Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karol Marks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karol Marks. Pokaż wszystkie posty

sobota, października 04, 2008

Tańczący Leonidas czyli Hegel Tygrys dwa bratanki

Hegel, jak wiadomo, stwierdził, że zwykła logika i przyczynowość nie wystarczają do rzetelnego analizowania procesów historycznych (w czym moim zdaniem miał całkowitą rację!), i na jej miejsce zastosował własnego pomysłu "dialektykę": teza zderzona ze swą antytezą daje syntezę. Ponieważ ten sam w sumie schemat próbował wykorzystać Marks (i marnie mu to wyszło), heglowska dialektyka, a z nią ogólnie jej twórca, nie ma na prawicy dobrej prasy. Fakt, miał także rzec, że "tym gorzej dla faktów", co całkiem już go powinno skompromitować.

Tyle, że mnie się wydaje, że w tej wypowiedzi było coś innego, niż się obecnie powszechnie przyjmuje - mianowicie typowe dla "niemieckiego idealizmu" rozróżnienie między Faktami i Prawdami. I wtedy ta wypowiedź nabiera nieco więcej sensu, choć przyznam, że i mnie wydaje się dość niezręczna. W sumie chcę jednak powiedzieć, że dla mnie ta heglowska dialektyka wcale nie jest głupia, jeśli się oczywiście rozumie, o co tu naprawdę chodzi.

Logiki to nijak nie zastąpi - i sam Hegel z pewnością tak nie sądził, choć większość dzisiejszych mędrków tak to widzi, bo nic innego nawet im do główek nie przychodzi - ale logika, a ściślej analiza przyczyn i skutków, do niezwykle złożonych organicznych, quasi-organicznych czy samosterownych w sensie cybernetycznym układów naprawdę nie bardzo daje się zastosować. No bo tam nigdy się nie da definitywnie stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem. Można więc zacząć od dowolnego końca, co się zresztą np. w historii robi dzisiaj na każdym kroku - wyciągając miłe sercu wnioski z dobranych wedle upodobania przesłanek i ignorując wszelkie inne związki oraz potencjalne inne przesłanki.

No dobra, ostatnio mam jakoś tak, że do krótkich i błyskotliwych pomysłów, które mi przychodzą do głowy, dodaję długie i skomplikowane, mniej lub bardziej filozoficzne. wstępy. Co zabija całą błyskotliwą ideę, tworząc jakiś rodzaj post-postmodernizmu, czy jak tam to by można określić. Ale cóż, skoro tak mam, to widać jest po temu jakaś przyczyna. Ten blog to w końcu obszar mojej wolności, jeden z b. niewielu, więc tak sobie właśnie popiszę, aż mi się ta tendencja sama z siebie kiedyś może skończy.

A o czym to ja w ogóle miałem mówić? O tym, że oglądałem sobie przed chwilą na "History Channel" program o starożytnej flocie. Kanał jest fajny, choćby dlatego, że mi go jeszcze nie zdubbingowali, ani nawet napisów nie dali, więc gada po angielsku i nie muszę się stale wsłuchiwać w zagłuszany przez lektora tekst oryginalny, by wiedzieć, co mi przekręcili, uprościli czy dosłodzili. No i są tam naprawdę ciekawe rzeczy, z których można wyłapać sporo nowych dla człowieka informacji. Nawet dla kogoś jak ja, kto się historią interesuje od niemal wieku.

Niektóre drobiazgi jednak na "History Channel" wywołują moje rozbawienie, a nawet stały się bodźcem do napisania tego oto tekstu. Parę dni temu było np. o Termopilach, Persach i Leonidasie - w sumie b. sensowny program i ładnie pokazane te wszystkie topograficzne szczegóły, uzbrojenie, symulacje walk... Ale kiedy 300 Spartan (z sojusznikami, w sumie było tam jednak koło 1200 Greków, nie żeby to cokolwiek istotnie zmieniało) toczyło swój ostatni bój, wyglądało to jak taniec z lancą z jakiegoś chińskiego filmu o kung fu.

Prześmieczne to było, ponieważ akurat wiemy dokładnie, że Grecy nic takiego nie uprawiali, wszelką szermierką, wszelką w ogóle indywidualną techniką walki (w odróżnieniu od walki w szyku) głęboko gardzili i na pewno spartański król jej nie uprawiał. Mimo to dla uciechy telewizyjnej gawiedzi go zmuszono, tańcował więc na naszych oczach jak Jackie Chan, choć fakt, muszę to obiektywnie przyznać, że nie robił salt i nie skakał wyżej niż jakieś półtora metra do góry.

