czwartek, lipca 21, 2011

Radość czytania (lato 2011)

Jak już wszyscy (MAM NADZIEJĘ!) wiedzą, nakupiłem sobie ostatnio masę książek, w różnych językach (nawet jedną w VBasic, C++ i Java, choć, Bóg mi świadkiem, nie wiem po co mi ona - musi jakieś sentymenty do czasów Amigi i Fred Fish'a).

No i czytam sobie te książki - nie powiem wszystkie na raz, bo na to nawet moja nabrzmiała inteligencją i podzielnością uwagi kora jest zbyt cienka - ale tak na oko ze trzy tuziny. Mam z tego (słowo honoru!) sporo radości, nie mówiąc już że się rozwijam. Za to dr. Alzheimer siedzi skulony w kącie i popiskuje - całkiem jak ten mały głód z telewizyjnych reklam. Zgoda - sadyzm - ale mnie to jednak jakoś cieszy. W tych reklamach też ich cieszyło, więc jestem kryty.

No i żeby nie być kompletnym nieużytkiem und egoistą, dzielę się tu czasem z ew. Szan. Publicznością tym, com wyczytał. Tym razem drobiazgi, całkiem bez związku z czymkolwiek, oba przeczytane przed chwilą. Zresztą jeden nawet nie z książki, a z lokalnej gazety. (A więc KAŻDY MOŻE! Trzeba po prostu umieć cieszyć się drobiazgami, choćby lokalnymi.)

Na początek jednak coś ambitnego, bo Gibbon o Bizancjum. Trzeci tom (z trzech) jego słynnej książki  schyłku i upadku rzymskiego imperium. Ten jeden mam z kompletnego wydania, bom sobie kupił. No i podczytuję, choć przyznam, że te tam rewolucje pałacowe i zmiany dynastii dość szybko stają się raczej monotonne.

Co niewątpliwie w dużym stopniu wynika z tego, że owi bizantyjscy kronikarze nie byli przesadnie bystrzy i przenikliwi, a pisanie w sposób zapierający dech w piersiach także nie było ich forte. Mało ich zresztą po prostu chyba było, a w każdym razie mało się zachowało. (Co zresztą Gibbon sam wyraźnie mówi.)

No ale taki fragmencik mi się dzisiaj bardzo spodobał, com go sobie przed chwilą przeczytał. (Oczywiście w oryginale to jest po angielsku, ale tłumaczę). Chodzi o regenta i coś w stylu faktycznego cesarza Zimiscesa (zmarł w roku 976, przedtem 12 lat rządził).

Największa część jego panowania została spędzona w obozie i w polu: jego osobista odwaga i aktywność objawiły się na Dunajem i Tygrysem, dawnych granicach rzymskiego świata, a dzięki podwójnemu triumfowi nad Rosjanami i Saracenami zasłużył sobie na tytuł zbawcy imperium i zdobywcy Wschodu. Za swym ostatnim powrotem z Syrii, zaobserwował, że najżyźniejsze ziemie jego nowych prowincji są w posiadaniu eunuchów. "I to dla nich", wykrzyknął ze szczerym oburzeniem, "walczyliśmy i zwyciężaliśmy? To dla nich przelewaliśmy naszą krew i opróżnialiśmy skarbce naszego ludu?" Ta skarga została powtórzona echem w pałacu i śmierć Zimiscesa jest silnie naznaczona podejrzeniem otrucia.

Nie wiem dlaczego, ale jakoś to do mnie trafiło, choć nijakiego obiektywnego powodu z pewnością niet'.

No to to był wielki historyk, przez wielu uznawany także za największego stylistę w angielskim języku. (Pewnie w moim przekładzie to aż tak ładnie nie wyszło, ale cóż.) Teraz od epoki tuż przed francuską rewolucją wykonamy sobie spory skok w przyszłość - aż do czasów całkiem obecnych. I jeszcze zamiast wielkiego historyka weźmiemy sobie najzwyklejszą, lokalną w dodatku, gazetę. Nazywa się ona "Echo Miasta" (miasto to Gdańsk), data czwartek 21 lipca 2011. Wpadło w moje ręce całkiem przypadkiem, rzucam sobie okiem na "Ogłoszenia Drobne" i, pod "towarzyskie", widzę to, cytuję dosłownie:

różne
* Absolwentki + dojazd 58 341-00-13
Bóg mi świadkiem, że nie jestem jakimś szczególnie zajadłym wrogiem prostytucji, ale (pomijając już ezopowy język i kwestię tego, kto w końcu ma płacić za ten "+ dojazd"), nie całkiem do mnie trafia popularny dziś pogląd, że prostytucja miałaby stanowić GŁÓWNĄ, JEŚLI NIE JEDYNĄ, gałąź gospodarki naszego kraju. Na co się wyraźnie zanosi.

Do tego jeszcze mam niejakie wątpliwości, czy naprawdę celem edukacji jest produkcja tego typu "absolwentek". No jasne, zapomniałem o polskim hydrauliku (choć po prawdzie, to chyba już nikt o nim od dość dawna nie słyszał?), rodakach zarabiających krocie dzięki kompetentnemu obsługiwaniu zmywaków w najbardziej nawet europejskich z europejskich stolic... No i oczywiście o niewiarygodnych wprost sukcesach polskich zbieraczy czegośtam w Italii, o czym było swego czasu dość głośno, ale potem jakby przycichło (ciekawym dlaczego?).

Nie wątpię też, że nasze absolwentki - z dojazdem lub nie - także sobie w Europie świetnie radzą, choć o tym dość cicho, jako żywo też nie wiem czemu. W ogóle, wbrew przeróżnym moherowym malkontentom i eurosceptykom, Polak Potrafi - także radzić sobie na wolnym rynku! I to nie tylko za granicą, ale nawet, mimo licznych przeszkód ze strony państwa, na terenie kraju. I, co więcej, nie ogranicza się to wcale do licznych (uwieńczonych realnymi sukcesami, czy jakaś telewizja mówi, że nie?) działań rządu "Pana Tuska".

