Ryzykując, że uczynię z tego blogu najmniej popularny blog północnej półkuli, ja znowu o Spenglerze i znowu na podstawie komentarza
Artura M. Nicponia. Nie jest to może najważniejszy aspekt sprawy, ale będzie to, mam nadzieję, częściowo także i okazja do rekompensaty za poprzednie wykorzystanie jego komentarza, które odebrał jako "chamówę". (Choć się nie obraził, na co dał mi już wielorakie dowody.)
Chodzi o to, że o ile w Spenglerze ja jestem duży, Artur zaś wciąż niewielki - choć nie całkiem tak, jak zasugerowałem w tamtym złośliwym wpisie, bo nie na poziomie Wikipedii - to w Konecznym jest niemal odwrotnie. Coś tam tego fascynującego autora faktycznie przeczytałem, ale ani tyle, ile bym chciał, ani tyle, by dawało mi to prawo do pozowania na jakiegoś eksperta od jego twórczości. A więc, mam niepłonną nadzieję, tym razem chociaż nie "chamówa"!
Ważniejszą i naprawdę ważną przyczyną jest to, iż Spenglera uważam nie tylko za intelektualnego giganta wypowiadającego się na najważniejsze dla nas dzisiaj tematy, ale także za potencjalnie naszą tajną broń. Bo, jak już to wielokrotnie w różnych miejscach mówiłem, kręcąc się wciąż w tych żałosnych popłuczynach po Oświeceniu, jesteśmy skazani co najwyżej na to, by opędzać się od tych - naturalnych na takiej glebie - myśli, które różne Michniki czy Tuski witają jak jutrzenki swobody.
Nastawienie do tych myśli jest wprawdzie u nich i u nas inne, same myśli jednak te same! Wystarczy sobie poczytać pierwsze z brzegu "Polactwo" Ziemkiewicza, żeby dojrzeć, że "prawicowiec" odwraca jedynie niektóre wartościujące znaki, jednak świat widzi zasadniczo tak samo jak Michnik, przez co ten drugi walczy na swoim gruncie i wyciąga logiczne wnioski, ten pierwszy zaś ciągle musi dokonywać nieuzasadnionych skoków myślowych, czynić przedziwne intelektualne wygibasy i w ogóle mamić swych czytelników...
Co nie przeszkadza mu zawrzeć w swej mętnej zupie tej czy innej sensownej myśli, ale to w końcu ętelektualna elita dzisiejszej "prawicy". Zresztą nie on jeden mówi co pewien czas z sensem, Korwin też, choć to szkodnik jakiego drugiego od Lizbony do Władywostoku ze świecą szukać. To była długa dygresja nie całkiem na temat, ale w sumie potrzebna, bo - czy to się komuś podoba, czy też nie - Klub Młodych Spenglerystów będzie (
Deo volente) dawał objazdowe wykłady, organizował gry strategiczne i jasełka. Bez tego bowiem już nas właściwie nie ma, a Michnik z Biedroniem tańczą na zgliszczach trzymając się za ręce i klepiąc nawzajem po obciągniętych skórzanymi portaskami pupach.
No dobra, do ad remu! Tak oto zagadał
Artur M. Nicpoń:
Natomiast głowny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotycza tej własnie organiczności społeczeństw.
Koneczny twierdzi, słusznie zresztą, że cywilizacje zwyczajnie morfują. Grecy upadli ale NAJLEPSZE elementy ich cywilizacji, stanowiace ten wartościowy rdzeń, czyli to, wokół czego powstała Grecja, zostało wchłoniete przez Rzym i Rzym zrobił na tej greckiej nodze krok do przodu. Upadł Rzym, ale jego rdzeń (ktorego składową byla tez Grecja) został znowu wchłoniety przez chrześcijaństwo w wersji Christianitas. To wskazuje, nie tylko zdaniem Konecznego, ale i np. Kerenyi`ego, to, co przyjdzie nastepne wchłonie w siebie wszystko co najlepsze w Christianitas (czyli i grzecki i rzymski rdzeń cywilizacyjny), nada nowa jakość i zrobi kolejny krok.
Koneczny opisuje także to, jak cywilizacje rozwijają się, od żywiłowej młodości, poprzez statecznienie po starość. Tyle, ze proces ten nazywa inaczej i nabija sie własnie z tego cyklu narodzin i smierci. Widzi cywilizacje jako pewne kontinuum ewolucyjne.
