Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty

środa, czerwca 29, 2011

Trzeci tekst z cyklu "Dziewica dla leminga"

Nieprzyzwoitość: x (słownie 1) na xxxxxxxxxx możliwych (słownie 10)

* * *

Istnieje taka niewielka książeczka szwedzkiego naukowca o nazwisku Svante Folín, której oryginalny tytuł brzmi "Den påklädda apan", co na nasze tłumaczy się jako "Ubrana małpa". (Łatwo chyba zgadnąć do jakiej znanej książki dowcipnie nawiązuje ten tytuł.) Jest to swego rodzaju wprowadzenie do socjobiologii - czyli tego, czym zajmuje się także mój ogromny intelektualny faworyt i autor OBOWIĄZKOWYCH dla każdego prawicowca (no, może z wyjątkiem zupełnych chrześcijańskich fundamentalistów, którzy ewolucji nie trawią) lektur. (Swoją drogą, jeśli to czytasz Traube, to jeszcze raz dzięki!)

Książeczka ta, choć, jako się rzekło, niewielka, jest dość sucha i "naukowa", ale zawiera nieco naprawdę smakowitych fragmentów. Moim ulubionym jest dość długi i naprawdę barwny, a przy tym absolutnie autentyczny, opis gastronomiczno-erotycznej orgii gromadki sympatycznych ludożerców z czasów w sumie współczesnych. Którzy to ludożercy, płci obojga, utrupili sobie - w celach, jako się rzekło, gastronomiczno-erotycznych, z przewagą tych pierwszych, dwie dorodne młode niewiasty z sąsiedniej wioski i je z apetytem konsumują.

A ile przy tym wesołych przekomarzanek! Ile błyskotliwych dowcipów! Ile zabawnych qui pro quo! Jest nawet ewidentny pech, połączony z bólem, i nie tylko, jednego z uczestników tej uczty, co - jak to bywa przy tego rodzaju imprezach - wywołuje raczej rozbawienie współbiesiadników, niż współczucie.

Ten fragment jest naprawdę uroczy i będę musiał go kiedyś, w spolszczonej oczywiście wersji, opublikować. Co zrobię, jeśli oczywiście Bóg lubi publikowanie tekstów o wesołych ludożercach, w dodatku nieco, nie da się ukryć, rozpustnych.

Ta sprawa ma zresztą pewne głębsze znaczenie i nie chodzi tylko o błahą rozrywkę, jako że liberalno-lewacki "świat naukowy" ("naukawy" raczej chyba) stara się nam od dawna wmówić, że kanibalizm właściwie nie istnieje, a jeśli już kiedyś istniał, to absolutnie nie ma nic wspólnego z gastronomią (a co dopiero z erotyką!), tyko co najwyżej z religią (o ileż prymitywniejszą, nieprawdaż, od tej europejskiej!?), ceremoniami pogrzebowymi (brak cywilizowanej eutanazji, proste!). No i ów przeuroczy fragment w owej książce jawnie temu przeczy, zadając kłam.

To była właściwie tylko dygresja, choć, przyznacie chyba, czarująca. Niby jest tu Dupa (nasza ukochana), choć nie podaję szczegółów owej konsumpcji i nie zamierzam, chodzi mi bowiem teraz o inny fragment tej książki. To było tylko dla zaostrzenia apetytu i przykopania liberalno-lewackim NAUKAWCOM, którzy nam służbiście wciskają kit.

Tak więc inny mój ulubiony fragment książki Folína, to krótkie w sumie stwierdzenie, które brzmi jakoś tak, że: "Społeczeństwa, gdzie o obcych dbało się bardziej, niż o swoich, gdzie cośtam cośtam cośtam... I gdzie mężczyźni zabijali się o wdzięki kobiet po okresie przekwitania - jeśli nawet kiedykolwiek istniały, to dawno istnieć przestały i to jest naturalne". Jakoś tak to szło i jak widać chodziło o elementarne prawa biologii w odniesieniu do gatunków - także gatunku ludzkiego.

(Swoją drogą ja Svantego świetnie rozumiem, ale starsze panie, takie w miarę na chodzie, dość mnie faktycznie kręcą. Tak że nie wpadać w desperację! I odwrotnie: kręcą mnie, ale oczywiście rozumiem, o co Svantemu chodzi i że ma rację.)

Czyli rzeczy, o których sporo pisze Ardrey, Folín zresztą też, a do tego (z zachowaniem proporcji of course) ja też trochę pisałem, np. w tekście pt. "Dlaczego buczą kibice". (Do którego mnie zainspirował Maleszka i słynny film z jego udziałem. Wtedy jeszcze Tusk nie walczył z kibolami.)

No i teraz... Mamy tu nieco o Dupie, choć tylko w mglistym zarysie, więc norma niejako wykonana... Tym bardziej, że w poprzednim kawałku z tego cyklu naprawdę się postaraliśmy i mamy normę - w kwestii Dupy i Dziewic - wykonaną na parę ew. odcinków w przyszłość. Teraz możemy zająć się nieco bliżej FILOZOFIĄ. Bo bez tego nijak.

Wystarczy rzucić okiem, jak niektórzy niegłupi skądinąd ludzie gonią w piętkę, bredząc bez sensu o "czarnuchach", co sprawia, że się zaraz potem taki o własne nogi wirtualnie potem potyka i potyka... Albo wymyślając całkiem kretyńskie herezje w celu rzekomej "odnowy Kościoła", ciesząc się w dodatku jak mongoloidalne dzieci na haju z co głupszych przejawów nadciągającej Drugiej Religijności...

Możemy się lubić, może być "amicus Plato", ale jednak veritas... I te rzeczy! Bez sprawnego myślenia się nie da, a że wszyscy nurzamy się w bagnie tandetnego post-oświeceniowego "racjonalizmu" - religijni fundamentaliści wcale nie wiele mniej, niż świry od "wolnego rynku" - no to ktoś musi zacząć całe to "prawicowe" bractwo myślenia uczyć.

Też mnie to nie bawi, że to muszę być akurat ja, ale cóż robić. Ludzi z patologicznym przerostem kory mózgowej w "prawicowej" blogosferze nie brakuje, ale z myśleniem w sumie tragedia. A wróg nie śpi, wróg ma w rękach wszelkie atuty, więc nawet jak nie myśli dużo lepiej, to i tak wygra. Chyba że...

No dobra, długie się to już zrobiło, rezerwuar mądrości na temat Dupy nam się nieco wyczerpał - do zobaczenia zatem następnym (Deo volente) razem! Też pewnie nie będzie wiele na nasze ukochane tematy, ale może coś wymyślę, dla dodania smaku. Zresztą pamiętajcie, że było o kogucie - wczuć się w to, wgryźć, zrozumieć, jakie to było w sumie nie-przy-zwo-i-te, pełne erotyzmu und pikantne! Tylko trzeba to pojąć. A potem się ostro wessać i przeżywać ekstazę za ekstazą.

Tak? No to na razie!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, września 14, 2008

Idźmy więc za ciosem (ciosikiem raczej)

Napisaliśmy wczoraj teksta, na odmianę po wszystkich niedawnych wygłupach, na serio... Wydaje się, że jakoś tam dotarł do paru ludzi ze swym wywrotowym przekazem - idźmy więc za ciosem. ("Cios", choć nie w sensie dania w dziób, tylko w sensie kła, to nawiasem mówiąc po angielsku "tusk", więc się fajnie składa.)

Dlaczego sądzę, że ten mój kawałek o Ardreyu, kibicach i Maleszce do kogoś dotarł? A choćby z powodu b. sensownego dłuższego komentarza by mustrum, na którym postanowiłem nawet skonstruować ten wpis, który jest właśnie tym pójściem za ciosem. Wklejam komentarz mustrum'a w całości i odpowiadam. Polemiki nijakiej nie budiet, bo się całkowicie zgadzam, ale nieco uzupełnię.
Blogger Mustrum pisze...
Masz rację w tym, Tygrysie, iż problem leży nie w genetyce, a w każdym razie nie całkowicie (ten absurdalny, Dawkinsyński redukcjonizm).
W sensie, że genetyka, biologia i ewolucja miałyby być przeciw nam? Że miałyby być ze swej natury lewackie i antykonserwatywne? Oczywiście że nie! Zawłaszczenie biologii przez lewiznę jest moim zdaniem czymś niemal tak samo podstępnym i oburzającym, jak zawłaszczenie przez nią języka! Gdybyśmy umieli, gdybyśmy wiedzieli co i jak, biologia - wraz z ewolucją i genetyką - byłaby nasza, byłaby młotem na lewiznę!

Kwestia pochodzenia człowieka to tylko drobna część całego problemu, nie chcę się pakować dyskusje teologów, ale moim zdaniem nieco awerroizmu całkiem by Kościołowi nie zaszkodziło... A cała reszta jest nasza. I lewizna, ta nieco inteligentniejsza, wie o tym, albo przynajmniej przeczuwa, trącając socjobiologię nosem z lękiem, jak szczeniak jeża. Modląc się przy tym, byśmy nadal byli tak durni i nie dostrzegli, jak się nam potencjalnie podkładają.
Genetyka, będąca po części efektorem, po części motywatorem ewolucji ma to do siebie, że przez wielorakie mechanizmy selekcji* eliminuje to co nie powinno przetrwać. Najczęściej poprzez gwałtowne i wielce kreatywne zabijanie "spadów"

* Uważam, że są różne; termin "dobór vel selekcja naturalny(a)" jest zbyt ogólnikowy i wyświechtany w odniesieniu do bogactwa organicznych i nieorganicznych procesów naturalnych wpływających na ewolucję)
Oczywiście! I każdy nowy maleszka może być traktowany jako swego rodzaju pomniejsza mutacja. W normalnym społeczeństwie - czyli m.in. opartym na stosunkowo niewielkich i stosunkowo zamkniętych populacjach które wchodzą ze sobą w seksualne związki i wydają na świat potomstwo - tego typu mutacje są niszczone. I to na kilka różnych sposobów. No a poza bezpośrednio działającą genetyką, oddziaływuje tu też kwestia wspólnych wartości, presji społecznych, wspólnego losu itd. Co też wiąże się, choć nieco bardziej pośrednio, z istnieniem tych stosunkowo niewielkich i dość spójnych, w dużej mierze zamkniętych, grup.

Oczywiście trzeba tu zrozumieć, że te grupy mogą być dość różnie uformowane. Jeszcze nie tak dawno ktoś z ludu wiejskiego niemal na pewno brał współmałżonka spośród mieszkańców kilku okolicznych wiosek. Podczas gdy szlachta brała współmałżonków z o wiele obszerniejszego terenu, ale jednak niemal nigdy spoza swej własnej klasy. No a dla monarchów - mówimy o europejskich władcach udzielnych pomiędzy wiekiem powiedzmy X a XIX - partnerem mógł być, z dość licznymi wyjątkami wprawdzie, tylko ktoś z ich własnego grona, ale za to z całej katolickiej (a potem też i protestanckiej) Europy, a nawet, w początkowym okresie, spoza niej (np. królowa Francji pochodząca z Rusi, cesarzowa "Rzymska" z Bizancjum itd.)

I tutaj można całkiem sensownie powiedzieć, za Darlingtonem, że istniała "europejska rasa monarchów". Tylko że to określenie nigdy nie zdobędzie wielkiej popularności, nie nadaje się bowiem na maczugę do walenia po głowach różnych "rasistów", więc lewactwo je zamilcza.
Problem leży w tym, że lewactwo, począwszy od RewFrancy i po sformalizowaniu siebie przez Marksa** i wyznawców zerwało ideologicznie i (w ich mniemaniu rzecz jasna) mechanistycznie z dotychczasową ewolucją, uważając się za jej końcowy produkt.

