyjnością. W pozostałej części tego początkowego rozdziału zaprezentuję krótką historię współczesnej rewolucji. Potem, w następnych rozdziałach, będę prezentował te aspekty zachowania zwierząt, które, choć może nieprzyswojone przez współczesną myśl i nieprzetrawione przez ortodoksyjną naukę, mimo to leżą poza wszelką autorytatywną dyskusją. Przeanalizuję też romantyczne złudzenie w kategoriach tego jedynie, co niepodważalne.

Do tego miejsca, nic z zaprezentowanego materiału nie może być uznane za kontrowersyjne dla dzisiejszych wysokiej klasy specjalistów. Od tego punktu wkroczymy na burzliwe wody naszego afrykańskiego początku, i ostatecznych śladów zwierzęcia w człowieku. Tutaj brak zgody wśród specjalistów był w przeszłości regułą. Odkrycie, 17 lipca 1959 roku, na dnie suchego wąwozu na pokrytej pyłem równinie Serengeti w Tanganice, pojedynczej skamieniałej czaszki, prowadząc do nowych odkryć, nowych zagadek i nowych kontrowersji, powinno przynajmniej zakończyć większość starych. Ja traktuję w każdym razie wszelkie materiały odnoszące się do drapieżnej przeszłości człowieka jako zasadniczo kontrowersyjne, wymagające specjalnych badań i specjalnych dowodów. Dlatego też, zanim czytelnikowi zostanie zaprezentowana końcowa interpretacja obecnych ludzkich problemów, w kategoriach całego naszego zwierzęcego dziedzictwa, ów czytelnik będzie w stanie samodzielnie ocenić tę część naszego dziedzictwa, co do której nie wszyscy specjaliści są zgodni.


3

Przed rokiem 1930 jedynie dwa głosy obwieściły mającą nadejść naukową rewolucję. Jeden dobiegł z Południowej Afryki, z gardła hałaśliwego australijskiego anatoma. Ten głos został powszechnie zignorowany. Drugi, ten od którego rozpoczniemy naszą historię, był w istocie spokojną wypowiedzią angielskiego obserwatora ptaków, i został szeroko usłyszany, szeroko zaakceptowany, oraz szeroko fałszywie zrozumiany. Tym niemniej wyznacza on początek współczesnej rewolucji w naukach przyrodniczych.

Eliot Howard był angielskim obserwatorem ptaków. Do roku 1920 zdobył czysto środowiskową sławę, jako najwyższy autorytet od brytyjskiej gajówki. Wtedy jednak wydał książkę zatytułowaną Territory in Birdlife („Terytorium w życiu ptaków”) i niewielka istnieje nadzieja dla ONZ, jeśli nie weźmie jego pracy pod uwagę. Co bowiem Eliot Howard zaobserwował przez całe swe życie wypełnione obserwowaniem ptaków, to to, że ich samczyki rzadko kłócą się o samiczki – to, o co się kłócą, to nieruchomości.

Z tego co wiem, to właśnie Howard wprowadził do zoologii termin „terytorium”. W roku 1860 niemiecki uczony o nazwisku Altum odkrył, że przekonanie jakoby samce rywalizowały o samice – przynajmniej wśród ptaków – wynika z błędu obserwacji. Nasz angielski obserwator ptaków nie miał jednak pojęcia o pracy Altuma, ja zaś nie potrafię znaleźć żadnego dowodu, że przełomowe odkrycia tego Niemca miały jakikolwiek wpływ na naukową myśl. Głos Eliota Howarda w tej kwestii to była jednak całkiem inna rzecz. Nieskończenie szczegółowo i z niezmierzoną cierpliwością obserwował on wzorce ptasiej rywalizacji. Rzadko samczyki ptaków rywalizowały o samiczki. Zamiast tego, samczyk opanowuje jakiś teren. Określa jego granice na podstawie waleczności swej własnej natury, ostrzegając wszystkich innych swym śpiewem. Na tym terytorium będzie się nawiązywał związek z ptasią partnerką i się rozmnażał, ale walka ma miejsce zanim pojawi się samiczka i bez świadomości jej seksualnego znaczenia.

To, czego dokonał Eliot Howard stanowiło oczywiście gruntowne podważenie darwinowskiej „walki o byt” i wprowadzenie do naukowej myśli możliwości, iż w ewolucyjnym postępie romantyczne walki powodowane seksualną rywalizacją, mogą nie być początkiem i końcem wszystkiego. Wspaniały przyrodnik – a przy tym realista, nie ulegający żadnym pokusom, by rzutować przypuszczalną naturę człowieka na przypuszczalne zachowania zwierząt – ten brytyjski obserwator ptaków studiował gatunek po gatunku, ptaki wędrowne i ptaki osiadłe, ptaki lądowe i morskie. I zawsze wniosek był ten sam – że samczyk, który zdobył własne terytorium, nie będzie miał większego problemu ze zdobyciem i utrzymaniem samiczki.

W dalszej części tego sprawozdania z nowego oświecenia, rozważymy urocze szczegóły dzieła Howarda. W tej chwili musimy jedynie uwzględnić to, iż w latach 1920' teorie Howarda zostały przez większość autorytetów zaakceptowane, jako zadziwiające właściwości wyłącznie ptasiego życia. Ptaki zabawnie się zachowują. Kiedy jednak nadeszły lata trzydzieste, stawało się w wielu mało czytanych naukowych publikacjach oczywiste, że nie chodzi tu tylko o ptaki.

