Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feminizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą feminizm. Pokaż wszystkie posty

piątek, września 23, 2011

Lewizno, wracaj do Freuda!

Iwona Jarecka posłała mnie wczoraj na szalomowy blogasek niejakiego Chevaliera, gdzie licznie zgromadzona lewizna, z gospodarzem bloga (lewakiem o kulturalnych pretensjach) na czele, próbowała się znęcać nad pewnym tekstem panny Żuraw. A także nad nią samą. (Konkretnie tutaj: http://satyra.republikanska.salon24.pl/345322,kobieta-zbrojnego-ksiecia-z-usty-rozdziawionymi.)

Przeczytałem co tam ta lewizna prawi i poczułem się jakby mnie robactwo oblazło. Szczerze mówiąc b. mało czytam tego, co głosi lewizna - gazet raczej nie ruszam, prorządowych telewizji nie oglądam, na lewackie strony wchodzę b. rzadko, a nawet jako blogera i komentatora na blogach jakoś mnie Bóg przed kontaktami z lewizną chronił. (W czym mu zresztą pilnie pomagałem, bo wszystkiego na Boga zwalać nie wypada.)

Po chwili jednak te robaki zaczęły mi nieco mniej dokuczać, a moja uwaga przeniosła się na kwestię naprawdę żałośnie marnego poziomu wszystkich tych lewackich "argumentów", ze szczególnym uwzględnieniem rubasznych (w zamierzeniu, jak chyba trzeba by sądzić) dowcipasów.

Dowcipasów, którymi owa gromadka starała się zagłuszyć - przy okazji opluwając, bo to przecież odwieczna lewacka strategia, i to z tych najskuteczniejszych - takie sprawy, jak to czego naprawdę chcą kobiety, oraz czy kobieta ma prawo powiedzieć czego naprawdę chce. Bez uprzedniego skonsultowania się z Biedroniem i Środą.

I czego, jak mam prawo sądzić, chce spora część, może po prostu większość, innych kobiet - a przynajmniej czego by chciała, gdyby nie były poddawane ciągłej obróbce i ciągłemu naciskowi tej specjalnej "rzeczywistości", którą nas miłościwie nam panująca Elita uszczęśliwia. (Marksiści nazywają to "bazą", za to ta obróbka to część "nadbudowy", mamy więc praktycznie całość.)

W sumie może drobnostka - w końcu lewizna, przynajmniej ta niedysponująca wprost środkami przymusu bezpośredniego, ta blogowo-sieciowa, stale kogoś próbuje obśmiać, przy okazji opluwając. Jednak w tej sprawie jest, jak mi się zdaje, sporo bardzo interesujących aspektów.

Po pierwsze - wielkie, kosmiczne kwestie w rodzaju: Co to jest baba? Co to jest chłop? Jakie to ma miejsce w kosmicznym porządku (ach!)? Jak to się ma do prawicowości, do lewicowości, do Postępu, do totalitaryzmu... Próbowałem już się z tym bykiem kiedyś wziąć za rogi, ale powalił mnie ogrom tematu, a do tego zdławił lęk, że wyjdę na pornografa zmieszanego z ekshibicjonistą. (Trochę przesadzam, ale to wielki temat jak na po prostu blogowy tekst. A nie jestem widać panną Żuraw.)

Są nieco mniejsze kwestie, ale także istotne, jak ta, czy kobieta, której się nie podoba "postęp" i "równouprawnienie", z feminizmem na czele, i która to otwarcie głosi, ma prawo iść do polityki? Mnie się odpowiedź, po paru sekundach zastanowienia, wydaje oczywista - czemu niby nie?

To, iż sama głosi, że kobiety są mniej mądre od mężczyzn, nie przeszkadza jej, a w każdym razie nie musi, być mądrzejszą od sporej większości mężczyzn - a tym bardziej od lewaków i różnych dodatkowych płci (nie, sorry, "orientacji seksualnych"). Czego, szkolona widać w logice w szkołach III RP, lewizna tam na blogu owego Chevaliera nie potrafiła pojąć. Zresztą, czy mądrość ma być jedynym istotnym kryterium oceny parlamentarzysty? (A poza tym - co to jest ta mądrość? To co widzimy u Chevaliera? Pęknę ze śmiechu!)

Dla mnie to całkiem zdrowe, że kobieta, której nie pasuje taki - polityczny przecież par excellence - projekt, jak feminizm i "równouprawnienie", które przecież stanowią b. istotną część programu miłościwie nam panujących naprawiaczy świata (vide parytety na listach, istne horrendum i gwałt na zasadach demokracji!), idzie do polityki właśnie po to (choć może nie wyłącznie po to), żeby ten projekt zwalczać. Oraz wyrazić poglądy i bronić interesów innych kobiet, które widzą to i czują tak samo. Co w tym niby niewłaściwego?

Jeśli ona czegoś pragnie, to są to FAKTY - fakty fenomenologiczne! To nie jest ani "ruszajmy z posad bryłę świata"; ani świecka świętość Jacka Kuronia; ani też, przysługujące podobno Biedroniom tego świata, prawo człowieka do kutasa w tyłku! Żadne tego typu mętne i wydumane lewackie brednie! Prawda?

Ja tu jednak w sumie najbardziej w tej chwili chciałbym poruszyć kwestię inną - trudniej może uchwytną, ale z drugiej strony jakby ogólniejszą i  "bardziej historiozoficzną". Otóż, kiedy się tak czyta te wszystkie żałosne koncepty i dowcipasy tych wszystkich lewaków, aż się człowiekowi chwilami robi ich żal. Czego my tu bowiem nie mamy!

Są jurno-pryszczate prawicze dowcipasy, takie, że od razu przed oczyma staje przerośnięty kolega z klasy powiedzmy szóstej - wraz z pryszczami! Na długiej przerwie, albo po lekcjach pod trzepakiem - ach, w jakiejż cenie były tego typu informacje! Na tematy, od których uszy zaczynają, w tym wieku, płonąć... Jak smakowite są typu koncepty, tego typu dowcipy! Potem człowiek z tego oczywiście wyrasta, a niektórzy nawet sami uzyskują dostęp do różnych damskich szczególików. (Inni zaś stają się szalomową lewizną i komentują u Chevaliera.)

Są też ironie w stylu "tak, prawica i tej jej kult Siły, Instynktu, Męskości! hłe hłe hłe!" Tyle, że tam nic takiego nie było - były natomiast całkiem REALNE odczucia realnej młodej kobiety, wyrażone sensownie i składnie, plus moja własna (poprzez Iwonę) uwaga, że tych właśnie rzeczy lewizna się panicznie boi, bo rozkłada im się ojro, narracja Freuda, czują na karczkach oddech realnego życia, to się i zaczynają znowu moczyć w nocy. (Jakoś tak to było.)

No i są oczywiście różne przemądrzałe "analizy". Już bez powoływania się na dialektykę, o dziwo, ale równie mądre i równie talmudycznie pokrętne. Plus oczywiście różne takie z trzewi wychodzące deklaracje, jak to "ja bym nigdy nie chciał z głupią kobietą!" Albo "naprawdę uważasz, że kobiety są głupsze?! Toż to... itd."

W sumie jednak, jak człowiek się tak w te lewackie komęty zatopi, to zaczyna go uderzać fakt, że tam po prostu brak jest spójnej NARRACJI. (Żeby użyć tego pijarowskiego, mistewiczowskiego, i lewackiego przecież, określenia.) Młodych może to nie uderzać, ale ja pamiętam, jak swego czasu lewizna spójną narrację z pewnością miała - i w dużej mierze tym właśnie (obok oczywiście pałek ZOMO, ubecji, ruskich czołgów itd.) wygrywała z całą resztą.

I nie chodzi mu tu wcale wyłącznie o narrację prlowską, zgrzebną, mniej lub bardziej ortodoksyjnie marksistowską i prosowiecką. Nie, ja tam nawet w czasach prlu nurzał się - w sensie umysłowym - w Zachodzie, a przynajmniej w tym, co z tego Zachodu cenzor łaskawie dopuścił, albo i co właśnie Władzy pasowało. Czasem były to rzeczy b. pokrętnie Władzy pasujące i Władza się nawet częściowo potrafiła pomylić, ale plan w tym z całą pewnością zawsze był.

Ale nawet na tym Zachodzie - takim wolnym, ach! takim pluralistycznym - także grasowały sobie różne narracje, często dominowały, a głos przeciwników Komunizmu, Postępu, Ojczyzny Proletariatu, i czego tam jeszcze z tych cudowności, pozostawał nieskoordynowanym jazgotem, szumem, piskiem...

Czemu? Bo brakowało mu spójności. Bo brakowało mu SPÓJNEJ NARRACJI! Która u lewizny natomiast, niestety, była. Jakie konkretnie narracje mam na myśli? Lewackie i spójne zarazem? A, przede wszystkim Freud i po nim popłuczyny. Ileż to filmów, ileż to powieści, wierszy, obrazów, opowiadań, teatralnych happeningów, baletów, dramatów, i czego tam jeszcze, zaistniało tylko dlatego, że freudyzm dostarczył artystom, pisarzom i obrotowym autorytetom spójnej, niepodważalnej (Popper się kłania!) interpretacji: ludzkiej natury, mechanizmów psychologicznych i społecznych, a przede wszystkim każdej dosłownie kwestii związanej z seksem.

Istnieją oczywiście i inne lewackie narracje i niektóre jakoś tam jeszcze nawet zipią do dziś. Jak religia "wolnego rynku", na przykład. Jednak Freud, jeśli go pojmiemy naprawdę bardzo szeroko - tak żeby obejmował praktycznie wszystko na styku psychologii, erotyki i lewackich utopii - wydaje mi się (jeśli pominiemy czysto sowieckie wynalazki, jak socrealizm) bez porównania najpotężniejszy i najbardziej płodny.

