Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niewinność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niewinność. Pokaż wszystkie posty

piątek, października 14, 2011

Zło dobrem

Motto, a nawet dwa (oba N.G. Dávila):

Zło triumfuje jedynie tam, gdzie dobro stało się mdłe.

Ustępstwa wobec przeciwnika napełniają idiotę podziwem.

Jeśli ktoś się ze mną nie zgodzi, że "Zło dobrem zwyciężaj", to jest jedna z najidiotyczniejszych, najbardziej samobójczych zasad, jakie możemy sobie na tym łez padole do tej ziemskiej rzeczywistości aplikować - to, sorry, ale niech dalej nie czyta! I w ogóle rozstańmy się z szacunkiem, ale rozstańmy, bo się po prostu nie dogadamy.

Jak to przeważnie robię, podkreślam, że nie chodzi mi o zbawienie duszy, nie chodzi mi też o osobiste zmagania ze Złym (Szatanem, Belzebubem, Behemotem, czy jak go tam nazwiemy. Swoją drogą ta ilość jego imion jest zabawna, bo Szwedzi mają takie fajne przysłowie, że kära barn har många namn, co się na nasze tłumaczy: "kochane dzieci mają wiele imion". Co się przecież tak ładnie sprawdza np. w przypadku Pana Tygrysa czy Młodego Spengleryzmu.)

Być może Zły rzeczywiście reaguje na dobro tak, jak Mały Głód z reklamy na batonika - co by nawet było bardzo logiczne - ale ziemskie (z przeproszeniem kurw) kurestwo, totalitarna lewizna i psychopatyczna degeneracja na pewno nie. Czyli, jeśli się komuś te rzeczy nie podobają, to albo trzeba sobie znaleźć fajne hobby i o nich zapomnieć, albo też należy się zabrać za ich zwalczanie nieco innymi metodami.

(Oczywiście na jakiś czas rozwiązuje także część tych problemów emigracja, tyle że raczej nie ta, którą nasi rodacy obecnie masowo uprawiają. Zresztą, nie oszukujmy się, oni, te komusze mendy znaczy, wtedy łapki z radości zacierają. Dopóki, w każdym razie, to jest robione tak, jak obecnie.)

Weźmy te ostatnie wybory. Same w sobie to nie jest w sumie temat, który mógłby sensownie zaprzątać takie umysły, jak my tutaj, ale - skoro życie wszy może, odpowiednio opisane, być ciekawsze od życia Aleksandra Wielkiego (co rzekł był chyba Flaubert) - to i tu, jak w kropli wody, przecinają się najprzeróżniejsze linie sił i, jak się na to inteligentnie spojrzy, to wiąże się to ze wszystkim, także ze sprawami, które z pewnością nas tutaj zajmować powinny.

Jedni, i tych jest znaczna większość, widzą w wyniku tych wyborów powód do płaczu. W wyniku samym w sobie. Inni, bardzo jak podejrzewam nieliczni, widzą w tym symptom. Symbol nieuchronnych przemian, symbol nieuchronnego niestety upadku świata jaki znamy i w sumie kochamy. Symbol miażdżącego, przynajmniej na jakiś czas, zwycięstwa czegoś tak paskudnego, że aż się myśleć o tym nie chce...

Choć jednak, jeśli się chce uprawiać prawicowego bloga, trzeba. (Swoją drogą przyszedł mi przed chwilą, w rozmowie z Mustrumem, taki oto bonmot: "Prawicowy bloger - czy może być większy oksymoron?")

Ludzie się dziwią, że platfusy i cała ta @#$%^ targowica (z przeproszeniem Targowicy) są wciąż tacy popularni. ("Wśród Polaków", jak to się w przezabawny sposób określa.) Czemu się dziwią? A dlatego, że nie czytają Ardreya. Ani choćby blogaska Pana Tygrysa. Konkretnie myślę teraz o tym, com pisał zaraz po nieszczęsnych wyborach 2007. Chodzi mi o "instynkt linczu".

Który, jak zresztą prześlicznie przewidziałem, daje rodzimym lemingom (o zagranicznych i zupełnym skurwielstwie już nie wspominając), tak cenną w tych nudnych i beznadziejnych czasach, zdrową rozrywkę, poczucie przynależności do grupy, możliwość dania folgi odwiecznym instynktom drapieżcy. Bo nawet i leming gdzieś w głębi jest właśnie drapieżcą! Rzadko ma okazję sobie nim pobyć, ale właśnie niektórzy dbają o to, by czasem mógł, byle w słusznym kierunku.

