Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, listopada 23, 2009

Rozgryź Tuska i zostań nowym Sardanapalem!

Obserwuję ostatnio spore zainteresowanie metodami Programowania Neurolingwistycznego, w skrócie NLP, wywołane oczywiście postpolitycznymi działaniami naszych kochanych postpolityków. Niektórzy dopytują się o jakieś publikacje, które mogłyby im to tajemnicze NLP przybliżyć.

Well, jeśli nie chodzi wam o akademickie teorie i stuprocentowo ścisłą terminologię, a o zrozumienie jak to działa - lub jak ma z założenia działać... A do tego jeśli chcielibyście sami to względnie szybko móc wypróbować... Nieważne, czy to aby po prostu skorzystać, czy to aby lepiej zrozumieć i przetestować, albo też i to i to - to ja mogę z przekonaniem polecić te dwie publikacje:

http://ukryta-hipnoza.zlotemysli.pl/triarius,1/

http://seksualny-klucz.zlotemysli.pl/triarius,1/

Jeśli macie wybrać jedną, to raczej tę drugą - jest wprawdzie znacznie bardziej wyspecjalizowana, ale też większa szansa, że trafi wam do wyobraźni, a przy okazji pozwoli zaznać rozkoszy Sardanapala (no, może poza tą zupełnie końcową). Obie jednak są warte uważnej lektury.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 28, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 4)

Nasza blogowa lokomotywa dziejów drży niecierpliwie, sapie, dyszy i dmucha. Maszynista dziejów rusza wajchą, a jego pomocnik węgiel sypie na ruszt, choć od ognia na tym ruszcie łuna bije na całe niebo... Nasza lokomotywa dziejów pali się, rzec by można, do wyruszenia w szaleńczą podróż wzdłuż osi t. W palenisku huczy i sroży się ogień. Tak się składa, że to akurat późny wnuk tego ognia, który w Kartaginie, w brzuchu żelaznego Molocha... Ach, jakie to straszne! Ach, jakież to rozkosznie podniecające!

Jednak okazuje się, że nic nie jest aż takie łatwe, jakby się z początku wydawało... Mimo ognia, mimo dymu, mimo drżenia i sapania, mimo tej krwawej łuny aż po horyzont.

Nasza historia musi jeszcze trochę poczekać, bo oto podczas przerwy w pisaniu tych odcinków uświadomiłem sobie, że przydałoby się jeszcze nieco wyjaśnień. W czym zresztą pomogły mi niektóre głosy czytelników. Chodzi mi mianowicie o to, że ludzie się niepokoją z jakich ja to pozycji piszę. W końcu o Katolicyźmie, a tutaj jakieś takie kategorie, nie całkiem nie tylko z katechizmu, ale i żaden Św. Tomasz czy Jan Paweł II. Nie żeby całkiem wbrew, mam nadzieję, ale jednak pewien niepokój wśród niektórych zasiałem.

Wyjaśnię więc... Nie piszę tego z pewnością z pozycji ortodoksyjnego i ściśle trzymającego się na poświęconej ziemi wyznawcy. Mój stosunek do Kościoła Katolickiego jest bardzo pozytywny, choć żaden ze mnie wyznawca. Uważam się, zdając sobie oczywiście sprawę, że to nieco oksymoron, za "niewierzącego katolika". Dlaczego niewierzącego? Jeśli ktoś w miarę uważnie przeczytał to, co napisałem w poprzednich odcinkach - o Prawdach, Faktach i Hipotezach, powinien łatwo się zgodzić, że Religia to par excellence sprawa Prawd.

Ja zaś, nie wiem czy to coś z hardware'm w moim systemie nerwowym, czy też coś z oprogramowaniem (wczesne dzieciństwo może?), jakoś w ogóle z Prawdami na bakier. W tym sensie, że nie są mi do niczego potrzebne i nie bardzo w ogóle trafiają do mnie ich liczne podobno zalety i wdzięki. Mówię teraz o sobie, co oczywiście niebezpiecznie ociera się o ekshibicjonizm, a do tego wkrótce może ułatwić postawienie mi diagnozy w rodzaju Europejska Schizofrenia Bezobjawowa. Cóż, czego się nie robi dla swych kochanych czytelników!

Tak więc jeszcze nieco o tej mojej specjalnej właściwości... Musi co jestem człowiek Faktów, człowiek... (aż mnie duma lekko unosi i z trudem sięgam do klawiatury) Czynu... Co brzmi, dla mnie samego, o tyle zabawne, że żadnego imperium ze 190 towarzyszami nie podbiłem, ani nawet Azji z nieco większym wojskiem. A jednak coś w tym musi być. Sprawa wydaje mi się na tyle interesująca, że, ryzykując oskarżenia o ekshibicjonizm, jeszcze ją nieco podrążę. (Choć parowóz kopytem w tory raz po raz uderza, uszami strzyże i przeciągle rży.)

Ten fakt, ten mianowicie, że są takie ludzie jak ja - ludzie którym w ogóle do niczego nie są potrzebne owe metafizyczne Prawdy... No bo dla mnie każda istotna prawda, taka o której warto gadać, to już Metafizyka - coś zbliżonego do religii, choć niekoniecznie aż religia... To więc, że tacy ludzie istnieją, stanowi swego rodzaju hermeneutyczny dowód na to, że cała ta spenglerowska psychologia ma sens i odpowiada rzeczywistości. Są tacy ludzie i są całkiem inni - tacy, dla których Prawdy są wszystkim i niemal przesłaniają im cały realny, materialny świat.

Ci pierwsi nie muszą być żadnymi psychopatami, bo ja sam nie mam powodu się za psychopatę uważać. Istnieją w końcu dla mnie rzeczy ważne, a nie związane z moim wulgarnie pojętym interesem czy przyjemnością. Nie chcę tu uderzać w podniosłe tony, ale i kariery wielkiej nie zrobiłem, a przecież teoretycznie mógłbym, bo zdolności nie mam mniejszych od Tusków, Wołków czy Lisów tego świata. Po prostu trzeba by było się sprzedać.

Bo tu naprawdę nie o to chodzi, że Prawdy to to samo co Wartości. Ja wartości jak najbardziej mam, a Prawdy w mojej psychice nie odgrywają żadnej praktycznie roli. Ani "wolny rynek", ani Big Bang, ani egoistyczny gen, ani Polska Chrystusem Narodów, ani Ziemski Raj Pod Przewodem Unii Europejskiej Gdzie Lew Z Barankiem, ani "Jimmy Hendrix is the God!", ani trójpodział władzy, ani "najgorszym zagrożeniem dla wszechświata jest antysemityzm"...

Mój nieprawdopodobny podziw i zachwyt filozofią Oswalda Spenglera także z Prawdami tak pojmowanymi nie ma nic wspólnego - to mimo wszystko też jest jedynie hipoteza, że Spengler jest wart stu Leonardów i tysiąc Einsteinów! Hipoteza o bardzo wysokim prawdopodobieństwie, zgoda, ale jednak hipoteza, a nie jakaś Prawda. W ogóle kto nie rozumie, o czym ja tu gadam, a wciągnęło go to jednak na tyle, by chciał wiedzieć - niech sobie się cofnie i zobaczy o tych Prawdach we wcześniejszych odcinkach. Na pewno nie do końca udało mi się to wyjaśnić, ale cały czas sobie wyjaśniamy i może w końcu się jakoś porozumiemy.

