Nieprzyzwoitość: x (słownie 1) na xxxxxxxxxx możliwych (słownie 10)
* * * * *
Zagajenie w formie gawędy, które Poszukiwacze Faktów i Autentycznej Mądrości bez najmniejszej szkody mogą opuścić, ale za to smakosze Historycznych Wspominków i w ogóle Dobrej Literatury raczej nie powinni
Niniejszym rozpoczynam tekst, który w zamierzeniu ma stanowić pierwszą część wielkiego cyklu, mającego naświetlić ze wszystkich stron ważną i zaniedbaną kwestię szeroko pojętej (excusez le mot) Dupy - w historii, polityce, w życiu leminga, w życiu kontrrewolucjonisty... Itd.
Część tych tekstów będzie zapewne (Deo volente) całkiem przyzwoita i dostępna nawet dla tych licznych wirtualnych prawicowców, dla których esencją i ideałem prawicowości jest mentalność i zachowania kastrowanego przed-pubertalnego ministranta. Inne mogą być dla takich osób rażące i nieodpowiednie.
Aby nikomu nie zrobić wbrew i nie wyjść na jakiegoś lewaka, któren "wyzwolenie seksualne" ludowi głosi i za jego pomocą zamierza ruszać z posad bryłę świata, będę (już po napisaniu takiego ew. tekstu) na samej górze oznaczał jego ostrość und nieprzyzwoitość (w mojej własnej fachowej ocenie) za pomocą tradycyjnych krzyżyków.
Jeden krzyżyk: x - to tekst nieszkodliwy nawet dla duszyczek owych ministrantów. Dwa krzyżyki: xx - to jakieś pin-up'y z lat '40 (bez włosów). Trzy krzyżyki: xxx to powiedzmy Playboy z lat '60 (nie mówię duńskie magazyny dla panów!), czyli włosy, góra, łonowe. Cztery krzyżyki: xxxx - to powiedzmy dzisiejsze soft-porno. Pięć krzyżyków: xxxxx - to już nie "soft"... I tak dalej, aż do... Ile my ich możemy potrzebować? No, ustalmy sobie, że maksimum to dziesięć. I nie będziemy dawać przykładów, z czym to by się ew. dało porównać.
Albo może powiedzmy sobie tak: dawni misjonarze, jak niektórzy wiedzą, opisywali z najpikantniejszymi szczegółami pikantne zachowania różnych dzikich ludów, tyle że po łacinie. No więc niech dziesięć iksów to będzie takie coś - ale naprawdę dzikich ludów - tyle, że nie po łacinie. Ani moja ona nie jest na tym poziomie, bym ja mógł to w niej napisać, ani, jak podejrzewam, Wasza kochane ludzie, nie jest na tym poziomie, żebyście to mogli ew. zrozumieć.
To by chyba był na tyle spraw organizacyjnych - przejdźmy do konkretów.
* * * * *
Konkrety
Zadziwiające jest, jakie mądre rzeczy można czasem znaleźć w gazecie! A w każdym razie w tygodniku. Niechby i francuskim. Niechby i chodziło o "Le Point" z lat, gdy szefem był tam św.p. Jean-François Revel, gość, który wiele rzeczy kojarzył. Było to bardzo, bardzo dawno, gdzieś na przełomie lat '70 i '80, ale do dziś to pamiętam jakby to było wczoraj. Sam tekst, a także całą oprawę i tło.
"Z taką pewną nieśmiałością" to mówię, bo ten akurat numer "Le Point" - mój pierwszy, choć nie jedyny - wpadł mi w ręce, kiedy byłem w Libii. Co z tego? A to, że nie ma cienia gwarancji, że za jakiś czas jakikolwiek związek z Kadafim nie nie będzie w krótkich abcugach prowadził do łagru, jeśli nie gorzej.
Tym bardziej, jeśli ktoś znany jest (komu znany, temu znany, ale akurat o tych chodzi) z tego, że bez entuzjazmu się wyraża o Ojro-Unii. Cóż jednak robić - pośladki drżą z lęku, ale moich ew. Czytelników - skoro to w końcu, jak to u mnie, gawęda, nie chcę pozbawiać kolorytu, tła i pociesznych anegdotek.
Nie żebym wszystkie te anegdotki i koloryty miał tu od razu władować - zbyt wiele tego było i zbyt piękne! - ale nieco kolorków się przyda. No więc był ja w tej kadaficznej Libii w mrocznych czasach PRL'u... (A może już wcale nie tak mrocznych? Co ja tam wiem, skoro GWybu nie czytam, TVN'u nie oglądam.)
Matka tam wiele lat pracowała, jako architekt, a raczej urzędasek od urbanistyki, a ja dwa razy tam do niej pojechał, żeby coś na czarno, bo na biało się nie dało, zarobić. Z jednego miesiąca pracy, fakt, że najczęściej b. ciężkiej, żyło się potem z kobietą ze dwa lata, jeśli się nie szalało.
I czasem ta praca była, a czasem siedział człek, czytał wszystko, co matka miała w swym przedziwnie przypadkowym zbiorze książek i czasopism, oglądał libijską telewizję... O tym ostatnim można by, swoją drogą, napisać epopeję, a już japoński film wojenny "Tora Tora Tora" zdubbingowany po włosku, to było przeżycie, które mną wstrząsnęło. I wstrząsa mną niemal tak samo silnie, kiedy tylko sobie to, po pół wieku niemal, przypominam.
No i kiedyś wpadł mi w ręce numer tygodnika "Le Point", a w nim tekst, który - tak samo jak stwierdzenie Ortegi y Gasseta, o którym mówiłem w poprzednim tekście (to, że są kobiety i mężczyźni, a nie ma żadnych "osób ludzkich"), a długo potem Ardrey - uczyniło ze mnie zapiekłego prawicowca. Albo w każdym razie takie coś z czarnym podniebieniem, co ma własne poglądy na różne sprawy.
