Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka współczesna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka współczesna. Pokaż wszystkie posty

piątek, sierpnia 12, 2016

O dalekosiężnych skutkach

kolorowa pop-kultura
Gdyby ktoś się skusił powabnym tytułem, to uczciwie mówię na samym wstępie - to nie jest o dalekosiężnych skutkach czegoś tam, np. niestosowania się do zasad Tygrysizmu Stosowanego, tylko o dalekosiężnych skutkach sięgnięcia pod stos różnych, od lat się gromadzących, rzeczy. Ostrzegałem!

* * *

Sięgnąłem więc ci ja wczoraj pod wielką górę różnych rzeczy, z przewagą dziwnych, żeby coś odszukać, i ku memu ogromnemu zaskoczeniu, odkryłem ci ja tam stosik książek, o których nie miałem pojęcia. Co więcej, te książki były bardzo interesujące. Jakiś rok temu, albo nieco więcej, faktycznie kupiłem ci ja na allegro dość sporo książek, znalazłem dla nich miejsce, jak się okazuje nie za bardzo na widoku, a potem o nich gruntownie zapomniałem.

Jedną z nich jest znana (zabawnie powiedziane, ale naprawdę natykałem się o wzmianki o niej wiele razy) pozycja pod tytułem The Man Who Mistook His Wife for a Hat ("Człowiek, który pomylił swą żonę z kapeluszem"). Jest to nawet chyba wydane po polsku, ale ta moja jest po angielsku. (Polski tytuł może się minimalnie w takim razie oczywiście różnić od mojego tłumaczenia.)

Autor nazywa się Oliver Sacks i jest neurologiem, a tytułowy "man" to facet z potężną awarią prawej półkuli mózgu, skutkiem czego ma naprawdę przedziwne objawy. Niegdyś wybitny śpiewak (choć nie nasz typ, bo Schumann i inne takie), obecnie ceniony nauczyciel w szkole muzycznej - a nie jest w stanie rozpoznać niemal żadnej twarzy, ani w oryginale, ani na zdjęciu, choć rozpoznaje je na karykaturach...

Świetnie radzi sobie z racjonalnym myśleniem, z geometrycznymi figurami, ale rękawiczkę dokładnie opisuje, nie mając pojęcia co to jest i do czego służy. No i rzeczywiście łapie swoją nieszczęsną małżonkę za głowę i próbuje ją podnieść, kiedy już się pożegnał i chce założyć kapelusz. Żona zamiast kapelusza, serio! Plus masa innych przedziwnych zachowań.

Tak że sto pociech z tym gościem, a ja przecież dopiero zacząłem o tym czytać. Wydaje się, że to będzie kolejna wybitnie tygrysiczna pozycja w kanonie naszych tygrysicznych lektur, w uzupełnieniu do "Błędu Kartezjusza" pana Damasio, o którym śmy już sobie kiedyś... Na razie jednak chciałem Szan. Państwu przedstawić drobny fragment tej książki w moim własnym przekładzie. Powinien dać nieco strawy do rozważań. Oto więc...
Kiedy rozmawialiśmy, moją uwagę zwróciły obrazy na ścianie. 
'Tak', powiedziała Pani P. [żona], 'był równie utalentowanym malarzem, jak śpiewakiem. Szkoła corocznie wystawiała jego obrazy.' 
Podszedłem do nich ostrożnie - były w chronologicznej kolejności. Wszystkie jego wcześniejsze prace okazały się naturalistyczne i realistyczne, o żywym nastroju i atmosferze, ale szczegółowe i konkretne. Potem, lata później, stały się mniej żywe, mniej konkretne, mniej realistyczne i naturalistyczne, ale o wiele bardziej abstrakcyjne, nawet geometryczne i kubistyczne. Na koniec, w ostatnich obrazach, płótno stało się nonsensowne, albo nonsensowne dla mnie - jedynie chaotyczne linie i plamy farby. 
Skomentowałem to, mówiąc Pani P. 
'Ach, wy lekarze jesteście takimi filistrami!, wykrzyknęła. 'Nie potrafi pan dostrzec artystycznego rozwoju? Jak zrezygnował z realizmu swych wcześniejszych lat i doszedł do abstrakcyjnej, nieprzedstawiającej sztuki? 
'Nie, to nie to.' Powiedziałem do siebie (ale powstrzymałem się przed powiedzeniem temu nieszczęśliwej Pani P.) Naprawdę przeszedł od realizmu do braku wszelkiego przedstawienia, a potem do abstrakcji, ale to nie artysta się rozwijał, tylko patologia, postępowała - postępowała w kierunku głębokiej wizualnej agnozji, w której wszelka zdolność przedstawiania i obrazowania, wszelkie poczucie konkretu, wszelkie poczucie rzeczywistości, zostały zniszczone. Ta ściana pełna obrazów była tragicznym eksponatem z dziedziny patologii, należącym nie do sztuki, tylko do neurologii.
Tyle cytatu, teraz jeszcze kilka komentarzy.