No i teraz popatrzmy co mamy. Jest dyskusja na lewackim blogasku... Jest kwestia seksu, kobiecości, męskości, kobiecych pragnień... Lewizna próbuje zwalczyć niemiłe jej poglądy - a w sumie po prostu niemiłe jej zjawiska i fakty... I - jerum jerum! - kompletnie brakuje jej jakiejkolwiek spójnej NARRACJI. Czy to się nie prosi o przywalenie przeciwnikowi Freudem? Albo chociaż jakimś jego późnym prawnukiem?

Oczywiście że się prosi - w końcu pienia na temat świetlanej przyszłości We Wspólnej Europie i w Promieniach Wspólnej Waluty Ojro (której każdy będzie miał pełno, za co będzie mógł sobie kupić Świat) jakoś chwilowo mniej się wydają na czasie i mogą nieco stracić na skuteczności. Ale Freud?!

Toż bez Freuda jakakolwiek intelektualna, niedogmatyczna, młoda (i co tam jeszcze) lewica (w sensie LEWIZNA, nie chodzi mi o Orwella czy Gwiazdów!) - ta od Barrosów, ta od Kołakowskich, ta od Palikotów... Po prostu NIE MOŻE ISTNIEĆ!

Albo więc mamy z nimi już po prostu spokój, albo oni się jednak w miarę szybko obudzą. I albo sobie odgrzebią tego Freuda i zaczną go pilnie stosować, bo bez Freuda wszelkie lewackie koncepty na temat akurat seksu są tak śmieszne i bezzębne, jak śmieszne i bezzębne byłyby np. zaloty, w realu i przy zapalonym świetle, niedawno odkrytej Bohaterki Solidarności Madame Krzywonos do Pana Tygrysa. Albo kogokolwiek zresztą, może poza Chevalierem. Albo też szybko wymyślą sobie jakąś inną, nową narrację. I też zaczną ją konsekwentnie stosować. Twitter, SMSy i tak dalej!

Jednak, jako dobry w sumie człowiek, przypominam: kiedy będziecie tej zwalającej z nóg i poruszającej z posad bryłę narracji poszukiwać, od razu dajcie sobie spokój z "Wspólnym Europejskim Domem", "Zieloną Wyspą", "Wspaniałą Walutą Ojro", czy wszelkiego rodzaju "Yes, we can!" To już nie zadziała, przynajmniej przez najbliższych tysiąc lat.

A na zakończenie nie mogę się jednak powstrzymać od wydania z siebie magna voce przejmującego apelu:

Lewizno, powróć do Freuda! Jak najszybciej! To dzisiaj twoja jedyna szansa! Bez tego jesteś nie dość, że żałosna, to jeszcze po prostu upiornie nudna! No bo jeśli twoje koncepty na temat seksu są tak tak trywialne - to znaczy, przykro mi, że już po tobie. Ojro ci zdycha - nie pozwól by z wszystkich tych wzniosłych pedalskich idei CAŁKIEM NIC nie zostało! Powróć do Freuda, powiadam - tylko kompleks Edypa i FAZA ANALNA mogą cię uratować! Bez nich jesteś NICZYM.

Pryszczate dowcipasy spod trzepaka działają co najwyżej pod trzepakiem, a i to marnie, no bo dzisiaj internety, komóry, bajery... Przykro mi, ale bez NARRACJI po prostu nie istniejesz, lewizno kochana. Freud, Freud i jeszcze raz Freud - na tym się skoncentruj! Co najmniej przez najbliższych dwa tysiące lat. Potem doprawisz go sobie Zapaterem, Barrosem, Łysenką, Magdaleną Środą i Pawką Morozowem. O Biedroniu też nie zapominając. Ani oczywiście o lewackich pedofilach w typie Cohn-Bendita czy Polańskiego. Dzięki Freudowi będzie ci o ileż łatwiej i zgrabniej tłumaczyć, dlaczego w ich wykonaniu to jest dobre, postępowe i słuszne.

Na razie jednak... Chyba już rozumiesz? Jednak nie, wiem żeś tępa (choć oczywiście w czarujący sposób), więc powtórzę:

                 LEWIZNO - WRACAJ DO FREUDA!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, maja 24, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 2)

c.d. (Deus voluit!)

Feministyczny diabełek z naszego przykładu był pojedynczy, ale opisana powyżej strategia z reguły wymaga jednak rozpisania na wiele głosów - zgodnie zresztą ze swą "napoleońską" dewizą. Istnieje jednak istotny wariant tej strategii, polegający na tym, że sama ideologia jest tak zawikłana i tak pełna sprzeczności, że - przynajmniej z założenia - każdy tam może znaleźć coś dla siebie i nie sposób tego skutecznie zaatakować, a co dopiero wywrócić czy zatopić. Porozmawiajmy teraz nieco o właśnie tego typu ideologiach.

Na myśl od razu przychodzi marksizm, ze swymi niezliczonymi avatarami. Freudyzm, także pełen avatarów (z których wiele jest także avatarami marksizmu), to inny ważny przykład tego typu teorii, czy może raczej ideologii.

Różnica pomiędzy taką wewnętrznie sprzeczną ideologią, a tym, co próbowałem opisać poprzednio, nie jest, wbrew pozorom ani radykalna, ani bardzo wyraźna. Aby dało się ją rozpisać na głosy, dana ideologia musi być także, ze swej natury, bardzo niespójna i chaotyczna. Gdzież więc różnica?

Różnica polega na tym, że tam (na przykład w feminiźmie, czy w ogóle lewactwie) to jest niejako "luźna federacja" różnych poglądów różnych ludzi,  tutaj zaś jest to zasadniczo jedna ideologia, tyle że tak zawikłana, pokrętna i pełna przeciwieństw, że znajdzie się tam coś dla każdego, a na każdy atak można odpowiedzieć, że atakujący nie rozumie, albo że koncentruje się na sprawach nieistotnych.

Aż kusi mnie, żeby zająć się tymi poszczególnymi ideologiami i poznęcać nad nimi, ale nie dajmy się pokusom odciągać od naszego zasadniczego tematu! Zanim przejdę do następnego typu niewywrotnych teorii i niezatapialnych ideologii, powiem tylko, że te "rozpisane na głosy" ideologie od tych "wewnętrznie niespójnych" może dzielić to, że u jednych nie ma żadnej "świętej księgi" - uznanej przez wszystkich wyznawców i wyznaczającej kanon prawowierności, a u drugich jest.

To zasadniczo różnica pomiędzy "Nazywam się Marks i muszę wreszcie wymyślić jakiś 'marksizm", żeby dzieci mnie nie lekceważyły, a ta cycata wdowa z naprzeciwka...", i "Jaki tu jeszcze nabrzmiały problem mogłaby lewica wziąć na warsztat? Dola kobiety jeszcze chyba wolna... No to opracowujemy!" W tym drugim przypadku każdy sobie wymyśla własną mini-ideologię i te mini-ideologie otrzymują tylko wspólną nazwę i ew. placet jakiegoś Sanhedrynu czy innego Kominternu.

Oczywiście i tu i tam mogą występować - i rzeczywiście występują - heretycy, reformatorzy, nawołujący do powrotu do źródeł fundamentaliści, więc sprawa jest jeszcze o wiele bardziej skomplikowana. Nam jednak to na razie musi wystarczyć.

Teraz trzeci i ostatni typ niezatapialnej, gwałcącej Poppera ideologii, jaki udało mi się dotychczas odkryć. Metodę stosowaną tutaj nazwałem na własny użytek "Pudełkiem do pizzy". Za chwilę powinno się wyjaśnić dlaczego. Ta metoda - w odróżnieniu od dwóch poprzednich - jest już całkiem  wyrafinowana, przynajmniej w swych bardziej intelektualnych zastosowaniach. Do tego, choć stosowana często, dotąd wydaje się nie być rozpoznana i intelektualnie rozpracowana.

My, aby ją wreszcie rozpracować, dokonamy naukowego eksperymentu. (Łał!) Teraz będzie dokładny przepis. Odszukujemy tę ulotkę pizzerii "Lazzarone", co nam ją przedwczoraj wsadzili w drzwi, a my (z wrodzonej gamoniowatości) śmy ją gdzieś położyli, zamiast od razu wyrzucić. Odszukaliśmy. Brawo! Patrzymy. I co widzimy? "Kup pizzę, by ją zjeść! Dowóz za darmo w promieniu 30 km! Promocja: dwa kaparki w cenie jednego! Tylko do końca tygodnia" Niżej fajny obrazek przestawiający grupę młodych ludzi szczęśliwych jak w raju. Pod nim, bardzo dużymi literami: "Kup dwie 40-centymetrowe pizze, a dostaniesz pizzę o średnicy 5,5 cm całkiem za darmo!"

Dzwonimy i zamawiamy pizzę. W końcu ją nam dowożą. Zjadamy ją z pomocą sąsiada, którego żona wyszła dłuższy czas temu do koleżanki i on się boi sam w domu siedzieć. Pudełko zachowujemy! Pozbywamy się sąsiada, mówiąc mu, że zaraz może do nas wpaść jeden kaczysta. Papierową serwetkę, którą nam dali razem z pizzą, zachowujemy na jakąś uroczystą okazję. Ostatni rzut oka na logo firmy, napis "SMACZNEGO!" i uśmiechniętą buźkę. Potem serwetkę starannie składamy i chowamy do kredensu. Po czym robimy głęboki wdech, równie głęboki wydech... I rzucamy wszystko ze stołu, pozostawiając na nim jedynie nasz cenny nowy nabytek - pudełko od pizzy, cośmy ją przed chwilą z sąsiadem zjedli.