Podśmie-Konecznego-chujki (przepraszam wszystkie wrażliwe damy, przyzwoitych kawalerów i zabłąkanych tu ministrantów!) wynikają z tego, że jeden był pozytywistycznie zorientowanym historykiem, zafascynowanym do tego akurat prawem, drugi zaś filozofem, dla którego historia była faktycznie ogromnie ważna, ale traktował ją jednak inaczej niż zawodowy historyk. Na dobre i złe inaczej, bo, pomijając wszystkie normalne warsztatowe wymagania, które można oceniać pozytywnie - trudno np. stwierdzić, że wodoszczelne niemal grodzie oddzielające poszczególne regiony badań, są rzeczą dobrą.
Są one prawdopodobnie w jakiejś mierze nieuniknione, zgoda, wynikają bowiem z ludzkich ograniczeń, jednak są w sumie jakoś arbitralne i z pewnością w wielu przypadkach po prostu zafałszowują opisywaną rzeczywistość. I tutaj Spengler, naprawdę świetnie znający historię, ale nie tylko historię, bo i nauki ścisłe też, jeśli nie lepiej, oraz sztukę i filozofię, całkiem po prostu ma pewną znaczącą przewagę nad profesjonalnym historykiem.
Tak więc porównywanie Konecznego i Spenglera, jak też bardzo poważne traktowanie zarzutów jednego wobec drugiego, jest w moich oczach nieco jak porównywanie sprintera z bokserem, albo dupy z gwoździem. Każdy jest naprawdę niezły w swojej dziedzinie, ale niech Twój Koneczny nie przesadza z narzucaniem swego warsztatu wszystkim dokoła! (To było powiedziane dość żartobliwie, gdyby ktoś miał wątpliwości.)
Mówisz Arturze, cytuję: "Natomiast główny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotyczą tej właśnie organiczności społeczeństw". I cieszę się, żeś to powiedział. Tu Cię bowiem mogę potraktować fajnym argumentem. Dawno już uderzyła mnie myśl, że Spengler mówił o tym, że Kultury są w pewnym sensie organizmami - bardzo przekonująco zresztą i ja nie mam co do tego większych wątpliwości, iż miał racę - jednak w naszych czasach mówiłby przede wszystkim nie o biologicznym życiu, ale o czymś innym!
Czym mianowicie? No przecież, że o układach samosterujących - o cybernetyce po prostu. Tak całkiem nawiasem całkiem się z tym moim poglądem zgadza
hrPonimirski, to zaś, gdyby ktoś nie widział, facet o ścisłym wykształceniu, informatyk, spec od AI, którego udało mi się Spenglerem zafascynować - co mogłoby się teoretycznie okazać niewykonalne, jednak Spengler mu od pierwszych stron zaimponował... Czym? A swą fantastyczną znajomością i głębokim zrozumieniem nauk ścisłych, w tym matematyki. M.in. ich historii, ale nie tylko.
Chciałbym teraz powiedzieć Ci pokrótce (bo sprawa wymagałaby tomów, gdyby miało nie być pokrótce), na czym to polega ta - moim zdaniem przesądzająca o wielu sprawach - różnica w rozumieniu pojęcia "kultura" u obu panów. Z tym, że jeśli w ogóle mamy coś porównywać, to Spenglera "Kultura" (zawsze piszę to z dużej, gdy chodzi o to specyficzne znaczenie tego słowa) powinna być porównywana z Konecznego "cywilizacją". Bowiem "Cywilizacja" u Spenglera (znowu z dużej), jak i "kultura" u Konecznego, to już całkiem inne sprawy.
U Konecznego zatem chodzi o to, że ludzie mają różne typy systemów prawnych i, częściowo z tego wynikające, różne społeczne systemy. Jeśli jest jakiś lud, a w każdym razie na tyle rozwinięty, że ma jakieś prawo, to ma i cywilizację. (Jeśli się w tym mylę, to popraw, ale w sumie jakoś tak to jest, co zresztą jest dość zdroworozumowym podejściem i każdy to raczej łatwo zrozumie.)
U Spenglera jest całkowicie inaczej! Jego Kultura to rzadki i cudowny kwiat, który niespodziewanie czasem wyrasta z gleby zwyczajnego życia. Takiego w miarę zwierzęcego, choć niby przecież ludzkiego - opartego na sprawach niezmiennych, jak uprawa roli, płodzenie, rodzenie i umieranie. Niechby i była w tym jakaś "polityka", jakaś "historia", ale taka o jakiej piszą historycy okresu np. merowińskiego: "długie nużące listy Hilperyków i..." Nie pamiętam tego drugiego imienia, ale też coś równie wzniosłego.