Jeśli ktoś nie wierzy, to proszę: http://www.dzienniklodzki.pl/magazyn/414909,lodzkie-porwania-dla-narzadow-to-nie-legenda,id,t.html?cookie=1.

Że to wszystko było w sumie błahe, bez znaczenia i niezbyt mądre? OK, nie będę się kłócił. W każdym razie udowodniłem chyba, że czytanie nie musi łączyć się z twarzą wykrzywioną potwornym wysiłkiem (powinniście teraz zobaczyć moje oblicze słodkiego i niewinnego dziecięcia!), nie jest koniecznie alternatywą dla włosienicy, samobiczowania, czy rozwiązywania szachowych dwuchodówek... Przeciwnie, traktowane lekko i umiarem (nie więcej, niż 60 książek na raz! a gazety, of course, tylko b. sporadycznie), może dostarczyć niemało zdrowej przyjemności.

Nie mówiąc już, że wyczytany numer telefonu może się, mimo wszystko, przydać. Szczerze - chętnie bym sobie z jakąś absolwentką pogadał! Powiedzmy o historiozofii. Albo od razu z dwiema - będzie żywsza dyskusja. Większe tarcie poglądów i tak dalej. Tam jest wyraźnie liczba mnoga, więc to nie jedna absolwentka, a więcej. No i w dodatku z dojazdem.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lipca 20, 2011

Test na leminga

Chcesz wiedzieć, czy twoja kobieta to leming? Albo twój ukochany brat? A co z siostrą? Jakoż i matka, ojciec, przyjaciel, albo jego żona, przełożony, podwładny, dostawca, odbiorca, wykonawca, podwykonawca, usługodawca, usługobiorca, partner biznesowy...? I kto tam jeszcze. Chcesz wiedzieć, czy ten ktoś jest leming? Taki autentyczny - bez niedomówień, bez ambiwalencji, pełnokrwisty, rasowy, przeżarty lemingozą do szpiku kości, nieuleczalny i nie do odratowania? Choćbyś nie wiem ile woskowych świec o grubości dziewczęcego uda fundował lokalnemu kościołowi, leżał krzyżem po całych nocach i modlił się na okrągło?

Sposób na sprawdzenie jest zaskakująco prosty! Zrób tak: powiedz temu osobnikowi, że jest "wyjątkowa szansa wzięcia udziału w próbie pobicia rekordu Guinnessa, który na pewno utrzyma się w annałach bardzo, ale to bardzo długo, trzeba tylko zebrać się jak największą grupą i cośtam zrobić". To coś musi być oczywiście stosownie głupie, ale z tą głupotą nie przesadzaj.

(Zaraz to wyjaśnię dlaczego.) Istotne jest, że ma być MASA LUDZI, którzy specjalnie coś robią, czego by inaczej nie zrobili, wszyscy razem, po to, żeby pobić ten rekord i załapać się na wieczne czasy do annałów. Taka świecka forma nieśmiertelności, a że stadna, to tym lepiej.

Mogą to być rzeczy w stylu: wszyscy mamy na sobie koszulkę z jakimś konkretnym napisem... Wszyscy mamy na sobie śmieszną czapeczkę (którą tutaj można tanio kupić)... Po prostu zbieramy się tak wielką gromadą, że w historii tylu ludzi tam nie było - "ach, w jakim historycznym wydarzeniu uczestniczymy, wnukom będziemy to z dumą kiedyś pokazywać, ach!" (Takie coś, jak to ostatnie, było robione w Gdańsku, z okazji nastania nowego tysiąclecia - masy i masy lemingów się na Długim Targu zgromadziły, żeby mieć zrobione zdjęcie.)


Takie coś może też jednak być zrobione wirtualnie, jak w przypadku niegdysiejszej akcji "3 miliony ściągnięć nowej wersji Firefoxa w ciągu doby". W sumie niewielka różnica, ale jednak to wymaga z reguły mniej wysiłku, człek się osobiście, z twarzą, nie kompromituje, no i - w porównaniu z tym ostatnim przypadkiem w realu - tutaj nie ma to związku ze sprawami tak obślizgłymi, jak platformiana polityka, Gdańska niemieckie tradycje, i tak dalej.

W sumie wyjaśniłem już chyba w miarę zrozumiale, o jakie to wydarzenie powinno chodzić. Takie coś trzeba sobie wymyślić - nie przesadzając z fantazją, bo ew. leming może się nie nabrać - ew. lemingowi z entuzjastycznym błyskiem w oku (bardzo ważny element!) rzec coś w tym duchu, że: "Wiesz? Takie coś właśnie ma się odbyć, bardzo bym chciał w tym wziąć udział - idziesz ze mną? Będzie fajna zabawa!"

No i teraz najważniejsze... Uważnie, choć dyskretnie, obserwujemy naszego in spe leminga. Jeśli mu się ślepka zajarzą entuzjazmem, twarzyczka rozjaśni, a cały język ciała będzie wyrażał "Yes! Yes! Yes!" (Nieistotne, czy z wrażenia zaniemówił, czy też to "Yes! Yes! Yes!" głośno wyartykułował!) - to znaczy, że leming.

Jednak to nie wszystko. Jeśli by zwrócił oczy do nieba, musimy być czujni i mieć sokoli wzrok. Może je zwrócił dlatego, że poraziła go nasza nagła głupota - tym bardziej, że miał o nas lepsze zdanie, znając nas jako namiętnego czytelnika blogu Pana Tygrysa - albo też wręcz przeciwnie. Czyli dlatego, że dziękuje Bogu (oczywiście temu tolerancyjnemu, łagiewnickiemu), żeśmy w końcu przejrzeli na oczy. Ogromna różnica jest między tymi oboma podnoszeniami oczu - wprost diametralna! (Co chyba zresztą każdy sam łacno rozumie.)