Mówię więc i ujawniam, że świetnie rozumiem różnych ludzi czynu, którzy parareligijnymi ideami, z taką ochotą wpisywanymi we wszelkiego rodzaju bezsensowne i w sumie pozbawione realnego znaczenia dokumenty - rzeczy w rodzaju trójpodziału władz, równouprawnienia jednego z drugim, czy wolnego rynku - kompletnie się nie podniecają. Mnie też abstrakcyjne, "wieczne i niezmienne" Prawdy - a takie one właśnie z definicji są - kompletnie nie ruszają. Czyli są tacy ludzie. Tym bardziej zapewne, kiedy to tacy ludzie, co przed trzydziestką podbijają Azję, albo (w nieco późniejszym wprawdzie wieku) odpierają sowietów pod Warszawą, zadając im ciężkie straty i biorąc do niewoli m.in. dwa wielbłądy.

Są też inni ludzie. Tacy, dla których Metafizyka i Prawda są niemal wszystkim. I nikt tu oczywiście nie twierdzi, że ci ludzie są jacyś gorsi z tego jedynie powodu. Na pewno mniej nadają się do podbijania imperiów, raczej nie widzę ich zbyt przychylnym okiem w polityce. A przynajmniej nie w Polskiej polityce, bo sąsiedzi - ależ proszę bardzo! Jeśli ktoś ma na przykład do czynienia - w sensie dyskutowania i śledzenia internetowych wypowiedzi - ze zwolennikami "wolnego rynku", bez wątpienia szybko stwierdzi (o ile sam nie jest tą samą manią dotknięty), że to nie są żadne tam trzeźwe, mniej czy bardziej słuszne, OPINIE, czyli w sumie HIPOTEZY - to jest RELIGIJNA niemal wiara.

Wiara, której żadne, racjonalne czy inne, argumenty poruszyć nie mogą, bowiem racjonalne argumenty działają w całkiem innej sferze. W innej sferze psychologii, ale mówimy tutaj o psychologii w wysokim sensie, jako o pewnym istotnym dziale filozofii - nie zaś o jakichś, wciąż popularnych w tej czy innej wersji, rojeniach spragnionych łatwej popularności na wiedeńskich salonach, nie mających nic przeciw babraniu się w brudnych pieluszkach i opowiadaniu o tym w eleganckim towarzystwie, jeśli to miałoby im tę popularność dać, a do tego lekce-sobie-ważących wszelkie naukowe kryteria doktorów.

Są ludzie, dla których jakiś "wolny rynek" jest tym, lub niemal tym, czym dla wielu innych ludzi jest autentyczne bóstwo autentycznej religii. Sama natura tych psychologicznych fenomenów okazuje się zadziwiająco podobna, choć oczywiście ja tych obu spraw - autentycznej religii, z Katolicyzmem na czele, z jednej; i różnych takich niby-religii, w stylu religii wolnego rynku (o innych nie chcę wspominać, żeby nie zdradzać zbyt wcześnie "kto zabił"!) - nie utożsamiam. Choćby dlatego, że, jako się rzekło, Katolicyzm ogromnie cenię, zaś wszystkie te pseudo-religie lekceważę i nie uważam ich za nic dobrego.

c.d.n. (Deo oczywiście volente, bo jakżeby inaczej?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 06, 2009

Ryk lwa i królicze siekacze, czyli Wreszcie psychologia dla dorosłych

Dave Grossman jest znanym amerykańskim psychologiem. Nie wytężaj jednak umysłu, próbując sobie przypomnieć, czy to nie o nim czytałeś ostatnio przy porannej kawusi w rubryce "Ze świata nauki" Twej ulubionej gazetki. Nie warto! Dave Grossman nie jest bowiem typowym psychologiem, z tych, których chętnie lansują media i których chętnie słuchają postpolityczni przywódcy, by nas w oparciu o ich mądrość skutecznie i masowo uszczęśliwiać.

Dave Grossman jest bowiem emerytowanym oficerem, który w dodatku aktywną służbę odbywał w elitarnej formacji Army Rangers*. Psychologiem został, jak sam mówi, jedynie dlatego, że armia mu rozkazała, by nim został. O typowych psychologach Dave Grossman ma zdanie, oględnie mówiąc, mało pochlebne. Mówi, że psychologami zostają ludzie o specyficznej konstrukcji mentalnej, i nie jest to typ ludzi, który by komuś takiemu jak on imponował.

Jakby to nie wystarczyło by maksymalnie utrudnić sobie karierę i przekreślić szansę na pojawienie się w rubryce "Ze świata nauki" Twej ulubionej porannej gazetki, Dave Grossman, obok wykładania psychologii na wojskowej akademii West Point, kieruje także zespołem zajmującym się "Kill-ology"... Czyli nową nauką, a w każdym razie nowym działem psychologii, zajmującym się, ni mniej, ni więcej, tylko psychologią zabijania i związanymi z tym sprawami. Na polski moglibyśmy to ewentualnie przełożyć jako "Zabijalogia". Opublikował na ten temat dwie cenione i dość szeroko znane książki: "On Killing" (O zabijaniu) i "On Combat" (O walce).

Brzmi to dość przeraźliwie, zgoda, jednak pomyślawszy chwilę i odrzuciwszy choćby na czas krótki różano-złocistą mgiełkę słodkich i do snu kołyszących złudzeń, zdawszy sobie sprawę z tego, że Dave Grossman jest, jak by nie było, psychologiem wojskowym, wojsko zaś... Naprawdę nie jest mi łatwo coś takiego powiedzieć, ale cóż - wojsko to mimo wszystko sprawa zabijania. Jeśli zabijanie zdecydowanie i nieodwołalnie zlikwidujemy, to zlikwidujemy tym samym także wojsko. (Choć w drugą stronę to nie działa, co być może stanowi właśnie jeden z dobrych argumentów na rzecz istnienia wojska.)

Dave Grossman nie jest jednak, jak Czytelnik mógłby się obawiać, gościem prymitywnym i krwiożerczym. Przeciwnie, w wywiadzie z nim, którego dane mi było wysłuchać, wypadł sympatycznie, dowcipnie i oczywiście bardzo inteligentnie. Ironiczny wydaje mi się też fakt, że to właśnie Dave Grossman regularnie otrzymuje groźby gwałtownej śmierci, nie zaś żeby to on je ludziom rozsyłał.

Czemu otrzymuje te groźby, spyta ktoś? A dlatego, że - i tutaj zapewne kolejne zaskoczenie dla ludzi, którzy w specu od "Zabijalogii" automatycznie spodziewają się ujrzeć krwiożerczego potwora, a przynajmniej jakiegoś fanatyka totalnej przemocy - Dave Grossman, na podstawie swych badań, z przekonaniem twierdzi, że zawierające przemoc gry komputerowe całkiem dosłownie niszczą psychikę i umysł młodzieży, przez co odpowiadają za dużą część upadku Zachodu, który wokół siebie obserwujemy.

