środa, grudnia 11, 2013

To ja też mogę trochę o zielonym jabłuszku?

Start nowej partii Gowina obśmiali już niemal wszyscy, a nawet i paru dodatkowych, jak np. Cezary Krysztopa, którego na szalomie explicite podejrzewano, iż mu się ta inicjatywa spodoba, bo to taki gość, a zaraz potem, kiedy rozmawiałem z nim (pierwszy raz w życiu zresztą) na Fejsbuku, okazało się, że jednak nie. Że Gowina nie znosi, choć jednak, by tradycji politycznego naiwniactwa stało się zadość, wciąż ceni Wiplera.

Ja tu będę więc mocno spóźniony i pewnie nie uda mi się rzec niczego przesadnie oryginalnego, o głębokim nie wspominając, ale jednak sobie napiszę. Traktując to nieco jak ćwiczenie, żebym całkiem już nie zapomniał tego, ojczystego jakby nie było, języka. W piśmie. Zresztą, znając mnie (jak przysłowiowy zły szeląg), tuszę, że jednak coś w miarę oryginalnego powiem, a na podsumowanie mam coś jednak - pewnie nie na miarę moich najlepszych kawałków z zamierzchłej przeszłości, ale jednak niepozbawionego.

No więc debiut partii Gowina... Jabłuszko faktycznie żałosne, choć moim zdaniem reszta jeszcze gorsza. Nie chcę powtarzać tych wszystkich, mniej lub bardziej zabawnych, konceptów, ale tak mi właśnie przed chwilą przyszło do głowy, że do tego jabłuszka pasowałaby dewiza w rodzaju: "Popić mlekiem!" W sensie, że po tym - niedojrzałych jabłkach, jak to Gowina, tak właśnie popitych - się pono umiera na skręt kiszek.

Co jest, jak opowiadają ci, którzy przeżyli, wyjątkowo przykrą śmiercią, a ja im wierzę - wystarczy sobie wyobrazić jedzenie takiego strasznie zielonego, kwaśnego jak cholera, niedojrzałego jabłka, i popijanie go sokiem z krowy. (Sorry, nie chciałem zaszkodzić! Wyobraźnia to jednak broń obosieczna.)

Nazwa partii jest jednak o wiele, moim skromnym, gorsza. Jakieś sugerowanie, że Polska jest, czy też ma być, pana G.? To miał być podkorowy przekaz? NLP? Coś jak owo słynne (gdzie słynne, tam słynne, ale w pewnych miejscach, bliżej Paryża czy Martyniki, tak) "moi Président de la République", które faktycznie mogło zwalić z nóg, a wedle niektórych dało zwycięstwo. (Choć, po prawdzie, to Sarcozego wszyscy tam już pono mieli dość, tylko teraz powoli zaczynają sobie pluć w brodę, bo ten o wiele jeszcze gorszy. Ale też nie ma tego złego...)

Nie wiecie o co chodzi z tym  "moi Président"? Hollande tak właśnie w prezydenckiej debacie rozpoczynał każdą kolejną obietnicę, jak to będzie cudnie pod jego prezydenturą. Sztuczka polega na tym, że to dosłownie znaczy "ja, Prezydent Republiki", choć daje się też zrozumieć jako: "kiedy ja Prezydentem Republiki". I uważa się, że w tym był przekaz podkorowy właśnie. Że był taki zamiar, to nie ulega wątpliwości, ale całkiem sporo ludzi sądzi też, że to zadziałało. Tylko że u Gowina ta "jego Polska" jest o wiele bardziej na chama, i raczej tylko żałosna. Jeśli nie po prostu chamska właśnie.

Jednak nie tylko te rzeczy były fatalne. Specjalnie kliknąłem na jakiś link, który mi ktoś gdzieś, żeby zobaczyć jak wyglądają te dwie córki Godsona, które miały być prześliczne. I cudnie śpiewać. Bóg mi świadkiem, że z natury podobają mi się mulatki, a do Murzynów mam nastawienie jakoś odruchowo pozytywne. Wszedłem ci ja zatem i zobaczyłem dwie dziewczyny - niezłe, ale też nic nadzwyczajnego... Nadzwyczajna, w sensie dziwaczna, była ewentualnie fryzura jednej z nich, ale też nie aż tak, żeby było o czym gadać. A tym mniej się oburzać.