Dalsze zachowanie naszego ew. leminga (albo już właśnie NIE leminga) będzie stanowiło potwierdzenie i wzmocnienie, albo też osłabienie jego pierwszej reakcji. Ta reakcja jest NAJWAŻNIEJSZA i nie notowano dotąd przypadków, by ktoś, kogo pierwsza reakcja była zdecydowanie taka, jak ją tu opisałem, okazał się potem kimś o przeciwnym znaku.

Jednak w przypadku reakcji niejednoznacznych, trudnych do interpretacji, wykonanych z ociąganiem, itd., ten dalszy ciąg, łącznie z całą późniejszą rozmową, mają swoją wagę i dostarczają badaczowi pewnych diagnostycznych narzędzi.

To właściwie tyle, powyższa informacja powinna wystarczyć do zaplanowania i przeprowadzenia spełniającego warunki naukowości badania. Wyjaśnię jeszcze może tylko dlaczego warto uważać, by nie przesadzić z fantazją przy wymyślaniu "eventu" mającego zwabić lemingi. Jasne - wymyślenie czegoś w rodzaju: "zbieramy się wszyscy w skórzanych porteczkach z szeleczkami i tyrolskich kapelusikach, każdy z portretem Merkeli w aureoli ze złotych gwiazdek, i...", cośtam jescze w tym stylu, jest zabawne i, jeśli leming się złapał, daje niepodważalną diagnozę.

Jednak, jak już powiedziano, wiarygodność otrzymanej diagnozy jest znaczna, nawet w przypadku o wiele mniej awangardowych eventów. Tu nie chodzi tak bardzo o to, czy ktoś kocha Merkelę i gwiazdki (choć to oczywiście się wysoce z lemingozą koreluje), tylko o to, czy kocha stadne spędy, dla normalnych ludzi bezsensowne i poniżające. I nie ma sensu wprowadzać do naszego testu całkiem niepotrzebnych elementów, które mogą zakłócić otrzymany wynik!

Jak? A na przykład w ten sposób, że jakiś leming nie chce się w krótkich skórzanych porciętach pokazać, bo ma krzywe nogi. Albo, powiedzmy, sądzi,  że mu w tyrolskim kapelutku nie będzie do twarzy. To nie jest nam potrzebne, a w każdym razie nie do samego stwierdzenia, czy to leming. Potem za to możemy się ewentualnie na pajacu do woli powyżywać - bo i zasłużył! Ale najlepszym rozwiązaniem takiego nie-do-odratowania-leminga, jest jednak zawsze ODSTAWIENIE OD PIERSI. Co i gorąco wszystkim zalecam.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lipca 19, 2011

Polska - kraj WiPoW

Polska jest podzielona. Polska jest podzielona na tych, dla których sensem życia jest wyszukanie jeszcze kogoś, kogo by można za swe zbrodnie przeprosić - przy okazji tarzając się  w pyle i głośno ogłaszając światu własną podłość - i tych drugich. Dla tych drugich sensem życia jest "Wybaczamy i Prosimy o Wybaczenie" (dalej w skrócie WiPoW).

Tymi pierwszymi nie będziemy się teraz zajmować (prawicowa blogosfera robi to za nas z nawiązką) - porozmawiajmy krótką chwilę o tych drugich. Choć WiPoW jest dla nich sensem życia, przesadą byłoby zarzucanie im, że nic innego nie robią!

Otóż robią, a jedną z tych rzeczy, które robią, jest wzdychanie. Wzdychanie to bywa na różne tematy i w różnych tonacjach (przeważnie minorowych, ale są wyjątki, jak jeden mój mój kumpel, b. ceniony bloger), ale chodzi takimi sezonowymi modami, mającymi jakiś tam związek z wydarzeniami na świecie.

No i ostatnio modne jest wzdychanie w duchu: "Ach, kiedyż to u nas będzie tak, jak na Węgrzech! Ach!" "Wystarczy jedynie", mówią owi Polacy jeden drugiemu na ucho, a oczy im błyszczą, "że Tusk chlapnie coś tak jak ten tam Ogurczany, ktoś to nagra i ujawni... I wtedy się zacznie! Wkurwiony lud... Itd., itd."

Na co ja, jeśli by mnie oczywiście ktoś spytał o zdanie (co jest oczywiście absurdalnym założeniem, ale w końcu my tu sobie tak tylko piszemy, więc czemu nie?), że może jednak - smutne to - ale nie całkiem. Lud się AŻ TAK raczej chyba by nie wkurwił, pomijając już drobny fakt, że Tusk tak jak tamten zrobić nie musi i raczej nie zrobi. I nikt nie ujawni, a nawet pewnie nie nagra.

No, ale powiedzmy że chlapnął, nagrali, opublikowali... Lud się wkurwił? Jasne, wkurwił się - ilość przypadków wrzodów żołądka i dwunastnicy zwiększyła się dwunastokrotnie, ataki serca też coś koło tego, alkoholizm się potroił... (Mimo, że mało kogo z tych, którzy Tuska nie lubią, było już na jakiś alkohol stać. Trza by poczekać na kartki na cukier!)

Sprawa polega bowiem, w dużym stopniu, na narodowym charakterze i narodowych narowach. Jedni mają WiPoW - inni mają jakieś inne interesujące cechy. Narody znaczy. Te cechy nie są oczywiście łatwe do precyzyjnego określenia z dokładnymi liczbami itd. - zgodzę się nawet z postępowymi socjologami, że "charakter narodowy" to sprawa dość zawikłana i chwilami nawet potencjalnie ryzykowna.

Jednak my tu sobie tylko tak piszemy na blogasku, no więc niech nam wolno będzie zastosować taką oto metodę, że bierzemy jakieś wydarzenie - raczej z tych ważnych i dramatycznych - a potem patrzymy, jak się, albo jak BY się, w nim zachował jeden naród, a jak jakiś inny.