Żeby było jasne - Dave Grossman twierdzi, że dojrzały i ukształtowany umysł nie poniesie żadnej istotnej szkody mając do czynienia z takimi grami, jednak umysł i psychika młoda i nieukształtowana, to całkiem co innego! Mówi to głośno, stara się nawet coś w tej sprawie realnie zrobić... Więc lobby producentów gier nie przepada za nim, co tłumaczy wspomniane pogróżki. Rynek gier bowiem, warto pamiętać, jest przeogromny - w Ameryce to na przykład znacznie większy od rynku na hollywodzkie filmy, więc i interesy w niego zaangażowane są odpowiednio znaczne.

Nasz spec od "Zabijalogii" argumentuje jednak, że od roku 1950 w wysoko rozwiniętych krajach zachodu - praktycznie wszystkich! - przestępczość zwiększyła się pięciokrotnie, a sporą część winy za to ponoszą właśnie gry komputerowe interaktywnie promujące przemoc. (Bardzo to nieliberalny i nierynkowy pogląd, wiem, ale, cóż - życie nie jest ani liberalne, ani też rynkowe. Rynkowy liberałom nie pozostaje więc nic innego, niż to co zawsze... Czyli obrzucić przeciwnika epitetami od "neurotyka", przez "socjalistę", po "bolszewika", i powrócić do studiów nad Misesem.)

No dobra, spyta ktoś, jeszcze wciąż nieprzekonany - dlaczego coś aż tak skrajnego, tak trudnego do strawienia dla nowoczesnej, kochającej ludzkość i prawa człowieka duszyczki, jak "Zabijalogia"?! Fakt, my możemy sobie o tych kwestiach nie myśleć i poniekąd chwała tym, którzy nas z takich zmartwień wybawili... Jak długo jeszcze to potrwa, nie wiem, ale na razie faktycznie nie musimy. Jednak armie mają tu problemy.

Na przykład od końca drugiej WŚ wiadomo, że 85% żołnierzy państw zachodnich w istocie celowo NIE strzelało do wroga. A pod koniec wojny byli to przecież praktycznie wyłącznie weterani, prawda? Bardzo długo podawano te liczby w wątpliwość, ale dzisiaj już ich autentyczność nie może być podważana. To jest po prostu fakt! Co gorsza, te liczby wcale się nie poprawiają, mimo że dzisiaj te armie państw zachodnich są praktycznie w całości zawodowe i złożone z ochotników!

W Wietnamie, tak nawiasem, na jednego zabitego Vietconga Amerykanie wystrzeliwali dobrze ponad 50 tys. sztuk amunicji. Fakt, że wtedy był pobór, ale ta proporcja tak czy tak jest niemal nie do uwierzenia. A jednak tak właśnie walczą dziś żołnierze Zachodu! Nie rozwijając więc już dalej tej fascynującej, ale także wysoce niepokojącej kwestii, stwierdzę, że ja osobiście bez trudu rozumiem po co amerykańskiej armii "Zabijalogia" i dlaczego ktoś taki jak Dave Grossmana się tym zajmuje.

I nawet rynkowy liberał powinien się chyba nieco zastanowić, choćby nawet całkiem w zabijanie nie wierzył - przecież ten udający że walczy, czyli udający że pracuje (bo to przecież zawodowiec i ochotnik!) żołnierz, OKRADA WSZYSTKICH PODATNIKÓW! Jeśli bowiem strzelać do wroga nie trzeba, to po co armia? Po co żołnierze? Po co w ogóle to strzelanie? I po co na to płacić podatki?

Dużo by jeszcze dało się o tych sprawach powiedzieć na podstawie tego wywiadu com go ostatnio wysłuchał, ale na zakończenie chciałem o czymś nieco innym, choć też z psychologią walki i Grossmanem związaną. Ta rzecz wydała mi się całkiem fascynująca i chyba nikt z nas tego dotychczas nie kojarzył, ani nie przeczuwał.

Od bardzo dawna intrygował mianowicie wielu dobrze znających realne pole walki niewytłumaczalny fakt: z jednej strony żołnierze całkiem często podają, że nie słyszą własnych strzałów, a słyszą dopiero kiedy np. kule uderzają w ciało nieszczęsnego wroga; z drugiej zaś, kiedy np. policjant musi zastrzelić potrąconego przez samochód psa ze złamanym kręgosłupem, dzwoni mu potem w uszach od huku wystrzału godzinami... Dlaczego tak jest?

Zaczęto te sprawy badać (bo tym właśnie, między innymi, zajmuje się "Zabijalogia"). Skojarzono z tą sprawą niemal równie dziwny fakt, że lew z wiekiem nie głuchnie, mimo że jego własny ryk ma pomiędzy 90 a 110 decybeli, więc teoretycznie naprawdę powinien. No i okazało się, że lew posiada psychiczny mechanizm na moment wyłączający jego słuch...

Właśnie kiedy ryczy, przez co wyraża agresję. W sumie to agresja wyłącza na krótką chwilę jego słuch... I dokładnie tak samo dzieje się z żołnierzami strzelającymi "w gniewie" ("firing in anger", jak to się mówi po angielsku). Natomiast nie dzieje się to wtedy, gdy policjant jest zmuszony wykonać przykry obowiązek skrócenia męki rannego psa, przy czym żadnej agresji oczywiście nie czuje.

Dave Grossman podsumowuje to w ten sposób, że tak samo, jak w ustach posiadamy zarówno kły drapieżnika, jak i siekacze, które mogłyby niemal należeć do królika, tak samo w naszych mózgach mamy układy odpowiadające charakterom obu tych zwierząt. A więc mamy w naszych mózgach zarówno lwa, jak i królika. Inaczej jeszcze to wyrażając: mamy w sobie potencjał by być albo lwem, albo królikiem. Do wyboru!

(Tu nawiasem, nasuwa się tu Robert Ardrey, przekonująco argumentujący za tym, że jesteśmy nie tylko bliskimi krewnymi, roślinożernych w sumie, małp, ale, i to przede wszystkim, drapieżnikami. A przynajmniej tak było zawsze dotychczas, choć niewykluczone, że teraz się to szybko zmienia. Co na pewno zresztą nie skończy się dla nas dobrze.)

To, która z tych naszych potencji się ujawni, zależy w ogromnej mierze od tego, którego z owych układów naszego mózgu dotychczas częściej używaliśmy, który rozwijaliśmy... Jeśli postępujesz jak królik - będziesz coraz bardziej królikiem. Jeśli postępujesz jak lew... Czyż muszę kończyć?

Dla mnie to sprawa dziko fascynująca i masę rzeczy tłumaczy... Nie wszystkie wnioski są przyjemne - cóż "Zabijalogia" to nie łatwy sposób na miły sen, tylko nauka, frontalnie atakująca same podstawy naszej natury i naszej egzystencji... Niektóre z jej wniosków są jednak specjalnie przykre akurat dla Polaka, ale cóż - to nie jej wina, ale jednak chyba nas samych właśnie. Nas, z naszym żałosnym króliczym rozmemłaniem, z naszym zbiorowym tchórzostwem ubranym w zwiewną szatkę "chrześcijańskich i humanistycznych wartości".