Pudełko leży na stole. Dmuchamy w jego kierunku. Potem mocniej. I jeszcze mocniej. Pudełko nadal leży (a przynajmniej powinno, jeśli prawa fizyki i konstrukcja pudełek do pizzy tam u was są podobne do tych tutaj). Trącamy pudełko palcem. Nadal nic się wielkiego nie dzieje - nadal leży, choć o parę centymetrów dalej. W końcu siadamy wygodnie i czekamy na jakieś niewielkie trzęsienie ziemi i niewielkie tornado. Chyba, że nam się bardzo spieszy - wtedy uznajemy pierwszy etap naszego eksperymentu za zakończony bez tej jego końcowej, opcjonalnej fazy.

Teraz wyciągamy z naszego eksperymentu częściowe wnioski. Myślimy, myślimy... I wychodzi nam, że pudełko od pizzy leżące sobie płasko ma naprawdę niezłą stabilność. Byle co go nie ruszy, nie mówiąc już - wywróci! Wszystko zatem jest z nim super? W zasadzie tak, ale... Przyznać to dość trudno, jednak dałoby się ewentualnie stwierdzić, że to pudełko ma niezbyt wielką wysokość... Czyli pod względem wysokości nie jest ono - w tym konkretnym położeniu - przesadnie ambitnym rozwiązaniem. Jednak, jako się ustaliło, stabilne i NIEWYWROTNE to ono z pewnością jest. I to się liczy!

Dobra, teraz druga faza eksperymentu. Stawiamy nasze pudełko na jego wąskim brzegu. Co widzimy? Od razu oczywiście serce nam się raduje, bowiem wysokość zwiększyła się niepomiernie i teraz jest to już naprawdę ambitna propozycja! Jak ze stabilnością? No więc... Prawdę mówiąc... Ze stabilnością, tak? Całym zdaniem? Ze stabilnością... To z nią jest tak... Że nie jest najlepiej... Może nie całkiem źle...

(Co wy mi tu Napierniczak* pieprzycie za głupoty?! Won komuchu z klasy i nie chcę cię więcej oglądać! Czy ktoś potrafi sensownie odpowiedzieć na to proste pytanie? Ty tam przerośnięty z wąsami też się zamknij! Nie jesteś mądrzejszy od Napierniczaka,. No więc? Tak, dziewczynka z trzeciej ławki?)

I tak sobie metodą dialektyczną ustalamy potrzebne nam fakty. Wychodzi nam, że postawione na swym wąskim brzegu pudełko od pizzy ma naprawdę ambitną wysokość, przy niewielkiej niestety stabilności, a położone na płask - wprost odwrotnie. Co z tego wynika dla naszego wywodu? Cała klasa myśli... Myśli... W końcu wspólnie dochodzimy do wniosku, że gdyby się udało zrobić tak, że gdy potrzeba nam wysokości, to mamy pudełko postawione na sztorc, a kiedy sprawą kluczową jest stabilność, to na płasko... No to wtedy mielibyśmy naprawdę fajne rozwiązanie. Prawda dzieci? (Ciebie z wąsem nie pytam! Zjeżdżaj komuchu z klasy, idź poszukać Napierniczaka, bo to dla ciebie w sam raz towarzystwo.)

A jak się powyższe ma do kwestii NIEWYWROTNYCH TEORII I NIEZATAPIALNYCH IDEOLOGII? Co bystrzejsi uczniowie mogą się już powoli zacząć domyślać, ale my, jako nauczyciel, musimy, siłą rzeczy, wiedzieć więcej. I wiemy. I ujawnimy to, Deo volente, w następnych odcinkach. A wy się w międzyczasie zastanówcie w domu, może razem posuniemy tę sprawę JESZCZE dalej.

---------------------------------------------------------------
* Przy okazji zwracam wszystkim uwagę, że Napierniczak jest MÓJ, MÓJ, TYLKO MÓJ I NIKOGO INNEGO! Mój ci on! Mam na niego patent, prawa autorskie i stoi za mną Prawo Przez duże P! Stanisław Michalkiewicz zawsze pisał nie "Napierniczak", ino "Napieralczak", a to jednak istotna różnica.


triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 22, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 1)

Popper, wraz z brzytwą Ockhama, należy do standardowego wyposażenia każdego liberalnego czy lewackiego internetowego trolla, nie mówiąc już o liberalnym czy lewackim intelektualiście. Życie, i tak zwany "real", mają jednak swoje prawa, więc liberalni i lewaccy intelektualiści (trolle na razie zostawiamy sobie na boku), waląc Popperem na lewo i prawo jak maczugą...

Rżnąc wszystko co się nawinie brzytwą Ockhama... Sami w swych, kunsztownych teoriach (nie mówiąc już, że kiedy nasuwa się konieczność ich obrony), od brzytwy zdecydowanie stronią, czyniąc przy tym wszystko, by te teorie były maksymalnie NIEWYWROTNE - a zatem, zgodnie z popperowskim kryterium, NIENAUKOWE.

Dzisiaj zajmiemy się jedną z tych spraw - mianowicie niewywrotnością owych teorii - i ją sobie tu, pokrótce, poanalizujemy.

Na początek na miejscu będzie jednak stwierdzenie, że ja wcale nie domagam się od wszelkich teorii czy hipotez, by były wywrotne, a mówiąc bardziej oficjalnym językiem "falsyfikowalne", bo cała masa bardzo sensownych teorii i hipotez, albo nie jest, albo też byłoby to w ich przypadku skomplikowane i niepewne. W końcu samo popperowskie kryterium naukowości nie jest przecież falsyfikowalne, zatem zgodnie z samym sobą, jest nienaukowe... I tak właśnie się te sprawy mają.

Tutaj jednak zamierzam wykazać, że wspomniani już lewaccy i liberalni intelektualiści, nie tylko lekce sobie to kryterium ważą (co by nie było żadną intelektualną zbrodnią, choć zabawne to jest, gdy się na nie z takim zapałem raz po raz powołuje), ale po prostu tak konstruują swoje teorie, by były one maksymalnie NIEFALSYFIKOWALNE, niewywrotne. I by polemika z nimi, z tego właśnie powodu, z założenia nie miała sensu. TO już jest grube intelektualne nadużycie, które warto by było wreszcie ujawnić, bo na razie nie udało mi się nigdzie znaleźć tego zjawiska ogólniejszej analizy.

Przejdźmy więc do sedna rzeczy i spróbujmy opisać sposoby, na jakie te brzydkie rzeczy oni robią. A jest tych sposobów co najmniej kilka. Opiszę te, które udało mi się dotychczas, w wyniku niezbyt długiego analizowania tej sprawy, określić.

Sposób pierwszy na swój prywatny użytek określam sobie za pomocą przypisywanej Napoleonowi formuły "Maszerujemy osobno, atakujemy razem". Mnie się to w każdym razie tak kojarzy, choć zgadzam się, że potrzeba do tego pewnej elastyczności umysłu. Inną dobrą, bo od razu oddającą istotę sprawy, nazwą jest "Ideologia rozpisana na głosy". (Tu też zresztą, jeśli ktoś pragnie, możemy posłużyć się hasłem: "Śpiewamy razem, mówimy osobno".)

Rozpracujmy to na konkretnym przykładzie. Weźmy taki feminizm. Niby jest jeden, prawda? Walczy o prawa kobiet i to jest jego istota. A jednak, weźmy dowolną sprawę, która wiąże się w jakikolwiek sposób z "dolą kobiet"... I w ogóle zresztą z czymkolwiek, o czym feminizm raczy się wypowiadać... I nie znajdziemy tam chyba żadnej (nie-trywialnie oczywistej) tezy, dla której nie proponowano by nam dwóch co najmniej, całkiem różnych, i często sprzecznych odpowiedzi czy rozwiązań.

Jakaś zmęczona pani domu, jakaś zabiegana matka dzieciom, jakaś nudząca się w bezczynności żona zamożnego biznesmena, wzniesie w momencie zwątpienia oczy ku niebu i zawoła: "Ależ życie kobiety jest ciężkie!" Momentalnie pojawia się obłoczek dymu, z którego, jak diabełek z pudełka, wyłania się feminizm ze swoją, skrojoną na miarę, ofertą i odpowiedzią na wszelkie duszne bole. "Tak, kobiety są całkiem takie same, a faszystowskie, paternalistyczne społeczeństwo na siłę wtłacza je..."

Diabełek cały czas patrzy swej ofierze w oczy i reaguje. Jeśli ta nie zareagowała pozytywnie na wstępną ofertę, oferta zostaje natychmiast zmieniona. W optymalnym przypadku tak, by ofiara nawet się nie zorientowała. Feministyczny diabełek ciągnie więc w tym duchu: "Chcą żebyśmy były jak oni! A przecież oni to tylko niedonoszone my, kobiety! Mamy być takie same?! Jesteśmy od nich o niebo lepsze, złoty wiek to był przecież wiek matriarchatu, a potem te podstępne, sadystyczne samce... itd."

Feministyczny diabełek nadal uważnie patrzy tej pani w oczy i reaguje na język jej ciała, nadstawiając przy tym ucha - bo może ona coś powie wprost. Ofiara dostała już dwie oferty - obiektywnie sprzeczne ze sobą, ale kto by się tam takimi formalnościami przejmował! Liczy się współczucie, liczy się siostrzana solidarność, liczy się wspólnota. Zaiste aż trudno zrozumieć, jak możliwe jest, by wciąż tyle kobiet odrzucało tę hiper-atrakcyjną ofertę, ten syreni śpiew... Może diabełek na razie jeszcze nie dotarł do wszystkich kobiet? A może większość z nich, jakimś atawistycznym instynktem wiedziona, otrząsa się po chwili z owego stanu hipnozy i wraca do normalności?

Nie wiem, w każdym razie muszę przyznać, że podziwiam te kobiety, które tak chytrze przedstawioną ofertę po prostu odrzuciły i nie poświęcają słowiczym trelom feminizmu uwagi. W końcu kiedyś, mimo że ich "dola" była zapewne cięższa, mogło to być w miarę łatwe - ale dziś? Kiedy nawet mężczyźni - swą eunuchowatością - sprzysięgli się niejako, by pchać kobiety w szeroko otwarte ramiona feminizmu?