No i weźmy sobie na przykład dość (wciąż) znane węgierskie powstanie roku 1956. W końcu wzdychamy sobie teraz tęsknie akurat do Węgier, więc to chyba odpowiedni przykład. No i jak tam z tym było? No to było tak, że oni tam mieli tę wielką demonstrację poparcia dla Polaków, podczas której ichnie ubectwo (tzw. "awosze", jeśli dobrze pamiętam, ale do bezużytecznych szczegółów nie mam głowy ani serca) zaczęło do tych demonstrantów strzelać z dachów.

Padli zabici i oczywiście ranni, ludzie się wkur... Się znaczy zdenerwowali, zaatakowali posterunki policji i różne takie, skutkiem czego zdobyli broń. (O WiPoW jakoś nikt z nich nie pomyślał.) I zaczęła się walka. Aż nastała noc. A potem wstał nowy dzień.

No i ci, co nie lubili tych awoszów - i w ogóle raczej całej idei "socjalistycznych Węgier" - a nie byli ciężko ranni, ani zabici, dowiedzieli się skądsiś, że ranni po wczorajszym awosze, ci ubecy znaczy, leżą sobie w jednym konkretnym szpitalu i się kurują. Nie wiem, czy wszyscy w jednym, ale w każdym razie jakaś część, a to dla nas tu wystarczy.

No i poszedł tłum pod ten szpital. Oczywiście, żeby im powiedzieć: "WiPoW, kochani awosze, przykro nam, że tak wyszło... Pocałujmy się w mordki jak Polak z Polakiem, czy może Węgier z Węgrem... A potem każdy wróci do swoich obowiązków - my będziemy dalej zapieprzać za głodową pensję, wy będziecie nadal nas szpiclować i w razie potrzeby torturować... WiPoW, niech żyje WiPoW, WiPoW ponad podziałami i razem, w nogę, do świetlanej przyszłości!"

Nie, przykro mi, ale nie tak było. Wiem, że to by pięknie brzmiało w uszach moich rodaków, ale niestety, to nie byli moi rodacy. Otóż ten tłum zebrany pod szpitalem zażądał wydania rannych awoszów. "Żeby im osobiście przekazać najlepsze życzenia powrotu do zdrowia i WiPoW?", wykrzyknie z nadzieją ten i ów rodak. Otóż, nie całkiem.

Dyrektor szpitala w każdym razie odmówił. Gdyby to była Polska, tłum grzecznie by się rozszedł do domów, a potem grzecznie zniósł wszystko, co mu reżim miał do zaoferowania... Ale to jednak nie była Polska. Tłum... Przykro mówić, ale postawił dyrektorowi ultimatum: "Wyda awoszów, albo też cały szpital, z jego ludzką zawartością, zostanie spalony".

(Naprawdę nie wiem, czy to był jakiś specjalny szpital z zawartością, która tym ludziom jakoś ogólnie nie pasowała. Szpital ichniego MSW, czy inne takie coś. Pewnie tak, bo nikt by ubeków, elity, jakby nie było, ze zwykłą hołotą do łóżek nie kładł, a lud by aż tak łatwo swoich palić nie chciał, ale nie mam tu żadnych bliższych informacji.)

Dyrektor, postawiony przed tym wyborem Zofii, wydał rannych awoszów. "A wtedy ludzie powiedzieli im 'Wybaczamy i Prosimy o Wybaczenie!' (Czyli nasz WiPoW w pełnej wersji.) I dodali: 'Szybkiego powrotu do zdrowia!'" - wykrzyknął w tej chwili niejeden rodak, a jakieś wewnętrzne światło rozjaśniło jego szlachetną twarz. Wiem to, choć doszedł do mnie tylko lekki szum z oddali. W końcu nie każdy czyta mojego bloga, a do niektórych dojdzie to, jeśli Bozia zechce, dopiero za jakiś czas. Wszyscy na raz wykrzyknąć nie mogli - pogódźmy się z tym!

Niestety, to nie było w Polsce. Lud wziął, powiesił awoszów za nogi na ulicznych latarniach, napełnił im usta bilonem, a potem ich zakatował kopniakami na śmierć. Są tego fotografie, jest też chyba kronika filmowa z tymi scenami, i ja, na ile pamiętam, widziałem właśnie tę kronikę. Zdjęcia zresztą też widziałem. Było to, tak się interesująco składa, za granicą. W telewizji widziałem te sceny, wtedy sfilmowane, a po wielu latach wyemitowane.

Dawno to było, ale takie rzeczy się pamięta. I na pewno można to sobie znaleźć, choć specjalnie się nie dziwię, że o tym nie wiedzieliście, no bo po co niby ktoś, kto w tym naszym kraju trzyma władzę, media, oświatę, miałby wam o tym mówić? I jeszcze do tego wam takie obrazki pokazywać? Żebyście mieli głupie myśli? Żeby wam do reszty waszą przecudną narodową specyfikę zaburzyć, żebyście już tak - włos się jeży na samą myśl! - z zapałem nie powtarzali "WiPoW, WiPoW!"?

Żebyście na ew. demonstracjach (w końcu nie da się od razu wszystkiego zakazać), zamiast wołać "Gestapo! Gestapo!", "Chodźcie z nami, dziś nie biją!", i inne temu podobne... Nie chcę nawet myśleć, co wam by mogło przyjść do głów! A więc, zakrzyknijmy jeszcze raz wszyscy chórem "WiPoW, WiPoW" (oczywiście w pełnej wersji), a potem rozejść się. Do roboty! Na zmywaki do Niemca! (I gdzie tam jeszcze.) I kochać władzę! I kochać siły porządku, bo one w sumie chcą przecież tylko waszego dobra!