Uderzyło mnie jednak w tym występie, przez kochającego, konserwatywnego, jak mówią, tatusia zapowiedzianym, parę innych rzeczy... Jak choćby to, że te dwie dziewczyny mają całkiem niepolskie imiona. Bez trudu mogę zrozumieć, że ktoś ma zagraniczne imię - nawet Donald to kiedyś było imię przyzwoite, a co więcej szkockie (i komu to k...wa przeszkadzało?)...

Tylko że jeśli ktoś przyjeżdża do jakiegoś kraju z daleka, po oczach bijąc inną etnią i inną kulturą, a potem zaraz zabiera się za politykierstwo - i to właśnie w czymś takim, jak Platforma... Już nawet nie o to chodzi, że to złodzieje, targowica i także po prostu durnie, bo na zauważenie tego pan Godson może być po prostu zbyt głupi...

Co oczywiście nie ma nic wspólnego z kolorem czy etnią, ale tacy są, którzy się po latach nagle budzą... "Głupi w końcu dojdzie do tego samego co mądry", rzekł kiedyś ktoś, "tylko zajmie mu to o wiele więcej czasu". Te sprawy. Zresztą co tu daleko szukać - przecież przykładem jest sam Gowin!

No i taki afro-Polak, czy jak go nazwać... Polak jednak chyba wciąż nie za bardzo... Wyprodukował te swoje córki już chyba tutaj, a potem nadaje im zagraniczne imiona? Po co? Żeby im utrudnić? Żeby im pomóc? Tymi imionami znaczy? Zagranicznymi? Jednocześnie próbując odstawiać polskiego patriotę w polskim, oficjalnie przynajmniej, parlamencie? Coś mi tu, powiem szczerze, nie pasuje!

Ale ja zapomniałem rzec, o jaką partię w której nie wypada, moim skromnym, występować od niedawna i tylko zgrzebnie naturalizowanym... Takim, których przodkowie wprawdzie w KPP czy innym PZPR nie byli, ale też nic dla Polski nie zrobili... I te rzeczy. Taki ktoś najpierw powinien mi udowodnić, że naprawdę jest, czuje się, Polakiem, a potem pchać się ewentualnie po sejmowe frukta.

Chodzi mi o to, że gdyby to była partia szczerze narodowa i walcząca o polski interes (choć to słowo zawsze mi nieprzyjemnie pobrzmiewa geszeftem, tak jakoś mam) - to OK. W ten sposób gość właśnie wyraża, udowadnia i realizuje ten swój nabyty polski patriotyzm. (O ile oczywiście to nie agentura, ale skąd ten biedak miałby to rozpoznać, skoro tylu odwiecznych Polaków nie dostrzega?)

Jednak partia, która - pomijając już jej cała aferalną, mafijną i "zwykłą ludzką" obrzydliwość - programowo dąży do roztopienia Polski w tym i owym... Która programowo stawia na globalizm, globalny "wolny rynek", miłość do wszystkich i brak narodowego egoizmu? Dla mnie oczywiście nawet potomek w prostej linii Piasta Kołodzieja byłby zdrajcą lub durniem (tertium non datur) zapisując się do czegoś takiego, ale co powiedzieć o przyb...

O gościu? (Żeby to wyrazić grzecznie i cywilizowanie.) Naprawdę tego nie rozumiem i pan Godson musi bardzo ciężko kapować, żeby takich ewidentnych spraw nie dostrzegać. Plus oczywiście jednak ta mafijność, agenturalność i cała śmierdząca pod niebiosa platformiana obrzydliwość. Jako bonus.

Wracając do córeczek... Samego śpiewu tych panien (do których osobiście naprawdę nic nie mam) już nie chciało mi się słuchać, ale tatuś zapowiedział, że to będzie po angielsku, i że to jednak z ulubionych ich tam w rodzinie piosenek. Niby że tak sobie chórem... Czy jakoś tak należało to chyba zrozumieć. Mnie jednak - a Bóg mi świadkiem, że z angielskim jestem za pan brat, uważam że każdy powinien, że to dziś, dobre to czy złe, ale jak niegdyś pociąganie za łańcuszek, a dziś naciskanie dźwigienki...

Choć fakt, że Coryllus znowu mi tych Anglików cholernie obrzydził, czego kiedyś nie udało się nawet Mackiewiczowi. Jednak angielski, sam w sobie, absolutnie mnie nie razi. Co innego jednak na inicjacji nowej partii, mającej (oczywiście!) Polskę w nazwie i obiecującej zrobić Polakom dobrze. Prawda? Te panny chyba po polsku mówić potrafią? Raczej, należałoby wnosić, że nawet bez tego (niewielkiego, przyznaję) obcego akcentu, który ma tatuś. Jeśli nie, to byłoby naprawdę bardzo dziwne, mówiąc skrajnie eufemistycznie.