Rosnąca liczba przyrodników wyruszała w pole i w morze, do Syjamu, do Panamy, w niedostępne regiony Kongo, rozglądając się dookoła nowym, krytycznym okiem. Jaszczurki, ryby pielęgnice, foki i szczury piżmowe ujawniły tę samą pierwotną pasję posiadania własnego kąta. Nie można było twierdzić, że dążenie do zdobycia i utrzymania jakiegoś terytorium okazało się uniwersalnym prawem natury. Wiele gatunków wykazywało senną obojętność wobec kwestii lebensraumu. Czemu jednak nie dało się zaprzeczyć, to było to, iż w znacznej części zwierzęcego świata naturalny dobór najlepiej przystosowanych jednostek odbywał się nie poprzez rywalizację o samice, a poprzez rywalizację o przestrzeń.

Było to zadziwiające odkrycie, z pewnością warte prasowych nagłówków. Jednak żadnych nagłówków nie było. W późniejszych latach pomiędzy wojnami nasza uwaga była zwrócona na bardziej dramatyczne wydarzenia, jak ekonomiczna depresja i agresywny nacjonalizm. Naukowa praca, której wydźwięk stanowiłby wsparcie dla obrońców prywatnej własności, nie mogła, w takich czasach, stać się popularną lekturą. Podobnie, przez większą część tej epoki byliśmy przekonani, iż wojny są wywoływane przez handlarzy bronią, nie widząc powodu by głębiej wnikać w tę sprawę.

Praca jednak postępowała w ciszy. Amerykański zoolog dr. C. R. Carpenter przywiódł owe kwestie niebezpiecznie blisko domu. Jego cierpliwe badania nad społeczeństwami małp wąsko i szerokonosych w stanie naturalnym, stanowią klasykę współczesnej nauki. I ukazują one, że pomiędzy naszymi najbliższymi krewniakami terytorialność jest uniwersalnym prawem. Co jeszcze istotniejsze, ukazują one funkcjonowanie jeszcze bardziej złożonej instytucji, terytorium społecznego, czyli utrzymywanego i bronionego przez grupę. To właśnie praca dr. Carpentera zainspirowała nestora brytyjskiej antropologii, sir Arthura Keitha, do jednego z niewielu politycznych wniosków, jakie w ogóle opublikowano na ten temat. W swym ostatnim eseju Keith stwierdzał, że jeśli się szuka źródła nacjonalizmu, patriotyzmu, i wojny, wystarczy spojrzeć na terytorialność.

Odnoszę wrażenie, że sir Arthur, pisząc to wszystko w połowie lat 1940', odezwał się zbyt wcześnie. Niedawne odkrycia naszych afrykańskich początków wprowadziły do zwierzęcych instynktów kierujących naszym zachowaniem czynniki bez porównania bardziej przerażające, niż zwykła terytorialność. Przez kontrast, niegasnąca wrogość wobec sąsiadów u wielu gatunków musi, jak zobaczymy, być postrzegana jako konserwatywna siła.

Obserwacje ptaków dokonane przez Eliota Howarda obaliły uświęcone przez czas przekonanie, iż samiec niemal nie myśli o niczym innym, niż samice. Wielu zoologów, na podstawie trwających kilka pokoleń badań, stwierdza wprost, że popęd terytorialny jest bardziej wszechobecny i silniejszy niż seks. Ale obserwacje rewolucyjnego pokolenia pokazały także, że nie chodzi jedynie o terytorium. Zasadniczym obiektem badań dla takich zoologów, jak Carpenter i Allee, oraz dla takich przyrodników jak Konrad Lorenz i Eugène Marais, było zwierzęce społeczeństwo. Badacze ujawnili nieuniknioną zależność obrony terytorium od porządku społecznego, wyrafinowaną zależność społecznego porządku od akceptacji odpowiedzialności przez dominującą hierarchię, od akceptacji dominacji przez szeregowców, od zbiorowej obrony jednostki i młodych, od podziału obowiązków i komunikacji pomiędzy społecznymi partnerami, od minimalizowania seksualnych konfliktów, od rozwinięcia indywidualnego kodu postępowania – przyjaźń wobec społecznego partnera, wrogość wobec terytorialnego sąsiada – oraz od rozszerzenia roli samicy jako seksualnego specjalisty, tak aby przeciwdziałać tendencji uspołecznionych samców do zajmowania się czymś innym, niż reprodukcja.

Człowiek jest naczelnym. Wszystkie naczelne są zwierzętami społecznymi. Jako zwierzęta społeczne, wszystkie naczelne w mniejszym lub większym stopniu rozwinęły pewne kompleksy instynktów gwarantujących przetrwanie ich społeczeństw. Nie ma powodu przypuszczać, by człowiek w swych afrykańskich początkach odziedziczył mniej złożony zestaw tych instynktów. Warto, byś o pamiętał, kiedy następny raz przeniesiesz swe problemy na leżankę psychoanalityka, że nauka w czasach Freuda nie uznawała żadnych ludzkich instynktów poza seksem i indywidualnym przetrwaniem, ani żadnego ludzkiego dziedzictwa większego czy bardziej złożonego, niż grupa rodzinna. Jeśli zachęcany jesteś, byś wierzył, iż wszystkie twoje kłopoty dadzą się wywieść z wypartej seksualności i stosunków w rodzinie, to to jest właśnie powód.

Dwa podstawowe odkrycia napędzały rewolucję w naukach przyrodniczych. Jedno – którym się zaraz zajmiemy – to że sceną dramatycznego wynurzenia się człowieka ze świata zwierząt był kontynent afrykański. Drugie – zainspirowane przez brytyjskiego obserwatora ptaków – to że wszelkie wnioski dotyczące zachowania zwierząt są istotne jedynie, jeśli zostały potwierdzone obserwacjami w stanie dzikim. Pokolenie Freuda nic nie wiedziało o ogólniejszych schematach funkcjonowania zwierzęcych instynktów, ponieważ nauka owej epoki ograniczała się do obserwowania zwierząt w niewoli. Jednak ogrody zoologiczne nie oferują żadnych terytoriów. Tylko w naturalnym stanie możemy być pewni, że obserwujemy prawdziwe zwierzęce zachowanie. Jeśli dzisiaj stwierdzamy, że nie wiemy niemal nic o obserwowanych niezliczoną ilość razy szympansach, oznacza to, że niemal nic nie wiemy o ich zachowaniu w stanie naturalnym. Współczesna zoologia pełną parą rozwija nową wiedzę o zachowaniu zwierząt w oparciu o inspirację Eliota Howarda i techniki dr. Carpentera.