WiPoW, WiPoW, WiPoW - niech żyje to co najbardziej polskie i najsłodsze w tym najsłodszym ze słodkich narodów, niech żyje WiPoW! (A teraz rozejść się chamy i budować wspólną Europę! Władza wam powie, kiedy możecie przestać. Za pomocą eutanazji.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, lipca 17, 2011

To by mogło być w NCz! (ale jest u mnie, i co?)

Z książki, co ją sobie tu (w przerwach między sprowadzaniem Konecznego do sensownych rozmiarów) wykorzystujemy - tej o "Kraju narkomanów bezpieczeństwa" - dzisiaj sobie tu wklepiemy krótki, ale za to jakże słodki, kawałek o ruchu drogowym. A więc gaz do dechy i jazda!

* * *

W artykule w Dagens Nyheter (17/9 2005) opowiada się o mieście Drachten w północnej Holandii. Mieście, gdzie postanowiono pozbyć się praktycznie wszystkich świateł i znaków drogowych. Inżynier ruchu drogowego Hans Mondemann jest sprawcą tej rewolucji w Drachten. Podstawą dla jego idei było to, że zaobserwowano, iż od wielu lat ilość znaków drogowych z roku na rok się zwiększa, a mimo to ilość wypadków się nie zmniejsza, a przeciwnie. Znaki zdawały się sprawiać, że luzie przestawali myśleć i nie byli uważni. Przy dużej ilości przekazów i pouczeń, niemożliwe było śledzenie wszytkiego na raz.

Po przepracowaniu sprawy w zarządzie miasta, Hans Mondemann zdołał zrealizować swój projekt. Skutek był taki, że ruch drogowy, w Drachten w 60 procentach złożony z rowerzystów, zaczął się odbywać całkiem bez jakichkolwiek regulacji. Rowerzyści sami muszą sobie radzić na niestrzeżonej przestrzeni z ciężarówkami, autobusami, samochodami i pieszymi. Nikt nie nosi kasku rowerowego, a nawet chodniki nie są specjalnie wyraźnie oznaczone. Brzmi to jak scenariusz na prawdziwą katastrofę, ale od wprowadzenia nowego systemu ilość wypadków ogromnie się zmniejszyła, a w roku 2005 osiągnęła liczbę zero! Oto przykład silnie przemawiający za tym, że nie trzeba zakazywać, aby coś uczynić mniej niebezpiecznym.

* * *

"Nie trzeba zakazywać"? Raczej, jak z tego wynika, "NIE WOLNO zakazywać"!

Nudne było, zgoda - znaki drogowe i rada miasta - ale też krótkie i chyba całkiem pouczające. (I całkiem w stylu "NCz!") Tak więc nie płakać, tylko iść i obalać znaki drogowe! (A urzędasom robić kęsim.)


* * *

No to może jeszcze na deser bonmot, który mi przyszedł przed chwilą do głowy. Na nabrzmiałe tematy. Zadedykowany, z głębokim ukłonem, pani Maryli z blogmedia24.pl:

"Czysto polskie wartości" to nie"wartości", tylko co najwyżej FOLKLOR.

("Patriotyzm", pani Marylo, też nie jest żadną "polską wartością" - choć oczywiście jego obiektem w naszym przypadku jest Polska. Myśmy go jednak nie wynaleźli i nie my jedyni go praktykujemy. Zakładając nawet, że go praktykujemy.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

Dobre bo polskie?

"Dobre bo polskie"? Piękne hasło i aby to czynem potwierdzić, zaraz udam się do Biedronki kupić sobie pęto kiełbasy! (Wędliny, które pamiętam ze Szwecji, były rzeczywiście koszmarne. Vivat Polonia!) Jednak rozciąganie tej zasady, niczym zużytej gumy od majtek, na sprawy takie, jak np. porównania wartości różnych myślicieli, to już nadużycie i, przykro mi, ale także chyba oznaka (narodowej?) głupoty.

I tak na przykład: Spengler - choć Prusak - jest i pozostanie geniuszem, a Koneczny - choć Polak i patriota (co mu się oczywiście chwali) - nigdy nie będzie wart nawet butów mu czyścić. Mówimy o sprawach intelektu, o historiozofii, nie o moralności, czy kibicowaniu "naszym chłopcom". Mądrość nie znalazła sobie bowiem (jak by to nie było trudne do pojęcia i horrendalne) umiłowanej siedziby w naszej nacji. A nawet, powiem brutalnie, jakby przeciwnie.

Korzystanie z cudzej mądrości jest całkiem niezłym dowodem mądrości własnej, a trzymanie się jak pijany płotu tradycyjnej rodzimej głupoty - dowodem czegoś wprost przeciwnego. I niestety jakoś tego drugiego widzę u naszej prawicy nadmiar, a tego pierwszego malutko.

Intelektualna tandeta jest i pozostanie intelektualną tandetą, choćby się ubrała w łowicki pasiak, włożyła na głowę czapkę krakuskę i przypasała karabelę. (Czysto dekoracyjną broń, nawiasem. Prawdziwa broń naszych dzielnych przodków to były całkiem inne rodzaje żelastwa.)

Czujmy się Polakami, walczmy o Polskę, ale nie wmawiajmy sobie, że wszystko co dobre pochodzi z naszych ziemi i zostało stworzone przez naszych. Dlaczego? Bo to brednie, a żywienie się bredniami nigdy nie wychodzi na zdrowie.

Gdyby naprawdę Polska była takim generatorem genialności - a nie raczej odwrotnie - to chyba nasza historia nie wyglądałaby tak ponuro, jak wyglądała, prawda? Nie mówię, że wszystko było denne i ponure, ale nie da się chyba ukryć, że nie byliśmy pieszczochami historii, los dał nam nieźle w dupę, a my  jakoś, mimo tej rzekomej genialności, którą mamy w genach, niewiele byliśmy w stanie w tej sprawie zrobić.