* Kawałek dalej Autor książki częściowo mimo wszystko zgadza się z Panią P., w tym sensie, że jej mąż mógł jednak z czasem stawać się coraz bardziej wrażliwy na sztukę abstrakcyjną czy, wcześniej, kubistyczną. Co jednak wcale nie zmienia radykalnie tygrysicznych wniosków, które mi się tutaj nasuwają, i które, mam niepłonną, zaczną się nasuwać moim P.T. Ew. Czytelnikom.

* Wcale nie twierdzę, że sztuka (?) realistyczna jest zawsze i z definicji super! Uważam nawet, że pacykowanie realistycznych obrazków w dzisiejszych czasach, na siłę, raczej gwarantuje szmirę, a co najmniej pospolitość, nie artyzm. Cóż, spenglerysta, ze swoim pesymizmem (wrodzonym i jeszcze dodatkowo pracowicie rozwijanym), potrafi uznać, że stworzenie jakiejkolwiek wartościowej sztuki (mówimy o tych "ambitnych", nie o reklamach czy muzyce do tańca), staje się już niemal niemożliwe, a jednocześnie jakoś z tym żyć (pocieszając się ew. Machaultem i Billem Monroe).

* Obrazek, który tu u góry umieściłem - po to, żeby nie było całkiem goło z samym tekstem, NIE ma być przykładem upadku współczesnej sztuki! On mi się raczej nawet dość podoba, choć nic specjalnego. Ale też nie chciałbym tu pakować jakiejś jednoznacznej obrzydliwości, jak powiedzmy twarz tego czy tej. Tylko że ten nasz kolorowy człowieczek to pop-kultura, a nie żadna "wielka sztuka", o której sobie teraz próbujemy rozmawiać.

Nawet z samego założenia nie jest to "wielka sztuka" - i to właśnie jest tu cenne. Przebija z tej konstatacji pesymistyczna gorycz, ale c'est la vie. (Wspomniany tu wcześniej Schumann, gdyby ktoś pytał, założenia JEST jak najbardziej "wielką sztuką". Niestety taki np. Picasso też.)

* Gdyby komuś brakowało tematyki do zainspirowanych przez Pana Sacksa rozważań, to polecam także kwestię popularności wszechwładnej dziś EKONOMII i przyczyn, dla której jest to tak niesamowicie chętnie przyswajane przez chłopięta spod trzepaka, które poza tym niewiele zauważają, choćby nawet waliło ich po nosach w mroźny grudniowy poranek.

Mówię tu o ekonomii rozumianej jako kilka "oczywistych", prostych i niezmiennych "prawd", mówiących jak należy manipulować kilkoma abstrakcyjnymi zmiennym, "aby było dobrze". Czyli o ekonomii LIBERALNEJ, którą się nam stręczy i która nawet dla zdrowych ludzi stała się już dziś w sumie rzeczywistością samą i prawdą absolutną.