Jakkolwiek niezwiązane ze sobą oba te podstawowe odkrycia mogą się wydawać, obydwa doprowadziły przyrodników do możliwości i zagrożeń afrykańskiego kontynentu. Tutaj paleontolog prowadzi wyścig z czasem, by wydobyć z ziemi skamieniałą historię ludzkich początków. Zoolog zaś, przyciągnięty przez ostatnie wielkie pozostałości dzikiej przyrody istniejące jeszcze na tej planecie, także prowadzi wyścig z czasem, starając się dowiedzieć czego tylko zdoła o naszych zwierzęcych zachowaniach, dopóki jeszcze ma możliwość. Na tej wspaniałej, niesamowitej naturalnej scenie oba skrzydła współczesnej rewolucji się spotykają, napotykając także trzecią rewolucyjną siłę, skutki działania której, ironicznie, zazębiają się z ich własnymi. Ruchy wyzwolenia Afryki w szybkim tempie przekształcają ów kontynent w coś zbliżonego do politycznego stanu natury, gdzie pierwotne ludzkie zachowania dają się obserwować nie takie, jak byśmy pragnęli, ale takie, jakimi są naprawdę.




Miałem okazję, w roku 1960, wraz z oboma naukowymi skrzydłami, w tej samej części afrykańskiej sceny, doświadczyć działania tej nowej siły. Dwa najważniejsze naczelne, z punktu widzenia ludzkiego zachowania, to goryl i szympans. Jednak tak samo, jak niemal nic nie wiadomo o żyjących dziko szympansach, nic też nie wiadomo o gorylach. Tak więc, ponieważ nie udało mi się znaleźć wiele wiarygodnej naukowej literatury na temat zachowania goryli, pojechałem w początkach czerwca do wioski o nazwie Kisoro na granicy między Kongiem i Ugandą. Ponad wioską piętrzy się wulkan porośnięty bambusowym lasem, wciąż chroniącym kilka z ginących górskich goryli. We wiosce zaś znajduje się niewielki hotel o nazwie „Travellers Rest”, specjalnie dla szaleńców i naukowców. I choć na temat zachowania goryli nie istnieje żadna literatura, przy obiadowym stole tego hotelu można przysłuchać się plotkom o gorylach, których nie usłyszy się nigdzie indziej na świecie.

Obszar wokół Kisoro stanowi swego rodzaju oś afrykańskiego kontynentu. Mało zresztą znaną. Sto mil na południe leży błękitne jezioro Kivu, sto mil na północ wznosi się mglista, legendarna Księżycowa Góra. O sto mil na wschód rozciąga się rozległa, ogromna, cynicznie uśmiechnięta twarz jeziora Wiktoria, trującego chorobami, rojącego się od krokodyli – i najprawdopodobniej centrum najwcześniejszych ludzkich doświadczeń. W stronę Konga idą wulkany. Każdy trzy mile wysokości, jeden idealnie symetryczny szczyt za drugim. Przez kilka tygodni żyłem nie tylko na owej osi Afryki, ale także w centrum współczesnej rewolucji na tym kontynencie. Zaraz za jeziorem Wiktora, w wąwozie Olduvai w Tanganice, dr. L. S. B. Leakey i jego żona od wschodu do zachodu słońca wydobywali z ziemi szczątki wczesnej istoty, o nazwie Zinjanthropus, którą odkryli podczas poprzedniego sezonu. Na wysokiej przełęczy pomiędzy dwoma na zachód leżącymi wulkanami usadowił się zaś dr George B. Schaller z Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego. Przez rok żył razem z górskimi gorylami, a jego raporty, kiedy je opublikowano, stanowiły nasze pierwsze, jedyne i na razie ostatnie autorytatywne opisy zachowania górskich goryli.

Trzynastego czerwca – w dzień Niepodległości Kongo – żona i ja opuściliśmy tę granicę. Dr. Schaller wciąż pozostawał na swojej przełęczy.


4

Kiedy byłem chłopakiem w Chicago, chodziłem do szkółki niedzielnej w pobliskim kościele prezbiteriańskim. Tego kościoła już nie ma, stał się ofiarą swej starości i zużycia. To była wspaniała szkółka niedzielna! Dzisiejszy krytyk mógłby mieć obiekcje z tego powodu, że nie czyniła w sprawie młodocianej przestępczości nic, poza sprowadzaniem jej pod dach. Ja jednak się z tym poglądem nie zgadzam. Moja klasa spotykała się nie tylko w niedzielne poranki, ale także na modlitewne spotkania wieczorami, i wspominam te nasze środowe wieczorne spotkania z najautentyczniejszą nostalgią. Podczas gdy w kościele powyżej co bardziej bogobojni dorośli z naszego zgromadzenia zbierali się by spokojnie pośpiewać i się pomodlić, my spotykaliśmy się w podziemiach. Spotkania te z reguły miały rzeczowy charakter i były poświęcone programom sportowym, sprawozdaniom, kwestom i tego typu sprawom. Dokonywało się inicjacji nowych członków kongregacji, którzy, jeśli stała im się poważniejsza krzywda, byli odprowadzani do domu, do matki. Potem spotkania się kończyły, zawsze jakimiś wyrazami pobożności. Była krótka modlitwa i jeszcze krótsze błogosławieństwo. Wyłączaliśmy wszystkie światła i w całkowitej ciemności waliliśmy się nawzajem krzesłami.

