Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Napierniczak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Napierniczak. Pokaż wszystkie posty

niedziela, listopada 28, 2010

Krótka rozprawa między Panem Tygrysem, Ayn Rand i Napierniczakiem

W sieci ciekawych rzeczy co niemiara. Ostatnio na przykład trafiłem na takiego geniusza z MENSA'y, któren za pięć dolarów podejmował się wykazać związek pomiędzy dwiema dowolnymi rzeczami... Słuchajcie słuchajcie - w SZEŚCIU krokach! Jest ponoć takie prawo natury, że istnieje sześć stopni swobody, i dlatego tych kroków może być do sześciu. Tak przynajmniej wynikało z tego, co ów geniusz tam pisał.

Mnie się jednak widzi, że sześć kroków w takim błahym zadaniu to łatwizna. No bo weźmy sobie na przykład mnie z jednej, i Ayn Rand z drugiej. Czy jest coś bardziej odległego drug od druga? "Ogień i woda", ktoś tam sugeruje? A już widzę kto. Nie pierniczcie mi tutaj Napierniczak, bo wam...! Dobrze, zgoda, bez niecenzuralnych słów. Co do zachowań nic nie obiecuję. Jednak tyle powiedzieć muszę, że ogień i woda to jest stare małżeństwo w porównaniu z Ayn Rand i Panem Tygrysem. I dodam, że Napierniczak to dureń. (Won zresztą komuchu z mojej klasy, nikt cię tu nie zapraszał. Skąd się w ogóle tu wziąłeś?!)

A jednak... I nie mówię ja o tym, że podobały mi się dwa teksty rzeczonej Ayn, co one były w jednej książce, co ja ją swego czasu kupiłem. A jeden to nawet bardzo, i aż traktowałem o nim kiedyś na tym blogu. Ale pomijając ten niewielki drobiazg, między tą panią a mną istnieje takie oto pokrewieństwo, że ona też zaleca, by wychodzić od spraw najbardziej zasadniczych - od zasad po prostu... Nie w sensie, jak postępować, by być cacy, i którym widelcem wycierać nos... Czy jak to tam było.

W każdym razie, na ile zrozumiałem (z książki o giełdzie zresztą, dwutomowej, pt. "Trader Vic") chodzi o to, że trza zrozumieć podstawowe zasady działania takiego czegoś, potem zaś dopiero... I zapewne z tych zasad, tak się domyślam... Dochodzić do tych wszystkich drobnych i ślicznych szczególików. (Tu nie od rzeczy będzie wydać z siebie "ach!" Prawda, że było nie od rzeczy, a nawet à propos?)

Ta zasada wydaje mi się należeć do tych, z którymi każdy prawie bez protestu się zgodzi, a potem będzie ją nagminnie (jak to gmin, znaczy) gwałcił. I to nie w sensie erotycznej (ach!) agresji, tylko po prostu jakby nie istniała. Znaczy, wcale nie zrozumiał, o co chodzi. Zgodził się, bo lubi zasady ogólne i mętne (w sensie dla niego samego niepojęte). Im mętniejsza i ogólniejsza - tym lepiej!

Przykład? Proszę bardzo! Czy ja kiedykolwiek wam ludzie żałowałem przykładów? Pouczających i zakończonych morałem? No to właśnie! Słuchać i nie przerywać! Więc taki ktoś wymyśla zasady, na których ma się opierać przyszła Polska. Przeważnie chodzi o Konstytucję (ach!). Co to ona ma być krótka... Jakby to miało wielkie znaczenie w realu, jaka ona jest. Jakby to nie był tylko kawałek świstka. No dobra, trochę się wkurzyłem, ale ja nie o tym.