Są też jednak z powyższego i mniej przykre, nawet dla Polaka, a do tego być może nawet praktyczniejsze, wnioski. W końcu każdy z nas może w jakimś, niewielkim choćby, zakresie próbować żyć bardziej jak lew samiec alfa, a mniej jak metroseksuallny królik omega i w ogóle nie wiadomo co. Prawda? Na przykład zapisać się od nowego sezonu na jakiś boks albo inne BJJ. A do tego nie dawać za bardzo sobą pomiatać - ani teściowej, ani szefowi (jeśli ktoś takiego ma, bo ja nie mam), ani też Tuskom tego świata.

Jeśli paru z nas się to uda, to w mojej opinii, "Zabijalogia" prof. Grossmana okaże się nauką więcej wartą od całej reszty dzisiejszej psychologii. I w ogóle większości tego, o czym możesz przy porannej kawusi przeczytać na "Naukowej" stronie swej ulubionej gazetki!


==============================

* Army Rangers to najlżejsza piechota w amerykańskiej armii, stosująca zasadniczo metody walki typowe dla partyzantki. Ma piękną historię sięgającą do Amerykańskiej Wojny Wyzwoleńczej i należy do najbardziej cenionych formacji na świecie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 28, 2008

Radości i troski z zasadą przyjemności (1)

Wyraziłem sie niedawno na tym blogu z lekceważeniem o tzw. "zasadzie przyjemności", po czym paru znajomych w prywatnych rozmowach zgłosiło pretensje w stylu: "przecież nie powiesz, że zasada przyjemności to jest nieprawda". W porządku, jest "prawda" - dokładnie taka sama, jak prawdą jest stwierdzenie "7,43 x 2,91 różne od 18,65". Prawda, jak najbardziej, ale bardzo niewiele z tego wynika. Bowiem próba budowania na tym ostatnim, prawdziwym niewątpliwie, stwierdzeniu jakiejś realnej matematyki ma tyle samo mniej więcej szans powodzenia, co próba zbudowania realnej psychologii na "zasadzie przyjemności".

Zaraz... Może ktoś jeszcze nie wie, co to jest "zasada przyjemności"? No to mówię, w końcu naszym hasłem "ucząc bawić, bawiąc uczyć"...

Ta zasada to podstawa całej niemal obecnej psychologii, jeśli nie liczyć kompletnych lewackich bredni w rodzaju "młodego Marksa" podlanego Freudem, albo u innej sekty Freuda podlanego "młodym Marksem". Ale mówimy nie o tych niszowych środowiskach, tylko o głównym nurcie realnego liberlizmu. Który zasadą przyjemności oddycha, który ją propaguje wszelkimi dostępnymi środkami, który pilnie baczy by jej nie podważano, rzucając w takich przypadkach oskarżeniami, na samych brzmienie których skóra cierpnie najodważniejszym... A czyni tak, ponieważ na takiej właśnie psychologii opiera się cały niemal współczesny świat, a w każdym razie te jego części, które realnym liberałom, technokratom, postępowcom i uszczęśliwiaczom ludzkości przypadają do smaku.

Więc należałoby powiedzieć, że o ile w samej "naukowej" psychologii (jest taka?) dominacja tego podejścia nie jest może aż tak ogromna, to na takim właśnie podejściu opiera się cała niemal społeczna praktyka. Z inżynierią społeczną na czele, która "zasady przyjemności" potrzebuje jak powietrza, jak wody...

No więc, na razie koniec wtrętów i mówię co to jest. Zasada przyjemności to zasada, że zawsze robimy to, po czym spodziewamy się największej z dostępnych nam w danej chwili przyjemności. Proste, prawda? I genialne? Moim zdaniem to akurat nie tak do końca. Albo i wcale. Tą cudownie prostą zasadę, jak i sporo innych równie błyskotliwych intelektualnych wytrychów zresztą, można bowiem wykorzystać na dwa sposoby: albo w zasadniczo rzetelny, tyle że jednocześnie całkiem trywialny i jałowy...

Przez co absolutnie nic się nie uzyskuje, więc do dupy z taką zasadą... Albo też można próbować z niej coś rzeczywiście istotnego wycisnąć... Tyle, że wtedy uzyskuje się w sferze intelektu twory pokraczne i mętne, zaś w sferze realiów po prostu fałsze. Czegoż zresztą można się spodziewać próbując coś wycisnąć z niczego?

Oto najbardziej zasadnicza przyczyna, dla której zasada przyjemności, jeśli się nie zacznie jej w jakiś dziwny sposób naciągać i uzupełniać czym popadnie, jest kompletnie jałowa. Co to jest "przyjemność" bowiem? No, proszę! Zanim Czytelnik odpowie, chciałbym na wszelki wypadek przypomnieć, że nie stoimy na gruncie żadnej introspekcyjnej psychologii, tylko szeroko pojętej psychologii behawioralnej. Które to podejście, wypracowane w Oświeceniu i stanowiące samą esencję takich dominujących dziś ideologii jak liberalizm, o jeszcze bardziej postępowych ideologiach już nie wspominając.

Fakt, że czasem trzeba oświeceniową wizję świata czymś uzupełnić - a to "zwykłą ludzką przyzwoitością" (bardzo specyficznie w tych grupach zresztą rozumianą), która do prawicowego światopoglądu nieźle przystaje, ale do "zasady przyjemności" absolutnie wcale... A to świecką świętością Jacka Kuronia... Co już jest paranoją, której idiotyzmy tylko kora zmacerowana latami WybGazetnika może nie dostrzec... Tak jak w późnym średniowieczu system Ptolemeusza musiał być uzupełniany coraz to nowymi epicyklami. Choć tamto jednak było elegantsze i uczciwsze. Zasadniczo jednak przyjmuje się - i my mamy przyjmować, bo inaczej będzie to już zalatywało "faszyzmem" - że człek to tabula rasa, na której dopiero społeczeństwo coś pisze, a kieruje się on wyłącznie dyskutowaną tu przez nas "zasadą przyjemności".

Tyle że "przyjemne", wedle tej behawiorystycznej psychologii, to jest właśnie coś dlatego - z definicji - że sprawia, iż takiego a nie innego dokonujemy wyboru. Coś wybieramy, spodziewając się w wyniku tego wyboru jakichś skutków, więc te skutki muszą być z definicji "przyjemniejsze" od skutków innych czynności, które mogliśmy wybrać, ale nie wybraliśmy. Czy to nie genialne? Fakt, genialne, a już do potęgi genialne, kiedy zaraz potem zaczniemy wszem i wobec trąbić, że ludzie kierują się "zasadą przyjemności", która polega dokładnie na tym, że wybieramy przyjemne. Które to przyjemne przyjemnym jest dlatego, że je wybieramy. Czyli tautologia, błędne koło, a jeśli ktoś koniecznie chce Poppera, to system niefalsyfikowalny, czyli z definicji nienaukowy.

Zresztą gdyby ktoś utrzymywał, że "przyjemność" w "zasadzie przyjemności" daje się zdefiniować jakoś inaczej, bo bo można w końcu ją definiować np. na podstawie stanów neurologiczno-hormonalnych, to i tak niewiele z tego wynika w praktyce. O czym za chwilę.