Sądzę, że to właśnie moja szkółka niedzielna w Chicago przygotowała mnie dla afrykańskiej antropologii. Na północ od równika współczesna rewolucja przypominała grzeczne spotkania modlitewne w kościele na górze. Była dyskretna, bezosobowa, bezbarwna, uprzejma we wszystkich różnicach zdań, przystojna w swej skromności. Ale poniżej równika prowadzona była przez trzech niezapomnianych dzikusów, każdy tak pełen życia, jak lampart, wytrzymały jak słoń, i tak nieprzewidywalny, jak ruchy ziemi w Kenii. Poniżej równika owa współczesna rewolucja była nieprzyzwoita, niedyskretna, naukowa naparzana w piwnicy, w której ktoś ukazała nam zarys genezy człowieka.

Raymond A. Dart, najsławniejszy z owej trójki, był, aż do swego przejścia na emeryturę w roku 1958, szefem wydziału anatomii na Uniwersytecie Witwatersrand w Johannesburgu. Urodzony w Australii, wykształcony w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, przybył do Południowej Afryki w roku 1922, aby zorganizować wydział anatomii w Szkole Medycznej. Dwa lata później odkrył Australopithecus africanus, mięsożerną małpę z danego wysokiego veldu, i znalazł się w środku naukowej kontrowersji, z której już nigdy się nie wydostał. To był ten drugie głos poza głosem Eliota Howarda, który zakłócił panującą przed rokiem 1930 ciszę. Tym razem był to przenikliwy, stanowiący wyzwanie głos dobiegający z Południowej Afryki, który ortodoksyjna nauka przez tak długi czas starała się wyciszyć albo zdyskredytować.

Dart jest drobnym, krępym mężczyzną o szerokich zainteresowaniach, ogromnym osobistym magnetyźmie i niewiarygodnej wytrzymałości. Do całkiem ostatnich lat dawał dla swej zdumionej klasy anatomii porównawczej wykłady, podciągając się wesoło na przebiegających ponad głową rurach. Przypominam sobie, jak pewnego razu, kilka lat temu, wdrapywaliśmy się obaj na stromą ścianę dzikiej doliny Makapan, w północnym Transvaalu, w pobliżu rzeki Limpopo, aby odwiedzić trudno dostępną grotę. W połowie drogi całkiem straciłem oddech i byłem niczym dziurawa dętka. „Tak”, rzekł ze współczuciem Dart, oddychając równie lekko, jak śpiące dziecko, „to jest trudna wspinaczka”. Bez przyjemności pomyślałem, iż Dart ma sześćdziesiąt pięć lat. On zaś uśmiechnął się się do swoich miłych wspomnień. „Wiesz”, powiedział, „to dokładnie to miejsce, gdzie stary Broom zawsze musiał przystanąć”. Pomyślałem, z jeszcze mniejsza przyjemnością, że Robert Broom, drugi z owych dzikusów, nawet nie wkroczył na scenę antropologii, zanim nie skończył siedemdziesiątki.

To właśnie wytrwałość Raymonda Darta, jego cierpliwość i niezachwiana wiara we własną słuszność, w mojej opinii umożliwiły nam obecne poznanie początków człowieka. Znaleziona w roku 1924 w Taungs czaszka, była czaszką dziecka, a jej opis przez Darta gwałcił każdą ustaloną w owym czasie naukową opinię. Jego znajomość anatomii porównawczej doprowadziła go do odtworzenia dorosłego osobnika jako stworzenia mającego cztery stopy wzrostu, o pozycji wyprostowanej, dwunożnego, z mózgiem wciąż o wielkości mózgu goryla – innymi słowy jako zwierzęcia znajdującego się w połowie drogi między małpą i człowiekiem. Dart wydedukował także ze swych badań nad zębami i habitatem owej istoty, że Australopithecus africanus był mięsożerny i prowadził życie myśliwego. Ten małpolud był fazą przejściową, która posiadała bardzo istotne ludzkie cechy, poza ludzkim dużym mózgiem. Odkrycie to, w opinii odkrywcy, wskazywało na Afrykę, jako na scenę pojawienia się człowieka.

Ale nauka w latach dwudziestych wciąż była przekonana, że ludzkość pojawiła się w Azji. Sławna ekspedycja z tego okresu gorliwie przesiewała piasek pustyni Gobi w poszukiwaniu brakującego ogniwa. Jako że nie znaleziono w całej Afryce skamieniałych szczątków opisanej przez Darta istoty, azjatycka hipoteza zwyciężała. Równie uzasadnione było odrzucenie przez naukę tezy, iż małpolud był mięsożercą. Jak już zauważyliśmy, mięsożerne naczelne nie były znane nauce, a więc nie mogły istnieć. Trzecie jednak przekonanie było jeszcze ważniejsze od tamtych dwóch logicznych. Antropologia, z jakichś niezwykle tajemniczych powodów, była przekonana, że wielki mózg był pierwszym, nie zaś ostatnim, spośród tego, w co ewolucja wyposażyła człowieka. Wszystkie ludzkie cechy, takie jak postawa, dieta i sposób życia, wynikać miały z tego początkowego daru, czyli z mózgu. Takie stworzenie jak to Darta, z ludzkim ciałem i małpim mózgiem, stawiało wszystko na głowie.



To zwierzę, niczym jakiś gryfon, było naukową niemożliwością. Inne czynniki także mogły w sensowny sposób wpłynąć na ten werdykt. Oto szerokich generalizacji na podstawie pojedynczej dziecinnej czaszki dokonywał młody anatom bez żadnego wcześniejszego doświadczenia w antropologii. Dart pogłębił jeszcze swój grzech, nadając temu stworzeniu nazwę, której, jestem pewien, nikt nie potrafił wymówić. No i, jak podejrzewam, osąd wydany przez północne spotkanie modlitewne nie był też całkowicie niezależny od faktu, że źródłem odkrycia były podziemia kościoła. Wszystko, co przychodziło spod równika, zawsze miało, dla północnego nosa, nieco podejrzany zapach kogoś mieszkającego po drugiej stronie torów. Jakiekolwiek były przesłanki tego werdyktu, jednomyślne gremium północnej nauki, łącznie z takimi znakomitościami, jak Keith, Hrdlicka, Woodward i Elliot Smith, odrzuciło południową małpę Darta, jako fantazję młodego anatoma. Młody zaś anatom, w swej cytadeli na Hospital Hill, na niewłaściwym końcu świata, dalej opisywał swoje odkrycie, jakby cały świat się z nim zgadzał.