W artykule tym (ach, jak chciałbym go znowu dorwać, ale niestety znikł z moich zbiorów w wyniku różnych zawirowań Typowego Polskiego Losu) było o tym, że dzieci wykształconych i racjonalnych matek niemal z definicji źle sobie, już co najmniej od lat przedszkolnych, radzą z życiem społecznym. Skutkiem czego rzadko mają szansę zostać samcem alfa... Czy samicą alfa zresztą, bo tam przecież też hierarchia istnieje, a co dopiero w latach, kiedy różnice między płciami są jeszcze mniej wyraźne, niż potem.
Tak więc samiec alfa, jak wynikało z owego tekstu (opartego na ekstensywnych badaniach, gdzie dziatwę w przedszkolu z ukrycia filmowano, i tak dalej) nie dla dzieciaka wykształconej, racjonalnej matki! I nic to, że przeważnie jest inteligentniejsza od tej mało racjonalnej i mało wykształconej - ta jej ew. inteligencja niewiele, jeśli w ogóle, potomstwu w jego społecznym życiu pomaga!
To badanie nie trwało aż tak długo, by dało się określić, jak się sprawy miały w późniejszym życiu. Swoją drogą teraz, po trzydziestu latach, dałoby się to pewnie zbadać, a może nawet zrobiono jakieś badania. Bardzo oczywiście chciałbym znać ich wyniki, jednak postawię brodę Proroka przeciw garści kwaśnych czereśni, że to początkowe społeczne upośledzenie w większości przypadków raczej się samo nie wyleczyło, a najczęściej pewnie się tylko dalej pogłębiało. (Pan Tygrys to jednak dość wyjątkowy przypadek, zgoda? Na dobre i złe.)
Co może być bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy? Bezpośrednią przyczyną wydaje się być - co explicite stwierdzono w owym badaniu i owym artykule - to, że owe dzieci racjonalnych i wykształconych matek miały upośledzony JĘZYK CIAŁA.
Tak, jakby te matki od najwcześniejszych lat, same zapewne "obdarzone" osłabionym językiem ciała - co prawdopodobnie stanowi zarówno skutek, jak i w jakiejś mierze przyczynę, ich racjonalności (a może nawet w jakimś stopniu wykształcenia?) - przestawiały dziecko z normalnego, zdrowego polegania na owym języku ciała, na racjonalność, argumentację, logikę... Sami wiecie, o co tu chodzi. W końcu wystarczy rzucić okiem na twórczość tego czy owego blogera, choćby nawet "prawicowego".
Co jeszcze z konkretów pamiętam w związku z tym artykułem? To, że na owych filmach z ukrytej kamery często obserwowano, jak te biedne upośledzone dzieci racjonalnych matek przejawiały całkiem specjalny język ciała - który momentalnie, jak wnioskowali nie bez podstaw badacze, stawiał ich w pozycji socjalnej omegi.
Przede wszystkim był to gest, pojawiający się w przypadków konfliktów oko w oko, polegający na kładzeniu sobie dłoni na karku. Z miną, na ile pamiętam, z góry przegraną i z postawą wyrażającą w sumie podległość. Co momentalnie zapewniało tym dzieciom pozycję omegi w danej dziecięcej społeczności. (Z czegoś się w końcu korwiniści biorą! Że tak sobie pojadę intuicją.)
No i to by było na tyle konkretów. Natomiast jako inspiracja do rozmyślań, dyskusji, analiz, planów na przyszłość - własnych życiowych i dla świata - wydaje mi się to ważne i potencjalnie ogromnie płodne. Mamy tu bowiem coś, jednocześnie konkretnego i, jak na psychologię, naukowego, co jednocześnie naświetla nam problem Leminga, schyłkowej Cywilizacji w przeciwieństwie od twórczej i organicznej Kultury (mówię to oczywiście językiem spengleryzmu, ale to się da przełożyć na inne żargony), wychowania potomstwa, roli Kobiety w Historii (i w ogóle wszędzie), "równouprawnienia", ew. kontrrewolucji...
Nie zapominając o wielkiej, ważnej, a przecież z jakichś powodów tak zaniedbanej, problematyce szeroko pojętej Dupy (excusez le mot) i jej znaczenia we (nie bójmy się tego słowa!) Wszechświecie.
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
wtorek, czerwca 28, 2011
sobota, czerwca 25, 2011
Czynię zadość
Niniejszym czynię zadość tym paru słodkim ludziom, którzy (w jak najmilszy sposób) zgłaszali ostatnio pretensję, że nic nie piszę. Wprawdzie pisanie bloga, a już szczególnie czegoś takiego jak ten, coraz bardziej wydaje mi się czynnością moralnie wątpliwą i siadaniem między dwa krzesła... Ale o tym może za chwilę. (A może i nie. Ach, jaką ja mam tu wolność!)
Po tym zagajeniu rzucimy tu sobie parę myśli, w charakterze tzw. "mięsa"...
* * *
Kto mnie czyta, pewnie już wie, że moje ostateczne mentalne rozstanie z "liberalnym konserwatyzmem" (czy może "konserwatywnym liberalizmem", jeśli ktoś woli), było spowodowane lekturą Ardreya. Już pierwsza jego książka, którą akurat był "The Territorial Imperative", to spowodowała. I nie ma tu oczywiście nic do rzeczy fakt, że sam Ardrey to raczej lewicowiec, a nie konserwatysta, tyle, że w typie Orwella, a więc intelektualnie uczciwy i na poziomie.
Różnica między jego lewicowością, albo lewicowością takich np. państwa Gwiazdów, a moim (specjalnym) konserwatyzmem, to głównie kwestia etycznych priorytetów, widzenia ludzkiej natury, i oceny tego, co możliwe. Ja tutaj jestem głębokim pesymistą. Jeśli chodzi o historię i przyszłość - bo nie o jakieś fin-de-sièclowe weltszmerce, czy zaburzenia nastroju - a oni widzą dla "Ludzkości" jakąś, mniej lub bardziej świetlaną, przyszłość.