Więc wymyśla taki mądrala tę konstytucję: ma być Suwerenność, Katolicyzm i Wolny Rynek. To taki przykład, ale, o ile te pierwsze rzeczy się zmieniają, w jakichś tam granicach przynajmniej, to ta trzecia jest NIEZMIENNA! Zawsze muszą być trzy, oczywiście. I tak zadziwiające, że, skoro WSZYSCY tę trzecią mają, to nie stoi ona na PIERWSZYM miejscu, ino zawsze na trzecim. (Może chodzi o to, że omne trinum perfectum? Ale też chyba nie do końca zrozumieli. Mi nie chodzi o to, że one są trzy, ino że ta akurat wzniosła sprawa zawsze jest trzecia. Ciekawe psychologiczne zjawisko, ale zostawmy je na razie na boku, mając pilniejsze sprawy.)

Mnie chodzi o to (poza giętkim językiem, oczywiście), że o ile sprawy w rodzaju Suwerenności czy Katolicyzmu to są... Byty chyba, gdybyśmy mieli gadać metafizyką... Ale to nie jest "metafizyka" w sensie takim, jak ludzie mówią "Jesień średniowiecza" o jakichś rozróbach, nie czytawszy nigdy znakomitej książki Huyzingi. (Co ona przecież jest i po polsku, jakby ktoś się poczuł.) Chodzi po prostu o to, że byt, z tego co pamiętam, to pojęcie właśnie należące do metafizyki. Która, z drugiej strony, z tego co pamiętam, jest właśnie "nauką o bycie".

Zatem rzekę, że o ile Katolicyzm czy Suwerenność można, a nawet chyba należy, traktować jako samodzielne byty, to "wolny rynek" jest hipostazą, czyli bytem urojonym, a w każdym razie wtórnym, który ludzie z upodobaniem traktują, jako byt samodzielny. To jednak może być zbyt trudne dla wielu, nawet zdrowych na umyśle ludzi (a może właśnie dla nich najbardziej?), a zresztą nie najważniejsze.

Ważniejsze, w moich oczach... (Ludzie, ten Napierniczak znowu wsadza nam tu do klasy swoją wredną mordę! Dajcie mu parę razy w ryj i wracajcie do ławek, ale galopem!) Ważniejsze, w moich oczach, a do tego mniej metafizyczne, jest to, że tamte dwie sprawy, byty znaczy... Żebym już ich nie musiał za każdym razem wymieniać, to są bezwzględne WARTOŚCI... Inaczej wartości BEZWZGLĘDNE. Natomiast "wolny rynek" to coś takiego, w tej konstytucji znaczy, jakby ktoś, jako to swoje trzecie super-hasełko, zażyczył sobie "i żeby wszystkie autobusy miejskie były żółte!"

Ta wielkomiejska żółć może mieć jakieś tam zalety, niewykluczone nawet, że ogromne, ale jednak to tylko ŚRODEK do jakichś innych wartości. Czyli wartość... Jakby to rzec... Nieważne. Niech będzie "wtórna". (Jak butelka do skupu, czy inna makulatura.) Na przykład "powinny być żółte, bo ja kocham żółty, a jak kocham, to jestem szczęśliwy, szczęście zaś to najwyższa wartość (epikurej taki z niego, znaczy)... I wszyscy ludzie powinni poznać to szczęście, które daje żółty kolor (tutaj etyczny socjalizm)... Czy jakoś tak.

W sumie ta autobusowa żółtość... Tak jak i ten "wolny rynek" - mają czemuś SŁUŻYĆ. Jakimś WYŻSZYM wartościom (związanym z etyką, w tym jest rzecz, jak sobie w mym nieuczonym, Gadaczem nieskażonym móżdżku podejrzewam). Lewizna może to sobie jakoś inaczej widzieć, ale co mnie to? Dla prawicy, jak ja to rozumiem (dużo tego, ale w końcu to są moje poglądy i żadnym niezbitym argumentem, ani nawet żadnym Gadaczem, się nie podeprę), wszystkie te wartości, o które należy walczyć, których należy bronić... Dla których należy ZNOSIĆ (w sensie "ścierpieć") państwo...