Dla mnie to wprost uderzająco podobne do zachowań Pana P. Zresztą można z tym wyjść i poza obszar wąsko pojętej ekonomii, bo cały ten współczesny LIBERALNY świat zachodni opiera się przecie na takim samym GEOMETRYCZNYM modelu myślowym, zainspirowanym kiedyś przez Newtona, a dziś na chama do tego modelu upodabnianym - przynajmniej w tej swojej części, która ma być strawą intelektualną (?) dla PROLI.

triarius

sobota, lipca 26, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 2)

Poprzedni, czyli pierwszy, odcinek tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

* * *

W tym miejscu nie od rzeczy będzie sobie przypomnieć, że sztuka jako zjawisko ma dwa bieguny - dwóch najważniejszych uczestników. (Wszystkich ew. pośredników chwilowo sobie odłożymy na boczek.) Jacy to są? Oczywiście są to Pan Artysta (który to tworzy) i Pan Odbiorca (qui s'en délecte, że już nie rozwinę tu tego mojego prywatnego dowcipu). To mogą być oczywiście także Panie, ale my się amerykańską politpoprawnością brzydzimy, więc sobie napisaliśmy Panów. I co teraz?

Każde dzieło sztuki jest niemal na pewno czymś innym dla tego pierwszego i tego... No, no? Drugiego - brawo! Niewątpliwie pełni, nieco przynajmniej, inną funkcję. Nie zaryzykujemy chyba nadmiernie, stawiając hipotezę, że ogólnie cała ta produkcja, która nazywamy "sztuką", pełni całkiem inną funkcję dla producenta (w sensie tzw. "artysty") i odbiorcy (qui s'en délecte). Skąd to wiemy? A niby jak by mogli mieć całkiem ten sam powód do interesowania się sztuką? Są przecież całkiem w innej wobec niej pozycji i sytuacji!

Oczywiście - jakiś wspólny... Niech już będzie "interes", choć to słowo zawsze razi mnie swymi geszefciarskimi konotacjami. Widać jestem dziwny. Obie strony mają. Wśród producentów sztuki, czyli tzw. "artystów", istnieje jednak pewna konkurencja, związana co najmniej z ograniczoną zasobnością portfeli odbiorców i ew. sponsorów. Z czego wynika, że producent musi jakoś tam dbać o zaspokojenie potrzeb, czy może o dostarczenie jakichś przyjemności, odbiorcy.

Odbiorca zaś w prostej sytuacji modelowej... (Która, uwaga! - jednak może się przy bliższym badaniu nagle okazać hiper-naiwną wizją rzeczywistości!)  Musi jakoś tego twórcę, zwanego "artystą", za te jego twory nagradzać. Choć w mniej modelowej, a być może także mniej naiwnej, rzeczywistości, mamy także i sponsorów, i wcale nie jest wykluczone, że to ONI w sumie, nie zaś odbiorca, wynagradzają Pana Artystę za jego wysiłki. Ciekawa myśl, ale ew. jej rozwinięcie zostawimy sobie na kiedyś.

W sumie jednak każdy się chyba zgodzi, że sytuacja twórcy sztuki i jej odbiorcy jest inna. (Jeśli się z tym nie da zgodzić, to sorry, ale chyba czytanie dalszych moich na ten temat wywodów mija się z celem. Bez urazy oczywiście!) Twórca jest dla nas jakby mniej w tej chwili interesujący - bowiem jest możliwe, iż on to robi po prostu dla wymiernych korzyści: pieniądze, kobiety, wino, śpiew, prestiż, spanie do późna itd.

Odbiorca jednak takich bezpośrednich, względnie wymiernych korzyści ze swego zainteresowania sztuką przeważnie nie ma, więc jest sens, by się nań rzucić niczym sęp na padlinę i gościa przeanalizować. Być może TU leży odpowiedź na pytania o sens, funkcję, istotę sztuki jako takiej, oraz na pytania poboczne, ale dla nas bardzo istotne, jak to: "dlaczego współczesna sztuka jest taka denna?"

Teraz dobrze by było, żebyśmy sobie przypomnieli co sobie ustaliliśmy w poprzednim i pierwszym odcinku. Mianowicie, że bardzo prawdopodobną jest rzeczą, iż główną funkcją sztuki - przynajmniej tej w szerokim rozumieniu wspóczesnej - jest uzyskiwanie władzy nad psychiką, a co najmniej jej istotną częścią, czyli wyobraźnią, jej odbiorcy, przez jej twórcę.