W sumie to może zależy w dużym stopniu od tego, ile kto czytał historii, i jakiej... Czy nagle, jako dziesięciolatek, musiał się przeprowadzić z Krakowa do Elbląga, gdzie do szału doprowadzał miejscową żulię samym swym wytwornym, arystokratycznym (nie bójmy się tego słowa!) wyglądem. (Plus paroma narowami, które mu ta żulia, mimo woli, z czasem pomogła przezwyciężyć - dzięki!) Czy trenował, i to w mniej pedalskich czasach, boks na gdańskiej Przeróbce, gdzie do szału doprowadzał... itd.
Faktycznie nie sądzę, by Chicago Ardreya było słodsze i łagodniejsze od mojego Elbląga czy Przeróbki, ale tu także działa to, że człek zbuntowany przeciw lewicowej w sumie, w każdym razie w sferze deklaracji i tego, co stara się rozpleniać na zewnątrz, władzy, będzie miał tendencję do wpadnięcia w macki prawicy - i odwrotnie.
Jest ogromna różnica pomiędzy lewakiem i gościem, któremu się nie podoba niemal kastowe społeczeństwo, w którym przyszło mu żyć. Społeczeństwo, swoją drogą, jakiego właśnie my teraz z każdym dniem mamy coraz więcej, i do którego obecne elity z zapałem, a w dodatku skutecznie, dążą. I w którym - nie oszukujmy się - jesteśmy przewidziani do roli podludzi, jak by tego nie nazwać i jak by to się oficjalnie miało nie nazywać.
No dobra, rozwinęło mi się to - wspominki i analizy - a w sumie sprawa, o której chciałem, jest ta, że przyszło mi ostatnio do głowy, co było czynnikiem, który stanowił dla mnie rozdroże pomiędzy liberalizmem i całym tym lewactwem z jednej, i prawicowością z psychicznym zdrowiem z drugiej strony. Otóż było to stwierdzenie Ortegi y Gasseta, że takie coś, jak "istota ludzka" nie istnieje, bowiem istnieją wyłącznie mężczyźni i kobiety.
Od razu mi się to spodobało, wydało mi się błyskotliwe, ale przyznam, że dłuższy czas miałem z tym spore kłopoty. Cóż, miał człek lat kilkanaście i żył, mentalnie znaczy, pomiędzy realnym socjalizmem PRL'u, którego nie znosił, i realnym liberalizmem "Zachodu", do którego wzdychał i który idealizował. Wprawdzie fakt, że takie stwierdzenia jak to Ortegi pojawiały się na owym Zachodzie, a nawet były wydawane w tubylczym języku w owym PRL'u...
W słusznym, statystycznie rzecz biorąc, przekonaniu, że i tak nikt nie załapie... A może po prostu cenzor nie był aż tak subtelny i też nie załapał? W każdym razie te dwa fakty (bo one są dwa, jak widać) mogą świadczyć na plus zarówno ówczesnego Zachodu jak i PRL'u, przynajmniej na tle tego, co mamy dzisiaj i co nam się pracowicie szykuje.
Jakby to nie było, żeby podsumować, powiem, że kiedy już dokładnie pojąłem co jest z tym "brakiem osoby ludzkiej" i to sobie gruntownie przyswoiłem, to na pewno z lewicowością nie miałem już nic wspólnego. Choć z tą lewicowością faktycznie wciąż jest problem, bo taki Ardrey też wcale nie uważa, by chłop i baba to było to samo - tylko "jedna mała rzecz" i wpływy kulturowe.
To nie jest więc to samo, co dzisiejsza lewizna. Trzeba by te sprawy sobie uporządkować! To, że ktoś się głosi lewicowcem, jak Orwell, czy nie odciął się zbyt formalnie od swej ewidentnie lewicowej (liberalnej w amerykańskim stylu) przeszłości, jak Ardrey, wcale nie czyni go bliskim kuzynem Michników, Barrosów i Cohn-Benditów tego świata. Trza se to, mówię, kiedyś będzie uporządkować!
No to, żeby nie było wieloznaczności, podsumuję tak, że kiedy to o "osobie ludzkiej" pojąłem, nigdy już nie miałem nic wspólnego z Barrosami i Michnikami. Nastąpiło nawet swego rodzaju rozwidlenie dróg i z każdym krokiem byłem od owych Barrosów i Michników dalej. (Co by o moich poglądach nie sądzili Kirkerowie tego świata i różni tam, hłe hłe, monarchiści.)
Tak że, jako morał, zachęcam wszystkich do wczucia się i wgryzienia w owo, cytowane tu wcześniej, krótkie i łatwo zrozumiałe, stwierdzenie Ortegi y Gasseta. (Za którym swoją drogą ogólnie nie szaleję, bo uważam go za niesamowicie wprost rozwodnioną wersję Spenglera dla ubogich duchem.) Jeśli to do Was trafi, albo przynajmniej zaintryguje i zafascynuje - jest dla Was nadzieja w Okopach Św. Trójcy, wśród Młodych Spenglerystów i innych tam Rycerzy Kotrrewolucji. Jeśli nie, to na drzewo!
* * * * *
Rzuciłem okiem na wstęp do jakiejś książki o komuniźmie i Rosji, com ją sobie ostatnio kupił na allegro... (Mógł to być Alain Besonçon, ale mógł być i Zinowiew.) No i napotkałem tam stwierdzenie, że "komunizm znosi, że się go krytykuje, ale nie może ścierpieć, kiedy się go próbuje zrozumieć".
I tak mi się fajnie skojarzyło, że od pewnego czasu dokładnie tego rodzaju myśli mam na temat... Przezwyciężmy lęk, przezwyciężmy zajęczy niepokój... Powiedzmy to głośno, odważmy się - Żydów.