(Swoją drogą, to, że człek to drapieżca, łączy, tak zdawałoby się, odległych i potencjalnie, z pozoru w każdym razie, wrogich sobie, myślicieli, jak Spengler i Ardrey. I to jest jeden z istotnych powodów, dla których, łącząc dorobek tych panów, inspirując się nim i żywiąc, Tygrysizm wcale nie staje się automatycznie taką pokraczną hybrydą, jak np. znany nam wszystkim Korwinizm.)

Co myślę o skutkach tych ostatnich (bo teraz znowu o ostatnich) wyborów, o wnioskach z nich i właściwych, oraz niewłaściwych reakcjach, napisałem w poprzednim wpisie. Teraz chciałbym do tego podejść od strony nieco bardziej "ardreyicznej", czyli socjobiologicznej.

Choć oczywiście my te sprawy traktujemy sobie nieco luźno i użytkowo, nie roszczę sobie pretensji do tytułu uczonego, a mądre argumenta różnych światłych Dawkinsów czy Kirkerów całkiem nas nie ruszają. Ja np. widzę, jak ten świat wygląda, widzę jak się zmienia, żyłem nieco wśród ludzi, i to też takich, wśród których Dawkinsy tego świata długo by pewnie nie pożyły... I np. to, co mówi na te tematy Ardrey wydaje mi się o wiele mądrzejsze, niż czyjeś rozszczepianie włosów. A że, mimo wszystko, mam i ścisłe wykształcenie i wiem, co to np. statystyka, więc samą swadą, tytułem naukowym i elokwencją nikt mnie z nóg nie zwali.

Świat jest tak urządzony, że b. często, aby się rozwijać ("o mój rozmarynie rozwijaj się!") musimy dostać w dupę. Od życia, od ludzi, albo nawet od lemingów i gorzej. Przykre, choć może nie dla wszystkich, bo np. dla teologów to by mogło być fajne rozwiązanie odwiecznego i trudnego jak diabli problemu teodycei (Wyrus, jesteś tam? Wiem że mnie nie czytasz, ale to jednak chyba coś dla Ciebie.) Zakładając oczywiście, że jeszcze w ogóle istnieją jacyś teolodzy (poza Wyrusem) o których warto wspomnieć. I że coś sobie z sensem kombinują.

Problem w tym, że łzy, jak mówią mędrcy, mają coś tam wspólnego z endomorfinami i poprawiają humorek. Co by nam częściowo tłumaczyło dlaczego są w ogóle jakieś omegi, gammy i delty, a nie tylko same alfy. W sumie, nie oszukujmy się, ale sobie całkiem walkę o pozycję w stadzie odpuścić, to też spora przyjemność. Tylko że dla jednych na b. krótko, podczas gdy dla drugich niemal na stałe.

A kiedy ci drudzy nie nurzają się w rozkoszach bycia omegą, to albo zapijają mordę, albo oglądają "Taniec z Gwiazdami", albo coś... Czyli np. głosują na Platformę. I wyśmiewają PiSiorów, brzydkie panny, które chciałyby być ważne. Oraz smoleńskich oszołomów podskakujących Putinowi.

Jest i inny sposób na bycie fajną szczęśliwą omegą - który mnie jakoś zawsze się kojarzy ze styropianem i Sentymentalną Panną "S" - a jest nim bycie cnotliwym jak cholera, takim co to muszki nie skrzywdzi, choćby jego mamusi mieli wydłubać oczki, tatusiowi obciąć to i owo tępym nożem, jemu samemu zaś wsadzić wielkiego... w ... Chyba wiemy, o co w sumie chodzi.

Pisał o tej sprawie, lewicowy skądinąd, ale niegłupi Rollo May. Coś tam jego jest po polsku, wydane jeszcze w mrocznych czasach PRL'u, ale pewnie tej książki o "Niewinności" (Innocence w lengłydżu) nie ma. W każdym razie gość tam potwornie krytykuje tego typu postawę, że niech się dzieje co chce, niech wrogowie wyprawiają co im się podoba - ja sobie rączek nie ubrudzę, bo dopóki jestem słodkim chłopczykiem, to, choćby mnie paliła pupa i bolała od przymusowego obciągania drutów szczęka, to jednak jestem niewinny, i to się liczy!

Gdybym nie był niewinny, to w takich sytuacjach byłbym WINNY, w jakiś tam pokrętny sposób, temu, co mnie spotyka (i wydłubanym oczkom mamusi). Jest w tym, nie da się ukryć, niezaprzeczalna logika - jeśli nie-niewinny, to winny, jakby inaczej? Ci wszyscy, co walczą, rzucają się, nienawidzą (choć o nienawiści to ja, triarius znaczy, miałbym sporo do powiedzenia innym razem), stosują agresję - kiedy im się nie uda i cierpią - SAMI SĄ PRZECIEŻ SOBIE WINNI, czyż nie?