Tu jest sedno problemu, że w zerwaniu z nieprzerwanym ciągiem pogrążyli siebie, i co gorsza resztę ludzkości, w jakimś dziwacznym, wishful thinking matriksie. I jak na każdy matriks przystało, niszczy on to co jemu zagraża wewnętrznie, nie zauważając że sam istnieje w permanentnie zmiennym (i wrogim) świecie. W swej ignorancji bądź cyniczności nie dopuszczają do wiadomości, że tam gdzie jest życie, tam w stochastycznym środowisku będzie ono się zmieniało, będzie ewolułowało. Mechanizmy tej ewolucji, wydaje mi się, są nadal takie same jak dotychczas. Oddziaływują, jednak na odmienny niż naturalny system. I zatem ich efekty są inne. Ergo, sukces gatunku Ketman maleszny (Proditor triamicus).
** Ponownie przerabiam Nuevos Escolios, i jednak Davila powinien być uznany za czołowego ideologa Zoologicznej Prawicy: "Marks był jednynym marksistą, którego marksizm nie otumanił". Cymes.
Nie ma cienia powodu by sądzić, że w ewolucji cokolwiek się zmieniło. Cywilizacja (biedny nie mogę bez problemów używać naturalnej dla mnie spenglerowskiej terminologii Kultura/Cywilizacja, ale cóż) wprowadza wprawdzie do ewolucji człowieka pewną nową jakość, ale to nie jest coś, co by mogło samą istotę ewolucji człowieka odmienić. No a entropa i tak zadba o to, by odwieczne mechanizmy wzięły górę. Tylko, że, jak podejrzewam, tym najbardziej wpływowym, nikomu nieznanym, szarym lewackim eminencjom, nie aż tak bardzo zależy na sukcesie - im całkiem pasuje po prostu katastrofa zachodniej cywilizacji, a i katastrofa całej ludzkości (co dzisiaj na jedno niemal wychodzi), też dla tych maleszków nie jest problemem. "Albo sukces, albo niech szczeźnie ten świat!" I dlatego są aż tacy niebezpieczni.

Ketman maleszny (Proditor triamicus) - przecudne! Polecam je każdemu ze szczerego serca. Co do (e)scholiów też się oczywiście zgadzam - to wspaniała książka. Ciekaw swoją drogą jestem tych myśli Dávili, które się do tych popularnych wyborów nie załapały. Są słabsze? Są bardziej nietolerancyjne i z czarnym podniebieniem? Kiedyś muszę to sprawdzić, na szczęście czytam po hiszpańsku.
Jako naczelny cel dzisiejszej zoologicznej prawicy widzę przede wszystkim kultywowanie tego co zrobiło Kulturę Łacińską wielką, uchowanie tego w bezpiecznym miejscu umysłu, serca i duszy ludzkiej by stanowiło podstawę odtworzenia ordo mundi wtedy, kiedy ten j...any lewacki matriks kiedyś padnie na ryja. Nie gdyby, lecz kiedy. No i oczywiście, będąc Chrześcijanami, naszym obowiązkiem jest pomagać innym. A skoro w/w matriks koniecznie chce się pogrążyć w gównie, powinniśmy mu w tym jak najbardziej pomóc ;)
Zgoda! (Choć, by się czepić, jako spenglerysta nie zgadzam się z określeniem "cywilizacja łacińska". To jednak tutaj w tym kontekście drobiazg.) W każdym razie zawsze głosiłem, że prawicowość, tak jak ja ją rozumiem, to cały człowiek, a nie jakiś człowieczek z patyczków wymyślony przez oświeceniowych mędrków i ich epigonów - czy to będzie Michnik, czy to będzie von Mises, czy to będzie Korwin. Tych epigonów naprawdę nie brakuje, oddychamy tym, co oni wypuszczą z trzewi absolutnie bez przerwy. I to by należało zmienić.

Matrix padnie na ryj, jednak obserwując obecne trendy, obawiam się że z nami. I my będziemy na dole. I oni się wyżywią, a my nie. Chyba że coś szybko zaczniemy zmieniać.

Co do ordo mundi, to zgoda, ale b. ostro bym postulował, by zachować podział na "nogę świecką" i "nogę duchowną". Podział nie musi przebiegać dokładnie między świeckimi i duchownymi, ale to są całkiem różne podejścia do świata. (Więcej u Spenglera. Który nawiasem b. czule się wypowiada na temat katolicyzmu, co już tu kiedyś pokazałem.)

Bo tak jak dzisiaj mamy, to widzę, z jednej strony, że ludzie sprawy w rodzaju prostytucji chcą załatwiać w duchu inżynierii społecznej - "tak ma być i będzie dobrze", całkiem jak jakiś Lenin, Robespierre czy inny Korwin - całkiem ignorując rolę religii i jej recepcję wśród ludu. Z drugiej zaś na każdym kroku próbuje się robić ze wszystkich nas to, co Nicpoń (pod moim chyba zresztą wpływem), określił jako "zgraja kastrowanych ministrantów".

Tak sądzę, że potrzeba nam zarówno cnotliwych dziewic, ministrantów, świętych kapłanów (może nawet męczenników, byle nie za wielu) - ale potrzeba nam także, i chyba bardziej, w mojej świeckiej, małej duszyczce tak to czuję, rycerzy z jajami i krzyżowców. Choćby nie byli całkiem bezgrzeszni.

Co do pomagania bliźnim, to się oczywiście zgadzam. Pogarda dla prostego człowieka... Sam wiesz, co na ten temat mówi Dávila. Z tym, że trzeba się z tym moim zdaniem pogodzić, że z większości lemingów już nic nigdy nie będzie. Spenglerem tu jadę, ale mam takie przekonanie do szpiku kości sam z siebie też - ci ludzie całkiem po prostu widzą świat wartości całkiem inaczej niż my.

I w przypadku autentycznego wielkomiejskiego leminga to się nigdy nie zmieni. Nieco może tu wprawdzie zmienić nasz sukces i porażka lewizny cum konsupcjonizmu (już to widzę!), ale nie do końca. Ale należy oczywiście przywoływać zbłąkane owieczki i każdemu starać się dać szansę.

No i to by chyba było na tyle, dzięki za rozmowę i pozdrawiam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

P.S. Napisałem to, a tu nagle widzę, że i Nicpoń napisał b. interesujący komentarz. Coś będzie z tym trzeba kiedyś zrobić... ale na razie - leberalizm! (Kto rozumie o co mi chodzi ten rozumie, a reszta niech pomyśli. Albo i nie, bo to w sumie drobiazg.)

sobota, września 13, 2008

Ardreyem w Maleszkę... czyli Dlaczego buczą kibice?

Czasem, głęboką nocą, gdy akurat przez chwilę nie wyją autoalarmy... Czasem, w dzień, gdy akurat sąsiad zrobił sobie mikroprzerwę w puszczaniu mi przez ścianę rapu i techno... Słyszę jakiś cichy szelest, coś jakby chór nieskończenie odległych głosów... Wsłuchuję się weń i wydaje mi się, że te głosy wołają z wielkiej oddali, cytuję: "Ach! Czemuż tyle pytań bez odpowiedzi? Czemuż tyle pytań, na które NAWET Pan Tygrys odpowiedzi nie daje? Ach!"

I zawsze wtedy mam nieprzezwyciężoną ochotę zawołać w odpowiedzi, cytuję (cytat z samego siebie to chyba mój oryginalny wynalazek):
Rozumiem wasze duszne rozterki mili czytelnicy mojego bloga! Nie macie jednak do końca racji. Otóż Pan Tygrys DAJE wam odpowiedzi na wszystkie istotne pytania - trzeba tylko dokładnie czytać, no i przejąć się nieco tym, co się przeczytało. No i działać zgodnie z tym, co Pan Tygrys w mądrości swojej wam mówi!
Na tym kończę z cytatem, bo jakby on był taki strasznie dłuuuugi, to by całkiem straciło wdzięk. Ale to nadal mówi Pan Tygrys, znaczy odpowiada na te żałosne kwilenia z oddali.

Pan Tygrys mówi wam przecież, że należy czytać książki, tak? Nie każdy od razu musi znać z pierwszej ręki Spenglera - zgoda! Potrzebujemy nie tylko generałów i ministrów - potrzebujemy także, a nawet w znacznie większej ilości, szeregowców i kopaczy rowów, sierżantów i sprzedawców domokrążnych... Mądrość, filozofia, powinny ciurkać z góry, coraz bardziej rozcieńczone, coraz bardziej ocukrowane, w miarę jak docierają do umysłów prostszych i mniej na autentyczną filozofię historii podatnych.

Prawicowość to m.in. hierarchia i naprawdę szkoda, że tak wielu hierarchia - a z nią i prawicowość - kojarzy się z ordynarnym trzymaniem za mordę, lekceważeniem mniejszych i słabszych od siebie, pychą oraz, z drugiej strony, brylantami wysadzanymi różowymi golarkami rzekomych "elit". To nie tak moje ludzie!

Hierarchia nie jest w realnym społeczeństwie jedna, pojedyncza. Są różne hierarchie - hierarchia polityczna, zgoda, ale poza tym np. hierarchia naukowców w ogóle, hierarchia naukowców z jakiejś konkretnej wąskiej dziedziny, hierarchia rolkarzy, deskarzy, dancingowych uwodzicieli w każdej pomniejszej miejscowości - ba, nawet w każdej knajpie. I ktoś, kto akurat załapał się do politycznej elity nie jest przez to automatycznie NAJ, NAJ, NAJ, który miałby moralne prawo patrzeć na wszystkich "poniżej" z pogardą i lekceważeniem. Bycie zaś NAJ, NAJ, NAJ - zakładając, że ktoś aż tak renesansowy w ogóle może istnieć - nie jest żadną wielką gwarancją, że zacznie się odgrywać w realnym świecie realną polityczną rolę.

Wracając do pytań bez odpowiedzi, blogu Pana Tygrysa, oraz hierarchii, powiem, że mamy tu tak pomyślane... Pan Tygrys uważa, iż nic się nie zmieni, jeśli nie powstanie masoneria ludzi czytających i dogłębnie znających różne mądre książki. I to nie van Misesy, czy choćby Tocqueville, ale to, co tutaj Pan Tygrys ludziom próbował zareklamować. A więc, dla generałów, oczywiście Spengler. Jedyna odtrutka na trujące i paraliżujące mózg postoświeceniowe miazmaty.

Dla oficerów, przede wszystkim Robert Ardrey. I inne rzeczy którem tu zachwalał. Dla podoficerów, dokładna lektura ze zrozumieniem blogu Pana Tygrysa. Dla szeregowców wyciąg z tych wszystkich spraw, ale bez przesady, bo fizyczni nie muszą koniecznie wszystkiego wiedzieć, skoro nie chcą, byle postępowali jak trzeba.

Powie ktoś: "Ale jakżeż to? Ardreya nie ma po polsku, Spenger po polsku jest w doszczętnie stuskowanej (niegdyś mówiło się "skastrowanej") wersji... Jakżesz ich mamy czytać?" Na co odpowiadam - to już twój problem. Załatw to sobie, żebyś znał. Niech ci mądrzejszy wnuczek czyta i objaśnia... Załatw sobie (i reszcie ludu) tłumaczenie... Sprowadź sobie, w końcu to jest kpina, że tyle wydajesz na wódkę i płyty dysko, a stu złotych na Spenglera nie możesz! Albo mamy coś robić i coś zdziałać, albo też dajmy sobie spokój, bo to nasze pisanie po blogach do niczego i tak nie doprowadzi. Nie będę tego rozwijał, ale mógłbym tu sporo dodać o lemingach, rzeźniach, bydle... Te rzeczy.

Powie ktoś, Tomasz niewierny: "A co wyniknie z tego, że przeczytam, czy że mi raczej wnuczek, ze zmywaka w Kraju Brytów wróciwszy, przeczyta? Powiedzmy Ardreya?" Odpowiadam, podając drobny, ale jakżesz dobitny przykład. Weźmy sprawę Maleszki - dużo szumu się ostatnio zrobiło, że ta ober-menda pisuje na szalomie i jest tam forowana. No i ludzie zaczynają sobie m.in. zadawać i głęboko filozoficzne pytania. W rodzaju tego:
Jak to jest, że zachowali się ludzie porządni, skoro to się tak przecież nie opłaca? Przecież takie typy jak Maleszka czy inny Michnik, spadają na cztery łapy, podczas gdy ludzie porządni... Wiadomo, III RP. Więc jak to jest?