Albo właśnie to przed chwilą. Nie wiedziałem, więc się z tego programu dowiedziałem, że gdzieś znaleziono kompletny taran greckiej triremy. Zachowany, w dobrym stanie. Pokazano go nam, b. interesująca rzecz, fakt. Opowiedziano i pokazano jak tę metodę walki stosowano, cudo! A potem nasi badacze poszli do ośrodka zajmującego się symulowaniem wypadków drogowych, gdzie kopię tego tarana w skali 1:2 umieszczono na wózku widłowym i tym wózkiem, z tym taranem, najeżdżano na kawał repliki burty starożytnej triremy.

Najpierw najechano z prędkością 5 węzłów i w burcie powstała dziura. Naukowcy się nieco zdziwili, "że już przy tej prędkości", ale jakby nie całkiem szczerze i raczej pod publiczkę. Potem najechano z prędkością 7 węzłów i dziura powstała nieco większa. Trirema potrafiła ponoć szarżować z prędkością do 10 węzłów, wiadomo że taki taran coś tam musiał przy tych prędkościach robić, bo by go nie używano... A taka tona, czy choćby pół tony, brązu, to był wtedy niesamowity majątek, o czym warto pamiętać. Po co więc to wszystko? Po co w ogóle ten wózek widłowy i te pracochłonne eksperymenty, na żadne istotne pytanie nie odpowiadające? (Nie żebym nie znał wielu sensownych historycznych eksperymentów i nie potrafił wymyślić wielu następnych, ale ten?)

No i wtedy mnie oświeciło! Poczułem się jak nowy Hegel i stwierdziłem, że być może istnieje, obok heglowskiej dysleksji... Sorry, chciałem powiedzieć "dialektyki"... Istnieje także i inne prawo, czy może inna dialektyka - tygrysia. Szło by to jakoś tak:
W każdej sprawie najpierw chodzi o to żeby było jak najlepsze, potem żeby było tego jak najwięcej, potem żeby znalazła się na to odpowiednia ilość nabywców, co powoduje najpierw szukanie nowych rynków zbytu, potem zaś zmiany samego produktu: dostosowywanie go do możliwości kanałów dystrybucyjnych, do gustów potencjalnych odbiorców, w końcu maksymalne dopasowywanie go do gustów maksymalnie szerokiego kręgu odbiorców, czyli brutalnie mówiąc obniżanie jakości i tworzenie słodkiej papki dla profanów.
Przyznaję bez protestów, że nie brzmi to aż tak zwięźle i zgrabnie jak TEZA, ANTYTEZA, SYNTEZA... Może zresztą dało by się temu mojemu prawu nadać jakąś taką marketingowo nośną formę, tutaj jednak starałem się dokładnie wyjaśnić o co w nim chodzi. To jest Instrukcja Obsługi, nie zaś reklamowy folder!

No i dobra, prawo to wymyślić sobie może każdy, przynajmniej na razie, jak to się jednak ma do rzeczywistości? Przyzna każdy, że z tym bywa w takich prawach o wiele gorzej. Nie jest z tym źle, przeanalizowałem parę dziedzin i wydaje mi się, że moje prawo daje się tam zastosować. To znaczy jego działanie - nieuchronne, obiektywne, bezlitosne - daje się tam odkryć.

Weźmy historię, która nas przecież do odkrycia... Tak, odkrycia, bo przecież to prawo nie zostało przeze mnie STWORZONE, tylko ODKRYTE! Ono przecież istnieje od początku świata i będzie istniało po wieki wieków! Żeby była jasność.

Weźmy więc historię... Najpierw starano się o jakość, to chyba można uznać za oczywiste. Potem tę historię popularyzowano - najpierw przez edukację, potem przez jej komercjalizację, a na końcu dostosowuje się ją do gustów potencjalnych odbiorców.

To co widziałem na "History Channel" (w sumie to naprawdę fajny kanał, to nie jest atak na niego, to jest Hegel zmartwychwstały!), to było i dostosowanie historii do możliwości kanałów dystrybucyjnych - wózki widłowe lepiej się pokazują w telewizji od np. książek; jak i dostosowanie do gustu różnych samochodziarzy i konsumentów filmów kung fu, z nieuniknionymi przekłamaniami, a zatem obniżeniem poziomu.

Weźmy sztukę... Najpierw się starali o jakość, prawda? Potem sztuka poszła w lud. No poszła, nie da się ukryć. Wiek dziewiętnasty, maszynowo produkowane, ale początkowo z dbałością o dobrą jakość, imitacje... Potem produkty już z założenia maszynowo produkowane i tym się próbujące szczycić. Potem uczenie "sztuki" dzieci w szkole, prowadzanie wycieczek z zakładów, szkół, wojsk lądowych i morskich itp. itd. po muzeach.