W naszym, błyskotliwym, choć z konieczności uproszczonym, literackim przykładzie, uwzględniliśmy jedynie jednego diabełka-akwizytora. Jednak w rzeczywistości działa to przeważnie w sposób mniej elegancki, wymagający o wiele większych nakładów i zasobów, ale też o wiele pewniejszy. Działa to po prostu bardziej zgodnie z cytowaną tu przeze mnie napoleońską zasadą. Po prostu ktoś mówi jedno, kto inny drugie, a jeszcze ktoś inny trzecie. A jeśli którykolwiek z nich odniesie sukces, sukces ten idzie oczywiście na konto CAŁOŚCI - w tym wypadku całego feminizmu. No i mamy kolejną udaną sprzedaż ideologii. Mamy też kolejną ideową feministkę.

Działa to oczywiście całkiem tak samo jak np. platformiana propaganda z "konserwatywnym", robiącym jezuickie miny i sączącym nabrzmiałe mądrością słowa Gowinem, i "wesołym", "działającym wyłącznie na własny rachunek" Palikotem. (Plus Niesiołowskim, nieaktualnym już na szczęście Karpiniukiem, i masą innych platformianych mend do zadań specjalnych.) Zresztą na lewiźnie, także tej realno-liberalnej, "europejskiej", jest tego rodzaju osobników skolko ugodno i nie ma chyba wielkiej potrzeby ich tu wymieniać. Nie o tym zresztą teraz mówimy.

Ci faceci to po prostu (pomijając już epitety, na które zasługują, a które wyrażają aspekty etyczne tego co robią) HARCOWNICY. Tacy jak ci w Trylogii, i w ogóle w historii wojskowości przez tysiąclecia. Jeśli odniosą sukces, całe wojsko się cieszy i morale mu się zwiększa. (Nie mylić z moralnością! To całkiem co innego.) Jeśli dostaną w dupę - cóż, zdarza się, nikt przecież za nich odpowiedzialności nie brał, wszystko co robią, robią na własny rachunek.

Podobnie zresztą używa się czasem komandosów czy służby specjalne - ludzie dostają misję, ale wiedzą, że nikt się o nich w razie, gdyby wpadli w ręce wroga, nie upomni, i o żadnych tam Konwencjach Genewskich mowy nie będzie. Oczywiście tym wszystkim lewackim, leberalnym czy feministycznym (nie, żeby to były całkiem różne rzeczy!) na ogół nic takiego nie grozi, ale zasada ich użycia jest ta sama.

Mam nadzieję, że udało mi się pokazać, jak opisanym tu sposobem czyni się pewne ideologie niezatapialnymi. Byłby to pewien mój sukces, ale nie należy go wyolbrzymiać, bowiem ta akurat metoda jest stosunkowo prymitywna i stosunkowo dobrze wszystkim znana. Następne, które (Deo volente) opiszę w następnych odcinkach, są o wiele bardziej wyrafinowane i o wiele mniej, z tego co wiem, rozpoznane.

c.d.n.

triarius
--------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 18, 2009

Bonmot mulierystyczny...

... dedykowany Pierwszej Mulierystce RP Iwonie Jareckiej i wszystkim P.T. Mulierystkom z Pierwszej Brygady (to znaczy z numerem legitymacji poniżej 1000):


Kiedy facetowi brakuje 5 cm kutasa - kupuje sobie czerwone Ferrari. Kiedy mu brakuje 20 cm - zostaje feministką.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 04, 2008

Leberalizmem w leberała

Zadedykowane Arturowi M. Nicponiowi, który w komentarzu obiecał, że jak znowu kiedyś zacznę przykopywać leberałom, to on zabierze głos. A ja jego głos pasjami lubię!


Leberały są jak feministki. Na przykład pod względem logiki rozumowania. Obie te kategorie lewaków (bo "liberalizm to lewactwo sklepikarzy", jak słusznie zauważył Triarius the Tiger) uwielbiają m.in. dynamiczne definicje. Czyli definicje, które zmieniają się i przepoczwarzają w całkiem nieprzewidziany sposób, czasem na przestrzeni kilku zdań. Oczywiście dotyczy to bardziej leberałów głodnych - przede wszystkim władzy i uznania, czyli wedle mojej terminologii "leberalnych rewizjonistów" - niż panujących nam miłościwie do najmniej od lat 18 (w Polsce), zaś na Zachodnie mniej więcej od wojny.

Ci ostatni bowiem w autentyczne próby dyskusji się raczej nie wdają, bo nie muszą, skoro i tak mają czego potrzebują. Zaś w świecie faktów największym ich argumentem - którego ja zresztą wcale nie lekceważę, bom także człowiek faktów, a nie "Prawd" - jest SUKCES. Nie sukces, w jakimkolwiek rozumieniu, rządzonego przez nich miłościwie społeczeństwa oczywiście, tylko ich własny, ale o to im w istocie przecież chodzi.

Ci pierwsi, czyli leberalni rewizjoniści, mają jednak w świecie faktów mniej sukcesów, to i dyskutować, tudzież przekonywać, jeszcze (?) nieprzekonanych bez przerwy próbują. Niektórzy z nich mają wprawdzie jakieś tam życiowe sukcesy, ale co to w sumie jest dla ambitnego człowieka prosperujący sklepik, czy gęsta i wibrująca od bąków uprawa rzepaku, kiedy marzy mu się monarchia absolutna? I to najlepiej od razu nad Wszechświatem!

No więc argumentują te leberały z zapałem, w świętym przekonaniu, iż sama zdolność do zarobienia jakiego takiego utrzymania dla rodziny musi zawsze oznaczać wybitny umysł. Podczas gdy człowiek w miarę normalny, o jakich dziś zresztą już trudno, najpierw by się zastanowił, czy naprawdę warto aż tak tyrać, aż tak się denerwować, aż tak użerać z biurokracją, żeby zarobić trzy razy więcej niż ktoś, kto ma wszystko w dupie i po prostu zarabia na chleb, bo musi. I kto w takim razie jest ten mądry, kto zaś idiotą?

Ale jak już dyskutują te liberalne rewizjonisty, to naprawdę jest czym się zachwycić! Mówią nam np., że "podatek progresywny to wynalazek ostatnich lat, a konkretnie socjalistów". Jednak biorąc sprawę ściśle ekonomicznie, a takiego myślenia ja bym akurat szczególnie od tych opętanych obsesją ekonomii ludzi oczekiwał, niech mi ktoś powie jaka jest w istocie różnica pomiędzy (mówię oczywiście o skali makro, czyli o kosztach dla pewnych grup w długiej skali czasowej), z jednej strony podatkiem w stylu jakiegoś CIT (tfu!), a z drugiej:

1. podatkami pośrednimi, jak np. od soli - słynna gabelle, która przyczyniła się ponoć znacznie do wybuchu Rewolucji Francuskiej;

2. służbą wojskową (która kiedyś dotyczyła głównie szlachty, która Z TEGO WŁAŚNIE POWODU nie płaciła podatków);

3. mytem, cłem, rogatkowym itp...

4. obowiązkiem kwaterowania dworu kiedy akurat był w pobliżu i nie miał lepszego locum (co akurat spadało na najlepsze, najbogatsze domy w okolicy, czyli... nie "podatek progresywny"?);

5. starożytnymi liturgiami czyli obowiązkami finansowymi na rzecz swej społeczności, które dotykały właśnie bogatych i były traktowane jako cena ich statusu;

6. różnymi "dobrowolnymi" darami w postaci np. złotych łańcuchów dla władcy, które np. rzymskie miasta bez przerwy władcom ofiarowywały;

7. brakiem prawa do zawarcia małżeństwa bez zgody króla (co dotyczyło wcale nie tylko Rosji, ale np. także angielskiej szlachty);

8. "daniną" płaconą zbójcom na rozstajnych drogach, czy grasującym po kraju bandom żołdaków jak na przykład francuscy êcorcheurs w czasie wojny stuletniej, przypiekających chłopstwo na wolnym ogniu, by wydobyć z niego informację o zakopanym dobytku;

9.  mieszaniem się władzy do spadków (w końcu nie biedaków na ogół), jak stale się działo np. w cesarstwie rzymskim;

10. sfingowanymi często procesami i konfiskatami mienia, które dotykały najbogatszych, a szczególnie wierzycieli władców;

12. koniecznością płacenia okupów, kiedy się dostało do niewoli;

13. różnymi ekstraordynaryjnymi daninami i podatkami, kiedy np. trzeba było wykupić z niewoli króla (np. Jana Dobrego we Francji);

14. koniecznością oddawania krewnych, w tym szczególnie potomstwa na dwór władcy, albo jako zakładników na obce dwory;

15. kosztami wynikającymi z braku jednego rynku, choćby w całym państwie, dobrej komunikacji itd. (w końcu ta sprawa ma z władzą wiele wspólnego, nieprawdaż?)

16. brakiem prawa, albo praktycznym brakiem prawa, do wykonywania jakiegokolwiek zawodu dającego zysk, co przecież dotyczyło szlachty w b. wielu krajach, a nawet czhyba w ich większości;

17. obowiązkiem oddawania swoich żon na nałożnice, gdyby akurat król miał na to ochotę (we Francji było to sprawą praktycznie oczywistą i nikt nawet przeciw temu nie próbował się bronić czy protestować)... oczywiście proste kobiety też nie były dla monarchy niedostępne, ale arystorkatki jednak były częściej pod ręką i te związki trwały często o wiele dłużej... no a przecież ta żona, hrabini czy księżna, skoro taka fajna była z niej dupa, że monarcha raczył ją tentego, to by mogła, z czysto liberalnego punktu widzenia, ZAROBIĆ MASĘ FORSY JAKO PROFESJONALNA DZIWKA, prawda? I TO nie był podatek progresywny (avant la lettre of course)?

18. i tak dalej, i tak dalej...