No, chyba, żeby ktoś na temat państwa dostał akurat orgazmu... (Znowu?! Znowu chyba mignęła mi morda tego buca! Nie tego z wąsami, tylko... Sami wiecie. Tym razem obijcie mu tę mordę PORZĄDNIE, bo inaczej zrobię niezapowiedzianą kartkówkę i będą same pały.) Jednak, jeśli dostaje na temat państwa orgazmu, to może to jednak nie jest całkiem ta sama prawica?

Czyli, zgodnie z zasadą "cośtam dać rzeczy słowo" - nie powinno się to "prawicą" nazywać. Albo też my powinniśmy się inaczej nazwać. Innego wyjścia, być może, nie ma. Choć być może taki orgazm na temat Państwa (ach!) - choć z samej swej natury przecie niejako HEGLISTYCZNY - może być "prawicowy" i nie stanowi aż tak istotnej różnicy? W każdym razie, jakby to tam nie było, ten "wolny rynek", albo jest PRZEJAWEM czegoś "większego" - jak WOLNOŚCI tout court - albo też do czegoś "większego" PROWADZI! Na przykład do wolności - czemu nie?

"Suwerenność", z drugiej strony, jest, dla prawicy, jak ja ją rozumiem, wartością SAMĄ W SOBIE. W sensie, że JEST wartością i nie musi prowadzić do niczego innego, żeby tą wartością być. MOŻE prowadzić do innych wartości - w sensie "wspomagać je" - co jest dodatkowym bonusem, ale nie jest wcale konieczne. Zdziwi się ktoś, że suwerenność wydaje mi się być jakimś takim... Jak to rzec? "Samodzielnym etycznym bytem"... To mniej ważne... Ale także i WARTOŚCIĄ SAMĄ W SOBIE, choćby w znaczącej części, jeśli nie całkowicie (tegom bowiem nie rozpracował) ETYCZNĄ.

Dla mnie to jest tak, i, jak sądzę, dla "prawicowca" w takim sensie, jak ja to pojmuję, że: wolność to wartość naprawdę ogromna - choć może, jeśli uwzględnimy sprawy czysto RELIGIJNE, nie najwyższa, ale KONIECZNA do osiągania tych najwyższych (przynajmniej w katolicyźmie, a to nam na razie starcza z nawiązką). Zaś na ziemi i w tym ziemskim realu, to jest, przynajmniej dla mnie, wartość OGROMNA. I całkiem mi wystarcza, by ją postawić w rzędzie ze wszystkimi innymi NAJWYŻSZYMI wartościami.

(Ja w końcu człek całkiem świecki, więc mam z tym znacznie prościej. Nie muszę ryzykownie balansować na luźnej linie awerroizmu, bez czego - nie oszukujmy się! - nie da się dziś być katolikiem i żyć wśród ludzi. W każdym razie białych i "cywilizowanych".)

Krótko powiem, bo już późno, a kawałek całkiem jak ambitna rozprawa doktorska (no, niech ktoś zaprzeczy! Gadacz? Napierniczak? a, nie ma już tu tego pacana)... Nie - spokojnie! - mnie chodziło tu nie o puszenie się, ino o samą długość. No więc, mamy wolność i mamy NARÓD. Któren jest, jako rzekł kard. Wyszyński, "rodziną rodzin". Czyli poniekąd - jak rodzina to takie "rozszerzone ja" - tak samo naród jest "rozszerzonym ja". "Ja" luźniejszym, że tak to określę, ale za to o wiele WIĘKSZYM. Czyli, jak przeważnie bywa, coś za coś - coś zyskał, coś stracił.

No i tak wolność tego "rozszerzonego ja" JEST autentyczną, pierwszorzędną (etyczną, choć może nie tylko etyczną) WARTOŚCIĄ. W odróżnieniu od "wolnego rynku" na przykład, któren może być (co ja tam wiem?) sprawą PRZECUDOWNĄ, ale jednak pierwotną, pierwszorzędną wartością NIE JEST! Sam w sobie jest przecież NICZYM - cała jego wartość (jeśli mamy wierzyć jego WYZNAWCOM) wynika ze spraw, do których on (jeśli mamy wierzyć...) PROWADZI, albo których jest PRZEJAWEM.