Z drugiej zaś strony, jeśli ewolucyjnie opłaca się być porządnym - nie wiem jakim cudem, ale się opłaca, skoro porządni jednak wciąż przeważają ilościowo - to jakim cudem takie coś jak Maleszka, czy inny Boni, w ogóle istnieje?
(To nie był prawdziwy cytat, ale faktycznie tak ludziska sobie rozmawiają na forach. Ten cytat to takie coś, jak słynne przemowy wodzów u Tukidydesa.)

No i ja na to mówię w te słowa (znowu niby cytat ze mnie, ach jak ja to lubię!):
Gdybyście, kochane ludzie, przeczytali co najmniej jedną książkę Ardreya, to byście wiedzieli w czym rzecz! Otóż ewolucja - i nie chodzi tu o, kontrowersyjną dla wielu z nas, kwestię POCHODZENIA człowieka, a wystarczy nam zająć się kwestią kształtowania się ludzi i społeczeństw, co przecież nie podlega żadnym istotnym kontrowersjom... Bo przecież rasy koni, psów czy innych chomików tworzą się na naszych oczach, i nie ma cienia powodu by sądzić, że tak samo nie dzieje się z ludźmi - choć oczywiście nikt na ogół tego AŻ TAK celowo i świadomie nie robi...
(Przechodzę jednak na zwykły tryb, choć to dalszy ciąg powyższego.)

Otóż ewolucja nie działa, a w każdym razie nie wyłącznie, na pojedynczych osobnikach. W takim przypadku od dawna nie istniałyby żadne stworzenia, gotowe poświęcać życie dla swych braci, sióstr, czy innych członków swej społeczności. To po prostu nie miałoby sensu i takie osobniki by wymarły, a ich geny znikłyby z puli genów danego gatunku.

Jednak trzeba tutaj uwzględnić, że np. rodzeństwo posiada połowę tych genów, co my. W związku z tym, jeśli uratuję swym poświęceniem całą grupę, w tym mojego brata czy siostrę, plus ich potomstwo (aktualne czy przyszłe) , to i tak robię swoim genom sporą przyjemność. I odwrotnie - jeśli ktoś swymi działaniami zagrażał spójności grupy, jej przetrwaniu, to i jego geny traciły szansę na sukces.

I tak to właśnie działa. Rzecz w tym, że przez niemal całą historię ludzkości grupy ludzkie, poza chwilowymi kryzysami lub b. późnymi okresami różnych cywilizacji - były ze sobą blisko genetycznie związane i w sumie dość jednorodne. Nie całkiem jednorodne, bo to także nie jest dobre z genetycznego punktu widzenia, ale w sumie, w porównaniu z tym, co mamy dzisiaj w wielkich miastach zachodu - niezwykle jednorodne.

Do tego dochodziły kwestie presji społecznej, jedności światopoglądu, wartości, religii... Które się przecież z tą jednorodnością genetyczną także w znacznym stopniu wiążą. No i w takim świecie produkcja, przetrwanie i sukcesy typów w rodzaju Maleszki były dość potężnie ograniczone. Takie geny ginęły, jeśli nie zginęły i narodził się nam Maleszka, była duża szansa, że po drodze zostanie przez daną społeczność unieszkodliwiony. Jeśli zaś nie został, szansa że odniesie sukces i w hierarchii społecznej wzniesie się na wysoką pozycję, przez co zwiększy także szansę swych genów...

Tak to działało. Po prostu z powodów klarownie wyjaśnianych choćby przez elementarną, mendlowską choćby genetykę. W dawnych, i normalniejszych z punktu widzenia ewolucji, warunkach, każde społeczeństwo albo swych Maleszków jakoś unieszkodliwiało, nie pozwalając im w każdym razie swych wrednych genów reprodukować, albo też całe, w wyniku swych Maleszków zdradzieckich działań, przestawało istnieć... Tym samym także skutecznie Maleszków z puli ludzkich genów eliminując!

Co jednak dzieje się, kiedy społeczeństwo zaczyna być tak niejednorodne, tak pomieszane jak dzisiaj? Także (nie bójmy się tego słowa) rasowo pomieszane? Rasista ze mnie żaden, bo nie przyszłoby mi do głowy wartościować ludzi na podstawie koloru skóry, czy w ogóle rasy, ale w końcu oczywistym jest, iż różne rasy przez tysiące i tysiące lat żyły niemal rozłącznie. (Poza oczywiście okresami podobnymi do obecnego, czyli w fazach pełnego rozwoju, żeby nie powiedzieć przekwitania, wielkich cywilizacji.)

Jeśli kiedyś, w stosunkowo niewielkiej, związanej ze sobą wspólną genetyką społeczności, Maleszki tego świata miały niewielkie szanse, to elementarna analiza dowodzi, że w dzisiejszych czasach czynniki te całkowicie utraciły swe znaczenie. Z czego wynika wiele istotnych, interesujących, niestety także i smutnych, rzeczy. Ale m.in. to, że nasza naturalna zapora przeciw Maleszkom padła, bardziej spektakularnie (jeśli ktoś potrafi patrzeć), niż berliński mur, i nic nas teraz przed zalewem Maleszek nie broni. Poza ew. naszą własną wolą i działaniem, oczywiście. Jednak musimy sobie uświadomić, że jest to zasadniczo całkiem nowe wyzwanie i nie wiadomo, czy sobie z nim poradzimy. Ja obawiam się, że sobie nie poradzimy, bo jakoś nie zabieramy się do tego w sensowny sposób.

Pomysł napisania tego tekstu przyszedł mi do głowy wczoraj, gdym oglądał, na CNN chyba, płacze i żale, że "wśród europejskich kibiców wzrasta rasizm i czarni zawodnicy są przez nich coraz gorzej traktowani". Z czym oczywiście "należy coś szybko i radykalnie zrobić, nie przebierając w środkach". A jednak - choć ja do nikogo nie mam pretensji o kolor skóry, choć żaden, najczarniejszy choćby zawodnik, osobiście mi niczym nie podpadł, choć nie uważam, by w chęci zarabiania dużej forsy na kopaniu piłki akurat w Europie, choćby się pochodziło z Afryki czy Grenlandii, było coś zdrożnego...

To jednak nie mogę się oprzeć przeświadczeniu, że ci, dość prości przeważnie ludzie, którzy kibicują piłkarskim drużynom i odruchowo buczą na widok czarnego zawodnika w kadrze ukochanego czy znienawidzonego klubu - wiedzą mimo wszystko o życiu bez porównania więcej od "autorytetów", "ekspertów", nie mówiąc już o "unijnych politykach". Choć Ardreya, ani nawet mojego blogu, nie czytali. (Skądinąd szkoda.)

Wy jednak, kochani ludkowie, którzy jesteście zbyt cywilizowani, zbyt mili i oświeceni, by buczeć na widok twarzy o innym od waszego kolorze - choćby ta twarz, robiąc coś tak bezdennie głupiego, jak kopanie piłki, zarabiała tysiąc razy więcej od was - pomyślcie jednak nieco nad tym, co wam stara się przekazać Pan Tygrys. A potem zabierzemy się razem za tworzenie prawdziwej prawicy, prawdziwej polskiej (a z czasem może i nie tylko polskiej), elity... Potem zaś, Deo volente, za ruszanie z posad bryły lewackiego świata i kontrrewolucję.

Uzupełnię - tu nie chodzi o to, że ktoś jest czarny czy biały. Istniały już społeczności wielobarwne, wielorasowe, a po paru pokoleniach i tak zaczynają działać normalne prawa. Tutaj chodzi o wielkie miasta, o pracę na zmywakach, o piłkarzy z drugiego końca świata także, niezależnie od koloru skóry. Chodzi o to, że po prostu jest genetyczny bajzel, skutkiem czego normalne antymaleszkowe prawa przyrody przestają dla nas działać.

Można w tym nie dostrzegać problemu, ciesząc się "wielokulturowością" i "barwnością", skrzyżowanymi z "tolerancją". Można, ale jeśli kogoś jednak bardziej martwi zalew Maleszków niż cieszy "różnobarwność" Simonów Molów, to tutaj właśnie ma zarys odpowiedzi na swe pytania. Tylko trzeba się nieco wysilić, oderwać od oglądania meczu z Benhakkerem i nieco pomyśleć. Trudno? Fakt, lepiej żyć z dnia na dzień coraz bardziej oblepiony maleszkowym śluzem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 14, 2008

Polska, Żydzi, historia - spojrzenie z zewnątrz

Jedną z książek które bardzo cenię (i w dodatku szczęśliwie posiadam) jest "The Evolution of Man and Society" ("Ewolucja człowieka i społeczeństwa"), napisana przez brytyjskiego profesora biologii (botanika i genetyka, ale tacy ludzie naprawdę kiedyś miewali znakomite ogólne wykształcenie!) C.D. Darlingtona i wydana w roku 1969. (A więc w latach '60, tak jak książki Ardreya. Potem już widać nastąpiła totalna kontrofensywa leberalnej "nauki" i totalna kampania przemilczania. Nie da się ukryć, że był to sukces.) Wbrew temu, co może sugerować tytuł, nie jest to rzecz o powstaniu naszego gatunku, a w każdym razie w naprawdę niewielkim stopniu. Jest to książka o historii, pisana z bardzo niezwykłej biologicznej perspektywy.

Nie, nie ma tu niczego, co by można uczciwie określić mianem "rasizmu" - raczej wprost przeciwnie. Tylko trzeba coś w ogóle kojarzyć i wykazać minimum intelektualnej przyzwoitości, bo reagując po prostu na słowa kluczowe, łatwo daje się wszędzie wyczytać cokolwiek. Oczywiście lewizna "rasistę" potrafi zrobić z każdego, kogo nie lubi, podobnie jak "faszystę". I tak "skrajnie rasistowskie poglądy" ma Spengler - facet, który do rasy w powszechnie rozumianym znaczeniu przywiązuje znaczenie mniejsze od niemal każdego, z pewnością także np. od Michnika.

No, tośmy już swoje postępowe sumienie uspokoili, teraz jedziemy dalej... Przedstawiałem już chyba na tym blogu krótki fragment omawianej tu książki Darlingtona - ten, w którym błyskotliwie na dwóch stronach tekstu przedstawia on genezę amerykańsko-sycylijskiej mafii. Udowadniając przy tym, że i tu ma znaczenie biologia i kwestie "rasy" - tyle że nie rasy w obiegowym znaczeniu, a "mikro ras", o których traktuje książka. Można sobie tego poszukać, powinno gdzieś tu być, choć może jeszcze nie miało tagów, więc znaleźć będzie trudniej.

No i chyba przedstawiłem kiedyś, cholernie dawno temu, tę sprawę mafii w "Najwyższym Czasie!", choć tego nie jestem już teraz całkiem pewien. Teraz mi się zresztą przypomniało, że kiedyś streściłem w niewielu słowach także wywody Darlingtona na temat roli eunuchów w historii. A także chyba o roli kazirodztwa. To naprawdę fascynująca książka, mówię to całkowicie serio!

Ponieważ dobrze jest czasem spojrzeć na siebie oczyma obcych. I to nawet jeśli informacje autora na nasz temat są, jak nierzadko, niepełne i miejscami wprost fałszywe. Z drugiej strony, nie ma niestety pewności, że wszystko co my wiemy o naszej przeszłości, jest całkowicie prawdziwe, sporo jest w tym także naszej nacjonalistycznej propagandy i pokrzepiania serc.. Co może jest niezbędne dla ludu, ale dla jego potencjalnej elity już niekoniecznie.