Na razie nie ustaliliśmy, czy ten twórca tę władzę uzyskuje sam i na wyłącznie własny użytek, czy też odstępuje ją komuś innemu, dzieli się nią z kimś... I kto to by mógł ewentualnie być. Jeśli jednak studiujemy sobie pod naszym mikroskopem odbiorcę, to - na ile oczywiście mamy rację i ew. P.T. Czytelnik się z nami zgadza - istnieją jakby dwie zasadnicze możliwości.

Albo ten odbiorca po prostu cieszy się tym, że ktoś nad jego wyobraźnią władzę uzyskał - samym tym, mind you! - albo też ta władza pozwala w jego psychikę wstrzyknąć coś, czego tam wcześniej nie było, i to go właśnie tak cieszy. Jeśli ta druga alternatywa jest prawdziwa, to mamy drobny problem, bo trzeba by ustalić CO właściwie jest, albo może być, wstrzykiwane...

Czy chodzi za każdym razem o to samo - w sensie "czy każdy artysta (współczesny, przypominam, bo na razie mówimy o sztuce współczesnej, cały czas) wstrzykuje zasadniczo to samo w psychikę swych odbiorców"... Czy też całkiem odwrotnie, i każdy artysta, z założenia, wstrzykuje swym odbiorcom swoje własne, indywidualne COŚ. W każdym razie on się stara by to było indywidualne, a także odbiorca chce żeby to indywidualne było, i takich własnie zastrzyków szuka.

* * *

Tak że, reasumując, mamy sobie w tej kwestii cztery zasadnicze możliwości:

1. odbiorca sztuki cieszy się po prostu tym, że oddaje władzę nad swoją wyobraźnią (żeby nie powiedzieć "nad swoją duszą") komuś innemu, kogo uważa za godnego by mu ją oddać, a kogo nazywa "artystą" (skłaniając przy tym za każdym razem z szacunkiem głowę);

2. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są WSPÓLNE dla CAŁEJ ("prawdziwej", "autentycznej", czy jak to nazwać) współczesnej sztuki;

3. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są WSPÓLNE dla pewnej CZĘŚCI ("prawdziwej", "autentycznej", czy jak to nazwać) współczesnej sztuki... istnieją zatem jakieś grupy, kategorie, czy jak to nazwać, przekazów, które są wspólne dla różnych dzieł i różnych artystów... I istnieją różne kategorie artystów, z których każda głosi, czyli wstrzykuje odbiorcom w duszę, inny przekaz;

4. odbiorca sztuki cieszy się, iż w jego wyobraźnię, czyli w sumie w psychikę (lub nawet "duszę") wstrzyknięte zostają jakieś treści - które są UNIKALNE i indywidualne dla każdego ("prawdziwego") artysty... z czego by wynikało, że odbiorca, w jakimś tam przynajmniej zakresie, pragnie oddać władzę nad sobą - no bo władza nad psychiką jest przecież co najmniej ogromną częścią władzy nad człowiekiem, zgoda? - jakiemuś innemu człowiekowi.

I to go po prostu cieszy. Oczywiście - NIE KAŻDEMU, nie byle jakiemu człowiekowi, tylko ARTYŚCIE. Tutaj jednak pojawia nam się fajne błędne koło, ponieważ w przypadku, kiedy taki odbiorca sztuki nie jest odbiorcą jedynie jednego artysty, czy powiedzmy dwóch albo trzech, tylko setek, kiedy z założenia kocha i docenia CAŁĄ w sumie sztukę wpółczesną - no to wyraźnie cieszy go oddawanie swej wyobraźni na usługi całkiem różnych ludzi (których oczywiście jedynie łączy to, że są "artystami", czyli potrafią wstrzykiwać), którzy mu w psychikę wstrzykują całkiem najróżniejsze treści - całkiem wedle swojej woli!

* * *

A najbardziej być może fascynujące w tej sprawie jest to, że przecież wstępnie (i poniekąd implicite) zdefiniowaliśmy sobie ARTYSTĘ jako gościa, który potrafi zdobyć władzę nad wyobraźnią innych ludzi... Prawda? Wydaje mi się, co więcej, że taka definicja zostanie radośnie zaakceptowana przez znawców i wielbicieli współczesnej sztuki. Jeśli się mylę, to cały ten tekst ma niewiele sensu, ale chyba się nie mylę.