I to by było na tyle. W ogóle miałem pisać o czymś innym, to zaś com tu napisał, miało być do tamtego wstępem. Chciałem mianowicie (ach jak ja umiem rozbudzać żądze i pragnienia!) pomęczyć znowu moję genialną definicję prawicowości. Że to jest "W sumie nic innego, niż tylko raczej dać w dupę, niż wziąć". (Co nie jest, nawiasem, ściśle biorąc tym samym, co "dawanie w dupę Napierniczakom tego świata", choć niedalekie.)

Jednak, jako tuszę (a nikt mi się chyba tu nie odważy zaprzeczyć?) odwaliliśmy tu sobie niezły kawał filozoficznej pracy u podstaw, co też nie jest bez wartości. A poza tym udało nam się pozbyć, na jakiś czas przynajmniej, z klasy Napierniczaka. Który tę dzisiejszą lekcję zapewne na długo zapamięta, choć nie całkiem w ten sam sposób, co wy, moje drogie dzieci. Bo jeśli ją zapomnicie, to nie chciałbym być w waszej (cętkowanej) skórze! Niedouki moje kochane.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

P.S.  A poza tym powiem, że znakomity, ociekający Spengleryzmem-Ardreyizmem tekst, w dodatku z głębi trzewi nastojaszcziego naturszczika (co to Spenglera z Ardreyem nie czyta, bo i po co, a i innych od czytania odstręczy, no bo czemu nie) tekst napisał właśnie Nicek. (O Tygrysiźmie nie wpomnę, bo się Autor obrazi). Zawsze gość pisze znakomicie, w sensie warsztatowym, nierzadko z sensem, ostatnio nawet z reguły, ale ten ostatni tekst trafia byka w samo... Powiedzmy oko. Szczerze polecam! Oto on: http://nicek.info/index.php/2010/11/27/wszyscy-jestesmy-szlachcicami/

poniedziałek, maja 24, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 2)

c.d. (Deus voluit!)

Feministyczny diabełek z naszego przykładu był pojedynczy, ale opisana powyżej strategia z reguły wymaga jednak rozpisania na wiele głosów - zgodnie zresztą ze swą "napoleońską" dewizą. Istnieje jednak istotny wariant tej strategii, polegający na tym, że sama ideologia jest tak zawikłana i tak pełna sprzeczności, że - przynajmniej z założenia - każdy tam może znaleźć coś dla siebie i nie sposób tego skutecznie zaatakować, a co dopiero wywrócić czy zatopić. Porozmawiajmy teraz nieco o właśnie tego typu ideologiach.

Na myśl od razu przychodzi marksizm, ze swymi niezliczonymi avatarami. Freudyzm, także pełen avatarów (z których wiele jest także avatarami marksizmu), to inny ważny przykład tego typu teorii, czy może raczej ideologii.

Różnica pomiędzy taką wewnętrznie sprzeczną ideologią, a tym, co próbowałem opisać poprzednio, nie jest, wbrew pozorom ani radykalna, ani bardzo wyraźna. Aby dało się ją rozpisać na głosy, dana ideologia musi być także, ze swej natury, bardzo niespójna i chaotyczna. Gdzież więc różnica?

Różnica polega na tym, że tam (na przykład w feminiźmie, czy w ogóle lewactwie) to jest niejako "luźna federacja" różnych poglądów różnych ludzi,  tutaj zaś jest to zasadniczo jedna ideologia, tyle że tak zawikłana, pokrętna i pełna przeciwieństw, że znajdzie się tam coś dla każdego, a na każdy atak można odpowiedzieć, że atakujący nie rozumie, albo że koncentruje się na sprawach nieistotnych.