Kiedy indziej też zresztą są winni, choć - część przynajmniej tych naszych niewinnych słodyszków skrycie w swych duszyczkach przyznaje, że owoc zwycięstwa może być słodki. Co trochę jednak komplikuje całą ową przecudną arytmetykę. A nawet - choć to tylko najśmielsze słodyszki w całkiem wyjątkowych chwilach potrafią przyznać - sam brak palenia w odbycie, w wyniku NIE BYCIA RŻNIĘTYM weń, także ma niejaki wdzięk.

Co zgrabnie wiedzie nas do hasełka, którym śmy sobie ten wpis otwarli - tego o zwyciężaniu zła dobrem. Do którego zdaje się przyznawać niemal cała nasza tzw. "prawica", jawnie gwałcąc dewizę Pana Tygrysa, że: "Prawicowość to po prostu 'raczej dać w dupę, niż wziąć. Wszystko ponadto to w sumie  fioritury.'" Z czego by wynikało, że istnieją (przynajmniej "u nas", czyli teraz już właściwie u Palikota z Putinem i Merkelą) co najmniej dwie prawice. (Nie licząc kreującej się na prawicę rynkowej lewizny. Totalitarnej pod hiper-wolnościowymi sztandarami. Leming wszystko łyknie!)

Szczerze mówiąc, nie doszedłem nawet do tych wszystkich ważnych, np. ardreyicznych, aspektów tych ostatnich wyborów, o których miałem zamiar, ale wyszło nam to i tak długie, a w dodatku przed chwilą sobie ładnie zawróciliśmy do początku, co jest fajnym formalnym chwytem i musi nas cieszyć. A więc, Deo volente, ważne i ardreyiczne aspekty weźmiemy sobie na warsztat w przyszłości, a na razie do przemyślenia mamy to co jest.

triarius

P.S. Znalazłem "Social Contract" Ardreya w postaci .pdf. Do bezpośredniego ściągnięcia, albo czytania online. To moja ulubiona jego książka (co nie oznacza, żebyście innych mieli nie czytać!).

http://www.resist.com/The_Social_Contract.pdf

Ściągać, czytać i propagować! To nie jest tak trudna lektura, i tak "pod włos" utartych mądrości, jak np. Spengler. To można dawać nawet inteligentnej młodzieży, nie mówiąc już o dorosłych. Swoją drogą, Ardrey był także np. scenarzystą "Ben Hura" i "Trzech Muszkieterów", więc to się naprawdę nieźle czyta.

Przy okazji rzućcie sobie okiem na samą tę stronkę, a szczególnie na jej szczyt. (Choć z naciskiem stwierdzam, że sam jestem tak daleki, jak tylko to możliwe, od wszelkich rasowych ideologii. Moim zdaniem to całkiem nie o kolory skóry chodzi. W dodatku, w niektórych przypadkach powinniśmy raczej zacząć podziwiać tych "kolorowych", którzy jeszcze wsadzają kije w szprychy.)

niedziela, lipca 23, 2006

Co śpiewa w duszy użytecznego idioty?

Nie lubię węży, całkiem mnie nie podniecają robaki, ropuchy pozostawiają mnie chłodnym... Ale przyznam się, że nie jestem całkiem normalny, przepadam bowiem za analizowaniem pokrętnych zakamarków lewackiej duszy! Czasem nawet udaje mi się w tej dziedzinie dokonać pewnych drobnych (?) odkryć, którymi teraz, dzięki temu blogowi, mogę się od razu podzielić z Czytelnikami.


Każde w miarę trzeźwe spojrzenie na naturę człowieka, taką jaka przejawia się choćby w historii ("l'Histoire c'est Psychologie", twierdził Bainville) ujawnia, że ogromną część swych uczynków człowiek robi z pobudek egoistycznych. Jest to stwierdzenie faktu, a nie moralne potępienie - tak po prostu jest, a wobec tego tak być najprawdopodobniej musi. Tak przynajmniej patrzy na tego rodzaju sprawy prawicowiec.

Egoizm jest niewątpliwie motorem naszych działań, głównym, jeśli nie jedynym. Z pewnością są ludzie, kierujący się innymi motywami, czasem nawet wprost altruistycznymi, czyli działającymi wbrew własnemu egoizmowi, ale - przynajmniej w mojej ocenie - są dość nieliczni.