Gdybyśmy naprawdę byli tacy genialni i wszyscy mądrzy mieliby powód uczyć się od nas, to i ta nasza historia nie byłaby taka smętna, no a przede wszystkim nasza TERAŹNIEJSZOŚĆ nie byłaby tak obrzydliwa, upadlająca i beznadziejna... Przyszłość zaś nie rysowałaby się aż tak czarno.

Jeśli kogoś podniecają sukcesy i osiągnięcia dawnych Polaków - a niewątpliwie istniały - nic w tym złego! Jednak dobrze by było pamiętać, że tu nie o PRZESZŁOŚĆ nam najbardziej powinno chodzi, tylko o PRZYSZŁOŚĆ.

Można chodzić w krakuskach i z karabelą (nie mówiąc już w pasiakach) i być jedynie "grupą folklorystyczną" - jak sobie, w stosunku do Polaków, ale nie tylko, bo do wszystkich właściwie nacji, poza ew. wielkoruską - wymarzył Stalin.

Brenzlowanie się tym, że "ach, jacy Polacy wspaniali, bo wydali Konecznego i JP2", kiedy jednocześnie Polska zamienia się w totalne (!) szambo, a za niewiele lat roztopi się zapewne w szambie "europejskim", czy "globalnym", sterowanym przez naszych odwiecznych wrogów, to skrajny kretynizm, a nie żaden patriotyzm!

Kult JP2 wcale nie przeszkadza nawet obrzydliwie antypolskiemu Gazownikowi - wprost przeciwnie! Czemu? Bo to się pięknie daje w ich robocie wykorzystać, po prostu! Czy na to nie było już wielu przykładów, że spytam?

Tak że ja bym zalecił - zamiast budowania całkiem niepotrzebnych kapliczek całkiem malutkim lokalnym mędrkom, zamiast wmawiania sobie, że "mimo wszystko Polska jeszcze nie zginęła, skoro Europa nie zakazała jeszcze chodzenia w krakusce, a jeśli nawet, to i tak tego na razie prawie nie egzekwuje", zamiast chlubienia się własnym masochizmem i zapyziałą zaściankowością - może jednak lepiej "uczyć się, choćby od diabła", a w sprawach zasadniczych, czyli jednak PRZYSZŁOŚCI raczej, niż przeszłości, nie iść na żadne pedalskie kompromisy i nie dać temu całemu kurestwu cienia szansy tam, gdzie w ogóle coś od nas zależy.

Agentura jest oczywiście najgorszym zagrożeniem - ta chodząca w krakuskach pewnie nawet największym - ale rodzime mędrki z przeszłości, jeśli akurat nie sięgają do pięt myślicielom zagranicznym, także są cholernie szkodliwe.

To znaczy - one same nie, ale na pewno nam nie pomoże, jeśli, zamiast myśleć, naprawdę i bez pedalskich kompromisów MYŚLEĆ, będziemy się kręcić jak gówno w przerębli w kręgu ich zapyziałych i nieaktualnych myśli, uważając, że jedynym obowiązkiem Polaka jest przede wszystkim wierzyć, że cała mądrość pochodzi stąd, a każdy obcy to z definicji dureń i szuja. A w tym czasie targowica niech sprzedaje Polskę, a na karki naszych dzieci i wnuków szykowane są chomąta.

A już najprościej i najkrócej, jak potrafię (bo wiem, że ADHD i dysleksja grasują): przestańcie bronić Konecznego przed Spenglerem - zacznijcie (kur..a!) bronić Polski (i zachodniej cywilizacji, niechby i "łacińskiej", skoro wam tak na tym zależy)... Przed tym, co chyba wszyscy wiemy. A imię ich jest Legion!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, lipca 16, 2011

Kaski nieśmiertelności

Wczoraj sobie tu zacytowaliśmy niewielki, i dość w sumie ogólny, fragmencik z książki na temat "Kraju narkomanów bezpieczeństwa - O Szwecji i narodowym syndromie paniki" (wczoraj tego podtytułu nie wspomnieliśmy) pana Davida Eberharda, z zawodu psychiatry. Dzisiaj pójdźmy za ciosem i weźmy sobie fragment konkretniejszy, i taki, który by daną dziedzinę w jakimś stopniu wyczerpywał.

Co wybierzemy? Mamy nieco do wyboru z tych dziewięćdziesięciu przeczytanych dotąd stron (całość liczy 314)... Samobójstwa? Anoreksję z bulimią? Paranoję związaną z opieką nad niemowlętami? (Zaiste - realny liberalizm to po prostu Raj, a ludzie, wreszcie wyzbyci z przesądów i zahamowań, nigdy nie mieli tak dobrze!) Weźmy sobie może jednak kaski rowerowe! Lubię się mianowicie zająć (czy może raczej czuję przymus zajmowania się) sprawami, które dzisiejszym ludziom wydają się już naturalne i oczywiste. Także nierzadko naszym kochanym "prawicowcom". Rzeczy takie, jak obowiązkowe kwoty płciowe w wyborach. (Dla mnie absolutnie największe lewacko-totalitarne horrendum w tym nieszczęsnym kraju od zamordowania prezydenta z całą delegacją!)

Dodam może jeszcze, że sam Eberhard (o ile się inteligentnie nie czai) zdaje się wierzyć, że wszystkie te zakazy mają głównie na celu nasze bezpieczeństwo - jak by nie były durne i kontr-produktywne - podczas gdy ja, uznając oczywiście udział użytecznych idiotów na niższych szczeblach, chęć zarobienia, chęć podlizania się przełożonym, "poczucie obowiązku", widzę jednak znacznie większą w sumie rolę, z jednej strony: celowego wychowywania mas na niewolników, a ich pomniejszych treserów na skutecznych i posłusznych oprawców; z drugiej zaś: postępującego spedalenia mas, które koniecznie chcą żyć wiecznie itd. 