No i te panienki, afro-polki, hłe hłe, zamiast "Duś duś gołąbeczki"... Zamiast "Pije Kuba do Jakuba"... Zamiast "Znamy się tylko z widzenia"... Zamiast "Życie w życie jest nowelą"... Czy czegoś tam w podobnym duchu...

Nie domagam się przecież od razu "Pierwszej Brygady", "O mój Rozmarynie", czy "Bogurodzicy". Jednak popisywanie się przy "takiej" - z założenia niby przecież nabrzmiałej patriotyczną treścią i na swojską nutę - okazji akurat angielskim? Żeby to był chociaż francuski, albo kreolski - ale akurat angielski? Który z założenia niby zna dzisiaj każdy uczeń gimnazjum, więc żadne bógwico, a z drugiej strony jednak...

Nie powiem "wiocha", ale tylko dlatego, że mi się wieś aż tak marnie nie kojarzy, i w ogóle to określenie widzi mi się również żałośnie snobistyczne i w sumie denne. Nie całkiem tak, jak "generał" o Jaruzelskim, nie całkiem tak, jak "żołnierz" o bandycie, oczywiście że nie tak, jak "koktail Mołotowa"... Oczywiście że nie aż tak, za to bym do pierdla nie zamykał. Ale jednak głupie i jakoś tak głupio wredne.

Jednak to jest dokładnie to słowo, które się - niestety - automatycznie człeku nasuwa. Konwencję Republikanów sobie Gowiny zrobiły! Zapominając jednak, że te konwencje odbywają się w kraju mówiącym, wciąż, po angielsku, tutaj zaś... Sami wiecie!

Można by pewnie jeszcze sporo skrytykować, zmiażdżyć i wyśmiać w tym debiucie partii o wdzięcznych inicjałach... Jak to będzie? PRJG? Coś niesamowitego! TO powinny wyśpiewać te młode (nie da się ukryć) Godsonówny! Teraz jednak będzie podsumowanie. Drobne podsumowanko tylko, ale niepozbawione.

Otóż nikt chyba nie ma wątpliwości czym jest ta nowa "inicjatywa", jaką ma pełnić rolę, i kto mniej więcej za tym stoi. Prawda? No i właśnie w związku z tym, wszystkie te niezliczone i poważne niedoróbki, zaskakują. Przecież tam dosłownie nic chyba, przynajmniej z tego com słyszał, nie było zrobione jak trzeba, czy choćby normalnie i przyzwoicie!

No więc co my tu mamy? Jak to zinterpretować? Czy tam działały jakieś piąte i setne kolumny, a to bractwo żre się już aż tak ostentacyjnie nad dywanem? Czy też oni naprawdę nie potrafili zrobić tego w miarę przyzwoicie - żeby się ten czy ów leming nabrał? (Nie mówię o Krysztopie - to już nie leming!) Czy też może nie przyszło im do głowy, że puszczone na żywioł, może się to okazać aż takim spiętrzeniem kiksów i upadków na mordę?

Naprawdę nie wiem co wybrać, ale... Choć mi to z natury, i z powodu lat doświadczeń, ciężko przychodzi, wypada stwierdzić, trzeba nawet, że powiało tu jakby lekkim optymizmem. Nie-sa-mo-wi-te, ale przecież TEGO się na ich korzyść zinterpretować po prostu nijak nie da. A więc... Alleluja!

triarius

czwartek, grudnia 05, 2013

Osiem walizek, gitara i saksofon - czyli pośrednio o paszporcie prof. Cieszewskiego

Całkowicie zgadzam się z poglądem wielu, m.in. MatkiKurki, że:

1. ew. podpisanie czegoś 40 lat temu przez prof. Cieszewskiego nie ma, w interesującej nas wszystkich sprawie, specjalnie wiele do rzeczy, oraz że

2. jeśli prof. Cieszewskiego te (medialno-ubeckie) siły tak niszczą, to raczej nie dlatego, że on im pomaga, tylko wprost przeciwnie.

Zgoda?

Dość żałosne mi się natomiast wydaje, że nikt nie potrafi sensownie wybrnąć z porównań z Baumanem. To nie to samo, drogie ludzie - nauki ścisłe i socjologia! (Zakładając nawet, że socjologia to w ogóle nauka, i że dzisiaj nie jest to raczej dość obrzydliwa rzecz. Choć Kurak też z wykształcenia socjolog, więc może od razu nie przekreśla.)