Potem - oczywiście w uproszczeniu "potem", bo te procesy się ze sobą w dużej mierze pokrywają chronologicznie - potem zaś mamy sztukę dopasowaną do kanałów dystrybucyjnych: różne teledyski, festiwale grafitti, video-cośtam, ambitne komiksy, happeningi, performance, body art...

Krótko mówiąc mamy całą masę takich różnych nowych rodzajów sztuki (tego słowa używam dla określenia społecznego zjawiska, pomijam tu, jak chyba każdy rozumie, o klasę czy autentyczność owych tworów), powstałych ze względu na to przede wszystkim, że istnieje pewne techniczne medium i pewien kanał potencjalnej dystrybucji. No a o poziomie to nie muszę już chyba wspominać, przynajmniej moje zdanie na temat autentyczności i/lub wielkości obecnej sztuki nie jest przesadnie pochlebne. (I/lub wynika z tego, że istnieje wciąż sztuka autentyczna, po prostu jest to "ars minor", przeważnie na granicy, co najmniej, folkloru. Piękna rzecz, ale jednak "minor".)

No dobra, z grubsza przeanalizowaliśmy dwie dziedziny, zdaje się wszystko zgadzać. Jak jednak jest w dziedzinach jeszcze istotniejszych - jak na przykład gospodarka czy polityka? Proszę to przemyśleć w domu, porozmawiamy o tym - jeśli będzie dość duże zainteresowanie - na którychś z następnych zajęć.

Dziękuję za uwagę, do zobaczenia na przyszłych zajęciach. Teraz musimy szybko zwolnić salę, bo zaraz tu przychodzą ludzie z Marketingu Europejskiego z Wyciąganiem Ręki Po Nieswoje i Tańcami Folklorystycznymi Dla Ciemnej Gawiedzi.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 04, 2007

Plemię umiera z pragnienia, czyli z Marksem i Korwinem na sawannie

Nasze plemię wędruje przez spaloną słońcem sawannę, która coraz bardziej zaczyna przypominać pustynię. Żadnego źródła wody wciąż nie widać, cała zwierzyna gdzieś się ukryła. Większość starców i ponad połowa małych dzieci zmarła już z wyczerpania.

Wody, którą mamy ze sobą w tykwach i bukłakach, starczyłoby może na trzy dni dla jednej osoby. Plemię liczy w tej chwili trzydzieści osób. Przy tym potwornym pragnieniu, jakie wszyscy czują, wspominanie o głodzie wydaje się niemal nieprzyzwoite. Jednak w innej sytuacji, sam fakt, że ostatnią rzeczą, kiedy członkowie plemienia mieli coś w ustach, poza unoszącym się wszędzie pyłem, była jedna niewielka gazela, niemal już martwa, którą znalazła w trawie jedna z kobiet i udusiła. Jej mięsem podzieliło się całe plemię. Było to ponad dwa dni temu...

Moje liczne wielbicielki! I tych paru wiernych czytelników płci obojga! Powiadam wam: otrzyjcie łzy! Na razie nie wędruję jeszcze we własnej osobie po sawannie i nie umieram z głodu. Historyjkę tę stworzyłem... Ale zaraz! - co tu właściwie było do "tworzenia"? Przecież takie historie rozgrywały się tysiącami w przeciągu istnienia naszego gatunku, z pewnością rozgrywają się i dzisiaj, choć telewizja tego nie pokazuje. Nam to nie grozi? Poniekąd racja, przynajmniej w tej chwili nam to nie grozi. Czy jednak te same w swej istocie sytuacje, choć oczywiście w innych kostiumach i innej scenografii, nie rozgrywają się cały czas? O co tu w końcu chodzi, że zapytam?

O ludzką społeczność i niewystarczające do zaspokojenia wszystkich jej potrzeb środki, czyż nie? A więc ta sytuacja nie tylko rozgrywa się co dzień, także w naszym społeczeństwie i w naszym prywatnym życiu, ale z całą pewnością (choć tutaj ludzie światli i postępowi mogą się nie zgodzić) będzie się rozgrywała jak długo istnieje ludzkość.

Po co jednak ja tę historyjkę opisałem? Przeciw komu? - jak zapytać powinien każdy, kto mnie choć trochę zna? A ten kto mnie zna jeszcze trochę lepiej, sam sobie powinien odpowiedzieć - przeciw liberałom, oczywiście!

No bo powiedzcie mi łaskawie, moi najdrożsi czytelnicy, a liberałowie w szczególności, jaki mógłby być dalszy ciąg tej prościutkiej formalnie, ale dramatycznej przecież historii? (Prosiłbym o podawanie tych dalszych ciągów w komentarzach.) Co my tu w ogóle widzimy, jakie siły i jakie mechanizmy? I jakie siły oraz jakie mechanizmy będą grać decydującą rolę w dalszym ciągu tej opowieści?