Z drugiej jednak strony tylko paranoik, albo ktoś pragnący z jakichś względów oczernić naturę ludzką, może stwierdzić, że człowiekiem rządzi egoizm NAGI, NIEOGRANICZONY i BEZWGLĘDNY. Większość normalnych ludzi wzdryga się zapewne na samą myśl o świecie, w którym ludzie tak właśnie by się zachowywali.

Warto chyba zadać sobie takie pytanie: co właściwie łagodzi i ogranicza ten nasz wrodzony (wielu powie, że wynikający z grzechu pierworodnego) egoizm? Jeśli ktoś odpowie, że presja społeczna, lęk przed konsekwencjami, zrozumienie że współpraca daje wszystkim zaangażowanym więcej, niż hołdowanie prawu dżungli, to z pewnością będzie miał rację.

Istnieje jeszcze jeden powszechnie spotykany psychologiczny motyw ograniczający egoizm, a czasem nawet skłaniający danego człowieka do zachowań nie mających nic wspólnego z własnym, pojmowanym w powszechnie zrozumiałych kategoriach, interesem, do dziwnych zachowań w rodzaju "kultu dalekiego mesjasza", czyli poświęcaniu się dalekim i obiektywnie obcym sprawom, przy jednoczesnej ślepocie na sprawy bliskie i istotne. Jest to zachowanie dość typowe dla lewicowców, szczególnie zaś dla ich wariantu "użyteczny idiota".

Zastanawiałem się ostatnio nad tymi wszystkimi sprawami i stwierdziłem, iż właśnie w tych czynnikach ograniczających naturalny ludzki egoizm jest jedna z najważniejszych różnic między lewicowcem, a prawicowcem. Różnica psychologiczna, bowiem przekonany jestem, że to właśnie psychologia najmocniej dzieli obie te postawy.

Czynniki ekonomiczne, często uważane za najistotniejsze, mogą zarówno wynikać z psychologicznych, jak i na nie wpływać, zależność jest dwukierunkowa, jednak w moim przekonaniu nikt nie jest naprawdę lewicowcem nie mając psychiki lewicowca, to coś nawet głębszego od samych poglądów, choć jasne, że poglądy MAJĄ ogromne znaczenie i wpływają na psychologię (oczywiście ze wzajemnością).

Otóż moja teza jest taka: egoizm prawicowca jest ograniczony przede wszystkim przez uznanie faktu - mniej lub bardziej świadome, mniej lub bardziej instynktowne - że jednostka pozbawiona społecznego oparcia jest niemal bezsilna. Czyli, że rodzina, naród, "mała ojczyzna", cywilizacja, wspólnota istot żyjących ("ludzkość" w dość niewielkim na ogół stopniu, choć np. katolicyzm, jeśli dla kogoś jest ważny, bardzo znaczenie tej wspólnoty podnosi), to do szppiku kości naturalne grupy i ich sukces lub porażka stanowią o sukcesie lub porażce należącej do tej wspólnoty jednostki.

Czynnik najsilniej ograniczający naturalny egoizm u rasowego lewicowca jest inny. (Zwracam uwagę, że mówię o "psychologicznej lewicowości" - moim zdaniem ktoś może przewodzić partii głoszącej super-lewicową doktrynę, i psychologicznie lewicowcem nie być: przykładem choćby Stalin, który miał więcej wspólnego z szefem mafii, niż zachodnioeuropejskim lewakiem.) Otóż "rasowy lewicowiec" nie jest egoistą przede wszystkim dlatego, że myśli w kategoriach "a gdyby wszyscy tak samo robili?".

Działa to zresztą w obie strony. W pacyfiźmie jest to strona "pozytywna", lewicowiec mówi sobie tak: "jeśli ja odmówię noszenia karabinu, jeśli to mój kraj się rozbroi, to przecież inni też tak mogą postąpić, więcej - prędzej czy później zrozumieją, że tak postąpić TRZEBA!". Co jest oczywiście ewidentną bzdurą i chciejstwem, bo sama teoria gier wykazuje, a nie jest to trudne do zrozumienia nawet bez żadnej ścisłej analizy, że gdyby się wszyscy oprócz jednego rozbroili, to ten jeden z miejsca będzie mógł z nimi zrobić do zechce. I z pewnością zrobi.

W stronę "negatywną" ma to znacznie więcej zdrowego sensu. Są to te wszystkie lęki, mniej lub bardziej racjonalne, często faktycznie dość racjonalne, że "jeśli ja coś zrobię nie tak, to inni też będą tak robić, a wtedy wszyscy, ze mną włącznie, ucierpimy". Szczególnie, że negatywny przykład tego rodzaju naprawdę bardzo szybko z reguły rozkłada spójność grupy. W tym nie ma więc żadnej metafizyki, jaka stanowi podstawę "rozumowania" pacyfistów.