W każdym razie przetłumaczę tu teraz krótki fragment z książki Darlingtona traktujący o historii Polski i aszkenazyjskich Żydach. Rozbiłem to na krótsze akapity (dla czytelności na ekranie), oraz dodałem własne przypisy.
Oto ten fragment:


Żydzi którzy zostali wypędzeni z Anglii, Francji i Zachodniej Europy w trzynastym wieku, skorzystali z ówczesnych nieszczęść Wschodniej Europy. W środku wieku tatarscy najeźdźcy spustoszyli i spalili drewniane osady i miasta Polski. Rycerze teutońscy* przywrócili chrześcijańską i stabilną władzę, ale między niepiśmiennymi, mówiącymi po słowiańsku chłopami, oraz równie niepiśmiennymi mówiącymi po niemiecku władcami i protektorami, nie istniały zadowalające środki komunikacji.

Nie istniała klasa profesjonalistów, ludzi piśmiennych czy znających się na technice, która by organizowała, administrowała i ogólne dbała o całość. Zaproszono zachodnich mieszkańców miast jako kolonistów, by przybyli i wypełnili luki, by wybudowali miasta z cegły w miejscu poprzednich drewnianych osad. Do samego tylko Krakowa przybył strumień Niemców i Holendrów, Flamandów i Walonów, "Gallów" i Włochów, Węgrów i Morawian, a także kilku Szkotów. Z nimi zaś przybyli Żydzi. Najpierw byli to uciekinierzy z portów Adriatyku.

W sto lat później Kazimierz Wielki (który sam wziął sobie, kochał i być może nawrócił żydowską kochankę) udzielił królewskich gwarancji Żydom, ci zaś przybyli w większej ilości. Nazywali oni siebie Aszkenazim, co po hebrajsku oznacza Niemców.

Rzadko od czasów Aleksandra istniała taka wyraźna formacja, w której miejski lud jednej rasy byłby umieszczony w wiejskich obszarach zamieszkanych przez inną rasę, oraz rządzony przez kastę wojskową trzeciej rasy.** Każda z tych ras mówiła innym językiem. Gdzie indziej Żydzi mówili językiem klasy rządzącej, tutaj jednak germańscy władcy byli w ogromnej mniejszości wobec mówiących językiem słowiańskich pańszczyźnianych chłopów***.

Stworzyli więc nowy język, który nazywali, i który my nazywmy, jiddisz. Był to dialekt dolnoniemiecki z Doliny Renu, przyprawiony aramejskim z Talmudu rabinów, oraz tu i ówdzie polskim, gdzie było to konieczne. Był jednak niepisany - język niepiśmiennego ludu, którego językiem nauki był hebrajski. Dopiero po roku 1792 ten lud pomyślał o zapisaniu swej literatury. Wraz z podziałem królestwa polskiego pomiędzy Prusy, Austrię i Rosję, dawna polityczna struktura, na której budowali mówiący jiddisz Żydzi, znikła.

Żydzi, z których brała się większość klas profesjonalistów w Polsce, znaleźli się, zamiast wobec swych polskich patronów lub przyjaciół, twarzą w twarz z nieznanymi i wrogimi rządami. Rząd austriacki mógł jeszcze do roku 1907 rozwiązać małżeństwa pomiędzy chrześcijanami a żydami****, jako nielegalne. Rząd rosyjski, w niestałym sojuszu z ortodoksyjnym kościołem, znajdował niemal jedyne pole porozumienia ze swoim ludem właśnie w traktowaniu Żydów. Zamykał*****, dręczył, wypędzał i masakrował żydowską ludność na zaanektowanych terytoriach podczas i po podziale Polski.

Skutkiem tych nowych prześladowań była emigracja Żydów z Polski - najpierw na południe na Węgry i do Rumunii, potem zaś na zachód do Niemiec, Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Najowocniejszą z tych nowych emigracji była ta, która ich zawiodła do Holandii.


* * * * *


* Czytaj "krzyżacy".

** Wkurza mnie to potężnie, bo ten pogląd zdaje się być przyjmowany całkiem powszechnie przez zachodnich historyków - nawet tak jednoznacznie historyków i tak znaczących jak np. William McNeill. Ze wszystkiego co wiem, Polska nie była nigdy rządzona przez jakąś kastę rycerzy pochodzenia germańskiego czy skandynawskiego. Co innego mieszczaństwo, ale to całkiem inna rzecz. A jednak zachód zdaje się uważac coś całkiem przeciwnego.

Chyba, że mnie ktoś naprawdę potężnie oszukał i, mimo zainteresowania historią przez większą część stulecia, nie zorientowałem się jeszcze w tym oszustwie. Ale wątpię, szczerze. Po prostu, jak mi się zdaje, ci autorzy wyolbrzymiają i mieszają jakieś mgliste przypuszczenia na temat początku państwa Polskiego - wyobrażając sobie, że musiało tu nastąpić coś w rodzaju założenia państwa przez Szwedów na Rusi, tylko my byliśmy zbyt barbarzyńscy, by to zapamiętać czy zapisać - plus informacje na temat państwa krzyżackiego.

Cóż, musimy sobie opisane tu zjawisko uświadomić, a potem ew. zastanowić się co z tym zrobić.
Jednak nie chciałbym stworzyć wrażenia, że Darlington (czy McNeill zresztą) po prostu bredzą na wszelkie tematy. Wręcz przeciwnie!

*** Jak w pysk strzelił: serfs. Nie da się tego inaczej przetłumaczyć.

**** W oryginale oba te słowa: "chrześcijanie" i "żydzi" są pisane z dużej. Ale tutaj chodzi o religię, więc napisałem zgodnie z utartą konwencją "żydzi" z małej, jako że wyraźnie chodzi o religię.

***** W gettach - z całą pewnością o to chodzi.



triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 22, 2007

Kotlety, pulpety i ogonówki

W czasach takich jak obecne, gdy rewolucyjni ekstremiści zdobyli już praktycznie całą władzę i wszystkie środki oddziaływania na opinię, rewolucja może być ewolucyjna i prowadzona środkami łagodnymi, natomiast wszelka ewentualna kontrrewolucja z konieczności musiałaby być bezkompromisowa i rewolucyjna.

Tego nie raczą zrozumieć dzisiejsi żałośni "kontrrewolucjoniści", dla których istotą kontrrewolucji jest wzrost ich własnej wygody, prestiżu i bezpieczeństwa (oraz żeby było za co przekupić żonę futrem ze skunksa i różową golarką do części intymnych, skutkiem czego przestanie być taką jędzą i człowieka stale poniżać). Czyli typowi burżuje, z tych co to (parafrazując Dávilę) "najpierw oddali władzę, aby zachować pieniądze, teraz zaś z płaczem oddają pieniądze, by zachować życie".

Sprzedając jednocześnie - ach co to za cudowny geszeft, a nic tak nie cieszy serca dzisiejszego kontrrewolucjonisty, jak właśnie udany geszeft! - swe żałosne kwilenia za tym utraconym grosiwem zgrai naiwniaków... Właśnie jako "kontrrewolucję"! (A jak dobrze pójdzie to jeszcze jako sztukę i działalność intelektualną.) Czy to nie mistrzostwo? Dać im zaraz w nagrodę władzę!

W skrócie, dlaczego dzisiejsza rewolucja może chodzić w przybraniu ewolucji, zaś kontrrewolucja - gdyby w ogóle istniała - musiałaby być rewolucyjna? Ponieważ dzisiejszy rewolucjonista ma czas, jemu się nigdzie nie spieszy. I wie, że musiałyby zajść jakieś naprawdę nieprawdopodobne zdarzenia, by jego ambitne plany nie spełniły się - nieco wcześniej czy nieco później. Potencjalny kontrrewolucjonista natomiast jest z każdym dniem zapędzany tymi "łagodnymi" i "ewolucyjnymi" działaniami do coraz ciaśniejszego kąta zagrody.

Podczas gdy towarzysz Rzeźnik już ostrzy nóż, wprawnym okiem dzieląc stado na kotlety, pulpety i ogonówki. W takiej sytuacji i szczur by zaatakował, i to niebezpiecznie, jako że znawcy twierdzą, że "nie ma nic bardziej niebezpiecznego, niż szczur zagoniony do narożnika". Jednak dzisiejszy kontrrewolucjonista to ewidentnie całkiem co innego niż prozaiczny gryzoń. Dlaczego niby miałby chcieć naśladować szczura, skoro bez wysiłku może zostać czymś tak szlachetnym jak ogonówka?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 09, 2007

Jak stać się ofiarą linczu (dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

(Czyli nieco socjobiologii na użytek obecnych przegranych. Ale nie tylko ich, oj nie tylko...)

Względnie pilni czytelnicy moich tekstów i pyskowań mogą wiedzieć, że za najbardziej przełomową, w sensie polityczno-ideowym, książkę w mym życiu uważam pierwszą przeczytaną przeze mnie książkę Roberta Ardreya (był to akurat "The Territorial Imperative"). Zachęcam przy okazji do poszukania o Ardreyu na tym blogu: w linkach ze słowami kluczowymi i w linkach do "Rzeczy wiekopomnych" (wszystko w prawej rynience).

Sam Ardrey, zanim zaczął się intensywnie interesować najnowszymi wówczas odkryciami związanymi z pochodzeniem człowieka (ewolucyjnym, jak najbardziej - przykro mi przyjaciele fundamentaliści, szanuję Was, ale amicus Plato...), był ostro lewicującym amerykańskim dramaturgiem i scenarzystą (o b. znaczących sukcesach), choć z wykształcenia był antropologiem. Te kilka książek, które Ardrey na te biologiczne tematy napisał, w latach '60 i nieco później bardzo głośnych i przekładanych na wiele języków, potem zaś starannie przemilczanych, nie jest ściśle mówiąc o polityce, na pewno nie są to jakieś ideologiczne manifesty...

A jednak sam autor nie jawi się w nich już jako lewicowiec (choć rasowy liberał mógłby się tutaj kłócić, ale po pierwsze dla mnie właśnie rasowy liberał to lewica, a po drugie, liberałowie nie potrafią czytać książek o czymś, a tylko mętne manifesty właśnie, i dlatego zresztą są liberałami.) No i fakt, że ja, zoologiczny reakcjonista przecież (choć liberał też miałby z pewnością wiele mi do zarzucenia, w punktu widzenia "prawdziwej prawicowości") pod wpływem Ardreya właśnie, choć przedtem czytałem rzeczy wielkie i mądre (Tocqueville'a w oryginale, na przykład), stałem się tym, kim jestem w sensie politycznych przekonań, a tych moich przekonań z całą pewnością nikomu by się już nie dało podważyć. No a poza tym Ardrey to ponoć jedno ze źródeł amerykańskiej "Nowej Prawicy".

Dobra, to był wstęp, przydługi z pewnością, sorry! Ale to w końcu nie jest "Szkło Kontaktowe" - tu nie zawsze musi być szybko, głośno, głupio i łatwo. To, do czego zmierzałem to taka oto sprawa...

Ardrey, za pomocą masy potężnych dowodów i opierając się na znacznie większych od niego samego naukowych autorytetach (choć oczywiście ogółowi mało znanych, bo na "autorytety" się w oczach miłościwie nam panujących nie nadają, nie mając odpowiedniego stażu płatnego agenta komunizmu czy innego użytecznego idioty), dowodzi paru rzeczy, z których wynikają niesamowicie wprost istotne, a do tego w wielu przypadkach całkiem konkretne, polityczne wnioski i wskazówki.

I choćby sam Ardrey o danej sprawie wprost nie pisał, gdy obserwuję, co się dzieje w świecie, to on właśnie bardzo często nasuwa mi się na myśl. Kiedy na przykład oglądałem kroniki z węgierskiego powstania w '56, mimo naprawdę ogromnej mojej sympatii dla powstańców, i mimo oczywistej nienawiści do agentów tamtejszej stalinowskiej bezpieki, wrażenie za każdym razem było szokujące, gdy oglądałem, jak tych rannych agentów wyciągnięto ze szpitala, grożąc jego dyrektorowi spaleniem całego przybytku Eskulapa wraz z pacjentami i załogą, potem zaś powieszono ich za nogi na latarniach, napchano do ust drobnych monet, jako sprzedawczykom, potem zaś zmasakrowano na śmierć kopniakami. I to ostatnie właśnie widać dokładnie na tych, drżących wprawdzie i źle naświetlonych, ale wystarczająco wyraźnych starych filmach. (To było, nawiasem mówiąc, od razu na drugi dzień po tej demonstracji i strzelaninie, od której wszystko tam się zaczęło.)