B. ładnie to Kurak dzisiaj napisał, więc nawet wkleję linka:

http://kontrowersje.net/chris_cieszewski_dupa_nie_tw_z_ama_e_nam_wi_t_brzoz_z_amiemy_ciebie_0

Gdyby Bauman zajmował się obliczaniem trajektorii, albo choćby datowaniem wykopalisk, jego przeszłość miałaby w oczywisty sposób o wiele mniej wspólnego z jego dzisiejszymi badaniami, niż w przypadku, gdy się zajmuje przerabianiem w taki czy inny sposób społeczeństwa. To chyba dla wszystkich tutaj, poza zbłąkanymi, jest oczywiste?

Oczywiście pojawia się wiele idiotycznego bełkotu najemnych trolli i działającej w necie agentury. I serwują naiwnym patriotom - nie mającym dość rozumu i dość jaj, żeby się tej swołoczy po prostu pozbyć - kawałki tego rodzaju:
@BEEM.DEEP
Ależ sprawa paszportu jest jak najbardziej i bezpośrednio związana z tematem obu audycji, Tej Sekielskiego i tej z Macierewiczem. Tego nie da się pominąć w całej sprawie. W 1983r. paszport był towarem bardzo deficytowym! I jeśli ktoś mówi, że uciekł od SB, po rozmowie z ludźmi z tej służby, to ja mu po prostu nie wierzę. Nie mam dwudziestu lat, aby dać się nabierać na takie plewy.
I możesz mnie zbanować:) Trafisz na moją listę banów, którymi się szczycę. Bo niektórzy tutaj uznają tylko poglądy zbieżne ze swoimi, resztę wykluczają:) Twój wybór:) Bye:)
RETALIACJA22:262195665
     

Linek tutaj:


Są to oczywiście ubeckie brednie godne III RP. Statystycznie to może być bez znaczenia, ale jednak, jeśli od razu w pierwszym miejscu gdzie się spojrzy, widzi się coś wręcz przeciwnego, to raczej cała "misterna" konstrukcja pada.

Ja wyjechałem latem '84 z żoną w dziewiątym miesiącu (córka urodziła się w pięć dni po dotarciu na miejsce) i pięcioletnią córeczką. (Najlepszą wtedy, wspominam to całkiem przy okazji, przyjaciółką również pięcioletniej Marty Kaczyńskiej.) Jechaliśmy do Szwecji. Na dwa tygodnie. Z wizytą do kuzyna żony, który był sporą szychą na królewskim dworze, a także wśród Polonii. (I który sporo lat wcześniej rodzinny kraj opuścił w sylwestrową noc pod węglem na szwedzkim statku.)

Przed wyjazdem upchnęliśmy gdzie się dało (niestety marnie, jak się potem okazało) dwa koty i pozałatwialiśmy sporo innych spraw. Wracać bowiem nie mieliśmy zamiaru. (Lech Kaczyński był wyraźnie zaskoczony, kiedy mu tuż przed wyjazdem powiedziałem, że to na zawsze. Na zawsze, jak się okazało, PRL'u nie opuściłem, ale na dość długo i wtedy miało być na zawsze. Uwierzyłem, płaski idiota, że to już wolna Polska i wróciłem.)

Co jest zabawne i śmieszy mnie do dziś, to to, iż na te dwa tygodnie wzięliśmy ze sobą osiem sporych i wypakowanych waliz, plus gitarę i saksofon altowy. (Wtedy chciałem być drugim Parkerem, ale najpierw sąsiedzi mi to obrzydzili, a potem jazz mi w sumie b. zbrzydł. Przerzuciłem się na Country, Monteverdiego i inne rancheras. Ale to już inna historia.)

Żaden ubek nie mógłby mieć cienia wątpliwości, że wracać nie zamierzamy. Wielkim działaczem nie byłem, jakąś szychą jeszcze o wiele mniej, bo z paru istotnych względów takich funkcji pilnie unikałem, ale paru ubeków na pewno wiedziało, że istnieję. Kiedy raz w życiu byłem zatrzymany i przesłuchiwany (przez "kolegę" z wydziału, dwa lata wyżej), ten rzekł mi dobrotliwie, że "w takim NRD ktoś taki jak pan zniknąłby bez śladu". Drobiazg, ale traktuję to jako komplement.