No i tak mi się jakoś wydaje, że niesamowita w sumie przecież nienawiść całego ętelektualnego establiszmętu ostatnich dziesięcioleci do Spenglera może wynikać właśnie z tego. Co się może wydawać absurdalne i śmieszne, jako że u Spenglera żadnego "antysemityzmu" nie ma ani śladu... Nie ma też cienia jakigokolwiek rasizmu (co by o tym nie pisała Wikipedia!), a raczej jest wprost coś, co można by określić mianem "antyrasizmu"... Choć, po prawdzie, co ma rasizm z "antysemizmem" wspólnego? Poza oczywiście propagandową zbitką tych pojęć, ma się rozumieć, w wykonaniu obecnych "intelektualnych" pałkarzy i policmajstrów?
Spengler w swoim Magnum Opus, bo o nim tu mówimy, pisze o Żydach rzeczy w sumie nieraz b. pochlebne - przynajmniej o ich głębokiej przeszłości i na tle tego, co się o nich (nie oszukujmy się!) wszędzie i nie od dzisiaj myśli... Przedstawia ich jako w sumie dość normalny lud, o dość faktycznie specyficznej historii, i część normalnej, choć też b. specyficznej Kultury/Cywilizacji. Że już od dawna "Fellachów", to inna sprawa - cóż, albo się ma bogatą historię ZA sobą, albo też ma się jeszcze PRZED sobą przyszłość. Przynajmniej tak jest dla spenglerystów. (Teraźniejszość to inna sprawa i mocno skomplikowana.)
Tak że w sumie, na tle tła - nie mówiąc już na tle tego, co się w latach '30 ubiegłego wieku działo w Europie, a szczególnie Niemczech - Spengler to czysty filosemita! No nie, trochę oczywiście żartuję, bo tam żadnych "filów" po prostu nie ma. Tak jak nie ma programów, wezwań do czynu, przekleństw mamrotanych pod adresem ideologicznych przeciwników... To po prostu nie jest poziom naszych drogich łowców "antysemitów" i całej tej reszty bojowników o Szczęście Ludzkości. W każdym razie nie ma tam nic, do czego by się uczciwy i nie-do-końca-odmóżdżony łowca "antysemitów" - gdyby to oczywiście nie była wewnętrzna sprzeczność - mógł uczciwie przyczepić.
A jednak... A jednak nienawiść zachodniego ętelektualnego "salonu" wobec Spenglera jest wprost niesamowita. Jasne, są pewne oczywiste powody, inne od bezpośrednio związanych z Żydami - na przykład to, że Spengler wyśmiewa się z wizji Ludzkości (ach!) mającej istnieć już na wieki wieków (i to nie tylko do Sądu Ostatecznego) i przez wieki wieków podążać do szczęścia nie do opisania. To na pewno nie jest coś, co by obecnym nadzorcom myśli specjalnie pasowało. Ale też nie jest to chyba coś, co by mogło znaleźć wielki oddźwięk w masach i jakoś na nie istotnie wpłynąć, czyniąc elitom (śmieszne słowo w tym kontekście, ale w sumie tak się rzeczy mają) wbrew.
Jeśli zaś poszukamy powodu, który byłby bardziej bezpośredni, bardziej piekący, bardziej prowokujący wszystkie te zapiekłe typki, które nas tak pracowicie nie od dziś wychowują... No to nic nie przychodzi mi do głowy lepszego, niż to że "Żydzi znoszą, że się ich krytykuje, ale nie mogą ścierpieć, że się ich próbuje zrozumieć". (A służebne szabesgoje oczywiście tym bardziej.)
Tak, że, drogie ludzie, wyjaśniliśmy chyba sobie kolejną zagadkę przyrody. Hurra!
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
Po tym zagajeniu rzucimy tu sobie parę myśli, w charakterze tzw. "mięsa"...
* * *
Kto mnie czyta, pewnie już wie, że moje ostateczne mentalne rozstanie z "liberalnym konserwatyzmem" (czy może "konserwatywnym liberalizmem", jeśli ktoś woli), było spowodowane lekturą Ardreya. Już pierwsza jego książka, którą akurat był "The Territorial Imperative", to spowodowała. I nie ma tu oczywiście nic do rzeczy fakt, że sam Ardrey to raczej lewicowiec, a nie konserwatysta, tyle, że w typie Orwella, a więc intelektualnie uczciwy i na poziomie.
Różnica między jego lewicowością, albo lewicowością takich np. państwa Gwiazdów, a moim (specjalnym) konserwatyzmem, to głównie kwestia etycznych priorytetów, widzenia ludzkiej natury, i oceny tego, co możliwe. Ja tutaj jestem głębokim pesymistą. Jeśli chodzi o historię i przyszłość - bo nie o jakieś fin-de-sièclowe weltszmerce, czy zaburzenia nastroju - a oni widzą dla "Ludzkości" jakąś, mniej lub bardziej świetlaną, przyszłość.
W sumie to może zależy w dużym stopniu od tego, ile kto czytał historii, i jakiej... Czy nagle, jako dziesięciolatek, musiał się przeprowadzić z Krakowa do Elbląga, gdzie do szału doprowadzał miejscową żulię samym swym wytwornym, arystokratycznym (nie bójmy się tego słowa!) wyglądem. (Plus paroma narowami, które mu ta żulia, mimo woli, z czasem pomogła przezwyciężyć - dzięki!) Czy trenował, i to w mniej pedalskich czasach, boks na gdańskiej Przeróbce, gdzie do szału doprowadzał... itd.
Faktycznie nie sądzę, by Chicago Ardreya było słodsze i łagodniejsze od mojego Elbląga czy Przeróbki, ale tu także działa to, że człek zbuntowany przeciw lewicowej w sumie, w każdym razie w sferze deklaracji i tego, co stara się rozpleniać na zewnątrz, władzy, będzie miał tendencję do wpadnięcia w macki prawicy - i odwrotnie.