Z całą pewnością podobnych zjawisk, o czysto ekonomicznym znaczeniu o tyle pokrewnym podatkowi, że oznaczają KOSZTY dla jednostek i grup, wynikające z działań (jak w przypadku udzielania gościny), albo braku działań (jak w przypadku zbójców) władzy, można by jeszcze wymienić tuziny. Nie wszystkie dają się w jakiś prosty i dla nas dzisiaj oczywisty sposób przeliczyć na pieniądze - bo jak np. przeliczyć niewygody kampanii wojennej i odnoszone rany? - ale pewna część by się w sumie dała, np. wyposażenie i szkolenie.

Jednak to, ze czegoś się nie da ściśle i naukowo przeliczyć, nie oznacza, że ta rzecz jest nic nie warta, prawda? Jeśli ktoś nie płaci podatków i jeszcze otrzymuje kawałek ziemi za obowiązek stawania konno i zbrojno na wezwanie władcy, to jakąś tam rynkową wartość jego usługi mają, choćbyśmy mieli problemy z ich dokładnym oszacowaniem.

No i to był drobny przykład poziomu argumentacji i rozumowania różnych nawiedzonych ludzi określających się "prawdziwymi" leberałami. A to tylko naprawdę drobny przykład, w dodatku nawet nieco peryferyjny. Dużo istotniejszy dla samej istoty leberalizmu jest problem "wolnego rynku" - samo jądro gęstwiny tej ideologii. Leberał - taki "prawdziwy", od Korwina, czyli po mojemu leberalny rewizjonista - w tym samym zdaniu powiem wam, że "naprawdę wolny rynek nigdzie nie istnieje i dotąd nie istniał", że "jego ideologia nie jest utopijna", oraz że "wszędzie jest wolny rynek, bo ekonomia występuje u ludzkości wszędzie i od zawsze". I ani mu powieka drgnie!

Jednak, panie leberał, ekonomia, to nie jest żaden "wolny rynek"! Ekonomia, owszem, istnieje, nawet u roślin w pewnym sensie. Co dopiero u zwierząt. W końcu też muszą zdobywać różne zasoby itd. A zwierzęta to czasem i dzielą się nimi, np. żarciem. Albo się nie dzielą. W każdym razie i u nich mamy kwestię "dystrybucji dóbr". I to właśnie jest już ekonomia na całego. Jednak "wolny rynek" - co to właściwie jest? Jasne, jest to pewien teoretyczny model systemu wymiany dóbr. Jeśli cokolwiek w realnym świecie go w ogóle przypomina, to współczesne giełdy. Dopiero!

Jednak kiedy leberał mówi o wolnym rynku, chodzi mu o to, że "państwo ma się nie mieszać do wymiany". Państwo nie, a co np. z gangsterami? Ci mogą? Cóż to zresztą jest to "państwo"? Gdzie jakaś zrozumiała i w miarę przekonująca definicja? Jeśli ja czegoś "państwu" nie pozwolę, a do tego mnie ta sekta wciąż nawołuje, to kto wtedy będzie "państwem", jeśli mi się uda - ja, czy tamto poprzednie "państwo"? Wot zagwozdka!

No ale niech będzie... "Państwo" nasze nie ma się mieszać, ale już cudze może? W końcu kto mu zabroni? "Rynek"? Ten "wolny"? Nie da się po prostu w realnym życiu oddzielić tego co można by uznać za "wolny rynek" od tego, co "wolnym rynkiem" nie jest. Zawsze w proces wymiany - jeśli mówimy o realu, a nie o wymóżdżonych utopiach - wchodzą cali ludzie, bo tylko tacy ludzie w realu istnieją.

W więc wchodzą ludzkie przekonania, często irracjonalne uczucia, przesądy, uprzedzenia (nietolerancja!), idiosynkrazje... Sympatie, np. rodzinne (nepotyzm!). Prawdziwie "wolny rynek" to wymiana gdzie wszyscy gracze są równi i nic poza "rynkiem" nie ma na wymianę wpływu. I nie musi tym czymś być państwo - niby dlaczego miałoby to by być akurat państwo? Po prostu ma być "wolna, nieskrępowana, oparta na racjonalnym rachunku oczekiwanych korzyści i kosztów wymiana". Tyle! A takie coś jest po prostu w realnym świecie nieosiągalne. Rynek sam w sobie oczywiście jest osiągalny, owszem - na przykład na pietruszkę w jakimś konkretnym miejscu. Ale czym tu się aż tak podniecać, żeby z tego robić utopię? Abstrakcyjnym, czysto intelektualnym modelem? Bo taki czy inny rynek istnieje przecież zawsze.

"Wolny rynek" - ten idealny model znaczy - zakłada pełną i rzetelną wiedzę we wszystkich sprawach związanych i mających wpływ na wymianę. A to przecież jest w ogromnej większości przypadków nie do zrealizowania i po prostu tak w praktyce niemal nigdy nie jest. Żeby to zapewnić i/lub tego dopilnować, potrzeba by było czegoś "ponad" rynkiem. Żeby pilnowało i narzucało standardy. I tutaj są dwie możliwości - NAPRAWDĘ klasyczni leberałowie wierzą, że rynkiem powinno być DOSŁOWNIE WSZYSTKO i wtedy będzie dobrze. Dopiero wtedy!

Leberałowie nazywający się "konserwatywnymi" (czyli rewizjoniści) przyznają, że ponad rynkiem musi coś być. Konkretnie Prawo, a czasem jeszcze władca z Bożej łaski... Czy inna władza, która nie jest już "rynkiem", bo niby jak? I powstaje wtedy istny potwór Frankensteina - twór poskładany z niespójnych kawałków, bo tamta koncepcja, choć całkiem sprzeczna z rzeczywistością, miała chociaż swoją czysto prostotę i z niej wynikającą intelektualną elegancję. Ten zaś paskudny potwór Frankensteina, choć naprawdę niewiele bardziej pasuje do ziemskiego bytu, żadnej elegancji za to już nie posiada.

No, to na razie tyle. Niech się zbiegną leberały i zaczną rzucać argumentami! Mam nadzieję na taką samą owocną dyskusję, jak ta parę miesięcy temu na salonie, kiedy to leberały stwierdziły, ze w USA nie ma wprawdzie cienia prawdziwego lebralizmu, ale za to jest w Chinach. A było to chyba coś z dwa dni przed gruchnięciem na cały świat informacji o brutalnym tłumieniu rozruchów w Tybiecie przez Kitajców. Fajnie mi się wtedy udało, cieszę się teraz na podobne sukcesy!

Z nieleberalnym pozdrowieniem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 22, 2008

Eunuszyce i (znowu) ałzwajs

To nie jest blog obliczony na generowanie czyjejkolwiek przyjemności! Ani piszącego, ani (o dziwo) czytelnika. Słowa takie jak "ojropa" są tu wymyślane i propagowane nie ze względu na ich miłe brzmienie, a z całkiem innych powodów. Słowa takie jak "tuskoidy" nie są w zamierzeniu zaproszeniem do dyskusji na temat "Star Treka". (Przyznam się zresztą, bez cienia wstydu, że nigdy żadnego "Star Treka" na oczy nie widziałem, i w ogóle nie mam pojęcia, czy to jest to samo co "Gwiezdne Wojny", czy też co innego.)

Jeśli styl przypomina komuś szlachecką gawędę, to nie wynika to z jakichś specjalnych wysiłków autora, wspartych w dodatku obszernymi studiami adekwatnej literatury i krytyki literackiej, ino z tego to wynika, że autor jest właśnie taki facet i być może dość wiele mu się tych szlachecko-gawędziarskich genów w komórkach ustroju pałęta, by tak sponte sua pisał. Wszystkie zaś tu obecne makaronizmy, wszyscy ci rozliczni błyskotliwi concetti - jeśli oczywiście ktoś takie tutaj znajduje - są po prostu naturalnym sposobem działania mego umysłu i należy je traktować jako niezapowiedziany bonus.

W dodatku nie mam analitycznego umysłu, ani dość cierpliwości, by potrafić solidnie i regularnie analizować i komentować aktualne wydarzenia. Syntetycznego umysłu mógłby mi niejeden pozazdrościć, i staram się go tutaj wykorzystywać, ale skoro nawet Oswald Spengler nie załapał się nigdy na posadę politycznego komentatora w jakiejś szacownej gazecie, to ja z góry wolę z wszelkich prób robienia dziennikarstwa zrezygnować i zamiast tego wykrzyknąć, za Spenglerem, że "nie chodzi o wolność prasy, tylko o wolność OD prasy".

Więc, jeśli będą powstawać jakieś naprawdę wolne, naprawdę nielewacko-ojropejsiaste i naprawdę poważne media - to wiecie do czego ja się ew. nadaję i nie nadaję. Mogę się nieco wysilić, by rzetelnie analizować i opisywać, ale z rasowego rumaka... Już chciałem coś niepotrzebnie pyskiem strzelić, alem się szczęśliwie powstrzymał. Więc z rasowego rumaka rasowego bażanta, powiedzmy, nie zrobisz. Ani też odwrotnie.

Pisać naprawdę nie lubię (widać bardziej jestem spenglerowski "człowiek rasy", niż "człowiek intelektu", mój charakter pisma także zdaje się to potwierdzać), moja robota dla forsy zbyt przypomina to, co tutaj robię. Choć oczywiście jest nudniejsza, bo gdyby to tutaj było aż tak nudne, to bym tego po prostu nie robił. Cholera wie, czy takie dictum acerbum nie wypłoszy stąd moich ostatnich czytelników, ale skoro premier Tuś mi sie aż tak nie podoba, to muszę postępować inaczej. Czyli na przykład nie obiecywać różnych Drugich Irlandii, skoro naprawdę zmierzam do Drugiego Gabonu. Może ktoś zresztą tę drobną, choć istotną, różnicę doceni. 'Hu nołz?", jak zapewne mawiają nasi rodacy na wszechświatowych zmywakach? (Jeśli już się oczywiście nauczyli tamtejszego narzecza.)