Mogę zapytać? Czy zgodzicie się, Koneserzy Sztuki Współczesnej, z tą definicją artysty? Jeśli się zgodzicie, to logiczny i nieuniknionym okaże się wniosek, że oto uwielbienie sztuki współczesnej to po prostu cieszenie się tym, że ktoś nam do duszy... Sorry - "wyobraźni", żeby już było całkiem ściśle! Że ktoś nam zatem do wyobraźni wstrzykuje jakieś własne treści - a kwalifikacją, która go do tego uprawnia jest jedynie to, że ON TO POTRAFI!

Same treści, ich natura, jak się okazuje, są tu, dla relacji artysta - odbiorca i dla istoty sztuki (współczesnej, bo wciąż o takiej mówimy) sprawą nieistotną. Szokujące? Powinno być, moim zdaniem! Pomyślcie proszę o tym chwilę, a mimo wszystko nie będziecie mogli tego mojego wniosku chyba odrzucić.

I to by na razie było tyle naszych zasadniczych rozważań na dzień dzisiejszy. Do celu naszej podróży jednak jeszcze naprawdę daleko, a teraz sobie powinniśmy chyba wziąć na warsztat hiper-istotną dla naszych badań kwestię tego, czy KAŻDA sztuka, zawsze pasuje do tego, do czego myśmy tu sobie doszli, czy też istnieją inne rodzaje sztuki - które nie polegają na "zdobywaniu władzy nad wyobraźnią", a na czymś innym?

Oczywiście nie odrzucamy całkowicie "zdobywania władzy nad wyobraźnią", bowiem bez tego, całkiem prawdopodobne jest, że żadna sztuka istnieć nie może, że to, w jakiś sposób, jednak wszelkiej sztuki ISTOTA... Tyle że nasze wątpliwości dotyczą tego, czy zawsze jest to najważniejszy CEL sztuki? Oraz czy zawsze jest on w sumie explicite, jak w przypadku sztuki współczesnej, postawiony?

Czy też istnieją, lub może istniały, rodzaje sztuki, które sztuką w naszych współczesnych oczach są jak najbardziej, albo przynajmniej być powinny, ale które mają całkiem inny główny cel, niż to, o czym sobie tu rozmawialiśmy? Cel inny niż zdobycie władzy nad wyobraźnią innych - traktowany jako cel niejako "ostateczny", albo też, alternatywnie, jako cel pośredni, bowiem celem "ostatecznym" byłoby wstrzykiwanie w tę wyobraźnię jakichś treści.

Całkowicie indywidualnych, charakterystycznych dla jakiejś grupy lub kategorii artystów i ich dzieł,  lub charakteryzujących CAŁĄ (współczesną) sztukę. Która z tych alternatyw jest słuszna, na razie oczywiście nie wiemy. Dopuszczamy jednak możliwość, że istnieje lub istniała sztuka stawiająca sobie inny zasadniczy cel, niż zdobywanie władzy nad wyobraźnią, a jeśli tak, to będzie ona miała całą masę całkowicie innych własności, niż ta, o której dotychczas mówimy. Mnie by to osobiście, nie ukrywam, ogromnie ucieszyło.

c.d. (Deo et triario volente) n.

triarius

P.S. Dociągnę to, jak długo się to wszystkim, ze mną na czele, nie znudzi, u siebie i na szalomie, a potem chyba z szalomu znikam, bo to po prostu nie ma sensu. Nie dość, że żadnej popularności i tak nie zdobędę, to w dodatku wiem, że taka popularność (której już nieco swego czasu przecie zasmakowałem) nie jest mi do niczego przydatna i wielkiej przyjemności nie sprawia. Mówię to tutaj, żeby nie musieć z tego kiedyś robić osobnego wpisu, by się parę osób nie dziwiło, że bez słowa znikłem. Co by było dość żałosne.

poniedziałek, lipca 14, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (004)

Po trzech odcinkach otrzymałem nieco komętów, nie wszędzie, ale jednak, plus nieco fajnego i całkiem pochlebnego feedbacku prywatnie. Więc jedziemy dalej z tym koksem! (Ale oryginalne, nie?)