Aż kusi mnie, żeby zająć się tymi poszczególnymi ideologiami i poznęcać nad nimi, ale nie dajmy się pokusom odciągać od naszego zasadniczego tematu! Zanim przejdę do następnego typu niewywrotnych teorii i niezatapialnych ideologii, powiem tylko, że te "rozpisane na głosy" ideologie od tych "wewnętrznie niespójnych" może dzielić to, że u jednych nie ma żadnej "świętej księgi" - uznanej przez wszystkich wyznawców i wyznaczającej kanon prawowierności, a u drugich jest.

To zasadniczo różnica pomiędzy "Nazywam się Marks i muszę wreszcie wymyślić jakiś 'marksizm", żeby dzieci mnie nie lekceważyły, a ta cycata wdowa z naprzeciwka...", i "Jaki tu jeszcze nabrzmiały problem mogłaby lewica wziąć na warsztat? Dola kobiety jeszcze chyba wolna... No to opracowujemy!" W tym drugim przypadku każdy sobie wymyśla własną mini-ideologię i te mini-ideologie otrzymują tylko wspólną nazwę i ew. placet jakiegoś Sanhedrynu czy innego Kominternu.

Oczywiście i tu i tam mogą występować - i rzeczywiście występują - heretycy, reformatorzy, nawołujący do powrotu do źródeł fundamentaliści, więc sprawa jest jeszcze o wiele bardziej skomplikowana. Nam jednak to na razie musi wystarczyć.

Teraz trzeci i ostatni typ niezatapialnej, gwałcącej Poppera ideologii, jaki udało mi się dotychczas odkryć. Metodę stosowaną tutaj nazwałem na własny użytek "Pudełkiem do pizzy". Za chwilę powinno się wyjaśnić dlaczego. Ta metoda - w odróżnieniu od dwóch poprzednich - jest już całkiem  wyrafinowana, przynajmniej w swych bardziej intelektualnych zastosowaniach. Do tego, choć stosowana często, dotąd wydaje się nie być rozpoznana i intelektualnie rozpracowana.

My, aby ją wreszcie rozpracować, dokonamy naukowego eksperymentu. (Łał!) Teraz będzie dokładny przepis. Odszukujemy tę ulotkę pizzerii "Lazzarone", co nam ją przedwczoraj wsadzili w drzwi, a my (z wrodzonej gamoniowatości) śmy ją gdzieś położyli, zamiast od razu wyrzucić. Odszukaliśmy. Brawo! Patrzymy. I co widzimy? "Kup pizzę, by ją zjeść! Dowóz za darmo w promieniu 30 km! Promocja: dwa kaparki w cenie jednego! Tylko do końca tygodnia" Niżej fajny obrazek przestawiający grupę młodych ludzi szczęśliwych jak w raju. Pod nim, bardzo dużymi literami: "Kup dwie 40-centymetrowe pizze, a dostaniesz pizzę o średnicy 5,5 cm całkiem za darmo!"

Dzwonimy i zamawiamy pizzę. W końcu ją nam dowożą. Zjadamy ją z pomocą sąsiada, którego żona wyszła dłuższy czas temu do koleżanki i on się boi sam w domu siedzieć. Pudełko zachowujemy! Pozbywamy się sąsiada, mówiąc mu, że zaraz może do nas wpaść jeden kaczysta. Papierową serwetkę, którą nam dali razem z pizzą, zachowujemy na jakąś uroczystą okazję. Ostatni rzut oka na logo firmy, napis "SMACZNEGO!" i uśmiechniętą buźkę. Potem serwetkę starannie składamy i chowamy do kredensu. Po czym robimy głęboki wdech, równie głęboki wydech... I rzucamy wszystko ze stołu, pozostawiając na nim jedynie nasz cenny nowy nabytek - pudełko od pizzy, cośmy ją przed chwilą z sąsiadem zjedli.