Jest ogromna różnica pomiędzy lewakiem i gościem, któremu się nie podoba niemal kastowe społeczeństwo, w którym przyszło mu żyć. Społeczeństwo, swoją drogą, jakiego właśnie my teraz z każdym dniem mamy coraz więcej, i do którego obecne elity z zapałem, a w dodatku skutecznie, dążą. I w którym - nie oszukujmy się - jesteśmy przewidziani do roli podludzi, jak by tego nie nazwać i jak by to się oficjalnie miało nie nazywać.
No dobra, rozwinęło mi się to - wspominki i analizy - a w sumie sprawa, o której chciałem, jest ta, że przyszło mi ostatnio do głowy, co było czynnikiem, który stanowił dla mnie rozdroże pomiędzy liberalizmem i całym tym lewactwem z jednej, i prawicowością z psychicznym zdrowiem z drugiej strony. Otóż było to stwierdzenie Ortegi y Gasseta, że takie coś, jak "istota ludzka" nie istnieje, bowiem istnieją wyłącznie mężczyźni i kobiety.
Od razu mi się to spodobało, wydało mi się błyskotliwe, ale przyznam, że dłuższy czas miałem z tym spore kłopoty. Cóż, miał człek lat kilkanaście i żył, mentalnie znaczy, pomiędzy realnym socjalizmem PRL'u, którego nie znosił, i realnym liberalizmem "Zachodu", do którego wzdychał i który idealizował. Wprawdzie fakt, że takie stwierdzenia jak to Ortegi pojawiały się na owym Zachodzie, a nawet były wydawane w tubylczym języku w owym PRL'u...
W słusznym, statystycznie rzecz biorąc, przekonaniu, że i tak nikt nie załapie... A może po prostu cenzor nie był aż tak subtelny i też nie załapał? W każdym razie te dwa fakty (bo one są dwa, jak widać) mogą świadczyć na plus zarówno ówczesnego Zachodu jak i PRL'u, przynajmniej na tle tego, co mamy dzisiaj i co nam się pracowicie szykuje.
Jakby to nie było, żeby podsumować, powiem, że kiedy już dokładnie pojąłem co jest z tym "brakiem osoby ludzkiej" i to sobie gruntownie przyswoiłem, to na pewno z lewicowością nie miałem już nic wspólnego. Choć z tą lewicowością faktycznie wciąż jest problem, bo taki Ardrey też wcale nie uważa, by chłop i baba to było to samo - tylko "jedna mała rzecz" i wpływy kulturowe.
To nie jest więc to samo, co dzisiejsza lewizna. Trzeba by te sprawy sobie uporządkować! To, że ktoś się głosi lewicowcem, jak Orwell, czy nie odciął się zbyt formalnie od swej ewidentnie lewicowej (liberalnej w amerykańskim stylu) przeszłości, jak Ardrey, wcale nie czyni go bliskim kuzynem Michników, Barrosów i Cohn-Benditów tego świata. Trza se to, mówię, kiedyś będzie uporządkować!
No to, żeby nie było wieloznaczności, podsumuję tak, że kiedy to o "osobie ludzkiej" pojąłem, nigdy już nie miałem nic wspólnego z Barrosami i Michnikami. Nastąpiło nawet swego rodzaju rozwidlenie dróg i z każdym krokiem byłem od owych Barrosów i Michników dalej. (Co by o moich poglądach nie sądzili Kirkerowie tego świata i różni tam, hłe hłe, monarchiści.)
Tak że, jako morał, zachęcam wszystkich do wczucia się i wgryzienia w owo, cytowane tu wcześniej, krótkie i łatwo zrozumiałe, stwierdzenie Ortegi y Gasseta. (Za którym swoją drogą ogólnie nie szaleję, bo uważam go za niesamowicie wprost rozwodnioną wersję Spenglera dla ubogich duchem.) Jeśli to do Was trafi, albo przynajmniej zaintryguje i zafascynuje - jest dla Was nadzieja w Okopach Św. Trójcy, wśród Młodych Spenglerystów i innych tam Rycerzy Kotrrewolucji. Jeśli nie, to na drzewo!
* * * * *
Rzuciłem okiem na wstęp do jakiejś książki o komuniźmie i Rosji, com ją sobie ostatnio kupił na allegro... (Mógł to być Alain Besonçon, ale mógł być i Zinowiew.) No i napotkałem tam stwierdzenie, że "komunizm znosi, że się go krytykuje, ale nie może ścierpieć, kiedy się go próbuje zrozumieć".
I tak mi się fajnie skojarzyło, że od pewnego czasu dokładnie tego rodzaju myśli mam na temat... Przezwyciężmy lęk, przezwyciężmy zajęczy niepokój... Powiedzmy to głośno, odważmy się - Żydów.
No i tak mi się jakoś wydaje, że niesamowita w sumie przecież nienawiść całego ętelektualnego establiszmętu ostatnich dziesięcioleci do Spenglera może wynikać właśnie z tego. Co się może wydawać absurdalne i śmieszne, jako że u Spenglera żadnego "antysemityzmu" nie ma ani śladu... Nie ma też cienia jakigokolwiek rasizmu (co by o tym nie pisała Wikipedia!), a raczej jest wprost coś, co można by określić mianem "antyrasizmu"... Choć, po prawdzie, co ma rasizm z "antysemizmem" wspólnego? Poza oczywiście propagandową zbitką tych pojęć, ma się rozumieć, w wykonaniu obecnych "intelektualnych" pałkarzy i policmajstrów?
Spengler w swoim Magnum Opus, bo o nim tu mówimy, pisze o Żydach rzeczy w sumie nieraz b. pochlebne - przynajmniej o ich głębokiej przeszłości i na tle tego, co się o nich (nie oszukujmy się!) wszędzie i nie od dzisiaj myśli... Przedstawia ich jako w sumie dość normalny lud, o dość faktycznie specyficznej historii, i część normalnej, choć też b. specyficznej Kultury/Cywilizacji. Że już od dawna "Fellachów", to inna sprawa - cóż, albo się ma bogatą historię ZA sobą, albo też ma się jeszcze PRZED sobą przyszłość. Przynajmniej tak jest dla spenglerystów. (Teraźniejszość to inna sprawa i mocno skomplikowana.)