Taka była sytuacja dwanaście lat później, kiedy drugi dzikus został zwabiony niezachwianym przekonaniem Darta. Był to Robert Broom, z którym lepiej się zapoznamy w dalszym ciągu tej narracji. Broom także pochodził z Południowej Afryki, miał siedemdziesiąt lat, a w przeciągu długiej i zadziwiającej kariery zdobył pozycję jednego z czołowych w świecie zoologów. Teraz, w roku 1936, przerwał swą emeryturę i pewnego niedzielnego poranka odwiedził grotę leżącą o niecałą godzinę jazdy od Johannesburga. Tak jak Dart, był niewielkim mężczyzną, ale inaczej niż u Darta, miał wygląd niezwykle formalny. W czarnym kapeluszu, z czarnym krawatem, w sztywnym białym kołnierzyku, dokładnie zbadał ową grotę. W tydzień od następnego poniedziałku, dokładnie po ośmiu dniach, znalazł czaszkę, zęby i mózgoczaszkę dorosłego australopiteka. Potwierdziły one w najdrobniejszych szczegółach przypuszczenia Darta, oparte na czaszce dziecka.

Następne znaleziska dostarczyły nam skamieniałych szczątków należących do ponad setki indywidualnych australopiteków, z pięciu różnych południowoafrykańskich stanowisk. Więcej dziś wiadomo o ostatnich zwierzętach, niż o pierwszych ludziach, jednak odkrycie Brooma z roku 1936 wystarczyło. Sprawa przeciwko Dartowi zaczęła powoli upadać.

Rzecz, którą wykazał Broom, to było to, iż dziecko z Tanungs nie było ani żadnym dziwolągiem, ani fantazją anatoma. W międzyczasie dwa tysiące mil dalej na północ, w okolicach jeziora Wiktoria, trzeci dziki człowiek afrykańskiej nauki pracowicie demolował azjatycką fiksację. L. S. B. Leakey urodził się w Kenii i jest dziś kuratorem Coryndon Museum w Nairobi. Do Leakeya powrócimy, tak jak i do Brooma, spory kawał dalej w naszej opowieści. Jednak w początkach roku 1930 nasz Kenijczyk wydobywał, jeden po drugim, z warstw skamieniałych szczątków na dnie jeziora Wiktoria, skamieniałe szczątki czworonogich naziemnych małp, z których jedna mogłaby być przodkiem chodzących w pozycji wyprostowanej małp z południa. Australopiteki żyły na wysokim veldzie Transvaalu trzy czwarte miliona lat temu. Naziemne małpy z rodziny Proconsul odwiedzały brzegi jeziora Kenia w epoce Miocenu – dwadzieścia milionów lat wcześniej.

Naukowa obiekcja, iż nie istnieje na afrykańskim kontynencie żadna skamielina mogąca stanowić tło dla odkrycia Darta, było trudne do odparcia. Teraz jednak Leakey badał właśnie owo tło. Sześćset egzemplarzy naziemnej małpy zostało znalezione. W okresie poprzedzającym wszelką znaną obecność małp na jakimkolwiek innym kontynencie, rodzina Proconsul była we wschodniej Afryce tak powszechna, jak dzisiaj antylopy. W ciągu lat 1930' i 40' obfite świadectwo afrykańskiego pochodzenia człowieka zaczęło się piętrzyć w muzeach i laboratoriach. Jednak nawet wtedy, wszelka interpretacja południowej małpy jako stworzenia leżącego w połowie drogi od małpy do człowieka, napotykała na mistyczne przekonanie antropologii, iż duży mózg stanowił pierwsze z ewolucyjnych osiągnięć człowieka. I to trudno uchwytne wstępne założenie pozostawało nienaruszone do roku 1953.

Kiedy naukowcy z British Museum wykazali, że „Człowiek z Piltdown” jest oszustwem, stworzyli jedną z najbardziej sensacyjnych naukowych historii stulecia, zaś test fluorowy doktora Kennetha P. Oakleya zdobył światową sławę. Jednak, podczas gdy odkrycie oszustwa odbiło się echem w światowej prasie, znaczenie tych testów nie.

Człowiek z Piltdown” w idealny sposób łączył różne elementy tak, jak wedle wyobrażenia antropologii – szczególnie zaś angielskiej antropologii – miałyby zasadniczo wyglądać u istoty stanowiącej bezpośredniego przodka człowieka. Była więc tam małpia szczęka, i była pojemna ludzka mózgoczaszka, źródło wszelkiej późniejszej ewolucyjnej chwały. Nieznany autor oszustwa dostarczył nauce dokładnie tego, co nauka chciała. Tak więc prawdziwe znaczenie dokonanego w Londynie ujawnienia prawdy o tej sprawie, nie polega na tym, że „Człowiek z Piltdown” spadł z naukowego piedestału, tylko na utracie filozoficznej szacowności przez tezę, że „najpierw był wielki mózg”. Żadne znalezisko wydobyte z afrykańskiej ziemi nie posunęło naszej wiedzy o pochodzeniu człowieka naprzód bardziej, niż testy Oakleya w Londyńskim laboratorium.