Fakt, że miałem, daleko wprawdzie od siebie, ojca oficerem na WAT. Rozwiedzionego we wczesnym dzieciństwie. Nie ze mną oczywiście, tylko z matką. Bezpartyjnym oficerem, z tego co wiem. Co było sprawą wyjątkową. Profesora fizyki. Co mogło mi nieco pomagać... Albo i sporo, ale wtedy nawet mi do głowy to nie przyszło. Zresztą z ojcem spotykałem się góra raz na rok, a politycznie bywało różnie.

Najpierw on zrobił ze mnie antykomunistę, a potem jakoś mu miłość do Zachodu nieco przeszła i się żarliśmy. Zresztą podejrzewam, że ten stary endek, w duszy, wyczuwał lewiznę tych wszystkich Michników i Kuroniów, bo to był b. bystry facet i sporo wiedział. Ale żarliśmy się o politykę w czasie tych rzadkich kontaktów strasznie.

W każdym razie wyjechaliśmy do tej Szwecji jak prawdziwi państwo, w "stanie wojennym", a żadnym TW nigdy nie byłem, ani niczego nie podpisałem. Zresztą nikt mnie o to nawet nie prosił. Wypuszczono mnie także zresztą po jakichś siedmiu godzinach na komendzie we Wrzeszczu, bo i w istocie moje przestępstwo było dość śmieszne - wybuchłem homeryckim, i dość ostentacyjnym, śmiechem na widok drepczącego Grunwaldzką patronu wojskowo-milicyjnego, złożonego z długiego chudego milicjaniera i gromadki idących w dwuszeregu malutkich żołnierzyków o b. niewyraźnych minach, za to w spadających im na nosy ogromnych hełmach.

Widok był nieprawdopodobny, a mnie Bóg pokarał poczuciem humoru. Na szczęście bez oporu dałem się zatrzymać, nie próbowałem uciekać. To był dobry odruch, bo mogło się skończyć znacznie gorzej. Śmieszna sprawa, że mimo iż choć przeciw Władzy Ludowej robiłem od co najmniej '70... Co tylko się dało - "wpadłem" za taką głupotkę.

Nie byłem też, jak z powyższego wynika, nigdy internowany. W odróżnieniu od takiego Bul-Komorowskiego i jemu podobnych. Nie wiem, faktycznie teraz, jak się zastanowię, to widzę, że koledzy jakoś mnie w ostatnim okresie omijali przy produkcji podziemnych solidarnościowych pisemek...

Wtedy mi się to z niczym nie kojarzyło, co najwyżej z tym, że jako gość wysoce spontaniczny, faktycznie nie jestem typem idealnego konspiratora. Jednak to mogło być właśnie to, co ubecja w takich przypadkach chce osiągnąć, czyli wzbudzenie nieufności. Nie z Bonim, nie z Komórą z ruskiej budy, tylko właśnie ze mną.

 A mnie przecież nawet nie trzeba lustrować, żeby wiedzieć, iż nigdy niczego dobrowolnie dla ubecji, dla Władzy Ludowej i Obozu Postępu nie uczyniłem! Wystarczy porównać - do czego doszedł w tym kraju Bul, Tusk, czy inny Boni, a do czego ja. Prawda? Taki wewnętrzny emigrant jak ja - nie tylko w prlu, bo także i dzisiaj, nawet na śpiocha się nie nadaje! Przecież z jakiegoś tam poziomu trzeba startować, żeby gdzieś zdążyć w tym krótkim ziemskim życiu dojść. Co najmniej tam, gdzie Boni. Inaczej to przecież nie ma cienia sensu i najgłupszy ubek to rozumie.

W sumie o sobie, ale czymże mają się w końcu zajmować starcy, a już szczególnie starcy pisujący na blogach? Z tym, że to o mnie jest tylko dodatkiem i z konieczności, moim zamiarem było wyjaśnienie (młodym, choć nie tylko), na moim własnym przykładzie, paru z owych prlowskich realiów i zawiłości działania prlowskich ubecji. Teraz i zawsze.

triarius

wtorek, grudnia 03, 2013

Kiedy Kara Mustafa...

Mógłbym niby napisać biężączkę... (Słyszeliście o "knockout game"? No to właśnie! Albo i o Ukrainie.) Ale nie wyczuwam należytego zapotrzebowania i skupienia u potencjalnej (ach, jakże potencjalnej!) P.T. Publiczności... Więc napiszę coś krótkiego (jak się uda), ale za to Ponadczasowego.