* * *

Spyta ktoś: "A dlaczego mielibyśmy się podniecać tą sztuką wczesnochrześcijańską, skoro ona przecie była toporna pod względem "artyzmu" jak cholera, marnie wykonana pod względem samego rzemiosła, uboga pod względem formy i ikonografii... Ładne toto przecież nie było - nie ma się co czarować!"

Na co ja odpowiem, że tutaj zgoda, a nawet więcej - przecież mieliśmy analizować to, co Spengler nazywa "Ornamentem" (po prawdzie, to gdyby to nazwał "Symbolem", byłoby bardziej zrozumiałe), a tutaj ani formalnego wyrafinowania, ani jakiegoś wyraźniejszego rozwoju... (No i fakt, bo mówimy o sztuce WCZESNO-chrześcijańskiej, a nie o tym, co z niej ewentualnie potem się wykłuło.)

Nie było tam szkół (w sensie uczniów zebranych wokół mistrza i jakiegoś względnie współnego stylu czy maniery), nie było raczej czeladników i terminatorów, a bractwo po prostu miało kilka prostych wzorów, które sobie w miarę potrzeby kopiowało.

A więc zgoda, że taki typowy współczesny koneser i wielbiciel sztuki wszelakiej ma raczej więcej powodów, by się ekscytować świetnie wykonanym starożytnym chińskim brązem, jakąś perska majoliką, kawałkiem pośladka marmurowej Afrodyty (możliwe że drugi wiek przed "naszą erą").

Tylko że my nie mówimy - jeśli ktoś jeszcze pamięta, choć z tym może być problem, choćby dlatego, że to jest w odcinkach - my nie mówimy zatem o rozkoszach estetycznych WSPÓŁCZESNEGO znawcy, tylko o tych ludziach, dla których to było pierwotnie i bezpośrednio robione - którzy to zamawiali, którzy za to (często) płacili, którzy z tym żyli...

Jednocześnie NIE żyjąc z jakąś inną - w sensie CAŁKIEM inną sztuką. To nie było przecież tak, że taki wczesny chrześcijanin miał w jednym pokoju namalowaną na ścianie tę, że tak to nazwę, "proto-ikonę", czyli faceta z aureolą, frontalnie, wielkie oczy, trzymającego i ukazującego nam jakiś fragment Pisma Świętego, na drugiej ścianie ryba, baranek, gołębica...

Te rzeczy, a w drugim pokoju w jednym kącie sporych rozmiarów chińska waza i tuż obok niewielka, ale całkiem nieźle zrobiona, Afrodyta Kalipygos z Amorkiem i motylkiem na dodatek. Nie - tam była WYŁĄCZNIE ta sztuka wczesnochrześcijańska, tak samo zresztą, jak w ogromnej większości przypadków na przestrzeni tysiącleci, gdzie w jednym miejscu, w jednym środowisku, występował tylko jeden rodzaj sztuki.

No i nikt nie tylko nie tęsknił do innego, do urozmajcenia, ale nawet raczej należy przypuścić, że nie zostałoby ono mile przyjęte, gdyby je ktoś tam umieścił. Z tym się chyba ewentualny P.T. Czytelnik zgodzi? To było o publiczności (jeśli w kontekście akurat wczesnochrześcijańskiej sztuki to określenie nie jest nieco zbyt frywolne), czyli o "odbiorcach", a my jesteśmy jeszcze zainteresowani samymi artystami - czy, jeśli czasem to słowo mogłoby się wydać zbyt pochlebne - wykonawcami.

Nie da się ukryć, że istnieją co najmniej bardzo poważne powody by sądzić, iż owi odbiorcy, a zapewne i wykonawcy, właśnie tego typu sztuki pragnęli. Że ani ślicznie polerowany jaspis, a na nim złote intarsje, nie byłby się im wydał bardziej odpowiedni od tej, naprędce sporządzonej farby na tym, mocno ordynarnym (nie bójmy się stego słowa!) tynku.

Ani też żaden, powiedzmy, fantastycznie żyłkowany biały marmur, w dodatku ręką mistrza, jakiego świat ogląda najwyżej raz na pokolenie, ukształtowany w przecudowny kształt piersi Pięknej Heleny lub pośladka Afrodyty Kalipygos - nie byłby nie tylko w stanie ich bardziej od tej ich śmiesznie prymitywnej niby-ikony ucieszyć. I to jest w sumie żartobliwy eufemizm, bo ten marmur z całą pewnością bardzo by im się nie spodobał.