Dlaczego angielska antropologia była tak przywiązana do koncepcji, że to właśnie intelektualne możliwości stanowią ewolucyjny fundament dla ludzkiej istoty? Jest to pytanie z gatunku tych, jakie będą jeszcze wielokrotnie nas tu dręczyć w dalszym ciągu tej narracji. Było to też pytanie, które z całą pewnością dręczyło Oakleya. Nawet po tym, jak testy wykazały, że szczęka i mózgoczaszka „Człowieka z Piltdown” należą do różnych stworzeń, sławny brytyjski uczony zwierzył mu się ze swej nadziei, że pierwszy człowiek, kiedy w końcu zostanie znaleziony, mimo wszystko będzie przypominał „Człowieka z Piltdown”. Przez trzy kolejne lata dr. Oakley nie był w stanie znaleźć jakiegokolwiek rozwiązania owej zagadki. Potem jednak, w czasie wykładu, który prowadził w Stanach Zjednoczonych na całkiem inny temat, odpowiedź rozbłysła mu bez ostrzeżenia pod jego wysoko sklepioną czaszką: „To przecież oczywiste, dlaczego wierzyliśmy, że duży mózg był pierwszy! Zakładaliśmy, że pierwszy człowiek był Anglikiem!”

Dopiero kiedy osiągniemy drugą połowę niniejszego sprawozdania, przeanalizujemy w szczegółach jak połączone, choć wysoce indywidualistyczne wysiłki Darta, Brooma, Leakeya i Oakleya ustaliły zgrubny, ale nie podlegający dyskusji, zarys pojawienia się człowieka na afrykańskiej wyżynie. To jednak L. S. B. Leakey był tym, który dokonał odkryć mających w przyszłości naprawdę wzbudzić szok. Dr. Leakey i jego żona Mary byli nadzwyczajnymi poszukiwaczami, którzy odnaleźli we wschodniej Afryce dość ważnych szczątków świadczących o pochodzeniu człowieka, by dać robotę całemu pułkowi analityków na całe pokolenie.

Przez trzydzieści ostatnich lat Leakeyowie odnajdywali w rejonie wokół jeziora Wiktoria prymitywne narzędzia wykonane z otoczaków, najprymitywniejsze dowody ludzkiej kultury. Datowane są one na okres mniej więcej współczesny z australopitekami z południowej Afryki, i wyprzedzają o setki tysięcy lat najwcześniejsze kamienne artefakty znane z innych kontynentów. Tak jak szczątki naziemnych małp, liczące dwadzieścia milionów lat, wskazywały na wschodnią Afrykę, jako na scenę, na której pojawił się rodzaj ludzki, podobnie owe narzędzia z kamyków, liczące niemal milion lat, świadczyły o pojawieniu się samego człowieka na tym samym obszarze. Potem Leakeyowie rozpoczęli swe badania w Tanganice, w pobliżu wąwozu Olduvai.

Wąwóz Olduvai to dwudziestopięciomilowej długości suchy kanion, zamieszkały dzisiaj wyłącznie przez takich niemiłych brutali, jak kobra, nosorożec, czy czarnogrzywy lew. W odsłoniętych warstwach ścian wąwozu Leakeyowie znaleźli wiele kolejnych złóż, pochodzących z dawnych brzegów jeziora, zawierających dowody na obecność człowieka. W dolnych warstwach występowały pradawne, prymitywne narzędzia z otoczaków. W wyższych zaś i późniejszych warstwach można było prześledzić ciągłą ewolucję wykonanych z kamienia przedmiotów, aż do wyrafinowanych osiągnięć człowieka z późnej epoki kamiennej. Wąwóz Olduvai to Wielki Kanion Ludzkiej Ewolucji. Swym wstrząsającym odkryciem tam właśnie w roku 1959 dokonanym, odkryciem szczątków pierwszego twórcy kamiennych narzędzi, L. S. B. Leakey uczynił ze swego wspaniałego prywatnego rezerwatu najważniejsze dla antropologii miejsce na ziemi.

Wraz z odkryciem wąwozu Olduvai w Tanganice, oba skrzydła współczesnej rewolucji zderzyły się. Przez trzy dekady zoologia powiększała naszą wiedzę o zwierzęcym zachowaniu. Przez trzy dekady antropologia przesuwała wstecz, w sensie chronologii, naszą wiedzę o ludzkiej historii. I na dnie suchego wschodnioafrykańskiego kanionu spotkały się. Twórcą naszej ludzkiej kultury nie był człowiek, ale zwierzę.

Nowe zagadki, którymi my się też zajmiemy, pojawiły się wskutek odkrycia Leakeyów. Nowe kontrowersje muszą się narodzić, kiedy stare umarły, a my tu postaramy się je w miarę możliwości antycypować. Jednak ogniwo pomiędzy ludzkim światem i światem zwierzęcym zostało definitywnie znalezione. Afrykańska wyżyna była kolebką człowieka. Człowiek zaś zrodził się z południowej małpy.


5



W marcu 1955 pierwszy raz siedziałem w biurze Raymonda Darta na Hospital Hill w Johannesburgu. Nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że w ciągu kilku lat okaże się, iż południowa małpa była przodkiem człowieka. Nie mogliśmy wtedy, z jakąkolwiek naukową odpowiedzialnością, uważać tego związku za więcej, niż tylko prawdopodobny, ani określać owego stworzenia inaczej, niż jako ostatnie znane zwierzę przed człowiekiem. Jednak nawet przy tych ograniczeniach, teza Darta, której dowody właśnie zabierał się by przedstawić, wisiała nad naszą zwierzęcą przeszłością niczym burzowa chmura. By się temu przyjrzeć, musimy się cofnąć jeszcze o sześć lat.

W roku 1949 Dart posunął się jeszcze dalej. Opublikował w American Journal of Physical Anthropology artykuł, w którym twierdził, że Australopithecus africanus chodził uzbrojony. Zbadanie około pięćdziesięciu czaszek pawianów, znalezionych w różnych miejscach związanych z południową małpą, wykazało dziwne, charakterystyczne podwójne wgłębienia. Dart wyciągnął wniosek, że te pawiany zginęły gwałtowną śmiercią z ręki południowej małpy. Oraz że ten małpolud używał broni, a jego ulubioną bronią była kość udowa antylopy.