Chyba z półtora roku nie zaglądałem niemal do Magnum Opus (jeśli ktoś naprawdę nie wie co to jest, to niech spojrzy na tagi i pokombinuje!), ale wczoraj zacząłem znowu wyczytywać z początku drugiego tomu. Któren jest bardziej historyczny, więc, dla mnie przynajmniej, bardziej podniecający, bo filozofię tego pana chyba w sumie pojmuję nieźle, ale w jego historycznych rewelacjach ciągle odnajduję coś nowego.

No i faktycznie, Drogie Ludzie, tam są rewelacje! Nieźle by poniekąd było przetłumaczyć jakiś większy fragment, żeby pokazać tę klasę, oraz jakie to jest w sumie adekwatne i aktualne... Ale właściwie po co, skoro wy to macie po prostu sami wszystko przeczytać? A potem ew. pytać i dyskutować. (Otwartym na ęteraktywność, ale na tresera niedźwiedzi się słabo nadaję. Wiecie o co chodzi z tym treserem, by the way?)

Jednak żebym nie był taki nieużyty, i żeby coś tu jednak było, skoro już piszę, dam Wam, Drogie Ludzie, dwa fragmenty. Pierwszy jest zabawny, a pokazuje humorystyczną stronę, choć jak najbardziej autentyczną, współczesnej oficjalnej nauki. Historii konkretnie w tym przypadku. Tej trzeźwej, rozsądnej, pozbawionej irracjonalnych striemlień... Hłe hłe! Czyli wszystkiego tego, czym Magnum Opus NIE jest. Oto ten cytat:
Trudno sobie wyobrazić, do jakich wyników uczony z roku A.D. 3000 mógłby dojść, gdyby stosował dzisiejsze metody do nazw, lingwistycznych pozostałości, oraz pojęć o pierwotnych miejscach zamieszkania i migracji. Na przykład rycerze Zakonu Krzyżackiego koło roku 1300 wypędzili pogańskich "Prusaków", a w roku 1870 ten lud nagle pojawia się w swych wędrówkach pod bramami Paryża! [Przypis tłumacza: Po polsku istnieje rozróżnienie pomiędzy "Prusami" i "Prusakami", więc to aż tak fajnie nie działa, ale w innych językach tego rozróżnienia na ogół nie ma.] Rzymianie, naciskani przez Gotów, emigrują znad Tybru nad dolny Dunaj! Albo być może część z nich osiedliła się w Polsce, gdzie mówiono po łacinie? Karol Wielki nad Wezerą pobił Sasów, którzy następnie wyemigrowali w okolice Drezna, ich ziemie zostały zaś zajęte przez Hanowerczyków, którzy, zgodnie z nazwą dynastii, pochodzili znad Tamizy!
Jak widzicie (ktoś doczytał? Adaś może? Brawo!), jest tu i Polska, a nawet "cywilizacja łacińska" poniekąd. (Hłe, hłe, że się zaśmieję z tej cywilizacji.) Kawałek zaś dalej autor mówi o Żydach w Warszawie, porównując tę sytuację z etruskimi inskrypcjami na Lemnos. (Łał? Łał!)

No dobra, to było lekkie i (I hope) zabawne, choć niepozbawione. Teraz rzecz króciutka, ale za to cholernie poważna i potencjalnie brzemienna. Wcale się nie wygłupiam! Krótki przypis na następnej stronie, gdzie autor mówi co następuje:
W Macedonii w dziewiętnastym wieku Serbowie, Bułgarzy i Grecy, wszyscy oni zakładali szkoły dla ludności antytureckiej. Jeśli zdarzyło się tak, że w jakiejś wiosce uczono serbskiego, także następne pokolenie składało się z fanatycznych Serbów. Obecna siła tych "narodów" stanowi zatem prostą konsekwencję wcześniejszej polityki edukacyjnej.
Przeczytajcie to sobie kilka razy, jeśli mogę Was o coś prosić. Nauczcie się może na pamięć. Przemyślcie. Zastanówcie się nad edukacją jako taką, nad edukacją bandy Tuska, nad edukacją Unii "Europejskiej"... Nad edukacją autentyczną. Nad Tygrysizmem wreszcie, oraz mądrością wypływającą z Magnum Opus, z Ardreya i... z tego blogaska też. (Ty też Adasiu jesteś o to proszony, choć wiem, że Ci trudniej.)

triarius

niedziela, grudnia 01, 2013

O szczęściu - część 5

Jednak sobie chyba po prostu w tym odcinku zrobimy podsumowanie. Miałbym jeszcze sporo ciekawych, mniej lub bardziej "naukowych", rzeczy do powiedzenia o szczęściu, ale skorośmy sobie już powiedzieli to, co uważam za najważniejsze dla naszych blogaskowych celów, to właściwie po co? Po co, skoro mnie już to trochę zmęczyło, a ew. Czytelnik dostał już pointę?