Tak właśnie wygląda prawdziwe życie, moi państwo. Tak wygląda prawdziwa polityka - wielbiciele i fagasy Platformy Obywatelskiej i jej różnorakich mocodawców! Nawet w największej ekstazie zwycięstwa, radził bym tego do końca nie zapominać. Nie mogę przysiąc, że kiedyś będzie dobrze, ale z pewnością kiedyś jeszcze będzie gorąco, a wtedy będą się być może działy rzeczy bardzo podobne do tych, które, przy odrobinie wysiłku, można sobie pooglądać. W końcu takie rzeczy działy się nie tylko na Węgrzech, prawda? Lewactwo i inni tacy mają tych swoich męczenników co niemiara, a więc, może nie warto zbyt łatwo ulegać tej całej propagandzie, że teraz to już tylko tolerancja i prostą drogą do ziemskiego raju. Chyba, że koniecznie chce się zwiększyć własną szansę na lewicowe męczeństwo, oczywiście.

W końcu nawet sam Fukuyama wycofał się ponoć ze swych dogmatycznych twierdzeń, że "historia się już skończyła, teraz już tylko liberalizm". Radziłbym więc nieco się zastanowić, gdzie się możesz znaleźć, kiedy nagle coś pęknie i te okropne zgraje oszołomów, kiboli, faszystów, homofobów, szowinistycznych męskich świń, eurosceptyków, ksenofobów itd. itd., w jakimś, choćby całkiem rozpaczliwym zrywie wezmą się za mszczenie na swoich długoletnich oprawcach. Do których teraz i Platforma "Obywatelska" się z zapałem dołącza.

To było do lewactwa, rycerzy postępu i platfusów, a oni i tak tego raczej nie przeczytają. Ważniejsze jest więc to, co miałbym do powiedzenia do naszych. (I co ja sam wiem w dużym stopniu właśnie dzięki lekturze Roberta Ardreya.)

Otóż lincz - jak ten na owych nieszczęsnych węgierskich ubekach - jest wciąż niepokojąco obecny w całej historii naszego gatunku i naszej zbiorowej psychologii. Nie zawsze musi to być śmierć Barabasza w "Trylogii", nie zawsze powieszenie i zmasakrowanie kopniakami... może to być udawany gwałt na gimnazjalistce w wykonaniu kolegów, który tylko wyjątkowo staje się dużą sprawą ze skutkiem śmiertelnym. Może to być dręczenie klasowej ofermy, albo kompanijnej ofermy... Każdy się z tym spotkał i każdy, kto nie jest całkiem tępy albo całkiem zakłamany, wie, że takie sytuacje budzą w sercu każdego - nawet przyzwoitego - człowieka istne demony.

Nie będę się wdawał w dokładne egzegezy tej sprawy z dzieła Ardreya, ale wiąże się to bez cienia wątpliwości przede wszystkim z faktem, iż przez miliony lat polowaliśmy zbiorowo, i to nie ze sztucerem czy w jakiś inny humanitarny sposób, tylko właśnie zbiorowo dręcząc i masakrując zwierzęta. W końcu najbardziej uznawana teoria tłumacząca np. zniknięcie mamutów i wielu innych zwierząt, jak koni, w Ameryce to ta, że zostały one wytępione przez człowieka. Przez człowieka uzbrojonego w we włócznię z grotem z opalanego nad ogniskiem drewna i inne podobnie zaawansowane narzędzia.

A więc to nie mogło wyglądać inaczej, niż tak jak wyglądało: zwierzęta zaganiało się nad jakąś przepaść, a potem wrzaskiem, ogniem, każdą możliwą metodą, zrzucało się je masowo w dół. Brał w tym udział każdy - kobiety i dzieci także. Nie ma co się na to wybrzydzać, nie dało się inaczej, choć kiedy się czyta o obecnie jeszcze odbywających się w Afryce masowych polowaniach tubylców, którzy najpierw podpalają sawannę, potem zaś... (Opisywała to np. kiedyś, bardzo już dawno, Ewa Szumańska w "Tygodniku Powszechnym".) Nieważne, chodzi tu o istotę sprawy, a ta jest taka, że mamy to w genach, wraz z całą tą pierwotną naszą naturą, stworzoną przez miliony lat historii naszego gatunku (i nawet jeśli odrzuca się ewolucję jako przyczynę powstania człowieka, to trudno ją odrzucić w aspekcie przetrwania tych czy innych grup ludzkich, warto o tym pomyśleć!).

Z tej naszej natury - czego np. liberałowie nie chcą dostrzec, wmawiając nam i sobie, że człowiek to biała karta, na której można zapisać, co się zechce, byle tylko umieć - wynikają wszystkie właściwie najwznioślejsze i najpodlejsze nasze ludzkie cechy, a przede wszystkim możliwości. Nie ma co się wstydzić, że człowiek jest łowcą i drapieżnikiem, ale też warto pamiętać, że w większości sytuacji powinien być także czymś innym, w pewnym sensie przynajmniej - znacznie wyższym.

No dobra, tom sobie wykonał pracę popularnonaukową u podstaw, potem zaś oddałem się rozważaniom z dziedziny filozofii moralnej. Jaka jednak jest ta moja hiper-konkretna rada dla nas - obecnych przegranych? I co wreszcie trzeba konkretnie zrobić, aby stać się tytułową ofiarą linczu? Albo co należałoby zrobić, aby się nią nie stać?

Psychologiczną pożywką dla linczu, każdego linczu, jest kiedy jakaś grupa najpierw się kogoś piekielnie boi, potem zaś ma go całkowicie w swej mocy. Działają tu pewne dość logiczne motywy - na przykład to, że WCIĄŻ nienawidzimy (bo się baliśmy), JESZCZE bez trudu sobie potrafimy wmówić, że nasza ofiara jest groźna i zniszczenie jej wymaga heroicznej odwagi, z drugiej zaś strony ofiara jest już całkiem BEZSILNA i nic nam z jej strony nie grozi. Staje się jednak przez to automatycznie takim okrążonym przez dużą grupę jaskiniowców cielęciem mamuta, które każdy ma chęć, na oczach współplemieńców, dodatkowo zmasakrować, ukarać, że jeszcze nie jest na rożnie. Dochodzi do tego radość ze wspólnoty, z konkretnego działania, z poczucia mocy...

Proszę, zastanówcie się nad tym chwilę (albo, lepiej, znacznie dłużej). Czy tak nie jest? Czy w duszy każdy w miarę prawdziwy mężczyzna nie czuje, co jest głównym motorem zbiorowego gwałtu? Przecież nie seks jako taki! A tak nawiasem mówiąc, Ardrey z ironią zauważa, że w całym dziele Freuda nie ma słowa "broń". To się nazywa znajomość ludzkiej natury!)

Tak to wygląda, przykro mi liberałowie, przykro mi monarchiści wskrzeszający nam monarchę z Bożej łaski... I nie gwałci to wcale zasad katolickiej wiary, raczej przeciwnie! Bo, po pierwsze - jest to prawda, co każdy uczciwy człowiek potwierdzi, nawet choćby był święty. Po drugie zaś, katolicyzm nigdy nie twierdził, że człowiek to jakaś anielska istota, prawda?

A więc, wszyscy drodzy przegrani - nie wzbudzajcie w naszych wrogach (i przeciwnikach) poczucia wszechmocy, z której bierze się żądza linczu! Nie stawajcie się za wszelką cenę niewinnymi, bezbronnymi istotkami, które muchy nawet nie skrzywdzą. (Chyba, że ktoś chce być ofiarą linczu, ale mógłby to chociaż robić prywatnie.) Nigdy nie byliśmy takimi zbrodniarzami, jak nas przedstawiano, i nadal nie jesteśmy. Ale też nie jesteśmy tak bezbronni, tak obcy wszelakiej myśli o rewanżu, o zemście, o zwycięstwie odniesionym - jeśli potrzeba - nawet dość brutalnymi i cynicznymi metodami. I nigdzie nie jest powiedziane, że nie będziemy jeszcze mieli do tego okazji. Być może należy sobie życzyć, byśmy nie mieli, ale to już niestety zależy przede wszystkim od naszych wrogów.

A tak przy okazji, czy nie warto by się było zastanowić, czy ubecja i wszyscy ci prlowscy donosiciele, którzy tak nas nienawidzą, żeśmy na chwilę przeszkodzili im swobodnie konsumować tego, co w te wzniosłe sposoby zdobyli, żeśmy zasiali w ich szmatławych serduszkach cień zwątpienia w zwycięstwo zła i podłości - czy byliby równie hardzi, równie pełni nienawiści, gdybyśmy, po powieszeniu kilku czy kilkuset prominentnych komunistycznych zdrajców i zbrodniarzy, reszcie z nich łaskawie pozwolili dalej żyć, części po wyjściu z więzienia, wykonując uczciwe, nisko płatne, nisko kwalifikowane fizyczne zawody?

Czy i wtedy bylibyśmy dla nich taką zgrają opętanych amokiem zbrodniarzy i zbuntowanych głupców? Serdecznie wątpię!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 18, 2007

Wreszcie będzie można w miarę sensownie porozmawiać!

Najlepsza chyba książka Roberta Ardreya do przeczytania w sieciCzy wiesz Mój Najsłodszy Czytelniku co to jest, to po lewej? No to się przyjrzyj!

Zawiadamiam wszystkich, że właśnie (ze sporym zdziwieniem i autentycznym zachwytem) znalazłem w sieci moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". O Ardreyu już tu (i w innych miejscach zresztą też) wspominałem dość często, choć było to poniekąd gadanie dziada do obrazu, bo nikt w Polsce nie wie, o kogo i o co chodzi. Jednak dla mnie ten autor jest jednym z absolutnie najważniejszych w mym intelektualnym rozwoju, o czym zresztą traktował absolutnie pierwszy mój wpis na tym blogu.

A więc wreszcie, jeśli ktoś sobie zada wysiłek, by tę książkę przeczytać, będziemy mieli możliwość rozmawiania w miarę konkretnie - o prawicowości, socjaliźmie, ludzkiej naturze, nacjonaliźmie, ewolucji... Jest to wprawdzie tylko jedna z książek Ardreya, ale znajomość jej to i tak niebo a ziemia w stosunku do sytuacji, gdy ja coś tam gadam, powołując się na tego właśnie autora, a nikt inny nie ma pojęcia o co może chodzić, brat katolicki fundamentalista się jeży, bo to - apage Satanas! - ewolucja... Do dupy z taką rozmową! Albo też rozmówca wyrabia sobie całkiem fałszywe pojęcie na podstawie jakichś drobnych i mylących fragmentów, np. przeze mnie przetłumaczonych i opublikowanych. Np. że chodzi o jakiś prymitywny socjaldarwinizm, jak ten stworzony swego czasu przez Herberta Spencera i teraz międlony przez jego późnego wnuka Korwina-Mikke.

Niedawno się by the way dowiedziałem, co warto chyba podkreślić, że Ardrey był jedną z głównych inspiracji amerykańskiej Nowej Prawicy (najpierw napisałem Lewicy, cholera, ktoś mógł się na to nabrać!). Różne rzeczy się na jej temat słyszy, np. że to żydowcy trockiści, którzy przejrzeli na oczy, ale przejrzeć na oczy u takiego kogoś to jednak spore osiągnięcie, przyznacie, a złudzenie, iż każdy kto nie jest wierzącym katolikiem od razu stanowi forpocztę lewactwa jest po prostu fałszywe i może się dla nas okazać b. kosztowne.

Serdecznie współczuję wszystkim, których znajomość angielskiego nie pozwoli na przeczytanie tej wspaniałej książki, mimo ich uczciwego do tej pracy zapału. Naprawdę cenię ludzi zakorzenionych, także zakorzenionych w jednym, własnym języku, ale bez angielskiego to dzisiaj nie da się po prostu żyć. Jak i bez znajomości Ardreya na prawicy, zresztą.