Wolny rynek? Osobiście nie dostrzegam, jaką tutaj rolę pełni, lub pełnić by mógł. Dostrzegam raczej rolę wspólnoty, oraz władzy. Jeśli ktoś narzuci innym sposób wykorzystania tego wielce ograniczonego zasobu wody - i na przykład sam ją wypije - to będzie władza w tak czystej postaci, że o czystszą chyba trudno. Jeśli narzuci swą wolę, ale postąpi mniej egoistycznie, będziemy mieli władzę, ale i jakieś związki między członkami naszej wspólnoty. Zgoda?

Żadnego wolnego rynku jednak nadal nie dostrzegam. Jeśli, powiedzmy, plemię demokratycznie, czy w jakiś inny "socjalistyczny" sposób, rozstrzygnie tę palącą kwestię, to będzie to niemal całkowity triumf tradycji tej społeczności, więzi międzyludzkich wewnątrz niej... A więc także coś, co nie tylko nie jest wolnym rynkiem, ale nawet po prostu nie mieści się w liberalny, oświeceniowym paradygmacie.

Czasem, by dostrzec, co tak naprawdę jest najważniejsze, najbardziej pierwotne, trzeba sytuację odrzeć z ozdobników, fioritur i gadgetów, aby przedstawić ją w nagiej, surowej, pierwotnej formie. Wtedy możemy dostrzec, co naprawdę jest pierwotne, co zaś jedynie ozdobnikiem. Tutaj, w naszej hipotetycznej sytuacji, na ozdobniki miejsca nie starczyło. I co? Nie ma tu nawet śladu wolnego rynku. Trudno, moi drodzy liberałowie! Ekonomia, w znaczeniu "wolny rynek", na pewno nie jest pierwotną sprawą! Wbrew temu, czego naucza Marks - widać wasza skryta miłość.

Oczywiście, można powiedzieć, że jest tu ekonomia - w końcu znalezienie wody, zdobycie mięsa, dystrybucja dóbr... Nie zaglądając nawet do słownika, zdefiniuję sobie tutaj na roboczo ekonomię, jako "wszelkie sprawy związane z produkcją, zdobywaniem, rozdziałem, własnością i wykorzystaniem dóbr". Jasne, to jest wszędzie, bo człek musi jeść, a poza tym jest istotą społeczną i żyje wśród innych, co też muszą.

Jednak problem w tym, że liberały z upodobaniem mieszają "ekonomię" z "wolnym rynkiem". (Nie mówiąc już o tym, że ten "wolny rynek" nigdy i nigdzie wedle nich nie istnieje, poza sytuacjami, kiedy oni go potrzebują w swej, zwykle kulawej, argumentacji. To naprawdę zabawne zjawisko!) A więc, proszę kochanych liberałów - prosiłbym o nie przekonywanie już ludzi, że ekonomia, w sensie takim, jaki tu podałem, istnieje zawsze, bo to po prostu oczywiste. Ale tym bardziej prosiłbym, by nie używać tej oczywistości do udowadniania, iż "wolny rynek" jest wszechobecny i pierwotny, jako praprzyczyna absolutnie wszystkiego!

Bo nie jest. Zauważył to zresztą nawet pod koniec życia wasz guru Milton Friedman, niegłupi widać facet, mówiąc coś tam w stylu, że "wolny rynek potrzebuje państwa prawa". Tak? A więc państwo, a więc prawo... A więc władza i wspólnota. Sorry!

No a na zakończenie skieruję do mojego czołowego oponenta w kwestii prymatu czy nieprymatu ekonomii, Artura M. Nicponia, taki oto argument. Twoim, słodka istotko, zdaniem, ekonomia (choć nie wolny rynek przecież) występuje dosłownie wszędzie, ergo - jest pierwotna. Bardziej pierwotna, niż poczucie wspólnoty i władza. (I nie dlatego, że tak uczą Marks z Korwinem, bo ty wiesz to sam z siebie.)

No dobra, per analogiam: chodzenie do kibla też jest powszechne i dotyczy praktycznie wszystkich. Nawet nie tylko ludzi. I jest to, czy nam się to mniej, czy bardziej podoba, cholernie ważna sprawa. Zgoda? No to teraz, czy z tej niewątpliwie prawdziwej tezy można wysnuć wniosek, że wszelkie społeczne, etyczne i polityczne problemy dadzą się wyprowadzić z powyższego faktu? Bardzo bym prosił o najkrótszy choćby i najbardziej szkicowy zarys takiej teorii!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.