(To ostatnie wiąże się oczywiście z religijnością, a raczej jej brakiem, co zresztą b. wyraźnie mówi sam Eberhard, ale to nie tylko to, jak sądzę.)

Co rzekłszy, wklepię tu teraz obszerny fragment ze wspomnianej książki. (We własnym przekładzie. Akapity nieco porozbijałem, bo to ekran, chyba że ktoś ze wydrukuje. Przypisy źródłowe, niezbyt liczne zresztą, opuściłem.)

* * *

Pierwszego stycznia 2005 wprowadzono w Szwecji obowiązkowy kask rowerowy dla wszystkich poniżej 15 lat. [. . .] Wedle NTF ("Narodowe Stowarzyszenie dla Popierania Bezpieczeństwa na Drogach"), dzięki wprowadzeniu całkowitego przymusu stosowania kasku rowerowego można by uratować w Szwecji życie 17 osób w ciągu roku.

Odpowiednie liczby dla osób ciężko uszkodzonych podaje się jako 96 rocznie. Stowarzyszenie podaje, że ich wyliczenia opierają się na statystykach z Australii, gdzie wedle NTF ilość uszkodzeń czaszki z powodu wypadków rowerowych zmniejszyła się o 70 procent dwa lata po wprowadzeniu kasków w początkach lat 1990'.

Przeglądając literaturę przedmiotu znajduje się pewną ilość badań, które faktycznie mówią o zmniejszonym ryzyku uszkodzeń czaszki, kiedy stosuje się kask. Ale istnieje też pewna liczba badań, które wcale nie przemawiają za tym, że prawo o obowiązkowym noszeniu kasku rowerowego zmniejsza częstotliwość uszkodzeń czaszki, a przynajmniej nie o tyle, ile podaje NTF. 70 procent to faktycznie bez porównania najwyższa liczba podana w jakimkolwiek badaniu. Większość australijskich badań wykazuje znacznie niższe liczby.

Aby dokonać prawidłowej analizy, trzeba podzielić uszkodzenia czaszki na różne grupy. Najpoważniejsze uszkodzenia to tzw. uszkodzenia intrakranialne, czyli uszkodzenia wewnątrz kości czaszki, w mózgu. W Zachodniej Australii ilość intrakranialnych uszkodzeń zmniejszyła się ze 148 przypadków w roku 1989, do 141 w roku 1997. Siedem przypadków w ciągu ośmiu lat. W międzyczasie ilość kasków rowerowych się podwoiła, a ilość rowerzystów zmniejszyła.

Poza tym istnieje badanie wykazujące, iż ilość uszkodzeń szyi prawdopodobnie zwiększa się w wyniku stosowania kasku rowerowego. McDermott i współpracownicy opublikowali w roku 1993 w periodyku "Trauma" badania 1710 pacjentów wziętych do szpitala po wypadku rowerowym. Ilość uszkodzeń szyi była znacząco większa w grupie, która używała kasków.

Wzrost z 3,3% wśród tych, którzy kasku nie używali, do 5,7%, wśród tych, którzy go mieli na sobie. Kilka możliwych przyczyn tego stanu rzeczy, to że łatwiej wykręca się głowę przy upadku, jeśli ma się na sobie kask, albo że trudniej jest z kaskiem na głowie zasłonić głowę ręką.

Istnieją też pewne dane, wskazujące na to, że używanie rowerów zmniejsza się po wprowadzeniu obowiązku używania kasku. W Zachodniej Australii używanie rowerów zmniejszyło się w ciągu dziesięciu lat od wprowadzenia tego prawa o 28 procent. Oficjalne liczby z Nowej Zelandii, gdzie także jest obowiązkowy kask podczas jazdy na rowerze, wskazują spadek o 26 procent. Zgodnie z nimi jeździ się mniej godzin i w sumie krótsze odcinki.

Nowa Zelandia może zaś jako społeczeństwo pochwalić się najszybszym przyrostem otyłości w całym świecie, podczas tych ostatnich dziesięciu lat. W roku 2003 na otyłość cierpiało około 20 procent społeczeństwa, a 62 procent mężczyzn i połowa kobiet miała nadwagę. Mimo zmniejszonego stosowania rowerów ilość pobytów w szpitalu w wyniku wypadków rowerowych zwiększyła się zresztą w ciągu ostatnich dziesięciu lat w Zachodniej Australii.

Obserwacja ta zdaje się sugerować, że ludzie naprawdę zmieniają swoje zachowania związane z jazdą na rowerze skutkiem stosowania kasków, i są gotowi podejmować większe ryzyko. Może czują się jeszcze bardziej nieśmiertelni i dlatego jadą bez zastanowienia.

Nie jest także zbyt trudno dojść do wniosku, że zdolność raczenia sobie z samodzielnymi zadaniami, jak na przykład nauczenie się oceniania, gdzie i kiedy może być niebezpiecznie jeździć na rowerze bez kasku, jest ważną umiejętnością, którą dzieci powinny ćwiczyć. Nie chcę na drodze dzieci, uważających że są Supermenami, tylko dlatego, że mają na sobie kask.

To, że prawo o obowiązkowych kaskach nie niesie z sobą koniecznie jakichś wielkich korzyści dla zdrowia, potwierdza także badanie opublikowane w uznanym periodyku "British Medical Journal". Statystyczka Dorothy Robinson z uniwersytetu w New England, Australia, przestudiowała dane z tych stanów, które wprowadziły obowiązkowe kaski, i odkryła, że ilość uszkodzeń czaszki rzeczywiście się zmniejszyła, ale stało się to już zanim wprowadzono przymus kasków. W jej badaniu widać także, iż ilość rowerzystów w Sidney zmniejszyła się o 48 procent od wprowadzenia tego obowiązku.