No dobra, powiem ja dzisiaj coś konkretnego, czy będzie tylko take samo-się-napędzające perpetum mobile, czyli chiński (olimpijski) tygrys żywiący się własnym ogonem? Otóż coś tam jeszcze, poza słowotokiem, przygotowałem. Choć nie jest tego wiele. Ale jeszcze chwila grzebania się we własnych bebechach, skoro i tak nikt tutaj nie doczytał...

Więc powiem jeszcze, że o coś mi mimo wszystko z tym blogiem chodzi, i nie jest tak, ze sobie piszę najgorsze brednie, które mi do głowy przychodzą, a potem się śmieję z ew. naiwniaków, którzy to czytają. Tak naprawdę nie jest, przysięgam! Ten blog ma za zadanie WALKĘ. Jasne, to tylko blog, a nie mniej czy bardziej brudna literkowa bomba, ale kropla drąży skałę, a grosz do grosza... (I zbierze się złotówka!)

Szczególnie teraz, kiedy mam sporo pisania do zrobienia, a krajowa i światowa systuacja z jednej strony b. mi się nie podoba, z drugiej zaś pojawiają się jakieś wątlutkie iskiereczki, w potaci prawicowych, blogerskich inicjatyw... Więc szczególnie teraz chciałbym nieco choćby się przyczynić do przykopania czerwono-różowo-ojropejsko-cieniackiej swołoczy. I te rzeczy. Wypracowałem sobie więc formułę bloga, gdzie (poza atakami słowotoku i rozdrapywania własnych wirtualnych bebechów, jak właśnie teraz) jest sama esencja. Czyli przykłady, pomysły i zalecenia na temat tego, co można by W REALU zrobić, żeby było lepiej (nam, a gorzej naszy wrogom).

Jednym z takich pomysłków jest wymyślanie i propagowanie różnych słówek. Szczególnie takich, które działają skuteczniej i radykalniej niż piąchą w mordę. Słowek jak "ojropa" czy "niedokształciuch". To taki nasz malutki prawicowy Gramsci. Nie oszukujmy się, skurwiel odniósł ogromny sukces swymi pomysłami, a my teraz musimy to poodkręcać.

* * * * *

No więc mam nowe słówko, które sobie wczoraj wymyśliłem spacerujący i cieszący się ładną pogodą. Oraz oglądający zanikającą w oczach płeć rodzimych młodych kobiet. W spodniach oczywiście, zawsze i nieodmiennie. Nie żeby z rodzimymi mężczyznami było dużo lepiej, lub choćby trochę lepiej - obawiam się, że to właśnie od nich może się wszystko zaczynać...

Słówko to brzmi "eunuszyca". I chyba każdy domyśli się, co oznacza. Po czym zakrzyknie z zachwytu, widząc jakie to celne. Dlaczego "enuszyca", a nie znakomity przecież witkacowski "kobieton"? Spyta ktoś. Otóż "kobieton" jest przepiękny, ale nie na naszą wulgarną epokę. To raczej litaratura, niż werbalny kastet. Z jednej strony jest w nim "kobieta", z drugiej męski rodzaj - takie coś może stać się dla tych, których takimi słówkami chcemy deprecjonować po prostu komplementem! Czego my oczywiście nie chcemy, prawda?

"Eunuszyca" zaś? Z jednej strony rodzaj jest żeński, co tym specjalnym babusom może bardzo nie odpowiadać, z drugiej zaś jest tutaj "eunuch", który nikomu raczej wielkiego zaszczytu nie czyni, z definicji. A więc zachęcam do traktowania wszelkich tow. tow. Śród, Gretkowskich czy Szczuk per "eunuszyca". Dixi!

* * *

Druga sprawa to ałzwajs. Czyli, jak dotychczas to pisałem, zgodnie z pisownią niemieckiego oryginału i chyba z szacunku do Spenglera, choć jego języka nie znoszę - "Aussweiss". Pisałem już parę razy o tym, że propaguję to słowo jako okeślenie dla "dowodu osobistego". B. niedawno opisywałem jak przy odbiorze nowego ałzwajsa (który wtedy jeszcze pisałem Aussweiss, mea culpa) posługiwałem się tą nazwą u urzędzie i jakie to wywołało reakcje. Czyli żadnych, przynajmniej wśród urzędników, którzy wydawali się być po prostu przeszkoleni na tę okoliczność (!), choć (o czym chyba nie wspomniałem) jedna interesantka w średnim wieku łypnęła na mnie okiem wyraźnie spłoszona.

W sumie byłem dość z tamtego mojego występu zadowolony, ale od tego czasu był jeszcze jeden, a reakcje były całkiem inne i także interesujące. Oraz dające do myślenia i inspirujące. Mianowicie, w Urzędzie Skarbowym powiedziałem urzędniczce "auzwajs", mając oczywiście na myśli "dowód osobisty". Ona zaś całkiem nie zrozumiała o co mi chodzi, z pewnością szczerze, bo nie znała tego słowa. Na to jednak wtrącił się interesant w średnim wieku, który - ZE ŚMIECHEM! - rzekł jej, iż to "dowód osobisty".

Bardzo mi się ta sytuacja podobała, choć oczywiście to tylko drobiazg i do obalenia co jest do obalenia droga od tego jeszcze bardzo daleka. Jednak jeśli by się to określonko rozpropagowało, a tysiące ludzi każdego dnia robiłoby w całej Polsce tego typu drobne przedstawienia, może coś by do zrogowaciałej kory naszego ludu - a może nawet do skamieniałej kory urzędników - zaczęło powoli przenikać. Pomysłów tego typu mam sporo, niektóre są całkiem zabawne, inne brutalne i prosto do celu... Niemałą ich część realizuję jeśli tylko mam okazję, choć tylko drobną część tych fascynujących akcji dotąd opisałem.

A w każdym razie, jeśli nawet same akcje, słówka i przedstawionka nie dadzą aż takiego wyniku, jak byśmy chcieli, tego typu nastawienie budzi w nas to, czego, moim zdaniem, zawsze nam brakowało: "rewolucyjną czujność" - chęć wykorzystania każdej nadarzającej się okazji dla naszych celów, stałe zaangażowanie w sprawę... No i świadomość, że tak naprawdę, to wszystko się rozgrywa nie tutaj, na blogach, ale W REALU!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 01, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (5)

Powie ktoś, że w gruncie rzeczy niczego nowego z pomocą teorii metabolizmu informacyjnego nie powiedzieliśmy, bo zarzuty, iż prominenci ("niech pan zamyka piwnicę, bo tu się różni prominenci kręcą", jak mówił cieć do Wojciecha Młynarskiego w pamiętnym roku '80, czy może '81) są oderwani od życia, że niewiele widzą spoza firanek swych Lancii, z okienek służbowych czy prywatnych odrzutowców, zza redakcyjnych biurek, nie jest niczym nowym, a tym mniej odkrywczym.

Tyle, że tu nie o to chodzi. Teoria doktora Kępińskiego mówi przecież, że odcięcie od informacji płynących ze świata zewnętrznego skutkuje nie tylko brakiem informacji na temat tego świata - to przecież byłoby trywialne! - ale także przesadną aktywnością funkcji organizujących umysłu. Czego skutkiem jest świat uproszczony, stylizowany, wewnętrznie logiczny... Świat schizofrenika, prawdopodobnie mający nieco przynajmniej wspólnego ze światem marzenia sennego.

W końcu we śnie także jesteśmy odcięci od informacji z zewnątrz, a umysł porządkuje sweje dane. Z całą pewnością to porządkowanie w tej ilości, jaką mamy podczas normalnego snu, jest jak najbardziej pożądane, ale fakt, że wizje i przeżycia, które przy tym mamy, mają, z tego co się na ten temat wie, więcej wspólnego z tym, co przeżywa schizofrenik, niż normalne życie na jawie normalnego człowieka.

Zapewne gdybyśmy tak pospali, "normalnym" snem, z 10 lat, to bylibyśmy schizofrenikami. Choć zapewne byłoby to odwracalne, gdybyśmy po obudzeniu odzyskali kontakt z rzeczywistością. W końcu dlaczego mielibyśmy tego nie chcieć? Tylko dlatego, że ktoś nas na długo uśpił? To nie ten przypadek, co Michnika czy innego... Wiecie kogo.

W każdym razie, nie mówię tutaj o odcięciu prominentów i lewactwa od świata, tylko o tej drugiej stronie - czyli o tym, co dzieje się w ich mózgach skutkiem tego odcięcia. I oczywiście nie chodzi tu przede wszystkim o firanki i brak zainteresowania życiem zwykłych ludzi - często przy ciągłym wymądrzaniu się na ten temat - tylko o pewne niewytłumaczalne cechy ich psychiki, które powodują działanie mechanizmów opisanych przez Kępińskiego i objawy zbliżone do schizofrenii.

W każdym razie teraz mogę już uczynić prestigitatorską sztuczkę, wyciągając z cylindra dorodnego królika. Czyli, mówiąc mniej metaforycznie, wykazać, iż Cywilizacja - z dużej litery, aby pokazać, że to w sensie używanym przez Spenglera, czyli późna i mało już żywotna faza tego, co się powszechnie określa jako "cywilizacja" (z małej litery) - ma sporo wspólnego z takim zaburzeniem metabolizmu informacyjnego, jakie wedle dyskutowanej tu teorii daje schizofrenię.

Nie byłoby to jeszcze wszystko, co chcę tutaj zrobić. Byłby to, gdybym na tym poprzestał, swego rodzaju trick, niezbyt nawet czysty. Ale i tak byłoby to już coś. W każdym razie miałbym możliwość z czystym sumieniem twierdzić, iż "udowodniłem, że Cywilizacja to schizofrenia". (Premier Tusk ze swymi obietnicami jest o lata świetlne choćby od takiej możliwości, więc i tak jestem o lata świetlne uczciwszy od dzisiejszej elity.)