Trudno się więc dziwić, że mając tak genialną podstawę psychologii - w końcu wiedzy o ludzkich motywach, potrzebach, zachowaniu - żyje się w świecie złudzeń, kłamstw, a z czasem zaczyna się coraz bardziej tę autentyczną ludzką psychologię niszczyć, jako coś niesfornego, zdrożnego, głupiego... Wszystko, co się nie daje zastosować do jednej z niewielu "rozsądnych i logicznych zasad", na której świat jest zbudowany... Czyli zasady przyjemności oczywiście. Zasady, którą ludzie rozsądni i prawdziwi kochający ludzkość humaniści pojmują bez trudu, ale większość tępego i oszołomskiego bydła ciągle wysila się, by coś zepsuć i postąpić nieracjonalnie. Czym sami sobie najbardziej oczywiście szkodzą. I tak zwykły, normalny, w dupie mający "zasadę przyjemności", człowiek staje się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień coraz większym przestępcą. Z samej swojej natury.

Intelektualnie to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy, co mam nadzieję, wyjaśniłem. A jak się ma zasada przyjemności - w swej gołej, naiwnej postaci - do wyjaśniania, że nie będziemy już nawet wspominać o przewidywaniu, realnego zachowania realnych ludzi? Prosta sprawa: proszę sobie wyjaśnić z użyciem zasady przyjemności Powstanie Warszawskie, rewolucję Chomejniego, samospalenia tybetańskich mnichów, samobójstwa, w tym samobójcze zamachy bombowe? Będą to bez wątpienia wytłumaczenia skomplikowane i pokrętne, pełne dodatkowych założeń, wtrętów, ochów i achów. Zresztą świecki kult Jacka Kuronia też proszę mi wyjaśnić zasadą przyjemności.

I tutaj właśnie nie ma całkiem znaczenia, jak zdefiniujemy sobie "przyjemność" - tego i tak nie da się w taki prymitywny sposób, ignorując osobowość i instynkty, przywiązanie do swojej grupy, miłość do kraju, religijność, nienawiść do wrogów czy obcych, wytłumaczyć. Chyba, że ktoś ma zamiar mnie przekonać, iż rzucanie butelkami z benzyną w niemieckie czołgi to był dla tamtych chłopaków najprostszy i najskuteczniejszy sposób na orgazm. I to samo dla samopalących się mnichów czy uczestników walk zapaśniczych na rozsypanych pineskach. Przykro mi, ale to nie jest prawda i sam znam prostsze, szybsze i bezpieczniejsze sposoby na orgazm.

Chętnie zresztą o nich zainteresowanych poinformuję, choć mogą się o pewnych, tyleż specyficznych co postępowych, ich formach bez trudu dowiedzieć choćby z adresowanych do dziatwy szkolnej przez bojowników z homofobią publikacji. Którzy to bojownicy także, zgodnie z ową zasadą, muszą mieć z tego powodu orgazm większy, niż gdyby sobie zostali w domu z pisemkiem poświęconym imponująco wyposażonym chłopysiom, i sobie... Jak już się rzekło, to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy!

Nie trzyma się, ale przecież można? Oczywiście że można. Papier jest cierpliwy, fale różnych tam TokFM tak samo, a jak ma się poparcie Gazetnika Wyborczego czy innego TVN, to można sobie gadać co się chce i do woli. Zasada przyjemności nie zostaje obalona przez samobójcze zamachy? No to sorry, ale system Ptolemeusza także nie został obalony. Co najwyżej trzeba go nieco uzupełnić, może tu i ówdzie lekko przeformułować... Tyle, że z prostej i eleganckiej zasady wyjaśniającej wszystko, otrzymujemy właśnie pokraczny twór, złożony z nieuprawnionych założeń i masy chciejstwa. To już nie jest logiczna i błyskotliwa "zasada", moi państwo - to raczej coś jak zawartość mózgu czytelnika Gazety Wyborczej. Czyli mętne i lepkie kłębowisko nieprzetrawionych informacji, słów kluczowych i odruchów Pawłowa, które owe słowa jak za pociśnięciem michniczego guzika w POstępowym ęteligęcie wywołują.

No to wersję bezpłodną "zasady przyjemności" mamy z głowy. Wypadało by może dodać, że szczerze mówiąc to ja dziękuję za taką "bezpłodność", która służy za maczugę do łamania sumień, dusz i kręgosłupów ogółowi normalnych i wciąż jeszcze w miarę zdrowych ludzi, w interesie garstki nawiedzonych świrów, których psychologia z pewnością zresztą działa jakoś inaczej. Ale ściśle intelektualnie na pewno to jest bezpłodne. Jak i w praktyce byłoby bezpłodne w normalnym, zdrowym świecie. Co innego oczywiście w dzisiejszym chorym świecie realnego liberalizmu, ostatnio zresztą w oczach z dnia na dzień bardziej totalitarnym... W którym jeśli "obywatel" nie przystaje do światłego, z góry zatwierdzonego modelu, tym gorzej dla "obywatela".

No dobra, a co z próbami wyciśnięcia z "zasady przyjemności" czegoś konkretnego - i nie mówię o jedynie totalitaryźmie, tylko o próbie zrozumienia realnego działania ludzkiej psychiki? Tutaj idealnym moim zdaniem przypadkiem jest Zygmunt Freud.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, marca 18, 2008

Tybet, Kosowo... a co na ten temat mówi Robert Ardrey?

W Tybecie zamieszki, jeśli nie powstanie narodowe. Wszelkie robactwo, z hardkorowo-komuszą "Krytyką Polityczną" włącznie, a jakże, próbuje na tej sprawie zbijać polityczny kapitał, jednak na, nomen omen, igrzyska dla motłochu niewielu podnosi rękę. A nuż towarzysze też coś podobnego chlapną, a potem trudno będzie się z tego wycofać! Z chlebem nie jest aż tak dobrze, by można było lekceważyć postępową rolę igrzysk.

W Kosowie polska policja pełni rolę najobrzydliwszą z możliwych - nie tylko okupanta, i to okupanta kraju, z którym żadnego konfliktu nie mieliśmy, żadnej wojny nie prowadziliśmy, a w każdym razie z pewnością nie była to nasza wojna ani nasz konflikt, tylko przejaw psich instynktów rodzimych "elit"... Nie tylko okupanta więc, ale po prostu siły wspierającej rozbiór kraju, który nigdy nic nam złego nie zrobił. Przyznam, że dotychczas targowica miała i tak zbyt wiele szczęścia i ja z zadowoleniem przyjmę informację, że w Kosowie zginęli jacyś wysłani tam przez tuskoidów policjanci.

Najbardziej zaś upiorne i absurdalne było dla mnie, gdy usłyszałem przypadkiem przejżdżając po TVN24, jak wysoki przedstawiciel rodzimej policji obiecywał podnieść naszym dzielnym policjantom pełniącym szczytną misję w Kosowie dzienną płacę, która w tej chwili wynosi 35 dolarów. Czyli na oko coś koło stówy, co daje koło trzech tysięcy mięsięcznie, z pewnością brutto. I za takie marne srebrniki ci ludzie nie tylko narażają się na kamienie i kule, co akurat mnie przesadnie nie wzrusza, na obelgi, w dodatku słuszne, co mnie już jako ich niestety rodaka wzrusza, ale pełnią po prostu misję podłą i obrzydliwą, wbrew jakimkolwiek interesowi Polski, o jej honorze już nie mówiąc.