Jest to poniekąd rozumowanie analogiczne do tego, które przedstawiłem jako "prawicowe", tylko tam było ono "pozytywne" - nakierowane na pozytywne aspekty działania drużynowego, tutaj zaś "negatywne" - skoncentrowane na ewentualnych negatywnych skutkach braku współdziałania, plus dodatkowo na karach wymierzonych egoiście przez innych członków grupy. Nie jest to więc wcale rozumowanie naiwne czy absurdalne. Właściwie to zasługuje na lepszą nazwę... Nazwijmy je może "neutralnym negatywnym" motywem hamowania własnego egoizmu. (Albo może "centrowym negatywnym". Ale to był tylko żart.)

Do wymienionych motywów, przypomnę, że były to "motyw prawicowy" (korzyści ze współpracy w grupie, z którą się dana jednostka w dużym stopniu utożsamia), "motyw lewicowy pozytywny" (bardzo widoczny np. w pacyfiźmie), oraz "motyw neutralny negatywny" (nie pozbawiony rozsądku, ale wynikający jednak z poczucia przymusu).

To jednak nie wszystko. Udało mi się zidentyfikować jeszcze jeden motyw, bardzo charakterystyczny dla lewaków, i chyba mało dotychczas rozpoznany. Nie całkiem nierozpoznany jednak, bowiem znany lewicowy (choć niegłupi) psycholog Rollo May poświęcił mu całą książkę. Nazywała się chyba "Power and Innocence", w każdym razie na pewno coś o "innocence", czyli niewinności.

Rollo May ukazuje ten psychologiczny motyw w wielu jego przejawach i uważa go za coś z natury złego. Odbył zresztą kilkanaście lat temu w czasie swej wizyty w Szwecji rozmowę na ten właśnie temat z ówczesnym szwedzkim premierem i liderem partii socjaldemokratycznej Ingmarem Karlssonem. W rozmowie tej był bardzo krytyczny wobec szwedzkiej socjaldemokracji, a o ile pamiętam zarzuty opierały się w dużym stopniu właśnie na owej "niewinności".

Czym jest ta "lewicowa niewinność". Nie będzie to łatwo normalnemu człowiekowi w niewielu słowach wytłumaczyć, ale spróbuję. Każdy był kiedyś dzieckiem, może część czytelników pamięta jeszcze jak to było i jak wtedy się patrzało na świat. Więc ta "niewinność" polega właśnie na takim dziecinnym przekonaniu, że "jeśli będę grzeczny, to nic mi się nie może stać". (To było jeszcze dość proste, zgoda?) Ma jednak swój dalszy ciąg, którym jest przekonanie, że "nawet jeśli coś mi się złego stało, choć byłem grzeczny, to i tak wtedy moja niewinność stawia mnie w jakiś sposób w lepszej sytuacji, niż gdybym grzeczny nie był".

Jest to w sumie przekonanie, że słabość jest z samej natury czymś dobrym, zaś siła (nawet nie "przemoc", tylko właśnie "siła", choćby bierna) - z samej natury czymś złym. Jest to nastawienie moim zdaniem tak sprzeczne z wszelką prawicowością, jak to możliwe. A do tego głupie i paskudne, i to potężnie, skoro nie podobało się nawet lewicowemu Rollo Mayowi!

To takie przekonanie, że z jakiegoś powodu "lepiej" jest skrzywdzonemu, czy może raczej "wznioślej nim być", jeśli przedtem nawet nie próbował walczyć, a co dopiero walczyć brutalnie, czy "nie fair". Myślę, że tak od razu potrafią to zrozumieć tylko ci czytelnicy, ci prawicowcy, ponieważ nie spodziewam się innych czytelników, którzy dobrze pamiętają psychiczne przeżycia i stany swego dzieciństwa. Dla wszystkich innych musi to brzmieć bez sensu, choro i absurdalnie. I tak w zasadzie brzmieć powinno, bo u dorosłych ludzi to jest właśnie chore.

Jeśli ktoś jednak lubi obserwować przejawy lewactwa, do czego materiałów nie skąpią nam przecież nasze wolne media, to szybko odnajdzie w działaniu także i ten ostatni, tak trudny do zrozumienia dla normalnych ludzi motyw. Z tymi pozostałymi jest prościej, może poza tym "pacyfistycznym", określonym tu jako "lewicowy pozytywny", bo istnieją w każdym z nas, po prostu w różnych ludziach mają różne nasilenie.

Życzę więc fascynujących i owocnych studiów! (A poza tym chętnie usłyszałbym Twoje Czytelniku zdanie.)