Musiałbym tylko wykazać, że:

1. duża ilość wpływowych ludzi dotkniętych tego typu zaburzeniami metabolizmu informacyjnego przekłada się na analogiczne objawy w życiu społecznym;

2. takich dotkniętych a wpływowych ludzi jest obecnie więcej, niż dwieście i więcej lat temu;

3. ich ilość od około 200 lat wykazuje w miarę stałą tendencję wzrostową;

4. (to sprawa niejako dodatkowa) żadne inne czynniki nie grają znacząco większej roli w tych - hipotetycznych na razie jeszcze, bośmy tego na razie nie wykazali - postępach tej schizofrenii na skalę nie jednostek, ale całego społeczeństwa, a właściwie całej naszej cywilizacji (tutaj to słowo może być z małej litery), czyli czegoś, co by należało określić jako meta-schizofrenia.

Ad. 1 - To przypuszczenie wydaje mi się dość oczywiste. Trudno bowiem, by hipotetyczne, (bądźmy wyrozumiali i nie rzucajmy nieudowodnionych oskarżeń w hiper-naukowym tekście) społeczeństwo złożone wyłącznie schizofreników, mogło być zdrowe. I dość naturalnym wydaje mi się przypuszczenie, że miałoby objawy, które dałoby się zinterpretować jako swego rodzaju schizofrenia podniesiona do poziomu meta.

Jeśli wszyscy ludzie wpływowi w tym hipotetycznym (wciąż) społeczeństwie byliby schizofrenikami, zaś pozostali nie, niewiele by to zmieniło. A więc, punkt pierwszy uważam za załatwiony. (A kto się nie zgadza, niech da głos.)

Ad. 2 - To jest z pewnością nieco trudniej wykazać, jednak ludzie o względnie podobnych do moich przekonaniach, którzy różne, z roku na rok coraz obficiej nam serwowane "społeczeństwa otwarte", "otwartości", "równouprawnienia", "toleracje", "eurpejskie wartości", "święte-świeckie relikwie Jacka Kuronia" traktują jako przejawy, choć może nie wyłącznie - excusez le mot - świra, zgodzą się, że ilość tego typu zachowań, haseł i dogmatów zdecydowanie rośnie. A nawet zdaje się nabierać rozpędu. W końcu ludzie szturmumący plaże Normandii, czy atakujący butelkami z benzyną niemieckie czołgi, o "homofobii" i głębokich prawdach feminizmu nigdy nie słyszeli.

Nie mówiąc już o ludziach sprzed powiedzmy 300 lat, którzy by padli ze śmiechu słysząc np. o "równouprawnieniu płci" czy "ekumeniźmie". A my słyszymy o tym, prawda? Chcemy czy nie. Zaś nasze dzieci... Te się dopiero przez całe życie nasłuchają! Może ktoś takich haseł ze schizofrenią nie kojarzy. Ale po pierwsze, z pewnością taki ktoś mnie nie czyta, a jeśli, to służobowo. A po drugie, ja dla takich nie piszę. A więc to także uważam za praktycznie wykazane.

Ad. 3 - Punkt 2 właściwie wyjaśnił nam tę sprawę. Tak przynajmniej sądzę. Q.E.D.

Ad. 4 - Nie wiem wprawdzie, czy żadne inne czynniki nie grają znacznej roli, ale ja ich nie znam, nic mi się nie nasuwa. I w ogóle wątpię, by ktoś inny potrafił mi wskazać, z czego w takim razie, jeśli nie z zaburzeń metabolizmu informacyjnego "elit", miałaby wynikać - wykazana już przez nas przed chwilą - ciągła schizofrenizacja zachodniego życia społecznego. Spengler z pewnością żadnych takich przyczyn, które by rywalizowały z tym zaburzeniem metabolizmu informacyjnego o tytuł bezpośredniej przyczyny postępującego kostnienia i głupienia Cywilizacji, nie podaje. Opisuje natomiast sporo takich mechanizmów i zjawisk, które by wyjaśniały powstawanie i rozszerzanie się tych zaburzeń. A więc i świeżo przez nas odkrytej meta-schizofreniii.

No dobra, pierwszą redutę wroga zajęliśmy niemal z marszu. W końcu nikt nam chyba nie będzie wypominał tych krótkich harców po przedpolu, kiedyśmy, klnąc wroga, jak na wojaków przystało, omijali zasieki z kolczastych gałęzi i rowy przeciw konnicy. Nawet niespecjalnie się kulom kłaniając, bo wróg widać zajęty był swymi sprawami i nie bardzo strzelał. Było w tym wprawdzie coś z prestigitatorstwa, bo publiczność oczekiwała nie "Cywizacji", o której nic nie wie (bo ojropiejsy dbają, by nie wiedziała), tylko "cywilizacji"... Czyli nie spenglerycznej, z dużej litery, tylko takie zwyczajnej, z małej.

Drobne to zapewne rozczarowanie, w porównaniu z tym, które przeżyje młody, przedsiębiorczy, kiedy dojdzie do jego powoli działającego mózgu, jak został przez "Obywatelską" Platformę wykiwany, ale jednak rozczarowanie. Ale nie, tutaj nie ma obietnic bez pokrycia! Tutaj nie ma Tusków, tutaj nie ma miejsca na poczucie zawodu.

Dokonamy i tego! Już niedługo. Po po krótkim, zasłużonym odpoczynku. Po wypiciu zdobytej na wrogu wódki i nacieszeniu się dyskretną urodą i znacznie mniej dyskretnym zachowaniem jego (do niedawna) markietanek... Weźmiemy się za szturm na samą stolicę wroga. Może nie będzie to już tak jednoznacznie... politycznie, że tak powiem - w pysk i o ziemię, bo tego tutaj, jeśli ktoś uważnie czytał i ma w sobie należytą rewolucyjną czujność, było co niemiara... Ale za to... Dokonamy, z Boża pomocą, zadania, które można porównać chyba jedynie do udowodnienia twierdzenia Fermata.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 05, 2007

Zdjątka z manify

Oto moje najukochańsze zdjęcie z wczorajszej proaborcyjnej "manify" w Warszawie. Dla mnie to czyste arcydzieło ideologicznego marketingu, zachęcam więc do jego propagowania. (Może by zresztą warto by było wyprodukować koszulki z tą panią?)

A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":



Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)

No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:



Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:



Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448

Dobra robota, brawo i dzięki!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 09, 2006

Comprachicos 2006

Na onecie, w sekcji "Nauka", umieszczono artykuł Marka Karolkiewicza na temat wyników badań neuropsychiatrki z San Francisco, niejakiej Louann Brizendine, dotyczących różnic pomiędzy kobiecym a męskim mózgiem i psychiką. Dowiadujemy się z niego kilka sensownych rzeczy, przede wszystkim tę, że kobiety od mężczyzn dzieli znacznie więcej, niż tylko "jedna malutka rzecz, na którą Bóg przecież nie zwraca uwagi" (jak brzmi czołowy argument szwedzkich bojowników o kapłaństwo kobiet, z pewnością nie tylko tam, ale tam to stale słyszałem).

Oczywiście wyniki takiego "naukowego studium", w dodatku wykonanego przez kogoś, kto określa się sam, jako "nowoczesna feministka", nie mogą być całkowicie poważne, zatem czytamy na przykład, że: "(...) faceci myślą o seksie co 52 sekundy. Mają też znacznie mniejszy ośrodek w mózgu, odpowiadający za słuch." Osobiście sporo myślę o seksie, ale na pewno nie jest to co 52 sekundy, ani nawet co półtorej minuty. I bardzo wątpię, by jakikolwiek normalny facet mógł tak szybko przestać o seksie myśleć, skoro już zaczął, by mogło to być co 52 sekundy. Badaczka nie wyjaśnia także, jakim to cudem wszyscy wybitniejsi kompozytorzy są mężczyznami, a wśród wykonawców też przewagi pań nie widać. Ja na pewno nie zgodzę się z tezą, że miałbym mieć słuch rozwinięty gorzej od jednego procenta najlepszych w tym kobiet.

To jednak tylko drobiazgi, znacznie już bardziej interesujący wydaje mi się fakt, że doktryna feminizmu tak wyraźnie napotyka na ogromne problemy w zetknięciu z realnym życiem, że same feministki próbują jakoś ją skorygować. Są tu jednak także rzeczy jeszcze w mojej opinii znacznie ważniejsze. Otóż okazuje się, że:
Pewna pacjentka dr Brizendine dawała swej trzyletniej córeczce zabawki odpowiednie także dla chłopców, m.in. czerwony wóz strażacki. Dziewczynka włożyła jednak samochód do wózka, przykryła go kocykiem, kołysała i śpiewała słodkim głosem: "Nie martw się, mały samochodziku, wszystko będzie dobrze".
Co zostało w ten sposób, całkiem słusznie zresztą, podsumowane w omawianym artykule:
Z pewnością gdyby podobną książkę napisał mężczyzna, rozpętałaby się burza. Przez lata feministki zaprzeczały, że między męskim a kobiecym mózgiem istniała naturalna różnica.
To jednak nie wszystko, oto okazuje się, że:
W ubiegłym roku wybuchł skandal, w wyniku którego musiał ustąpić ze stanowiska Lawrence Summers, rektor renomowanego Uniwersytetu Harvarda. Summers podczas wykładu wyraził pogląd, iż "uniseksualne" wychowanie skazane jest na porażkę. Opowiadał, jak podarował swej córeczce dwie ciężarówki-zabawki. Dziewczynka natychmiast uznała je za "ciężarówkę-mamusię" i "ciężarówkę-tatusia".
Pan rektor wyciągnął z tego logiczne wnioski. "Oburzenie było tak wielkie, iż uznany za 'kryptoseksistę' rektor w niesławie złożył dymisję." To by mogło teoretycznie kogoś zaszokować, nawet by powinno, ale nikogo, kto nieco choćby zna stosunki na amerykańskich uniwersytetach i obowiązującą tam polityczną poprawność, to nie zdziwi.