Szkoda nawiasem, że zamiast 35 dolarów nie dano tym "naszym" policjantom dziennie 30 euro - byłoby i więcej, i jakoś ładniej by się kojarzyło. Może teraz ta, zwiększona ze względu na realne zagrożenie stawka, będzie właśnie taka. Naprzód, czciciele gazowniczej Ewangielii wg. Judasza! Macie wreszcie ładną szansę wykazać religijny zapał. A przy okazji to przecież ładniej brzmi, że personel z europejskiego do szpiku kości kraju jest opłacany w euro, a nie w jakichś, bushowskich przecież w dodatku, dolarach.

Długo mógłbym jeszcze wylewać pomyje na partię tuskoidów, na rodzime "elity", na skundloną i zdradziecką dzisiejszą "Europę"... Tyle, że i tak kto wie co to za jedni, to wie, a do innych, skoro nie trafiło dotąd, to z pewnością już nie trafi. Weźmy się zatem za sprawy nieco trudniejsze i w sumie znacznie bardziej istotne. Jeśli mamy cokolwiek zrobić, a konkretnie, przynajmniej na razie, skutetecznie przeciwstawić się temu zalewowi lewactwa, kłamstwa, podłości i zdrady, musimy stworzyć ruch. "Obywatelski" może on być - mnie to słowo śmieszy, ale różnym ludziom wciąż cholernie się podoba to określenie, choć pławione jest w szambie przez swych głosicieli od niepamiętnych czasów.

Zaś ruch, by być skuteczny i mieć szansę na zwycięstwo, musi mieć i ręce i głowę. Nie każdy musi, nie każdy nawet powinien, być tam intelektualistą, filozofem - ktoś musi robić coś konkretnego. Ale jacyś intelektualiści, a daj Boże i filozofowie, powinni w przyzwoitym ruchu być i co więcej - być słuchani. No więc ja próbuję od tego właśnie końca zacząć, głosząc między innymi, że nic już się nie da wielkiego ani sensownego zrobić, jeśli nie przestaniemy się maniacko kręcić w kręgu stale tych samych oświeceniowych "prawd". Które miały swoje zalety, ale - zachęcam do uświadomienia sobie tego faktu - zostały sformułowane dobrze ponad 200 lat temu.

I od tego czasu nic się praktycznie w życiu intelektualnym - mówię humanistyce, o rozumieniu ludzkiej natury i natury życia społecznego - tam nie wydarzyło. Oraz o masie rzeczy z tymi sprawami związanych. Albo się te oświeceniowe "prawdy" przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza, potem zaś tworzy na ich fundamencie... E tam fundamencie, na niemal całym gotowym budynku! Tworzy się więc na nim jakieś tam ozdóbki na dachu, skutkiem czego mamy socjalizm, liberalizm - realny, obecnie u władzy, i ten rewolucyjny, sekciarski, wracający do korzeni, czyli po prostu liberalny rewizjonizm.

No i mamy też paru ludzi, którzy całkiem się od Oświecenia odcinają - tyle że ci popadają w skrajny irracjonalizm, głosząc różne Monarchie z Bożej Łaski i podobne anarchroniczne, wypichcone w ciszy wygodnych gabinetów, brednie. No to umówmy się, panowie (i panie, jeśli takie są): kiedy lud uwierzy - znowu, po stuleciach - że monarcha jest w stanie samym swym królewskim dotknięciem leczyć skrofuły, to ja, Pan Tygrys znany także jako triarius, podejmuję się propagować monarchiczne idee! Za darmo, jako rekompensatę za to, że po was jeździłem. Jeśli zaś zobaczę na własne oczy, jak monarcha te skrofuły dotknięciem leczy, to sam zostaję monarchistą! Zgoda?

Teraz już całkiem poważnie, bo czasem sobie żartujemy. Już dawno lansowałem, a raczej lansować próbowałem, bo skutki na razie niedostrzegalne, dorobek Roberta Ardreya - człowieka, którego nawet profesor Bartyzel wymienia, i to pochlebnie, w swym alfabecie prawicowych myślicieli, człowieka zamilczanego przez obecny "intelektualny" i medialny establishment, kogoś, kto więcej prawdy mówi o ludzkiej naturze i życiu społecznym, a do tego zrozumialej, niż ktokolwiek z tych, których kiedykolwiek czytałem. A było tego sporo. No i, o czym tu zresztą parokrotnie pisałem, Ardrey był dla mnie osobiście chyba najważniejszym pojedynczym wpływem w dziedzinie polityki i.... Muszę chyba powiedzieć "ideologii", choć mam opory przed użyciem tutaj tego słowa.

Link do niektórych, dostępnych w sieci, dzieł Roberta Ardreya jest tutaj w "Rzeczach nieprzemijających". No i właśnie do tego zmierzam. Wszystkie książki Ardreya, choć nie mówi on bezpośrednio wiele o polityce, a umarł w roku 1980, rzucają ostre światło na sprawy, o których mówiłem na początku tego tekstu. Może najbardziej zaś książka "The Territorial Imperative" (Imperatyw terytorialny), w której autor ukazuje niezwykłą siłę, a także skomplikowanie, instynktu terytorialnego u zwierząt, w tym także u zwierzęcia które się samo nazywa "człowiek".

Ardrey pisał o tych sprawach pod wpływem toczącej się właśnie wojny w Wietnamie, której wynik można oceniać tak czy inaczej, ale która niepodważalnie ukazała, że współczesne, powszechnie przyjęte i co więcej - powszechnie narzucane! - zachodnie pojęcie o motywach kierujących ludzkim zachowaniem, jest po prostu całkowicie nieprzystającym do rzeczywistości mitem. Chodzi mi o teorię, przez nikogo z autorytetów dziś właściwie niepodważaną, że człowiek kieruje się "zasadą przyjemności", czyli dąży do zwiększenia własnej przyjemności, zminimalizowania własnych przykrości, w sumie kieruje się własnym interesem, tak jak go w danej chwili pojmuje.

A poziomie "filozoficznym" (choć tandetna ta "filozofia", że chce się płakać) można tak oczywiście twierdzić. Tak samo jak można "naukowo" dyskutować kwestię tego, czy pierwsze było jajko, czy też kura. Albo czy istnieje wolna wola, czy też wszystko jest zdeterminowane, bo przecież kierujemy się zasadą przyjemności, ta zaś wymusza... Itd. I można sobie to dyskutować do upojenia, spokojnym będąc, że na dyskutowaniu sobie się skończy. Tyle, że to żadna dyskusja, jeśli oczywiście zejdziemy z parnasu "prawdziwych intelektualistów" i rozmawiamy jak normalni zdrowi ludzie. Wtedy to po prostu przelewanie z pustego w próżne, bo na te pytania nie ma po prostu żadnej konkretnej odpowiedzi. Gdyby zaś nawet była, to nikt na nią nie czeka, nikt o nią "filozofa" nie prosi. I taki "filozof" korzysta jedynie faktu, że można dziś żyć z cudzej pracy, i to dobrze, jeśli się człowiek umie przypodobać właściwym "elitom".