Pudełko leży na stole. Dmuchamy w jego kierunku. Potem mocniej. I jeszcze mocniej. Pudełko nadal leży (a przynajmniej powinno, jeśli prawa fizyki i konstrukcja pudełek do pizzy tam u was są podobne do tych tutaj). Trącamy pudełko palcem. Nadal nic się wielkiego nie dzieje - nadal leży, choć o parę centymetrów dalej. W końcu siadamy wygodnie i czekamy na jakieś niewielkie trzęsienie ziemi i niewielkie tornado. Chyba, że nam się bardzo spieszy - wtedy uznajemy pierwszy etap naszego eksperymentu za zakończony bez tej jego końcowej, opcjonalnej fazy.

Teraz wyciągamy z naszego eksperymentu częściowe wnioski. Myślimy, myślimy... I wychodzi nam, że pudełko od pizzy leżące sobie płasko ma naprawdę niezłą stabilność. Byle co go nie ruszy, nie mówiąc już - wywróci! Wszystko zatem jest z nim super? W zasadzie tak, ale... Przyznać to dość trudno, jednak dałoby się ewentualnie stwierdzić, że to pudełko ma niezbyt wielką wysokość... Czyli pod względem wysokości nie jest ono - w tym konkretnym położeniu - przesadnie ambitnym rozwiązaniem. Jednak, jako się ustaliło, stabilne i NIEWYWROTNE to ono z pewnością jest. I to się liczy!

Dobra, teraz druga faza eksperymentu. Stawiamy nasze pudełko na jego wąskim brzegu. Co widzimy? Od razu oczywiście serce nam się raduje, bowiem wysokość zwiększyła się niepomiernie i teraz jest to już naprawdę ambitna propozycja! Jak ze stabilnością? No więc... Prawdę mówiąc... Ze stabilnością, tak? Całym zdaniem? Ze stabilnością... To z nią jest tak... Że nie jest najlepiej... Może nie całkiem źle...

(Co wy mi tu Napierniczak* pieprzycie za głupoty?! Won komuchu z klasy i nie chcę cię więcej oglądać! Czy ktoś potrafi sensownie odpowiedzieć na to proste pytanie? Ty tam przerośnięty z wąsami też się zamknij! Nie jesteś mądrzejszy od Napierniczaka,. No więc? Tak, dziewczynka z trzeciej ławki?)

I tak sobie metodą dialektyczną ustalamy potrzebne nam fakty. Wychodzi nam, że postawione na swym wąskim brzegu pudełko od pizzy ma naprawdę ambitną wysokość, przy niewielkiej niestety stabilności, a położone na płask - wprost odwrotnie. Co z tego wynika dla naszego wywodu? Cała klasa myśli... Myśli... W końcu wspólnie dochodzimy do wniosku, że gdyby się udało zrobić tak, że gdy potrzeba nam wysokości, to mamy pudełko postawione na sztorc, a kiedy sprawą kluczową jest stabilność, to na płasko... No to wtedy mielibyśmy naprawdę fajne rozwiązanie. Prawda dzieci? (Ciebie z wąsem nie pytam! Zjeżdżaj komuchu z klasy, idź poszukać Napierniczaka, bo to dla ciebie w sam raz towarzystwo.)

A jak się powyższe ma do kwestii NIEWYWROTNYCH TEORII I NIEZATAPIALNYCH IDEOLOGII? Co bystrzejsi uczniowie mogą się już powoli zacząć domyślać, ale my, jako nauczyciel, musimy, siłą rzeczy, wiedzieć więcej. I wiemy. I ujawnimy to, Deo volente, w następnych odcinkach. A wy się w międzyczasie zastanówcie w domu, może razem posuniemy tę sprawę JESZCZE dalej.

---------------------------------------------------------------
* Przy okazji zwracam wszystkim uwagę, że Napierniczak jest MÓJ, MÓJ, TYLKO MÓJ I NIKOGO INNEGO! Mój ci on! Mam na niego patent, prawa autorskie i stoi za mną Prawo Przez duże P! Stanisław Michalkiewicz zawsze pisał nie "Napierniczak", ino "Napieralczak", a to jednak istotna różnica.


triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.