Tak że w sumie, na tle tła - nie mówiąc już na tle tego, co się w latach '30 ubiegłego wieku działo w Europie, a szczególnie Niemczech - Spengler to czysty filosemita! No nie, trochę oczywiście żartuję, bo tam żadnych "filów" po prostu nie ma. Tak jak nie ma programów, wezwań do czynu, przekleństw mamrotanych pod adresem ideologicznych przeciwników... To po prostu nie jest poziom naszych drogich łowców "antysemitów" i całej tej reszty bojowników o Szczęście Ludzkości. W każdym razie nie ma tam nic, do czego by się uczciwy i nie-do-końca-odmóżdżony łowca "antysemitów" - gdyby to oczywiście nie była wewnętrzna sprzeczność - mógł uczciwie przyczepić.
A jednak... A jednak nienawiść zachodniego ętelektualnego "salonu" wobec Spenglera jest wprost niesamowita. Jasne, są pewne oczywiste powody, inne od bezpośrednio związanych z Żydami - na przykład to, że Spengler wyśmiewa się z wizji Ludzkości (ach!) mającej istnieć już na wieki wieków (i to nie tylko do Sądu Ostatecznego) i przez wieki wieków podążać do szczęścia nie do opisania. To na pewno nie jest coś, co by obecnym nadzorcom myśli specjalnie pasowało. Ale też nie jest to chyba coś, co by mogło znaleźć wielki oddźwięk w masach i jakoś na nie istotnie wpłynąć, czyniąc elitom (śmieszne słowo w tym kontekście, ale w sumie tak się rzeczy mają) wbrew.
Jeśli zaś poszukamy powodu, który byłby bardziej bezpośredni, bardziej piekący, bardziej prowokujący wszystkie te zapiekłe typki, które nas tak pracowicie nie od dziś wychowują... No to nic nie przychodzi mi do głowy lepszego, niż to że "Żydzi znoszą, że się ich krytykuje, ale nie mogą ścierpieć, że się ich próbuje zrozumieć". (A służebne szabesgoje oczywiście tym bardziej.)
Tak, że, drogie ludzie, wyjaśniliśmy chyba sobie kolejną zagadkę przyrody. Hurra!
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
Alain Besonçon,
antysemityzm,
istota ludzka,
lewactwo,
lewicowość,
Ortega y Gasset,
Oswald Spengler,
płeć,
prawicowość,
Robert Ardrey,
zagadki przyrody,
Żydzi
poniedziałek, maja 23, 2011
O kulturze w sieci i godzeniu w sojusze
Dzisiaj dwa drobiazgi, które mi przed chwilą przyszły do głowy. Oba na czasie.
* * * * *
Lud, który daje się łapać na ckliwe utopijne bajdy, płaci za to zawsze bardzo drogo. Przykładem może być fakt, który właśnie obserwujemy: w kraju mającym samych przyjaciół i sojuszników niemal wszystko staje się "godzeniem w sojusze" i "szkodzeniem przyjaźni między narodami".
* * * * *
O tym już tu i ówdzie parę razy wspominałem, ale przypomnę w związku z tą spontaniczną (jak zwykle) i nastroszoną świętym oburzeniem (jak zwykle) "dyskusją" w mediach o "kulturze w internecie, a raczej jej braku".
Otóż parę lat temu ktoś spytał mnie, czy zgodziłbym się, by on podał mojego blogaska do konkursu na "Blogera Roku". Zgodziłem się, bo co mi tam, a zresztą byłem ciekaw reakcji tłumów. To było w tym roku, kiedy to w kategorii "Blog Polityczny" wygrał potem Mistrz Toyah ze swoim Teatrzykiem Moralnego Niepokoju. Czyli chyba rok 2008.
Jury składało się tam z nastojaszczich sław rodzimego dziennikarstwa - różne tam Żakowskie i inne takie. Czyli ludzie, którym bym po najdłuższym życiu ręki nie podał, nie mówiąc już o czytaniu ich płodów, ale też od początku się zwycięstwa nie spodziewałem - po prostu byłem ciekaw i czemu miałem się nie zgodzić?
No i zaraz otrzymałem od tego jury emailem potwierdzenie - że mój blog został przyjęty w kategorii "Blogi Polityczne". Potem się nic przez parę dni nie działo, aż w końcu postanowiłem osobiście sprawdzić, co tam się w owej rywalizacji dzieje i jak mój blogasek wypada.
Poszedłem ci ja na adekwatną stronkę i szukam mojego bloga w tym spisie... Szukam... Szukam... Szukam... I nic. Nie ma! Że znam życie, to się nawet przesadnie nie zdziwiłem, nie mówiąc już o przesadnym martwieniu. Miałem wtedy gdzieś blisko samego szczytu kolekcję znaczków wyrażających stosunek do Unii Europejskiej - stosunek, nadmienię, negatywny. (Teraz to jest po linkiem na moim blogu, wtedy nie sposób było tego nie dostrzec, kiedy ktoś próbował się profesjonalnie z moim blogaskiem zapoznać.)
Tak więc naprawdę się nie zdziwiłem, że red. Żakowski się moim blogiem nie zachwycił. I tylko na pożegnanie rozejrzałem się po tytułach blogów, które miały więcej od mojego szczęścia. W sensie, że bardziej panu redaktorowi przypadły do gustu i się do konkursu załapały. Jakoś żadnych wyraźnie prawicowych, patriotycznych, propisowskich, czy antylewackich tytułów nie dostrzegłem - natomiast sporo z nich wyrażało wprost przeciwne przekonania, i to bez zahamowań.