Kultur, w znaczeniu stosowanym przez Spenglera, było dotychczas osiem, co nie jest wielką ilością na pięć tysięcy lat i cały glob. W dodatku tylko jedna jeszcze istnieje, jest jest zresztą już w swej fazie schyłkowej, ale jednak wciąż odległej od fazy a-Kulturowej, od stanu, gdy w sumie ludy stają się ponownie zgrają "fellahów" (jak ich określa Spengler), z jakimiś Hilperykami (to już moje określenie
ad hoc) - coś tam sobie po swojemu robiącymi, nawet na swój sposób jakoś politykującymi, ale bez poczucia formy i w sumie bez istotnego historycznego znaczenia.
Kultura zatem jest czymś w rodzaju rakiety pędzonej łączeniem się paliwa i utleniacza... Co akurat dałoby się pięknie rozwinąć w duchu spenglerycznym, bo paliwo mogłoby być Życiem, Czasem, Przeznaczeniem, Intuicją, związkami krwi, zaś Utleniacz - Formą, Rozległością, Przyczynowością, Rozumem, pisanymi prawami, w tym konstytucjami...
hrPonimirski by to na pewno zrozumiał, ale wątpię by w tej chwil zrozumiało to wielu innych.
Kultura powstaje niezwykle szybko, niemal z niczego... No nie całkiem, bo np. okres karoliński to dla Spenglera dopiero wstęp do zachodniej ("faustycznej") Kultury. W każdym razie, kiedy się człek zastanowi, w jakim tempie i z jak niewielką ilością nieudanych prób, powstały tak niewiarygodnie wyrafinowane rzeczy, jak gotyckie katedry, muzyka polifoniczna, etos rycerski... To w naszej Kulturze, którą najlepiej znamy, ale możemy mówić, w całkiem ten sam sposób, o doryckiej świątyni, piramidach i obeliskach, kopułach i arabeskach...
Kultura rozwija się dzięki swym wewnętrznym zasobom - wszelkie zapożyczenia czy fascynacje innymi Kulturami nie są w sumie istotne. Zapożyczenia takie i fascynacje są dość powszechne, a najbardziej uderzający przykład to przecież dzika i trwała fascynacja naszej Kultury (a nawet, choć o wiele mniej, Cywilizacji) Kulturą (a także Cywilizacją) grecko-rzymskiego antyku. A mimo to, wedle Spenglera, co niezwykle przekonująco wykazuje, trudno sobie pomyśleć bardziej różne, bardziej niekompatybilne Kultury niż właśnie te dwie.
Dokonywane przez Spenglera analizy rozwoju różnych Kultur, w tym naszej, a także leżących i podstaw tego procesu prawidłowości, są niezwykle wprost wnikliwe i zadziwiająco ścisłe - na tyle oczywiście, na ile taka trudnouchwytna problematyka w ogóle na to pozwala. (A mówi to, że wspomnę nawiasem, facet, jakby nie było, z inżynierskim wykształceniem, były programista i inż. konstruktor w telekomunikacji. Czyli ja. Nie żebym wszystkie te rzeczy robić uwielbiał, choć programowanie kiedyś mnie dziko podniecało, ale naprawdę potrafię odróżnić ścisłe myślenie od mętniactwa i zabobonów.)
To, co nas teraz najbardziej na ogół fascynuje, to okres w którym my sami się obecnie znajdujemy, czyli wedle Spenglera terminologii Cywilizacja. Cywilizacja następuje wtedy, gdy paliwo naszej rakiety się skończy. Mówiąc mniej parabolicznie - kiedy dana Kultura osiągnie swą dojrzałość i zacznie, mniej lub bardziej powoli, pogrążać się w starość. Starość, która całkiem długo może być krzepka, pełna wigoru i agresywna. Nawet bardziej agresywna od wcześniejszych faz, ponieważ akurat z Cywilizacją, więc tą późniejszą fazą, wiąże się tworzenie imperiów.
Cywilizacja jest jednak już mało twórcza - mówiąc przenośnie, roślinę zastąpiła, czy może zastępuje stopniowo, maszyna, która z czasem będzie się coraz bardziej zacierać i kruszyć. Jednak, o ile Kultura, na podstawie Spenglera obserwacji, zawsze trwa mniej więcej tyle samo - około 900 lat (i nasza gdzieś od 900-1000 po Chrystusie; antyczna od 1100 przed itd., czyli od Wojny Trojańskiej; "magiańska", czyli żydowsko-persko-bizantyjsko-arabska od mniej więcej narodzenia Chrystusa; itd.), to nie ma żadnych reguł, nawet czysto empirycznych, pozwalających przewidywać ile potrwa konkretna Cywilizacja, zanim wszystko wróci do... Zasadniczo do biologii. (Choć gatunek "człowiek" to oczywiście nie gatunek "szczur", "szympans", czy "lis polarny", i np.
to zoón polítikon zawsze będziemy.)