Używanie broni było wcześniejsze od człowieka.

Zawieruchy wywołanej tezą Darta w dostojnych korytarzach północnej nauki nie da się nawet nazwać kontrowersją, ponieważ po stronie Darta nie było dosłownie nikogo. Przyjęcie, z jakim spotkała się jego dawniejsza dziecinna czaszka, dokładnie ćwierć wieku wcześniej, wyglądało w zestawieniu jak hymn pochwalny. Dart jednak, jak zwykle, trwał przy swoim, jakby wszyscy się z nim zgadzali. W roku 1953 opublikował zaś tekst, który któregoś dnia może znaleźć się, obok Manifestu Komunistycznego, wśród tych dokumentów, które najmniej przyczyniły się do spokoju ludzkiego ducha.

The Predatory Transition from Ape to Man („Drapieżne przejście od małpy do człowieka”) było artykułem, którego żaden typowy naukowy biuletyn nie chciał nawet dotknąć, więc ukazał się on w The International Anthropological and Linguistic Review („Międzynarodowy przegląd antropologiczny i językowy”), wydawanym w Miami. Zszokowany edytor owego niezwykłego biuletynu poprzedził dzieło Darta wstępem, odrzekając się od wszelkiej odpowiedzialności za dedukcje autora, a nawet za same australopiteki. Wstęp kończył się żałosnym westchnieniem: „Oczywiście, one były tylko przodkami współczesnych Buszmenów oraz Murzynów, i nikogo innego”. (Italiki pochodzą od edytora [oryginału książki Ardreya].)

To, co Dart zawarł w owym tekście, była to prosta teza, iż Człowiek wyłonił się ze swej antropoidalnej przeszłości z jednego jednego powodu – ponieważ był zabójcą. Dawno temu, być może wiele milionów lat temu, linia małp-zabójców oddzieliła się od ogółu nieagresywnych naczelnych. Z powodu środowiskowej konieczności, linia ta zaczęła żyć na sposób drapieżców. Z powodu konieczności związanych z życiem drapieżcy, ta linia się rozwijała. Nauczyliśmy się stać w pozycji wyprostowanej przede wszystkim dlatego, że było to konieczne w życiu łowców. Nauczyliśmy się biegać, ścigając zwierzynę przez żółknącą afrykańską sawannę. Nasze ręce zostały uwolnione, by mogły masakrować i ciągnąć, nie potrzebowaliśmy już długiego pyska, więc się skrócił. Nie mając mogących służyć do walki zębów czy pazurów, z konieczności zaczęliśmy posługiwać się bronią.

Kamień, kij, ciężka kość – dla naszego przodka, małpy-zabójcy, oznaczały one margines przetrwania. Jednak używanie broni oznaczało też nowe i zwielokrotnione wyzwania dla naszego układu nerwowego, tak by mógł skoordynować nasze mięśnie, dotyk i wzrok. I tak, w końcu pojawił się powiększony mózg. I tak, w końcu pojawił się człowiek.

Dalekie od prawdy jest odwieczne przypuszczenie, iż człowiek stworzył broń. To raczej broń stworzyła człowieka. Najpotężniejszy z drapieżników pojawił się jako logiczna konkluzja ewolucyjnych zmian. Ze swym wielkim mózgiem i swymi kamiennymi ręcznymi toporkami, człowiek unicestwił swych poprzedników, walczących jedynie za pomocą kości. I jeśli od tego momentu cała ludzka historia zaczęła się kręcić wokół rozwijania coraz doskonalszych broni, ma to bardzo logiczną przyczynę. Jest to genetyczna konieczność. Konstruujemy naszą broń i walczymy nią, całkiem tak samo, jak ptaki budują typowe dla swojego gatunku gniazda.

Ani w gwiazdach, ani w naszych własnych sercach, nie spodziewaliśmy się znaleźć takiej możliwości. W ciągu stulecia, które minęło od czasów Darwina, wszystkie nasze najbardziej dociekliwe myśli na temat natury człowieka opierały się na założeniu, iż ludzki gatunek rozwinął się z neutralnej, nieagresywnej, wegetariańskiej leśnej małpy, albo może z jakiegoś dawnego wspólnego przodka, mniej lub bardziej do niej podobnego. Teraz jednak mieliśmy australopiteka, a on był mięsożercą i drapieżnikiem. I mieliśmy także to najnowsze twierdzenie, że był uzbrojony.

To, z czym spotkał się Raymond Dart, to było więcej, niż tylko śmiertelne wycia północnej nauki i uprzedzenia wobec spraw kojarzących się z nienajlepszym towarzystwem. To, co napotkał, to była solidna falanga współczesnej nauki. Jego teoria drapieżnego przejścia może dać się udowodnić, albo nie, i z pewnością inne czynniki zostaną odkryte jako wpływające na ludzka kondycję. Jednak świat oddany przemysłowej produkcji wybuchowych zabawek z pewnością nie mógł sobie pozwolić na luksus ignorowania jego teorii. Tak więc, w roku 1955 odwiedziłem go. Od sześciu lat Dart wraz ze swymi studentami cierpliwie gromadził dowody na to, że australopitek systematycznie i celowo użytkował broni. Przestudiowałem te dowody i dla mnie były przygniatające. Teraz zaś siedzieliśmy w jego biurze na niewłaściwym końcu świata, a Dart spoglądał przez okno na burze z piorunami, goniące jedna drugą poprzez afrykańskie niebo. Co pewien czas dało się słyszeć stukanie drzwi gabinetu, gdy jakieś drobne trzęsienie ziemi wstrząsało podziemną skałą, wskazując, że kolejny opuszczony chodnik zapadł się w kopalni milę pod nami. Na biurku leżały czaszki. W dłoni miałem szczękę dwunastoletniej południowej małpy znalezioną kilka lat wcześniej w Makapan. Szczęka ta była po obu stronach złamana. Brakowało przednich zębów. Na podbródku, tam gdzie wylądował cios, było widać ciemną, gładką rysę. I chłopak od tego zginął, bo ta kość nie miała czasu się zrosnąć.