Najbardziej przypadł mi do smaku blog o smakowitym tytule "PiSuary". Krótko i konkretnie! To tyle bym miał do powiedzenia na temat kultury w internecie i troski o nią koryfeuszy mediów III RP. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak obiektywność, uczciwość... Tu się wtrzymam, bo jeszcze chwila, a dojdę do patriotyzmu i demokracji, a to już będzie absolutna paranoja! (No, chyba że byśmy mieli mówić o patriotyźmie radzieckim i demokradcji ludowej, ale to nie moje tematy.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
* * * * *
Lud, który daje się łapać na ckliwe utopijne bajdy, płaci za to zawsze bardzo drogo. Przykładem może być fakt, który właśnie obserwujemy: w kraju mającym samych przyjaciół i sojuszników niemal wszystko staje się "godzeniem w sojusze" i "szkodzeniem przyjaźni między narodami".
* * * * *
O tym już tu i ówdzie parę razy wspominałem, ale przypomnę w związku z tą spontaniczną (jak zwykle) i nastroszoną świętym oburzeniem (jak zwykle) "dyskusją" w mediach o "kulturze w internecie, a raczej jej braku".
Otóż parę lat temu ktoś spytał mnie, czy zgodziłbym się, by on podał mojego blogaska do konkursu na "Blogera Roku". Zgodziłem się, bo co mi tam, a zresztą byłem ciekaw reakcji tłumów. To było w tym roku, kiedy to w kategorii "Blog Polityczny" wygrał potem Mistrz Toyah ze swoim Teatrzykiem Moralnego Niepokoju. Czyli chyba rok 2008.
Jury składało się tam z nastojaszczich sław rodzimego dziennikarstwa - różne tam Żakowskie i inne takie. Czyli ludzie, którym bym po najdłuższym życiu ręki nie podał, nie mówiąc już o czytaniu ich płodów, ale też od początku się zwycięstwa nie spodziewałem - po prostu byłem ciekaw i czemu miałem się nie zgodzić?
No i zaraz otrzymałem od tego jury emailem potwierdzenie - że mój blog został przyjęty w kategorii "Blogi Polityczne". Potem się nic przez parę dni nie działo, aż w końcu postanowiłem osobiście sprawdzić, co tam się w owej rywalizacji dzieje i jak mój blogasek wypada.
Poszedłem ci ja na adekwatną stronkę i szukam mojego bloga w tym spisie... Szukam... Szukam... Szukam... I nic. Nie ma! Że znam życie, to się nawet przesadnie nie zdziwiłem, nie mówiąc już o przesadnym martwieniu. Miałem wtedy gdzieś blisko samego szczytu kolekcję znaczków wyrażających stosunek do Unii Europejskiej - stosunek, nadmienię, negatywny. (Teraz to jest po linkiem na moim blogu, wtedy nie sposób było tego nie dostrzec, kiedy ktoś próbował się profesjonalnie z moim blogaskiem zapoznać.)
Tak więc naprawdę się nie zdziwiłem, że red. Żakowski się moim blogiem nie zachwycił. I tylko na pożegnanie rozejrzałem się po tytułach blogów, które miały więcej od mojego szczęścia. W sensie, że bardziej panu redaktorowi przypadły do gustu i się do konkursu załapały. Jakoś żadnych wyraźnie prawicowych, patriotycznych, propisowskich, czy antylewackich tytułów nie dostrzegłem - natomiast sporo z nich wyrażało wprost przeciwne przekonania, i to bez zahamowań.
Najbardziej przypadł mi do smaku blog o smakowitym tytule "PiSuary". Krótko i konkretnie! To tyle bym miał do powiedzenia na temat kultury w internecie i troski o nią koryfeuszy mediów III RP. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak obiektywność, uczciwość... Tu się wtrzymam, bo jeszcze chwila, a dojdę do patriotyzmu i demokracji, a to już będzie absolutna paranoja! (No, chyba że byśmy mieli mówić o patriotyźmie radzieckim i demokradcji ludowej, ale to nie moje tematy.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
niedziela, maja 22, 2011
Szczury - ujawniam odpowiedź
Kto nie ma krzty cierpliwości niech sobie skacze na koniec wpisu i poznaje odpowiedź na wczorajszy konkurs - dla wszystkich innych ja tu jeszcze pobuduję nieco napięcia. Poza tym, choć nie jest mi zbyt miło, mam do też to i owo do zakomunikowania.
Otóż wygląda na to, że nikt z Moich P.T. Czytelników nie rozpoczyna dnia od serii skłonów z twarzą zwróconą na wschód. Dlaczego? Nikt też zdaje się nie wzruszać miłością Marusi i Szarika. Dlaczego? Nabrzmiałe humanizmem słowa zasłużonych bojowników z kułakiem, stonką, o Drugą Japonię, Drugą Irlandię i Siedemnastą Republikę też, jak widzę, padły w jałową glebę. Przykre to, naprawdę przykre!
Czy naprawdę żadna polska niewiasta nie wilgotnieje na samą myśl o Samcu Alfa? (Mówię oczywiście o oczach.) CZY NIKT JUŻ NIE PRAGNIE, BY PUŚĆ WSIEGDA BYŁO SOŁNCE?!?
Niestety, na to wygląda i nie mogę się łudzić, że jest inaczej. Gdybyż ktokolwiek z Was, Szanowni P.T., mógł na jedno choćby z tych pytań odpowiedzieć: "Ależ tak! Oczywiście, że rozpoczynam! Jasne, że wzrusza! Moja gleba jest żyzna i wydajna, niemal jak wymię krowy rekordzistki! Humanistyczne słowa zakiełkowały i wnet wydadzą obfite plony! Tak, choć spuszczam oczy, kiedy to mowię, muszę to powiedzieć - wilgotnieję, ach, jak bardzo wigotnieję... No a "puść wsiegda budziet sołnce" to zawsze był mój życiowy drogowskaz. I zawsze nim będzie!"