A więc, sam już nie wiem, w zasadzie należałoby się zakręcić za możliwością przetłumaczenia dorobku Ardreya (jak również paru innych wspaniałych i ważnych książek, np. niedostępnych obecnie fragmentów Spenglera) i wydanie ich w Polsce. Ranga narodu i jego języka wiąże się przecież także z tym, czy są w nim dostępne najważniejsze dzieła, a u nas z najważniejszych dzieł dostępne są głównie chyba Żiżki, Erichy Frommy i Leniny. Więc jakaś ściepa, czy coś. Ja mógłbym zrobić samo tłumaczenie, a może i nieco pozałatwiać sprawy wydania.

No a jak ktoś sobie nie zechce zadać trudu przeczytania i zrozumienia, to nadal oczywiście będę go kochał i szanował, szczególnie, jeśli jest jednak po naszej, a nie po tow. Sierakowskiego z tow. Środą stronie, ale za intelektualistę, z którym można rozmawiać inteligentnie, już go uważać nie mogę. Sorry! I będę go zachęcał, by się wziął do jakiejś innej od mędrkowania roboty, jeśli chce być uważany za prawicowca. (Co nawiasem mówiąc przydało by się nam wszystkim, bo smęcenie na forach i blogach pochodu lewactwa z pewnością nie zahamuje.)

Sami to chyba rozumiecie. A więc macie ludzie powiedzmy... Trzy miesiące na przeczytanie, przetrawienie, przyswojenie, a potem zaczynamy wreszcie autentyczną prawicową debatę. A nie tylko odwieczne polskie międlenie martyrologii i Piłsudzki vs. Dmowski (co by wcale nie musiało być głupie, ale warto mieć jakieś konkretne dane, jeśli to ma do czegoś prowadzić, nie?)

Acha, jeszcze może warto by było wyraźnie powiedzieć, gdzie ten cudowny Ardrey jest do znalezienia, tak? No więc w prawym menu, w kategorii "Rzeczy wiekopomne". Ale co mi szkodzi: oto bezpośredni link.

A tak przy okazji, to jeśli by ktoś chciał sobie ściągnąć tę stronkę z Ardreyem (albo jakąkolwiek inną zresztą) na dysk swego kompa, a nie wiedział jak i czym to zrobić - niech pyta, chętnie pomogę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lutego 17, 2007

Pani docent, kniaź Kropotkin i ja (głównie jednak o Robercie Ardreyu)

To jest w istocie całkiem pierwszy tekst, który jakieś półtora roku temu napisałem na ten blog, kiedy ten właśnie powstał. Wtedy wydał mi się jednak zbyt osobisty i... zbyt "antysemicki" (nie w stosunku do moich obecnych poglądów oczywiście, tylko do tego, co w Polsce jest nawet na prawicy tolerowane). Więc go po paru dniach wywaliłem. Jednak chyba aż tak źle z nim nie jest, więc go tu wklejam, bo trochę ostatnio za bardzo jestem zajęty ganianiem za forsą (typowa przypadłość ludzi, którzy nie współpracowali i nie należeli, a "europą" się brzydzą).

* * *

Gdzieś na przełomie lat '90 stałem się jednym z licznych zapewne obiektów badań nad poglądami i stanem świadomości solidarnościowej emigracji w Szwecji. Odbywało się to w formie rozmów, w moim przypadku było to kilka parogodzinnych, swobodnych i całkiem interesujących rozmów z mieszkającą niedaleko panią docent – świetnie urządzoną w socjalistycznej Szwecji i szwedzkim socjaliźmie pomarcową emigrantką (ze wszystkim, co można z tego faktu wywnioskować).

Analizę osoby pani docent, jej sfery i jej poglądów zostawię sobie, Deo volente, na jakiś inny czas. Czemuż zatem wspominam ją i całą tę błahą w końcu sprawę? Otóż pamiętam, że od razu pierwsze pytanie owej ankiety dotyczyło „książki, która cię najbardziej cię ukształtowała”. Ja zastanowiłem się krótką chwilę, no bo parę dobrych książek zdarzyło mi się w życiu przeczytać, za co zresztą musiałbym w znacznej mierze podziękować socjalistycznym szwedzkim bibliotekom, od zwyczajnych miejskich, po sławne uniwersyteckie, po czym odpowiedziałem, że „Territorial Imperative” („Imperatyw terytorialny”) Roberta Ardreya.

Na to pani docent zrobiła naprawdę bardzo wielkie oczy. Ja zaś dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem w czym rzecz. I rzekłem, szczerze rozbawiony: „To pani naprawdę nie może sobie wyobrazić, że bez pomocy Michnika i Kuronia, ktoś mógłby w ogóle stwierdzić, że komunizm jest be? Otóż zapewniam panią, że takich ludzi jest cała masa, po prostu to nie są te kręgi, w których pani się obraca”. Dla każdego chyba prawicowego czytelnika będzie to oczywiste, ale dla pani docent naprawdę było absolutnie niewyobrażalne.

Prawdopodobnie zresztą nadal dla pewnych licznych i nadal bardzo wpływowych ludzi każda antylewicowość - na przykład antykomunizm nie będący rewizjonizmem, nie natchniony „młodym Marksem”, Trockim, Gramscim itd. - jest po prostu przejawem ostrej i (oczywiście, jak to one) nieuleczalnej psychopatii. Oni naprawdę tak to widzą, i w tym jedna z ich ogromnych przewag - podczas gdy ja mogę sobie łatwo wyobrazić „jak to jest być lewicowcem” (tylko że mnie to odstręcza), oni duszę prawicowca zrozumieć mogą akurat tak, jak duszę krokodyla.

Kiedy pani docent nieco ochłonęła, co zajęło jej jakiś czas, podczas którego ogarnąłem wzrokiem jej pokoik, a przede wszystkim regał pełen książek o feminiźmie, plus kilka o żydowskiej martyrologii pod okupacją, no i parę też o „Solidarności”. Potem pani docent wykonała następny ruch, w założeniu pojednawczy: zasugerowała mianowicie, że tym najważniejszym dziełem mogłaby być bardzo niegdyś głośna książka kniazia Kropotkina, duchowego ojca anarchizmu. To było coś więcej niż pojednawczy gest – to była zgoda na cofnięcie mojego własnego, nieudanego ruchu. Nieprzemyślanego, albo nawet po prostu sprzecznego z regułami gry.

Kropotkina nie wszyscy z pewnością czytali, ja sam kiedyś dostałem jego książkę w prezencie, jako ciekawostkę, i z zainteresowaniem przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron, poświęconych historii rodu. Odrzuciłem dzieło, gdy kniaź doszedł do sedna. Czyli kiedy zaczął bredzić na temat „przykłady współpracy w przyrodzie i co z tego wynika dla przyszłej ludzkości”.

Pani docent naprawdę chciała mi dać szansę i uczyniła to bardzo finezyjnie i elegancko: Kropotkin to wprawdzie nie Michnik, ale jeśli komuś w ręce wpadnie wcześniej, to przełom też przecież nastąpić musi! Nie będziemy przecież zsyłać ludzi do łagrów dlatego, że przed wydanym w drugim obiegu późniejszym (współ)Ojcem Okrągłego Stołu, do rąk wpadło im przedpotopowe wydanie Ojca Anarchizmu... To już nie te czasy!

Ja jednak brutalnie odtrąciłem wyciągniętą rękę, więcej – obśmiałem nawiedzonego kniazia i jego głęboką znajomość życia zwierząt. Sam Ardrey choćby dawał całkiem inny jego obraz, a zresztą wystarczyło minimum zdrowego rozsądku. (Teraz dostrzegam, że w oczach pani docent to było chyba coś więcej, niż wyciągnięta ręka – to musiało być swego rodzaju koło ratunkowe. Miałem szansę stać się przyzwoitym człowiekiem. I odrzuciłem ją...)

Do czego zmierzam? Moje boje z panią docent byłyby chyba warte opowiedzenia, różne inne zarysowane tutaj fakty także mogłyby stanowić osnowę (albo wątek) interesujących tekstów. Ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o Roberta Ardreya – autora, który uczynił mnie prawicowcem. Nie żebym nim w jakimś, może nawet w całkiem znacznym, stopniu nie był, zanim jeszcze w uppsalskiej miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce książka ta jego książka. Gdybym nie nie miał prawicowych skłonności, prawdopodobnie nigdy bym jej nie pożyczył, nie mówiąc już o gruntownym przeczytaniu.

Czytałem przed „Terytorialnym imperatywem” parę książek, które dały mi do myślenia i wpłynęły jakoś na moją reakcyjność i te rzeczy. Na przykład „Lwy Alkazaru” w tanim przedwojennym wydaniu. Albo „Oblicze Trzeciej Rzeszy” Joachima Festa w całkiem oficjalnym wydaniu prlowskim - z pewnością nie prawicowe, ale skutek na moją młodą duszę był piorunujący. (Tam poczytałem sobie o totalitaryźmie jako takim. Do komuny też się to cudnie odnosiło, w tym rzecz.)

Czytałem też jako nieletnie pachole Dżilasa, który nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą byłem już dawno przekonanym antykomunistą. (Nawiasem dziwne, bo nie pamiętam, by pani docent dała mi do wyboru, jako tę super-ważną, książkę Dżilasa, widać całkiem straciła co do mnie nadzieję.)

Miałem też od b. wczesnego okresu dobry kontakt z publikacjami podziemnymi, z których wiele było interesujących i jakoś na mnie wpłynęło. Nawet, mówię to uczciwie, te lewicowe, których przecież była większość. Zresztą taki „lewicowiec” jak np. Orwell... Paradne! Działał po nieodpowiedniej stronie, nawet być może strzelał, ale intelektualnie? Nic dziwnego że się go tak panicznie boją, i to bynajmniej właśnie nie tylko tych dwóch jego sławnych książek.

Ale to Ardrey, przypadkowo napotkany w szwedzkiej bibliotece, bardziej niż ktokolwiek inny, dał mi intelektualną podbudowę, a przede wszystkim pewność, że już żadne lewicowe argumenty nie są nigdy w stanie przeważyć kilku najbardziej podstawowych faktów i prawd. Prawd opartych na faktach dostępnych dzisiaj każdemu, kto chce widzieć i chce wiedzieć, ale znanych wciąż bardzo niewielu ludziom, a w dodatku zajadle kontestowanych przez liczne autorytety. Nie, pomyłka! Kontestacja faktycznie była, ale już jej nie potrzeba, teraz po prostu wszyscy zgodnie milczymy, udało się kontestatorom, za pomocą zmienionej taktyki, osiągnąć w końcu to, czego osiągnąć nie mogli kontestując. A my im nie przeszkadzamy...

A prawdy jakie? Powiem to znowu w obrzydliwie subiektywny, egocentryczny sposób. Cóż, widać inaczej nie umiem. Takie, że jeśli bym się któregoś ranka zbudził i zwątpił w którąś z nich, byłbym pewien, że znalazłem się, już nawet nie na całkiem innej planecie, ale w którymś z innych, nawet nie bardzo „równoległych” wszechświatów.

Nie chodzi tu oczywiście o moją osobę, chodzi o autentyczny przykład, o autentyczną „duchową spowiedź prawicowca”. Dlatego to co tu piszę ma w moim przekonaniu znaczenie. Więc osobiście mogę się nie zgadzać z całą masą poglądów różnych prawicowych partii, znamienitych prawicowych myślicieli, polityków i ogólnie autorytetów (nie mówiąc już o tych jedynie określanych jako prawicowi, lub którzy z jakichś powodów sami się tak lubią określać). Mogę się nie zgadzać z ich poglądami na temat ekonomii, religii, życia społecznego, wojny, patriotyzmu, czegokolwiek. Jądro moich przekonań zawsze będzie prawicowe i zawsze myślę że będę w stanie się obronić w ideologicznych sporach – zarówno wobec ataków z lewa, jak i ze strony, że tak powiem „nieokreślonej”.