Przelewanie z pustego w próżne i podnoszenie "zasady przyjemności", razem z behawioralną filozofią, można sobie traktować jako samo epitome naukowości - ciemny lud, omamiony igrzyskami i propagandą, z nosem przy ziemi zarabiający na nowy gadget - i tak się na te tematy nie wypowiada. Jednak w ten sposób z pewnością nie da się odpowiedzieć na żadne istotne pytanie.

Jakie istotne pytanie, spyta ktoś? A takie na przykład, jakim cudem Wietnamczycy (nie żebym miał cień sympatii dla Vietcongu, ale akurat to wstrząsnęło Ardreyem) wciąż chcieli walczyć, kiedy wedle wszelkich zachodnich kryteriów ich poziom cierpienia osiągnął takie wartości, że pozostawało im jedynie poddanie się. Albo skąd biorą się zamachowcy samobójcy, z którymi liberalny (w każdym znaczeniu, poza tym głoszonym przez fanatyków liberalnego rewizjonizmu) Zachód nie potrafi sobie poradzić, i którzy prędzej czy później mogą się stać bronią o skuteczności porównywalnej z najbardziej zaawansowanymi zachodnimi technologiami militarnymi.

Albo, żeby zamknąć wszystko ładną klamrą, wracając do tego, co mówiłem na początku - skąd się to bierze, że w Tybecie, gdzie za wykrzyknięcie na ulicy hasła w rodzaju "niech żyje wolny Tybet", albo "niech żyje Dalaj Lama", dostaje się 10 lat ŁAGRU, ze wszystkim, co to słowo oznacza, ludziom chce się jeszcze narażać, a właściwie poświęcaj, życie w walce z totalitarną chińską przemocą?

To samo w Kosowie, gdzie, stawiam ojro przeciw orzechom, to dopiero bardzo łagodna przygrywka, a najeźdźcy, rozbiorcy innych krajów, którzy w dodatku u siebie działają jakby się zapatrzyli na targowicę, będą jeszcze gorzko żałować swej, zbyt tym razem gorliwej, nawet z punktu widzenia ich wyłącznie interesów, służalczości.

Na te pytania nie odpowiadają dzisiejsi intelektualiści. Nie odpowiada na nie dzisiejsza nauka. Dzisiejsza oficjalna ideologia, wraz z wspierającym ją aparatem propagandy, "edukacji" i przymusu, czynią wszystko, by na nie nie odpowiadano, a nawet by ich nie stawiano. Na tym właśnie między innymi polega polityczna poprawność, na tym właśnie polegają "wartości europejskie"... I nikt na żadne z tych pytań nie odpowie - nikt z tych, którzy w swych intelektualnych analizach wychodzą od J. J. Rousseau, ani też tacy co w panice przed nim, jak przed Scyllą, uciekają, waląc mordą w Charybdę kompletnego i anachronicznego irracjonalizmu... I myślenie zastępując recytowaniem rytualnych formułek.

Na te pytania daje jednak całkiem przekonującą odpowiedź Robert Ardrey. W swym "Imperatywie terytorialnym" mówiąc bardzo konkretnie o sytuacji dzisiejszego Kosowa, dzisiejszego Tybetu... A także, niestety, i dzisiejszej Polski. W innych swych książkach, jak w mojej ulubionej książce Ardreya - "The Social Contract" (Umowa społeczna), która również jest dostępna online i link jest na tym blogu, Ardrey mówi niezwykle istotne, interesujące i dla wielu z nas z pewnością wprost szokujące rzeczy na temat więzi społecznych, hierarchii i przywództwa.

Gdybym chciał być prawdziwym filozofem - czyli "błaznem" w rozumieniu Kołakowskiego - to bym teraz powinien chyba zakończyć stwierdzeniem w rodzaju: "Dobrze w sumie, że w naszym imieniu dokonuje się rozbioru Serbii, dobrze, że chiński totalitaryzm morduje ludzi pragnących żyć we własnym kraju, ponieważ może ktoś wreszcie zainteresuje się tym, co ja mam do powiedzenia". Nawet kiedy, o zgrozo, szczypię i kopię po kostkach potencjalnych sojuszników i przyzwoitych, w odróżnieniu od tuskoidów, ludzi. No i nie tylko ja, bo istnieją, na szczęście, znacznie więksi. Wciąż istnieją, choć niestety już nie wśród żywych, ale przeczytać co mają do powiedzenia JESZCZE można.

Tylko dla kogo będzie to dość ważna sprawa, oto pytanie! Tyle się przecież interesujących rzeczy dzieje: tutaj protest "Krytyki Politycznej" - podpisać czy nie? A ledwo się zdążymy zdecydować, to już się zaczyna... O radości! O szczęście niewypowiedziane! Nowe Igrzyska będą! O Ludzkości podająca sobie rękę drug drugu, w imię Idei Olimpijskiej! I tak trzymać towarzysze - byle tylko motłoch się nie połapał, że to nie jest jeszcze w pełni Nowy Wspaniały Świat, a tylko tekturowa atrapa w telewizorze. Chodzi o to, że zanim się połapie, zanim się obudzi, żeby już nie mógł. Koniec odprawy, rozejść się do ustalonych zadań!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 11, 2007

Bolek się urwał?

"TW Bolek się przyznał" głosi dzisiejszy tytuł na jednym z moich ulubionych blogów - "Myślozbrodnia". Po czym następuje wyjaśnienie, które mogę zacytować w całości, bo jest b. krótkie.
W opublikowanych dzisiaj przez Lecha Wałęsę materiałach z IPN znajdujemy takie zdanie:
major Styliński pisze: "Celem działań jest dalsze utwierdzenie A. Walentynowicz w przekonaniu, że L. Wałęsa nadal współpracuje z SB". (podkr. moje)
Jeśli trzeba utwierdzać w przekonaniu, że LW "nadal współpracuje" to znaczy, że prawdą jest, że w przeszłości współpracował. Dzięki Lechu za odwagę! Choć nie jestem pewien czy to raczej nie przeświadczenie, że dzisiaj, tak jak kiedyś, wszystko da się zagadać a usłużne media podchwycą jedyną właściwą wykładnię i sposób rozumienia tego zdania. Nie te czasy Lechu…

(Oryginał tutaj.)

Fakt, zgoda. Ale przecież Bolek przyznawał się i wcześniej, na przykład w nieupublicznionym oficjalnie oświadczeniu telewizyjnym w czasie Nocnej Zmiany. Oświadczeniu, które można zobaczyć na dokumencie "Nocna Zmiana", choćby tutaj:



Co do samego faktu wsprółpracy Wałęsy z SB w latach '70 żaden zoologicznie antykomunistyczny oszołom nie może mieć moim zdaniem wątpliwości. Można się zastanawiać nad zakresem tej współpracy, ale że coś zostało podpisane, nie ulega cienia wątpliwości. To, że na samy podpisaniu się nie skończyło także wydaje się chyba dość pewne.