Powiedzmy jednak, że ja się mylę, a NTF ma rację. Istnieje faktycznie szwedzka praca doktorska, której autorem jest Sixten Nolén, silnie argumentująca za obowiązkiem stosowania kasków dla wszystkich (ale on mówi o 10-15 uratowanych życiach rocznie). W takim razie rzeczywiście za pomocą powszechnego przymusu stosowania kasku można by uratować co roku życie dwóch osób na milion Szwedów! Samo w sobie to brzmi fajnie.

Z drugiej strony ryzykuje się zmniejszenie stosowania rowerów, a biorąc pod uwagę rozwój wydarzeń z coraz większą ilością osób otyłych w naszym społeczeństwie, to będzie coś, co zabije jeszcze większą ilość ludzi. Spadek ilości rowerzystów choćby w połowie tak znaczny, jak ten zaobserwowany w Nowej Zelandii, miałby katastrofalne następstwa dla rozszerzania się otyłości i ogólnego stanu społeczeństwa.

* * *

I to by było tego na tyle, moi Ludkowie. Do zastanowienia się i ew. walenia tym lemingów jak cepem po ich durnych łepetynkach urodzonych niewolników!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lipca 15, 2011

O syndromie narodowej paniki i czytaniu książek (spokojnie, nie u nas!)

Kupiłem sobie ostatnio masę książek na allegro... Że co? Że prawdziwy prawicowiec żadnych książek nie kupuje, bo ich nie czyta? A forsa jest mu zresztą zbyt potrzebna na wódkę i jeżdżenie w kółko ogromną bryką z napędem na masę kół, żeby w ogóle mieć takie fanaberie? Nie, jasne. Bo i też żaden ze mnie prawicowiec. Ale jednak jakieś tam poglądy mam i chciałbym je kolejny raz przedstawić. Mogę? Mimo, że "wolny rynek" mnie śmieszy?

A więc kupiłem sobie sporo książek całkiem ostatnio i wiele z nich jest naprawdę super. Na przykład jedna nazywa się "I trygghetsnarkomanernas land" (co, jak każdy zgadnie, oznacza "W kraju narkomanów bezpieczeństwa") i jest napisana przez szwedzkiego psychiatrę Davida Eberharda, a traktuje o obsesji bezpieczeństwa - głównie w dzisiejszej Szwecji, ale nie tylko - i jej, nierzadko dość nieprzyjemnych, skutkach. Książka wydana w roku 2006, czyli świeżutka.

Gość, autor znaczy, nie jest jakimś prawicowcem z czarnym podniebieniem i czasem mnie aż bawi, że on naprawdę zdaje się sądzić, że ci kurewscy właściciele tego całego cyrku naprawdę chcą dla nas dobrze - ale w sumie to sensowny gość i to, że bez czarnego podniebienia, nawet jakby zwiększa wagę tego, co on mówi.

W sumie (mimo tego braku czarnego podniebienia) można by niemal wziąć dowolny fragment tej książki - a w każdym razie tych 70 stron, co ja je już przeczytałem - i byłoby interesujące, ale coś trzeba jednak wybrać, więc wybieram poniższy fragment, który właśnie przed sekundą sam poznałem. (Przekład ze szwedzkiego oczywiście mój własny, bo ja nie jestem Tusk.)

* * *

W całym zachodnim świecie sukcesywnie odbieramy zatem ludności, przez cały powojenny okres funkcjonujące, strategie radzenia sobie z życiem. W Szwecji przewodzimy poza tym w owej międzynarodowej eksplozji bezpieczeństwa, która zdaje się mieć na celu wystraszenie obywateli, by byli posłuszni. Rozwój, który obserwujemy, jest jednak w dużej mierze wynikiem krzyżowego zapłodnienia pomiędzy tymi dwoma fenomenami, ze skutkami zgubnymi dla jednostek, które nie nauczyły się radzić sobie z trudnościami, oraz dla społeczeństwa w całości.

Podobne zjawisko występuje w USA, gdzie owa dysfunkcjonalna strategia rozwiązywania problemów, odziedziczona po psychoanalizie, łączy się z dekretami na temat bezpieczeństwa, wychodzącymi z systemu prawnego. W USA występują z tego powodu symptomy narodowej paniki, w wielu przypadkach ekstremalne. Zasada ostrożności jest bardzo użyteczna, kiedy się zwala coś na innych*. Ludzie muszą w końcu myśleć o tym, co robią, ponieważ wszystko jest tak niebezpieczne!

Końcowy efekt jest jednak mniej patologiczny, ponieważ istnieje naturalny mechanizm obronny w "zwalaniu na innych". W amerykańskim "modelu" obywatele mogą rozwiązywać problemy poprzez podawanie wszystkich dookoła do sądu. To zmniejsza sumę lęku w społeczeństwie, ale zwiększa obsesję bezpieczeństwa.

W wielu europejskich krajach podobieństwo do szwedzkiego narodowego syndromu paniki staje się coraz wyraźniejsze. Istnieje pełzający trend w kierunku tej samej narkomanii bezpieczeństwa w całej Zachodniej Europie. I dlaczego miałoby tak nie być? Bezpieczeństwo zawsze jest przecież pożądane! W ciągu kilku dziesięcioleci możemy mieć zachodnioeuropejskie społeczeństwo, które na nic się nie odważy, nie radzi sobie ze stresem, które cierpi na ten sam nieustanny lęk, i które czuje się wypalone po pierwszym wakacyjnym zastępstwie**. Krótko mówiąc - cała Europa pełna Szwedów.

----------------

* Kłania się Robert Ardrey ze swą "epoką alibi"! Czy raczej właśnie wcale nie "swą", tylko właśnie "naszą obecną". W ogóle bardzo ardreyiczne są wnioski z tej książki, jak to, że przesadne bezpieczeństwo rzuca się na mózg, i nie tylko, a co więcej lubi się rzucać właśnie na zachowania w stylu samookaleczeń.

** Chodzi o pracę wakacyjną. Że niby nieco nowej pracy i od razu psychiczne wypalenie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?