Równoległa chronologia Kultur Spenglera pozwala więc np. stwierdzić, że my, jako część Zachodu, znajdujemy się obecnie w momencie mniej więcej odpowiadającym rządom Augusta, jednak niewiele da się powiedzieć na temat tego, jak będzie ta nasza rakieta leciała teraz, już od 200 lat bez paliwa, i kiedy, oraz jak, całkiem skończy lecieć. Nie jest to więc żaden fatalizm, żadna ścisła numerologia czy inna kabała!
To, jak się potoczą dalsze losy nas i naszej cywilizacji daje się wprawdzie - jeśli ktoś zaakceptuje metodę i założenia Spenglera - jakoś tam przewidzieć w wyniku tego, iż odrzucamy całkiem nieprawdopodobne możliwości, ale nie da się przewidzieć ile lat to jeszcze potrwa, zanim zostaniemy fellachami, ani jak to się dokładnie stanie. Tutaj więc zarówno zarzuty, jak i oczekiwania od spengleryzmu są nie całkiem na miejscu. Choć co do oczekiwań, to ja bym jednak się upierał, że i tak jest to niezwykle cenne narzędzie przewidywania przyszłości.
Na przykład, żeby uderzyć w osobiste tony, mnie - autentycznego konesera muzyki, nie zaś jakiegoś standardowego bywalca filharmonii czy festiwalowego snoba - nikt nie jest w stanie przekonać, że dzisiejsza muzyka w ogóle daje się traktować w tych samych kategoriach, co muzyka Monteverdiego, Dufaya, Bacha czy Frescobaldiego. I to wcale nie dlatego, bym nie lubił i nie cenił The Pogues, Dwighta Yoakama czy Buenavista Social Club. Ale to jest całkiem inny rodzaj muzyki (także dla Spenglera). Mówię bowiem o muzyce hiper-ambitnej, tzw. "poważnej".
Ktoś kto na serio zestawia ze sobą - jako rzeczy mające tę samą wagę, to samo formalne znacznie, równie wielkie - powiedzmy Pendereckiego, czy innego Hindemidta, z jednej, i Josquina des Près czy innego Perotina z drugiej, nie wie o czym gada! Już Chopin czy inny Verdi - ta uciecha mieszczańskich uszu, jak raz pasująca do zegarka z dewizką i odświętnej kolorowej kamizelki - to nie jest całkiem to samo co tamci, i jeśli ktoś nie dostrzega różnicy skali, klasy i znaczenia, to albo nie miał jeszcze dobrej okazji poznać muzyki zachodu do baroku włącznie (w naprawdę dobrym wykonaniu oczywiście), albo też słoń mu nadepnął na ucho i na te tematy nie powinien się wypowiadać. (Zabawne, choć nie aż tak, jest to, że w tej muzycznej kwestii jestem, sam z siebie, bez porównania bardziej spengleryczny od Spenglera, bo on całkiem ceni Beethovena, a nawet Wagnera traktuje, z nieco wymuszonym, jak mi się wydaje, szacunkiem. Choć to jednak jego rodacy, a Monteverda z Dufayem raczej po prostu nie miał jak poznać.)
Dlaczego ja tu tyle mówię o muzyce? Bo ją kocham? Nie, nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego. Chodzi mi o to, że ten akurat fragment naszej rakiety już od setek lat opada, nie on jeden oczywiście, jednak wiele innych wciąż jeszcze się wznosi, i wcale nie wszystko - Spenglera i moim zdaniem - jest już martwe, jałowe i beznadziejne. Po prostu ta siłą, ta żywotność, ta całkiem niezwykła, niemal boska siła, która stworzyła (w naszej Kulturze) rachunek różniczkowy, kult Maryjny, polifonię, malarstwo olejne itp. itd. przestała już bezpośrednio działać - to zaś co działa, to już niejako sama inercja.
To był taki sobie szkic, nic mi się oczywiście porządnie nie udało wyjaśnić, ale może komuś coś z tego przyjdzie. W każdym razie może to się jakoś przyczyni do popularyzacji największego myśliciela z jakim się spotkałem, i w sam raz dla rodzimej prawicy (choć Prusak). Z
Arturem, moim uroczym choć niewidocznym polemistą, włącznie. Przy okazji zaś napisało mi się coś, co da się sprzedać jako drugi odcinek cyklu "Koneczny, Spengler i ten tam na T." U mnie drugi odcinek to naprawdę spory sukces, wiec się cieszę jak dziecko, mówiąc w dodatku, skoro już tyle się udało, że...
c.d.n. (
Deo volente)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.