Jaka broń tego dokonała? Czyżbym trzymał w dłoni dowód pradawnego morderstwa, popełnionego z pomocą śmiercionośnej broni ćwierć miliona lat przed pojawieniem się człowieka? Czyżby drapieżne przejście dało się udowodnić, i mogło być zaakceptowane, jako sposób, w jaki powstaliśmy? Czy możemy sobie pozwolić, w tak rozpaczliwych czasach, jak te, w którym żyjemy, na poświęcenie naszej wiary w szlachetność wewnętrznej natury człowieka?

Spytałem Darta, jak się czuje, z punktu widzenia odpowiedzialności, przedstawiając tego typu tezę w takim akurat czasie. Powiedziałem, że rozumem jego przekonanie o drapieżnym przejściu, i że fascynacja bronią tłumaczy krwawą ludzką historię, wieczną ludzką agresję, irracjonalne, samoniszczące, nieubłagane, poszukiwanie przez człowieka śmierci dla niej samej.

Dart odwrócił się od okna i usiadł przy biurku. Gdzieś zawalił się chodnik, o milę pod nami, i czaszki zadrżały. I powiedział mi, że, skoro próbowaliśmy już wszystkiego innego, możemy, jako ostatniego środka, spróbować prawdy.

Cztery miesiące później Dart przedstawił swoje dowody gremium północnej nauki. I gdyby wtedy werdykt setki autorytetów okazał się inny, wątpię, czy dramatopisarz czułby się teraz zmuszony składać sprawozdanie z odkryć naukowej rewolucji.



6

W początkach osiemnastego wieku włoski zakonnik o nazwisku Vico zanotował proste, ale radykalne, stwierdzenie: „Społeczeństwo jest dziełem człowieka”. Było to, w owym czasie, stwierdzenie o ogromnym rewolucyjnym znaczeniu, ponieważ negowało wszelkie średniowieczne dogmaty dotyczące boskiej ingerencji w ziemskie sprawy: boskie prawa królów i rządów; boskie zarządzenia w osobistych sprawach pojedynczego człowieka, jego narodzin, jego losu, jego codziennego życia, jego aspiracji i jego najniższych popędów. Oświecenie było niczym innym, jak tylko obszernym opracowaniem tego jednego zdania neapolitańczyka.

Społeczeństwo jest dziełem człowieka: człowiek, niezależny od bogów i diabłów, posiada całkowitą władzę nad charakterem swego społeczeństwa. Okazało się to całkiem pożywną strawą dla generacji osiemnastowiecznych myślicieli i politycznych rewolucjonistów. Trony i ołtarze zapadły się w racjonalny pył. Wichry Oświecenia powołały do życia nowe narody i usunęły w cień stare dogmaty.

Potem jednak, w następnym stuleciu, ludzka myśl rozmiłowała się w odwróceniu stwierdzenia Vico: Człowiek jest dziełem społeczeństwa. Do troski Rousseau o szlachetność dzikusa dodano różnorakie wytłumaczenia tego, czym człowiek jest: bieda rodzi zbrodnię; imperializm rodzi wojnę; walka klasowa rodzi polityczne instytucje; wczesne związki uczuciowe rodzą późniejsze nieprzyjazne skłonności.

Zasadnicza materia współczesnej myśli jest utkana z jednej, albo drugiej, owej tezy: że społeczeństwo jest dziełem człowieka, albo że człowiek jest dziełem społeczeństwa. Jednak, czy skłonimy głowę przed racjonalizmem Woltera, czy też romantyzmowi Marksa, pozwalamy się kierować przez myślicieli, którzy nic nie wiedzieli o zwierzęcej roli w ludzkich sprawach. Myśleli zbyt wcześnie. Ponieważ bogów, diabły i czarownice udało się wypędzić ze świątyń ludzkiej troski, przyjęli nieograniczoną suwerenność człowieka.

Długa jest historia naturalnego świata, a my jesteśmy kartą, która się odwraca. Chwała jest nam przypisana, ponieważ jesteśmy królami. Nasz królewski majestat niesie jednak ze sobą ograniczoną władzę – jesteśmy bowiem częścią wszystkiego. Stoimy na barkach stworzeń zagubionych w prekambryjskich szlamach. Nasze geny wciąż odzwierciedlają ich ambicje. Możemy antycypować nienarodzone jeszcze gatunki, niewyobrażalnie odległe przyszłe epoki, suwerenności poza zasięgiem Homo sapiens, oraz istoty, o których nigdy niczego nie zdołamy wiedzieć. Jednak będziemy ich częścią, wpływając na ich losy tak, jak inni wpłynęli na nasz.

Jesteśmy lśniącym ogniwem łańcucha, którego nie uda się nam w całości poznać, ponieważ ta część, której poznać nie możemy, jest jeszcze niewykuta. Jednak nasz wkład w ten łańcuch nigdy nie zostanie utracony, bo jesteśmy zwierzęciem zadającym pytania – pierwszym zwierzęciem świadomym samego siebie. Jeśli jutro opanuje nas oślepiająca wizja, albo zostaniemy unicestwieni w oślepiającym rozbłysku, ani jedno nie będzie odpowiedzią na wszystko, ani to drugie końcem wszystkiego. Będziemy mieli spadkobierców, którzy być może zrozumieją zwierzęce popędy we własnej naturze lepiej, niż myśmy je zrozumieli.