Proszę powyższego nie brać za przejaw pychy czy autoreklamy! Tutaj chodzi nie o mnie, tylko o Ardreya, oczywiście – pewne umysłowe możliwości są konieczne by polemizować, ale ludzi o takim potencjale nie brakuje. Dlaczego więc prawica naszej zachodniej „faustycznej” (wedle określenia Oswalda Spenglera, bardzo wielkiego i bardzo prawicowego myśliciela) cywilizacji jest w tak wielkim stopniu intelektualnie podzielona i rozdrobniona? Dlaczego prawicowcy i niby-prawicowcy szarpią się o tysiące szczegółów i szczególików? I nie tylko szczególików niestety - nie trzeba być lewicowcem, by pękać ze śmiechu słysząc ciągłe spory o to, czy ekonomiczny liberalizm jest prawicowy, czy wręcz przeciwnie. A to przecież fundamentalna kwestia.

(Starożytna Sparta byłabyż zatem państwem skrajnie lewicowym? Bardziej lewicowym niż powiedzmy nasza droga Platforma Obywatelska? Wolne żarty! Można Sparty nie lubić, ale "socjalizm", w jakimś zbliżonym do marksizmu sensie, to to nie był. To może i bardziej lewicowa ona była od przesławnej partii demokraci.pl, czy jak oni się akurat dzisiaj raczą nazywać?)

Oczywiście nie twierdzę, że książki Roberta Ardreya - a jest ich sporo, kilka nawet w moich oczach jeszcze lepszych od „Imperatywu terytorialnego”, nie wspominając już jego wcześniejszych lewicowych (!) sztuk i masy wysoko cenionych hollywoodzkich scenariuszy ("Trzech muszkieterów", "Pani Bovary", "Ben Hur", itp.) - to jakaś „biblia prawicowca”, że poza nimi nie ma prawicowego zbawienia, czy coś takiego. Chodzi tutaj tylko mi o dwie zasadnicze sprawy:

Po pierwsze, w moim najszczerszym przekonaniu istota prawicowości leży znacznie głębiej, niż doktryny ekonomiczne w ich gazetowo-telewizyjnym, a nawet partyjno-parlamentarnym, wydaniu. Ba, głębiej niż stosunek do religii, powszechnego poboru, kary śmierci, czy globalizacji!

Po drugie, lewicowym intelektualistą, nie mówiąc już o artyście, jest być stosunkowo bardzo łatwo. (Nie mówiąc już o pseudo-artyście, tym bardziej jeszcze uchodzącym za geniusza!) Dlaczego tak jest? Dobrze, jeśli uczciwie pomyślisz nad tą kwestią parę minut i nie znajdziesz zadowalającej odpowiedzi, to daj mi cynk na adres Redakcji, a ja zobowiązuję się to wyjaśnić czarno na białym. Umowa stoi?

Na razie przyjmijmy, że tę sprawę już ustaliliśmy – jest bez porównania łatwiej być lewicowym intelektualistą czy artystą, niż prawicowym. (Co zresztą w pewnej mierze musi tłumaczyć, czemu jest ich tylu więcej.) A jeśli tak jest, to nie mamy się co spodziewać, iż dzisiejsza „krótka ławka” prawicowych intelektualistów i artystów, nagle się wydłuży. Ergo, potrzebujemy każdego, kto jest tego naprawdę wart. A Robert Ardrey na pewno jest. Moja własna intelektualna... nie tyle „przemiana”, co może raczej „krystalizacja”, jest tego dowodem. (Jakkolwiek mało skromnie by to mogło zabrzmieć, ale przesadna skromność nie jest prawicowa, zgoda?) Na pewno nie byłem jedyny, a co ważniejsze – mogłoby być o wiele więcej takich „krystalizacji”.

Tutaj nie chodzi o żadne „objawienia”! Jeśli ktoś się nie zgadza z Ardreyem - na podstawie faktów, albo wyciągniętych wniosków - to ja osobiście byłbym bardzo zainteresowany ich poznaniem. I bardzo się zdziwię, jeśli te poglądy nie będą wybitnie lewicowe. W końcu jeśli pisarz tak w latach '60 i nieco później głośny, tak agresywnie i powszechnie atakowany, całkiem znika z intelektualnego widnokręgu, to tu coś chyba jest na rzeczy. Ataki niewiele pomogły, ale przemilczanie (i chytre wykorzystanie przepisów prawa autorskiego, Święte Prawo Własności zatem!) działa znakomicie. Żadni prawicowcy, nikt w ogóle z tych, którzy w opisywanych przez Ardreya faktach – na temat życia dzikich zwierząt, prehistorii człowieka, życia prymitywnych plemion - żeby już pominąć jego wnioski, mogliby znaleźć oparcie, nie próbuje go nawet wygrzebać z zapomnienia.

A przecież wystarczy w w wyszukiwarkę, np. Google wklepać „Ardrey + Robert” (bez cudzysłowu), żeby zobaczyć, że nie jest to ktoś pozbawiony znaczenia. Nawet w 25 lat po swej śmierci. Jego książki też są w internetowych księgarniach dostępne. Tylko prawicowcy wolą wsłuchiwać się we własne głosy, wygłaszając jedynie słuszne poglądy na temat liberalizmu, czy zjednoczonej Europy, poziom wewnątrz-prawicowej dyskusji i myślenia zostawiając... Komu właściwie?

Oczywiście mógłbym się sam zakręcić koło spopularyzowania tego wybitnego myśliciela i autora. Skłamałbym mówiąc, że nie rozmyślam o tym co pewien czas przez wszystkie te lata. Ardrey, i oczywiście nie tylko on, wybitnych autorów jest dzięki Bogu trochę, powinien być dostępny i po polsku. Choćby dlatego, że wagę języka określa w dużym stopniu to, co w nim napisano i wydano, także przekłady, choć oczywiście dzieła oryginalne są ważniejsze. Poniekąd staram się to zresztą zrobić, tym właśnie tekstem. Dlaczego jednak nie uczyniłem czegoś więcej, i o wiele wcześniej?

Jeden powód jest taki, że w końcu angielski dzisiaj każdy powinien rozumieć, przynajmniej ktoś mający pewne intelektualne aspiracje. Obcy język to jest francuski albo łacina, angielski to jest coś jak wybieranie numeru telefonem albo spuszczanie wody. Więc każdy może sobie sam przeczytać, jeśli się trochę postara. Drugi powód jest nieco, lub nawet bardziej niż nieco, smutniejszy. Otóż zawsze kiedy myślałem o wylansowaniu Ardreya w Polsce, po paru minutach dochodziłem do takich wniosków, cytuję sam siebie:

A komuż to będzie z Ardreyem tak bardzo po drodze? Nasza prawica opiera się w znacznym stopniu na katolicyźmie. Z całym szacunkiem i sympatią dla Kościoła, przecież ewolucja człowieka, jego instynkty, jego krwiożercza przeszłość i jej ślady w teraźniejszości, ani też dość bezkompromisowe hipotezy Ardreya na temat rodziny, na pewno nie stanowią dla dzisiejszego katolika najwygodniejszych tematów. (Nawet przed ostatnim Soborem by nie stanowiły, choć częściowo może z nieco innych względów.)

To już jest pewien problem, prawda? A lepiej już nie wspominać o tych prawicowcach, którzy definiują praktycznie prawicowość jako totalny ekonomiczny liberalizm, nie wnikając w to, czy jego skutkiem mają być miliony malutkich indywidualnych gospodarstw rolnych, gdzie pater familias będzie miał totalną władzę życia i śmierci, czy też kilka światowych oligopoli, sporo hipermarketów, i sto miliardów ludzi ze wszczepionymi chipami, poruszających się od rana do wieczora na komendę. Dyskusja by nam się naprawdę przydała. I to właśnie wewnątrz-prawicowa, bo próby przekonywania lewicowca są czymś takim, jak próby przekonywania mnie, bym poważnie potraktował kniazia Kropotkina, albo pani docent, by pokochała... Powiedzmy Generała Franco.

Proponuję byśmy wkrótce, jak najszybciej, dali sobie szansę podyskutować o sprawach istotnych, między innymi o tych, opisanych przez Roberta Ardreya. A jeśli ktoś ma podobnie znaczących dla swego rozwoju, a mało znanych w Polsce, autorów, to także warto by było poświęcić im parę akapitów tekstu i powiedzieć o tym ludziom. Ludzki mózg jest bowiem, wedle pewnej interesującej i płodnej hipotezy, organem par excellence społecznym, w tym sensie, że jego działanie nie może być rozpatrywana w całkowitym oderwaniu od odzewu, jaki znajduje w społeczności. Jeśli tak naprawdę jest, to jeżeli Twoje Czytelniku, najgłębsze i najbłyskotliwsze nawet, myśli nie mają żadnego społecznego oddziaływania, to niemal równie dobrze mógłbyś całkiem nie myśleć.

Zastanów się nad tym Czytelniku, to wcale nie jest głupie! A więc działajmy, na przykład dyskutujmy! I stwórzmy może wreszcie jakąś naprawdę sensowną, przybliżoną choćby, definicję prawicowości, a także może kilka związanych z tą sprawą aksjomatów. Zamiast dziobać się wzajemnie, wyzywając od „socjalistów” i „liberałów”, tworzyć sztuczne podziały, jednocześnie bratając się z każdym niemal trojańskim koniem i kucykiem. To znaczy, kłócić się o ekonomię i inne sprawy jak najbardziej można i nawet trzeba, ale przecież nawet gołym okiem łatwiej jest rozpoznać lewicę i prawicę, niż przy pomocy praktycznie każdej z szeroko obecnie stosowanych definicji! Przynajmniej ja to tak widzę, a jeśli mam częściową choćby rację, to coś z pewnością warto by było w tej sprawie zrobić. Zgoda?

Nawiasem mówiąc, wspomnianą przed chwilą hipotezę - tę o immanentnym związku naszego myślenia z życiem społecznym - postawił właśnie Robert Ardrey. W książce zatytułowanej „The Social Contract” („Kontrakt społeczny”, tytuł ten jest oczywiście nawiązaniem do sławnego dzieła J.J. Rousseau pod tym samym tytułem).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, września 26, 2006

Zanim zacznę się pasjonować rapem, czyli Płacz i zgrzytanie zębów nowoczesnej Kassandry

W kraju dzieją się w tej chwili ważne, dziwne, a co więcej – zabawne – rzeczy, ale jakoś mnie to ostatnio przestało bawić. Jarosław Kaczyński idący w ślady Napoleona, któremu za wiele sukcesów uderzyło do głowy i przyprawiło o klęskę? Tutaj płonąca Moskwa, tutaj Andrzej Lepper, a tutaj ja... Całkiem obojętny. Weksle? Jak one mogą być nielegalne? Nie mogą, ale co mnie to? Gdyby ode mnie je chcieli wyegzekwować, to pewnie bym jakoś zareagował, ale tak?

Polska to znowu Najweselszy Baraczek, tym razem Obóz jest nieco wprawdzie inny, ale wszystko się wyrówna, nie ma obawy! Świat nieco nie nadąża, ale też, gdyby poszukać, coś interesującego by się znalazło. Tylko, że jakoś to wszystko dla mnie straciło znaczenie od czasu, gdy największy autorytet moralny naszej zachodniej cywilizacji zaczął być, nawet w swych półprywatnych wypowiedziach, skutecznie cenzurowany przez azjatycki motłoch, podburzany przez ludzi, o których wiadomo niewiele, ale akurat tyle, by móc być pewny, że dobrze naszej cywilizacji nie życzą.