(Zmęczyło mnie głównie chyba dlatego zresztą, że, jak w wielu podobnych przypadkach, ułożyłem to już sobie dokładnie w głowie, a teraz trzeba by to wszystko wulgarnie z tej głowy "spisać". Bardzo mało twórcza robota, jeśli już samo formułowanie zdań nie stanowi dla kogoś wielkiego wyzwania.)

Więc powtórzmy sobie, w innej nieco formie, naszą konkluzję. Plus ew. jakieś praktyczne i życiowe wnioski, jeśli się uda. A zatem...

Duża część obecnej, wszechświatowej już niemal, machiny indoktrynacji i propagandy ma na celu przekonanie leminga, że jest niesamowicie szczęśliwy. Plus dodatkowo (i co zapewne jest o wiele prostsze) przekonanie go, że nigdy nie istnieli tak szczęśliwi ludzie, jak dzisiejsze pokolenie lemingów...

Że wszyscy poza lemingami są głęboko nieszczęśliwi i przeżarci zawiścią wobec świata - z lemingami i elitami na czele. (I że to z ich winy nie wszystko zawsze jest w życiu leminga idealne, na razie, ale na to się przecież zaradzi.) Że kiedy leming w jakiejś chwili nie jest do obłędu szczęśliwy, widocznie nie dość jest w owej chwili lemingiem, widać jakieś wrogie miazmaty na chwilę go zainfekowały... (Popraw się lemingu, dla twojego własnego dobra!)

I tego typu rzeczy, bo może jeszcze nie wszystko wspomniałem. Najważniejsze jednak jest to, że leminga przekonuje się na wszelkie sposoby, że szczęśliwy. Co składa się z paru elementów, bo to też nie jest aż taka prosta robota, o nie! Po pierwsze - definicja szczęścia. O czym już sobie w poprzednich odcinkach wspomnieliśmy zresztą.

Po drugie - takie kierowanie świadomością leminga, aby koncentrował się niemal wyłącznie na momentach "dobrej zabawy" i ogólnie zadowolenia z życia, a pozostałe momenty, mniej przyjemne albo po prostu liberalno-depresyjne: swoją koszmarną przeważnie pracę, całe to wypełnianie druczków, uśmiechanie się do obcych lub wprost nieznoszonych ludzi, wszystkie te męczące i bezsensowne gadki, które trzeba uprawiać, żeby funkcjonować jako leming, jako "prywatny przedsiębiorca", jako "człowiek sukcesu"...

Wszystko to zapominać jak szybko się da, uciekając myślami i wyobraźnią do następnego "clubbingu". Albo wspominając z rozczuleniem poprzedni "clubbing". Wcale to nie jest takie głupie ze strony tych globalnych realliberal-macherów, trzeba im to przyznać! Jest w tym całkiem sensowna praktyczna psychologia, jakiej, nawiasem mówiąc, zdaniem Pana Tygrysa, cholernie brakuje na prawicy. (Oczywiście nasza miałaby cele nie tylko inne, ale wprost przeciwne, jednak ona dziś po prostu nie istnieje. Mimo Panatygrysich wysiłków.)

Bardzo długo można by to opisywać, ale chyba najlepiej będzie (o ile ktoś się na tyle przejął tym, co napisałem), jeśli P.T. Czytelnik sam teraz na ten temat chwilę pomyśli. Wtedy chyba powinno stać się jasne o co tu chodzi, i czy mam rację.

No a jakie z tego (o ile mam rację, oczywiście) wnioski? Na przykład taki, że warto by było godzić w leminga poczucie szczęścia, czy raczej, żeby to precyzyjniej określić - w jego poczucie, że:

1. jest najszczęśliwszym pokoleniem w historii;

2. że każdy poza lemingiem (i zupełnym ew. idiotą o szczęśliwym usposobieniu) jest okrutnie nieszczęśliwy, żyjąc w ciągłym lęku, rozpaczy i seksualnej frustracji;

3. że ew. zadowolenie leminga z własnego życia wynika ściśle i wyłącznie z jego statusu leminga właśnie; no i najważniejsze, choć i najtrudniejsze zapewne...