Mnie jednakże uderzyło nie to, tylko coś całkiem innego. Czy ktoś inny może zwrócił też na to uwagę? Otóż czytamy, że Summers "wyraził pogląd, iż 'uniseksualne' wychowanie skazane jest na porażkę". "Skazane na porażkę", a zatem się nie uda. Nic jednak nie zostało powiedziane na temat losu dzieci poddawanych temu wychowaniu, prawda? Wolno zatem dokonywać radykalnych eksperymentów na osobowościach dzieci, i jedynym problemem jest to, że "może się nie udać".

Ayn Rand (za którą osobiście wcale  tak nie szaleję, jak wielu innych, mniej lub bardziej autentycznych prawicowców) napisała mimo wszystko kilka tekstów ważnych i znakomitych. Jeden z nich nosi tytuł Comprachicos i jest równie przerażający, co słuszny. Co to znaczy comprachicos? Zacytujmy samą Ayn Rand, w końcu warto pokazać, że kobiety potrafią nie tylko ruszać z posad bryłę świata i w pseudonaukowy sposób bredzić, ale i czasem pisać z sensem.
Comprachicos (...) stanowili dziwne i skryte zrzeszenie nomadów, sławne w siedemnastym wieku, zapomniane w osiemnastym... nieznane dzisiaj...
Comprachicos (...) jest złożonym hiszpańskim słowem, które znaczy "kupcy dzieci".
Comprachicos handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli ich. Porywanie dzieci to całkiem inne zajęcie.
A co robili z tymi dziećmi?
Robili z nich potwory.
Po co?
Dla śmiechu.
Ludzie potrzebują śmiechu, tak samo królowie. Miasta żądają widowisk z klaunami i dziwolągami, pałace żądają błaznów...
Aby wyhodować dziwoląga, trzeba się wcześnie do tego zabrać. Karła należy zacząć tworzyć, gdy jest jeszcze mały...
A zatem jest to sztuka. Byli oni wychowawcami. Zabierali człowieka i zmieniali go w pokrakę, zmieniali jego twarz w mordę. Hamowali wzrost, kaleczyli rysy. Sztuczna produkcja przypadków teratologicznych rządziła się własnymi zasadami. To była cała nauka. Wyobraźmy sobie ortopedię na odwrót. Gdzie Bóg dał proste spojrzenie, ta sztuka stwarzała zeza. Gdzie Bóg stworzył harmonię, tam wprowadzali zniekształcenie.
Więcej? Proszę bardzo:
Comprachicos deformowali nie tylko twarz dziecka, wymazywali też jego pamięć. Przynajmniej o tyle, ile mogli. Dziecko było nieświadome okaleczenia, jakiego doznało. [...] Mogło co najwyżej pamiętać, że pewnego dnia zostało zabrane przez jakichś ludzi, potem zasnęło, a jeszcze później ci ludzie je leczyli. Co leczyli? Nie wiedziało. Nie pamiętało oparzeń siarką i nacięć żelazem. Podczas operacji comprachicos używali uchodzącego za magiczny oszałamiającego proszku, który uśmierzał ból, powodując, że mały pacjen tracił przytomność...
No to może jeszcze mały fragmencik:
W Chinach od niepamiętnych czasów istniała szczególnie wyrafinowana odmiana tej sztuki i przemysłu: formowanie żywego człowieka. Dziecko w wieku od dwóch do trzech lat wkładano do porcelanowego wazonu o mniej lub bardziej groteskowym kształcie, pozbawionego pokrywy i dna, tak że głowa i nogi swogodnie z niego wystawały. W dzień ustawiano wazon pionowo, na noc kładziono, by dziecko mogło spać. Tak więc dizekco, powiększając się, ale nie rosnąc, powoli wypelniało wnętrze wazonu swymi zgniecionymi członkami i pokręconymi koścmi. Taki "zabutelkowany" rozwój trwał kilka lat.
Nie, już naprawdę więcej nie mogę! Ale czy z czymś się to nie powinno nam kojarzyć? Sama Ayn Rand do comprachicos porównuje "postępowych" wychowawców, mnie też z nimi przede wszystkim się to kojarzy. Szokujące jest, przynajmniej w moich oczach, że dziś ci hodowcy dzieci w dzbanach potrafią się bez cienia żenady swymi "sukcesami" chwalić, nad porażkami zaś płakać, domagając się współczucia. Oraz że najgorszą rzeczą, jaką na temat tego procederu kastrowania dzieci ma do powiedzenia pani neuropsychiatra i oglądana przez miliony ludzi witryna jest, że "jest skazany na porażkę".

A może jednak nie jest? Może należy się po prostu mocniej zmobilizować, mocniej uwierzyć w świetlaną przyszłość? I jeszcze silniej zapałać świętym oburzeniem, uświadomić sobie jeszcze dobitniej, że tak się wykuwa NOWY CZŁOWIEK... Potem zaś jeszcze wyżej wznieść sztandar i jeszcze mocniej wpieriod! Cóż wobec takich spraw znaczy płacz i krzywda jednostek?

To, że okalecza się przy tym dzieci, nikogo nie zdaje się dziś przesadnie szokować. Ale cóż się dziwić, skoro przecież i dorośli są na codzień poddawani podobnej obróbce, i nadal uważają się za ludzi wolnych, mądrych, przyzwoitych - ba, konserwatystów nawet. Może jest tak, że z dziećmi to się jeszcze nie całkiem udaje, słychać nawet tu i ówdzie defetystyczne głosy, że to "skazane na porażkę", ale my, dorośli, zostaliśmy już ukształtowani i ślicznie dopasowani do naszych dzbanów o groteskowych kształtach?

Tylko, że nawet nie ma się z tego komu pośmiać, a przynajmniej tych wesołków nie spotykamy osobiście na ulicy. Jeśli gdzieś są, to oglądają nas z daleka, na jakichś ekranach albo przez przydymione szyby limuzyn. Rycząc ze śmiechu na widok naszych coraz ucieszniejszych kształtów i pokracznych, kalekich ruchów. Z dziećmi może się nie do końca wszystko udaje, ale pozostają przecież dorośli. Czyli my. Co za szczęście! Z nami nie ma większych problemów - dajemy się kształtować do woli i jeszcze jesteśmy z siebie z tego powodu niesamowicie dumni. Z roku na rok nawet jakby coraz bardziej dumni.

(Komentowany w tym tekście artykuł jest tutaj:

http://wiadomosci.onet.pl/1376910,242,kioskart.html.)

czwartek, lipca 06, 2006

Szwedzkie postępy postępu w ludzkim rozmnażaniu

Tak się składa, że Bozia mnie obdarzyła znajomością szwedzkiego, więc co pewien czas sprawdzam sobie w sieci, co też tam słychać w Najbardziej Światłym i Postępowym Kraju Na Świecie. A potem czasem nie mogę się po prostu powstrzymać, by części z tych niesłychanych historii nie opowiedzieć Rodakom.

No i właśnie znalazłem taką oto wiadomość:

Parę dni temu do pracującej jako fotograf w b. znanym szwedzkim liberalnym (czyli różowym) dzienniku "Dagens Nyheter" Emelie Asplund zadzwonił pewien człowiek, przedstawił się grzecznie i zapytał ją w imieniu Roberta Acuñi, reprezentanta Paragwaju w piłce nożnej, czy nie zechciałaby się z nim spotkać i bliżej go poznać.

Co do zręczności z jaką pan Acuña tę sprawę próbował załatwić można mieć niejakie zastrzeżenia, tym bardziej, że telefon był o pierwszej w nocy.

Odpowiedzią było zdecydowane "nie", dzwoniący przeprosił i odłożył słuchawkę. Na tym mogło by się zdawać, sprawa się zakończyła. Jednak to by było naiwne przypuszczenie... W końcu przecież mamy Postęp i Równouprawnienie.

Fotografka zwietrzyła swoją wielką zawodową szansę i pobiegła do swej redakcji. Ta również nie zlekceważyła okazji i przez dwa dni ta sprawa była wydarzeniem numer jeden na jej pierwszej stronie.

W dyskusji, jaka się wywiązała - w "Dagens Nyheter" oraz w trzech innych sztokholmskich gazetach - wzięli udzial m.in. szwedzki minister sprawiedliwości Thomas Bodström i rzecznik ds. równouprawnienia Claes Borgström. Tenor tych wypowiedzi był jednoznacznie potępiający, sugerowano między innymi, że obaj winowajcy - piłkarz i jego pomagier - powinni zostać ukarani przez FIFA.

Sprawa jest dość nowa i całkiem możliwe, że będzie jeszcze miała dalszy ciąg, ale na razie podsumowanie...

Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, to proponowanie kobietom randki stanowi zwyczaj sięgający niepamiętnych czasów. Jeśli pominiemy prostytucję i aranżowane małżeństwa - które tak się zabawnie składa, także nie są w szwedzkich postępowych (a są tam jakieś inne?) kręgach popularne - trudno znaleźć jakąś sensowną alternatywę, zapewniającą zachowanie ludzkiego gatunku. Zgoda?

(Gdyby ktoś miał jednak jakiś dobry pomysł, prosiłbym o kontakt, chętnie go rozpropaguję.)

Nie mogę sobie wyobrazić, by to paragwajskość niefortunnego fatyganta stanowiła problem dla wszystkich tych Światłych ludzi. Nasuwa się więc nieodparcie pytanie, czy to może idea zachowania ludzkiego gatunku nie jest im szczególnie bliska?

Ciekawe, co by było, gdyby ten nocny telefon i propozycja rozkosznego tête-à-tête spotkały nie fotografkę Emilię, tylko fotografa Emila?

--------------------------------------------
Gdyby ktoś chciał zweryfikować moje informacje, to oto źródło: http://www.contra.nu/kommentar0623.html