Tym razem skończyło się na niewielu zabójstwach, paru spalonych kościołach, wielu obelgach, sporej ilości przepraszania... Niby nic, albo prawie. Ale pamięta ktoś jeszcze sprawę Salmana Rushdie i jego “Szatańskich wersetów”? Ludzie się mimo wszystko uczą. Na codzień rzecz niemal nie do uwierzenia, a jednak... Uczą się, przynajmniej w niektórych specjalnych sytuacjach. Na przykład wtedy, gdy boją się o własną skórę. Skutecznie się uczą, skoro nawet różne szmiruski w rodzaju tzw. “Madonny” momentalnie przestają obrażać katolicyzm, jeśli jakiś nikomu nie znany mułła stwierdzi, że Jezus mimo wszystko jest uznawany przez islam za proroka, więc może się to dla szmiruski źle skończyć. Taką to dzisiaj obronę mają nasze zachodnie, chrześcijańskie wartości. Ale skoro nikt inny nie chce, albo nie ma odwagi, pozostaje to zadaniem dla mułły.

Mój wielki intelektualny faworyt (choć Niemiec) Oswald Spengler, obok ogromnej ilości mądrych, a co gorsza piekielnie aktualnych, i to nie za jego życia, tylko teraz, tez, powiedział także coś w tym duchu, że: “prawdziwy mężczyzna albo jest w politykę zaangażowany całym sobą, albo całkiem ją ignoruje”. Ja, jak zawsze, muszę być inny, więc od nawału przygnębiających myśli uciekam w lekturę mało znanej, bo politycznie niepoprawnej książki. Chodzi o wydane w roku 1969 dzieło znakomitego biologa, profesora botaniki na Oxfordzie, C. D. Darlingtona, zatytułowane “Evolution of Man and Society” (“Ewolucja człowieka i społeczeństwa”). Dzieło traktujące o historii ludzkości z punktu widzenia biologa. W dodatku biologa o bardzo indywidualnych i niekonwencjonalnych poglądach, których ewidentnie nie uważał za słuszne z żadnym strażnikiem prawowierności uzgadniać. Zresztą były to czasy, gdy terror politycznej poprawności dopiero się wykluwał, choć ruch hippiesów właśnie kwitł w najlepsze, a w Paryżu lewactwo “zakazywało zakazywać”.

Książkę tę już dawno oczywiście przeczytałem od deski do deski, więc teraz sobie po prostu ją na chybił trafił otworzyłem, by się jakoś oderwać od przygnębiających myśli. W końcu, kiedy światłe panelowe dyskusje na temat “islam a Europa” przestają człowieka cieszyć, sytuacja staje się poważna. (Oczywiście poważna wyłącznie dla mojej biednej psychiki, NIE dla Zachodu, chrześcijaństwa, papiestwa, demokracji, czy czegokolwiek równie wzniosłego. Gdzieżby tam!)

Los tak chciał, że sobie książkę otworzyłem na rozdziale traktującym o początkach amerykańskiej mafii. Otóż było to tak...

Pierwsi mafiosi przybyli do Nowego Orleanu z Sycylii w roku 1890. Wkrótce jedenastu z nich zostało uwięzionych za morderstwo, a następnie zlinczowanych przez krewnych ofiar. Rząd Stanów Zjednoczonych wypłacił krewnym zlinczowanych gangsterów 30 tysięcy dolarów rekompensaty (co w tamtych czasach było sumą bez porównania wyższą, niż teraz).

Piękny przykład postępowania państwa prawa niewątpliwie, ale o dziwo mafii on nie zaimponował. Zaczęła werbować nowych rekrutów, wyłącznie spośród “swoich”, czyli sycylijskich imigrantów. Poddawano ich żelaznej dyscyplinie i szkolono. Sycylijczycy nie tylko przypływali do Ameryki, ale już na miejscu intensywnie się rozmnażali, tak że rekrutów nie brakowało. Nowi przybysze oraz ich potomstwo żenili wyłącznie we własnym gronie. Powstawała nowa “rasa”.

Słowo “rasa” użyłem w cudzysłowie, ponieważ zazwyczaj przyjmuje się, że ludzkich ras jest zaledwie kilka, tutaj zaś, jak w ogóle w książce Darlingtona, chodzi o coś, co można by nazwać “mikro-rasą”. Rasą w tym rozumieniu stają się grupy ludzkie już po paru pokoleniach intensywnego koligacenia się w ramach swojej grupy, tym bardziej, jeśli łączy ich jakiś specyficzny tryb życia i obyczaje. Rasą są więc na przykład złotnicy od wieków zajmujący te same ulice w stolicy Majorki, europejskie głowy koronowane, dawni rosyjscy zawodowi rewolucjoniści i niedawna sowiecka nomenklatura, mieszkańcy odciętych od świata plemion w tropikalnej dżungli i członkowie odciętych od świata alpejskich wiosek, przestępczy półświatek każdego niemal wielkiego miasta. Pula genetyczna każdej z tych grup całkiem szybko się ujednolica, nosiciele tych genów zaś szybko się do siebie upodobniają. Każdy z czytelników sam bez trudu może sobie wiele z tych ras zidentyfikować. Wystarczy trochę pomyśleć i się nie bać.

Całkiem nawiasem, takie rozumienie rasy jest czystym zaprzeczeniem wszelkiego rasizmu, zakładającego przecież ścisłe wartościowanie ludzi na podstawie jakichś niezmiennych cech rasowych. Kiedy ras są setki tysięcy, a każda z nich jest właśnie optymalnie przystosowana do pewnych konkretnych warunków, problem rasizmu znika. Oczywiście, to że znika, nie sprawia jeszcze, że zawodowcy od jego tropienia zamilkną. W końcu nawet UNESCO, o ile wiem, stwierdziło kiedyś autorytatywnie, że “nie należy mówić o ludzkich rasach, a co najwyżej o grupach etnicznych”, więc temat jest oficjalnie tabu. Nieważne, że np. Eskimosi ze smakiem wcinają mydło i świece, które nas by wyprawiły na tamten świat, i że takich obiektywnych rasowych różnic jest cała masa. Tabu jest tabu, a polityczna poprawność większa amica, niż zarówno Platon, jak i prawda.

Wracajmy jednak do naszych dzielnych gangsterów. Otóż, na gościnnej amerykańskiej ziemi w krótkim czasie powstała spójna, powiązana wzajemnym pokrewieństwem, genetycznie w dużym stopniu jednolita, nieprzenikniona dla obcych, zhierarchizowana przestępcza struktura. Pradawne, od stuleci bezwzględnie przestrzegane i wpajane od kołyski, zasady w rodzaju słynnej omertá, czyli nakazu milczenia względem władz na temat grupy, oczywiście zwiększały jeszcze jej siłę i odporność na wpływy ze strony normalnego społeczeństwa czy organów prawa.

Darlington, pisząc o sycylijskich korzeniach mafii, stwierdza, iż główne udoskonalenie zasady, stosowanej skądinąd od wieków w wielu podobnych społeczeństwach na całym świecie, polegało na tym, że
prawo i jego przedstawiciele nie byli już po prostu wrogami, tylko robactwem. W ten sposób [mafia] uzyskała przewagę nad społeczeństwem. Ta znakomita doktryna, wypróbowana w praktyce przez stulecia na Sycylii, pozwoliła jej dostrzec możliwości we współczesnym świecie
Powstała cosa nostra (“nasza sprawa”) panująca nad wielorasowym syndykatem przestępczości, w którym niezdyscyplinowane, nieumiejące ze sobą współpracować gangi irlandzkie i żydowskie – wcześniej na amerykańskiej ziemi działające, ale nie mogące się mierzyć z Sycylijczykami pod niemal żadnym względem – zajmowały rolę podległą.

Nadeszła epoka prohibicji (1920-1933), kiedy to 4 miliony amerykańskich żołnierzy wróciło do kraju z Wielkiej Wojny, by się przekonać, że kiedy oni narażali życie i marnieli w okopach, antyalkoholowi fanatycy uczynili nielegalnym wypicie szklanki piwa. Jednak nie wszystko było aż tak beznadziejnie, jak by się mogło wydawać – alkoholu, takiej czy innej jakości i pochodzenia. mimo wszystko nie brakowało, ten kogo było stać, nie musiał zbyt często cierpieć objawów abstynencji. Najlepiej jednak na prohibicji wyszli gangsterzy, z cosa nostrą na czele. Jej działalność stała się międzynarodowa i całe kraje, takie jak na przykład Kuba, dostały się w dużym stopniu we władanie gangów (co, nawiasem, trochę nawet tłumaczy i Fidela Castro, wbrew miłym sercu "prawicowca" uproszczeniom).

Życie gangstera było wprawdzie dość niebezpieczne, ale dostarczało masę zdrowej emocji. No a poza tym, stałe i wysokie gangsterskie dochody nie były do pogardzenia, szczególnie w czasach wielkiego kryzysu (od 1929 głęboko w lata '30), kiedy miliony całkiem normalnych ludzi stało w wielogodzinnych kolejkach po darmową zupę.

Nastąpiło też stopniowe przenikanie mafii do normalnego życia społecznego i ekonomicznego. Jest to sprawa znana choćby z filmu “Ojciec chrzestny”. Zresztą już w czasach prohibicji to przenikanie było bardzo intensywne, jeśli za jego przejaw uznamy korumpowanie policjantów. Ich płace były tak, w stosunku do warunków pracy i ryzyka, niskie, że masowa korupcja stawała się niemal nieunikniona. Są tu oczywiście pewne analogie z naszą nieszczęsną III RP, ale różnice są jednak w mojej ocenie większe, jako że USA nie przeszły sowieckiego socjalizmu ani grubej kreski. To jednak tylko dygresja.

Darlington podsumowuje swą analizę następującym – równie mało politycznie poprawnym, jak cała jego książka – stwierdzeniem:
[Członkowie mafii] to ludzie, wobec których nie istnieje żadna możliwość przymusu, spowodowania poprawy lub nawrócenia. Nic na ziemi nie sprawi, by doszli do jakiejś ugody z ogółem społeczeństwa. Są osobną rasą.
UNESCO by się z pewnością nie zgodziło, najnowsza gwiazda rodzimych telewizyjnych szołów – filozof Sadurski – z pewnością także nie. Tyle już wiemy, i dobrze, bo zawsze to jakiś życiowy drogowskaz.

Mnie jednak uporczywie dręczy kilka pytań... Na przykład takie: jakie to jeszcze rasy (w rozumieniu Darlingtona) nam się w tej chwili tworzą, powiedzmy w tej naszej Europie. Albo inne pytanie: dlaczego właściwie mnie ta gangsterska historyjka tak bardzo zafascynowała? I dlaczego właśnie teraz? Jakiś to może mięć związek z czymkolwiek? Teraz, gdy rakiety śmigają w kosmos, gdy ceny na odtwarzacze DVD stale maleją, gdy nasze panie tak dzielnie potykają się okładając jedna drugą po pyskach na zawodowych ringach, gdy aż 40 muzułmańskich duchownych zgodziło się udzielić Papieżowi posłuchania, na dodatek w jego własnej siedzibie, by się nie musiał fatygować, i tym razem skończyło się tylko na łagodnym napomnieniu...?

Stanowczo gonię w piętkę, wyraźnie nie nadążam za własną epoką. I nie “chyba”, tylko z całą pewnością. W końcu, aż wstyd się przyznać, naprawdę niemal nic nie wiem np. o historii rapu. Jak taki ktoś śmie się w ogóle wypowiadać o współczesności? A jeśli Darlingtona jeszcze Agora nie wydała, to znaczy, że nielzia, czy tak trudno to zrozumieć? Kassandro, do ciebie mówię! Chcesz żyć w XXI wieku, to słuchaj rapu, chyba że od razu zaczniesz studiować Koran. Mówienie do samego siebie? Jasne, że nie świadczy o zdrowiu psychicznym. Ale to przecież tylko rozdwojenie jaźni - całkiem inna sprawa. Więc spokojnie!

Mówisz, że się wstydzisz za swoją cywilizację i to z tego? Kiedyś to by się leczyło lobotomią, ale teraz masz szczęście, bo nastąpił postęp. Słuchaj rapu, przestaniesz się wstydzić i w ogóle wszystko wyda ci się cacy. Zobacz ilu szczęśliwych ludzi dookoła! Rap Kassandro, rap! A poza tym - słuchaj, bo to bomba! - w MediaMarkt przecenili odtwarzacze DVD!

triarius