Co z tego, że każdy autentyczny znawca sztuki, niezależnie od miejsca na ziemi i epoki, byłby wpadł w zachwyt, albo i dostał orgazmu? Oczywiście tacy znawcy wytępują - w różnych wprawdzie miejscach na ziemi, ale jedynie w późnych epokach - czy, mówiąc oględniej i przyjemniej dla ucha, "w epokach o wysoce rozwiniętej cywilizacji". Wczesnych chrześcijan to z definicji nie dotyczy.

No dobra, spyta ktoś (ten sam, albo jakiś inny, taka sztafeta): "A dlaczego by nas to miało obchodzić jak tam oni sami tę swoją sztukę widzieli, przeżywali, odbierali, tworzyli - skoro tu chodzi O NAS i o sztukę WSPÓŁCZESNĄ? Szanowny (dzięki za szacunek!) Autorze - sam już chyba w tej swojej sklerozie, usprawiedliwionej wprawdzie godnym podziwu wiekiem, zapomniałeś co masz w samym tytule! Rzuć sobie okiem!"

"Ludzięta", ja na to - co do wieku zgoda, co do sklerozy też (choć to ma także i swoje zalety), ale kto tu jest głupi, skoro przecież ta sztuka WSPÓŁCZESNA dla was jest TAK SAMO współczesna jak sztuka wczesnochrześcijańska dla wczesnych chrześcijan? I nie tylko przecież, nie jedynie. Tak samo jak sztuka perska, powiedzmy, XII w. dla Persów żyjących w XII w.

Jak sztuka Renesansu dla ludzi Renesansu. Nie w sensie że tacy koniecznie wszechstronni (wtedy i np. wasz Autor musiałby być zaliczony), tylko że właśnie wtedy żyli, a ani wcześniej, ani później to już nie. Chwytacie o co chodzi? Coś zaczyna docierać?

No więc to jest tak, że jeśli by nam się udało ustalić czym, z założenia, jest sztuka, każda, dla ludzi żyjących w tym samym kulturowym środowisku i w tej samej kulturowej epoce (co oznacza, że mniej więcej w tym samym czasie)... Że to tak bełkotliwie określę, ale chyba się rozumiemy, a nic zgrabniejszego mi w tej chwili do głowy nie przychodzi...

Jeśli więc to ustalimy, to wykonaliśmy już tak ze trzecią część naszej roboty. Hę? A tak - ponieważ następnie przyjdzie nam ustalić, czy to, jak my dziś odbieramy, oraz jak ją tworza ci tam... Niech już będzie - artyści...

To jest TAK SAMO, jak to się odbywało w tych wszystkich innych epokach. W tych epokach, które nie były "współczesne", w związku z czym ich sztuka - sztuka w nich produkowana i w nich, well, "podziwiana", także "współczesna" nie była. Tyle, jak już wam to przystępnie wyłożyłem, chyba  powinno być jasne?

I to będą jakieś dwie trzecie roboty, ostatnia zaś część, będzie wymagała wykazania, iż ten sposób, w jaki sztukę odbierano i w jaki ją produkowano (artystycznie, ma się rozumieć) KIEDYŚ, jest nie tylko INNY, ale także po prostu LEPSZY, od tego, jaki mamy dziś.

No bo chyba, widząc ten nasz tytuł, nikt nie łudzi się, że ja tu zamierzam wykazać, że sztuka zwana "współczesną" i będąca AMBITNĄ z założenia (muzyka "poważna", sztuka "elitarna" lub "awangardowa" - te rzeczy) nie jest, z definicji praktycznie, niczym fajnym, wyrażając to oględnie.

Mam też zamiar wykazać, że w wielu dziedzinach zaczęło się to już całkiem dawno, a tam, gdzie to jeszcze w ogóle możliwe, to się wciąż pogłębia. Choć te dwie ostatnie sprawy to trochę na deser i opcjonalnie. Realizacja naszego (na razie głównie mojego) zasadniczego zadania będzie i tak nie byle jakim osiągnięciem!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!