4. że leming jest, czuje się, naprawdę szczęśliwy.

Co do punktu 4., to sądzę, że należałoby to robić przez odwracanie jego świadomości od tych wszystkich clubbingów i Tańców z Idiotami, nakierowując ją na leminga wszawą codzienność, czyli te wszystkie formularze, sztuczne uśmiechy, pieluchy dla dorosłych... Setki, jeśli nie tysiące spraw, które czynią jego życie nędzniejszym i marniejszym od życia większości niewolników na dawnych plantacjach. To jeden praktyczny wniosek, ale chyba niebylejaki, prawda?

No to może jeszcze mały remanent. Powiem, może mi się to kiedyś przyda, co jeszcze miałem do napisania o szczęściu, ale to już nie tym razem. Miałem do napisania o tym doświadczeniu, w którym jakieś biedne źwierzątko samo sobie pobudzało elektrodą ośrodki mózgu odpowiedzialne za uczucie przyjemności.

I ani nie jadło, ni nie spało, aż zmarło. I o tym też chciałem powiedzieć, w nawiązaniu, że poczucie zadowolenia, które się ze szczęściem oczywiście bardzo mocno wiąże, pełni istotną biologiczną funkcję (a od biologii raczej szybko nie uciekniemy, czytać Ardreya!), z czego też wynika, że bardzo długo szczęśliwi i zadowoleni raczej być po prostu nie możemy, bo byłoby to z punktu naszego przetrwania i naszej biologii "niepolityczne".

Poczucie czy przekonanie, iż nasze własne życie jest "szczęśliwe", musi więc z konieczności wynikać z czegoś innego i o wiele bardziej złożonego. (N'est-ce pas?) To musi być naprawdę niesamowicie złożony proces, zapewne wprost nie do "naukowego" zbadania kiedykolwiek. W związku z czym, jakiż tu potencjał (że wrócę do naszej głównej myśli) dla manipulacji, propagandy, "wychowania", "edukacji" i innych clubbingów!

Nie tylko zapewne tych rzeczy, bo może być tu i jakiś hiper-pozytywny potencjał, ale potencjał "satanistyczny" jest, przy dzisiejszych środkach i dzisiejszej sytuacji, przeogromny. No a PRAWICOWE I SENSOWNIEJSZE OD LEBRALNEGO SZCZĘŚCIE, spyta ktoś? Bardzo dobre pytanie, odpowiem! Sam się tą sprawą (drogi Adasiu) w wolnych i gnuśnych chwilach zajmuję od lat. Nie mówię, że do żadnych wniosków nie doszedłem, ale do "naukowości" tym moim wnioskom wciąż daleko, i tak chyba być po prostu musi.

Całkiem możliwe mi się jednak wydaje, iż owo niezwykle skuteczne i chyba niezwykle zaciekłe, przemilczanie i ignorowanie Ardreya przez obecny establiszmęt, globalny, może w znacznej mierze wynikać właśnie z tego, co ten Ardrey czyni z leminga przekonaniem o własnej niesłychanej szczęśliwości i tych wszystkich, związanych z ową kwestią, sprawach, które wymieniłem w punktach powyżej.

Nie wiem jak dla leminga - choć co któryś musi przecież być dość bystry, by kiedyś z nudów Ardreya zacząć czytać i coś z niego zrozumieć (gdyby oczywiście dano mu taką szansę) - no ale dla ludzi sensownych, nie mówiąc już dla Tygrysistów, te wszystkie źwierzątkowe i ludzio-pierwotne sprawy, jak się w to wczuć i trochę pomyśleć, dają do myślenia. Nie tylko zresztą te.

I to by w sumie było na tyle. Zresztą niemal powiedzieliśmy sobie to, cośmy mieli do powiedzenia na kiedyś, tylko krócej, ale może wystarczy i to akurat dobrze, że krócej. Być może zresztą ten tekst nie ma wiele sensu i jest niestrawny, ale to może tak działać (oby!), że ktoś połknie sam problem szczęścia i dojdzie do własnych wniosków, które okażą się, o dziwo, podobne do moich... To, jak sądzę, by było fajnie i nawet pożytecznie. Co najmniej dla samego "delikwenta". (Żeby to tak wdzięcznie, choć obiektywnie bez sensu, określić. Ale jak niby można by inaczej to wyrazić? Czy jest na sali TW?)

triarius