W roku '78 Wałęsa miał rzekomo odmówić dalszej współpracy. I to jest właśnie sprawa, która mnie interesuje znacznie jeszcze bardziej, niż jego wcześniejsza współpraca. W esbeckich papierach - to znaczy w tym, co nam z nich pozwolono zobaczyć, a przecież zajmowali się nimi różni interesujący ludzie, od samego Wałęsy, po facetów w typie Lesiaka - współpraca TW Bolka kończy się właśnie (o ile dobrze pamiętam) w roku '78. W każdym razie, kiedy mniej więcej w tym okresie Wałęsa rozpoczął współpracę z Wolnymi Związkami Zawodowymi, agentem miał już nie być.

Jakoś mi to słabo przystaje do tego, czego się przez pół stulecia dowiedziałem o funkcjonowaniu tego świata, a już szczególnie o działaniach tajnych policji, z prlowskimi włącznie. Sprawny, oddany i skuteczny agent zostaje zwolniony z obowiązków WŁAŚNIE WTEDY, gdy zaczyna robić coś naprawdę dla esbecji i komunistycznej władzy najbardziej interesującego! Średnio do mnie trafia teza, że sam Wałęsa akurat wtedy z agenta bezpieki postanowił stać się kryształowo czystym opozycjonistą i patriotą.

Ale mniejsza z tym. Nigdy nie lubiłem Dostojewskiego, więc zakamarki brudnej duszy agentów, urodzonych zbrodniarzy i zboczeńców mogą być dla mnie zamknięte. Nawet przewrotna teza Aleksandra Zinowiewa, że każdy opozycjonista to był jednocześnie agent, dopiero teraz zaczyna do mnie trafiać, wcześniej wydawała mi się intelektualną perwersją. Jestem więc chyba ufnym, łatwowiernym naiwniakiem. Tym lepiej dla Wałęsy! Nie, żeby psychologia mnie nie interesowała, czy choćby ten rodzaj psychologii - po prostu trudno tutaj o dowody, czy chociaż twarde argumenty.

Co innego sprawy wymierne, na przykład ewidentne interesy tajnych służb i ludowej władzy. Jak tu uwierzyć, że ubecja, która ceniła sobie współpracę z Bolkiem (do czego w końcu sam się przyznał) właśnie wtedy pozwoliła mu przejść w stan spoczynku? Że też nie zagroziła mu ujawnieniem przeszłości, na temat której musiała przecież mieć ogromną ilość jednoznacznych dowodów? Gdyby, jakimś cudem, Bolek okazał się niezrozumiale niechętny do współpracy (tylko czemu nagle teraz, skoro przedtem był chętny?) to można było zacząć te dowody po kolei ujawniać, od najmniej jednoznacznych... W końcu by zrozumiał. Albo w końcu by go skompromitowano, gdyby zrozumieć nijak nie chciał. (Co jednak, jak już mówiłem, wymagałoby dusznych głębi, o których Dostojewskim się nie śniło, tak ja to przynajmniej widzę.)

Skoro jesteśmy przy psychologii, to wystarczy sobie przypomnieć głośną, mającą w Polsce wiele wydań i aż dwa różne tłumaczenia (!), książkę Aronsona o eksperymentalnej psychologii społecznej (którą wspomina choćby RAZ w "Michnikowszczyźnie", jako o wstępnej uniwersyteckiej lekturze obowiązkowej, która poza tym jest cenna). Przypomnieć sobie po to, by sobie uświadomić, że SB bardzo by z pewnością Bolka znielubiła, gdyby nagle urwał się jej właśnie wtedy, kiedy naprawdę mógł się przydać do wielkich rzeczy. W końcu, jak udowadnia Aronson, bardziej boleśnie odczuwamy pozbawienie nas nagrody, której z przekonaniem oczekiwaliśmy, niż karę.

Gdyby szantaż przeszłością nie zadziałał, pozostawały jeszcze przecież inne środki - te, "normalnie" stosowane wobec działaczy, a szczególnie działaczy organizacji nie mających ochronnego parasola najderowskiej Wolnej Europy, KORu z jego ogonem zachodnich lewicowych intelektualistów, rodzinnych i towarzyskich związków z elitą władzy... W końcu WZZ to była naprawdę niebezpieczna i znienawidzona przez większość komuszej władzy sprawa! (Co nie zmienia faktu, że część tej władzy mogła w ich rozwoju mieć swój interes, tak się nieraz działo w historii, także w historii PRL'u.)

No dobra, jeśli moje argumenty jakoś do Ciebie Ukochany Czytelniku trafiły, to co z tego właściwie wynika? - możesz zapytać. Przede wszystkim wynika to, że człowiek, który w jakiś sposób ma interes, by nie podpaść, jest sterowalny. W mniej lub bardziej świadomy sposób, mniej lub bardziej... Ale przeważnie, jeśli go się konsekwentnie pociśnie, stacza się szybko po równi pochyłej i nie zatrzymuje się zanim skurwi się do końca i zrobi, co od niego oczekują. Jeśli tylko konsekwentnie pocisnąć, ale dlaczego mieliby tego nie zrobić?

W końcu wiadomo, że piłkarski sędzia, choćby był nie wiadomo jak uczciwy i/lub kosmopolityczny, nie obraża się, że nie dają mu sędziować międzynarodowego meczu z udziałem reprezentacji jego własnego kraju, zgoda? To samo dotyczy wydawania przez sędziów wyroków w sprawach dotyczących bliskich krewnych. Po prostu nie sposób wtedy liczyć na obiektywność. Dlatego też to, że ktoś mógłby w ogóle chcieć zmylić opinię i zostać sędzią w sprawie bliskiego krewnego, albo sędziować mecz z udziałem własnej drużyny, byłoby samo w sobie zagraniem podstępnym i nieuczciwym. Proszę tylko chwilę nad tym pomyśleć, przecież to oczywiste, tak?

Jednak Polacy to ludek... Oszczędzę Ci Czytelniku ironicznych epitetów, które cisną mi się na usta i pod palce. W każdym razie ludek w dużej mierze odpowiedzialny za nieszczęścia, które go bez przerwy niemal od stuleci już gnębią. Przykład jak to działa? Proszę bardzo - polecam ten tekścik, z tego samego bloga. Nikt się nim oczywiście nie przejął, jak i sprawą, o której on traktował... Bo taka jest nasza polska natura, bądźmy z niej dumni! - dzięki temu mamy tyle okazji do użalania się nad sobą. Hurrra!

Gdyby było inaczej, Lech Wałęsa nie byłby dziś bohaterem narodowym. Tylko czym? W najlepszym przypadku, czymś w rodzaju Jerzego Urbana - gościem bogatym i spasionym, mającym krąg zaprzysięgłych wielbicieli i jadących na jednym z nim wózku obrońców. A a my... My nie bylibyśmy jednak chyba Polakami, bo przecież cechą Polaka jest to, że daje się rżnąć w dupę (w każdym możliwym sensie) jednocześnie szlochając i kwicząc z rozkoszy.

Nie, żeby był aż taki homofilny, na to przyjdzie nam jeszcze nieco poczekać, choć jesteśmy przecież w Europie. Ale to przecież tak miło móc się z przekonaniem uważać za za Największą Ofiarę Losu W Całym Wszechświecie! Toż to dopiero Naród Wybrany! Szczególnie, gdy jeszcze - ach! - przyozdabiają go takie lśniące, bezcenne, nobilitujące cały naród klejnoty, jak Lech Wałęsa!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.