Nie miejcie pretensji o tych parę gorzkich słów, ale chyba rozumiecie, że czuję się nieco zawiedzony. Mam nadzieję, że po złożeniu stosownej samokrytyki i odbyciu świeckiej pokuty, znowu wejdziecie na właściwy kurs i przyczynicie się do ruszania z posad bryły świata. Wraz ze wszystkim, co się z tym wiąże. Tak nam dopomóż Mumia Lenina i przykład dany nam przez Tego Co Usta Miał Słodsze Od Malin!
Teraz już nawet najgłupszy z Moich P.T. Czytelników powinien był się domyślić o co chodzi. Jednak, na ile znam życie, to się jeszcze nikt nie domyślił. A więc przechodzę do konkretów. Obrazek z uroczymi szczurkami znalazłem w tej, a raczej na tej, oto książce, której okładkę tu reprodukuję:
Jest to, jak widać, francuskie wydanie książki Aleksandra Zinowiewa (w oryginale po rosyjsku), której tytuł na nasze to "Komunizm jako rzeczywistość". (Nie żeby każdy powyżej poziomu Bulbula nie był się w stanie sam tego domyślić, ale cholera wie, jakich mamy dziś gości.) Kupiłem sobie tę książkę parę dni temu na allegro i już b. mi się ona podoba, choć zostało mi jeszcze sporo do końca, a nawet do środka.
Sam obrazek też jest autorstwa Zinowiewa, który, jak się okazuje, także malował. Zdolny był gość, choć przyznam, że, o ile ten akurat obrazek mnie zachwyca, a te inne to taka "sztuka dla sztuki" i zachwycają mnie mniej. To była odpowiedź na pytanie B. Nikt w sumie nie podał właściwej odpowiedzi, a nawet chyba nikt nie próbował. Wcale się temu nie dziwę, bo niby skąd ktoś miał wiedzieć?
Teraz pytanie A, czyli jaki to ma w sumie sens... Tutaj znowu sądzę, że każdy, choćby najgłupszy... Itd. I także, znając życie, mam poważne wątpliwości. Więc podaję odpowiedź. W postaci linku jednak. Nie chcę stawiać niepotrzebnych kropek nad i, bo wiecie... Zgodnie z zasadą, że: "Dowcip, który jest w stanie pojąć kancelaria prezydenta Komorowskiego... Gazeta Wyborcza... Komisja Europejska... Angela Merkel... itd., jest całkiem słusznie zakazany". (To zresztą nie moje, a tylko drobna przeróbka stwierdzenia Karla Kraussa o cenzorze.)
Tak więc link, oto i on: http://pl.wikipedia.org/wiki/Herb_Rosji. Książka Zinowiewa wprawdzie dotyczyła jeszcze ZSRR i była napisana napisana na przełomie lat '70 i '80, ale - choć ten herb nie był wtedy chyba niczym oficjalnym - o to tu musiało chodzić. Ciągłość, transformacje i te rzeczy. Jeśli ktoś cokolwiek z tego zrozumiał - a uważam, że powinien - no to mamy i odpowiedź na pytanie A. Zgoda?
I to by był ona tyle. Do odpowiedzi na pytanie A najbardziej zbliżył się... Tak - Selka na http://blogmedia24http://blogmedia24, a konkretnie tutaj: http://blogmedia24.pl/node/48618#comment-180052. Gratulacje i masz tu wirtualną grabę Prezesa. Znaczy mnie. Taką trochę śniętą rybę, fakt, bo nie ma co przesadzać z jakością graby, skoro... Sam wiesz.
Co do najśmieszniejszej odpowiedzi... W sumie nie wiem, sporo było niezłych, ale wszystkie raczej w typie dość sensownych i oczywistych. Więc pozwólcie - WSZYSCY P.T. Uczestnicy Konkursu - że poklepię Was przyjaźnie po pleckach i to wam musi wystarczyć. OK?
To by chyba było na tyle. Może jeszcze, korzystając z okazji, wkleję dwa linki do tekstów, a malunków też zresztą, Aleksandra Zinowiewa. Tam są rzeczy w różnych językach, a sam gość jest naprawdę mądry i ma masę interesujących rzeczy do powiedzenia. Niestety od paru lat już nie żyje. Te linki to: http://www.zinoviev.ru/fassio/penseurs_zinoviev.html i http://www.zinoviev.ru/index.html.
Jeszcze raz wszystkim serdecznie dziękuję, mam nadzieję, że nie uważacie tych paru chwil tutaj za zmarnowane. (Oczywiście z powodu Szarika i Marusi nadal mi przykro... Nadal powinniście się wstydzić... Ale już o tym nie mówmy. Spróbujcie się po prostu podciągnąć i będzie OK.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
Otóż wygląda na to, że nikt z Moich P.T. Czytelników nie rozpoczyna dnia od serii skłonów z twarzą zwróconą na wschód. Dlaczego? Nikt też zdaje się nie wzruszać miłością Marusi i Szarika. Dlaczego? Nabrzmiałe humanizmem słowa zasłużonych bojowników z kułakiem, stonką, o Drugą Japonię, Drugą Irlandię i Siedemnastą Republikę też, jak widzę, padły w jałową glebę. Przykre to, naprawdę przykre!
Czy naprawdę żadna polska niewiasta nie wilgotnieje na samą myśl o Samcu Alfa? (Mówię oczywiście o oczach.) CZY NIKT JUŻ NIE PRAGNIE, BY PUŚĆ WSIEGDA BYŁO SOŁNCE?!?
Niestety, na to wygląda i nie mogę się łudzić, że jest inaczej. Gdybyż ktokolwiek z Was, Szanowni P.T., mógł na jedno choćby z tych pytań odpowiedzieć: "Ależ tak! Oczywiście, że rozpoczynam! Jasne, że wzrusza! Moja gleba jest żyzna i wydajna, niemal jak wymię krowy rekordzistki! Humanistyczne słowa zakiełkowały i wnet wydadzą obfite plony! Tak, choć spuszczam oczy, kiedy to mowię, muszę to powiedzieć - wilgotnieję, ach, jak bardzo wigotnieję... No a "puść wsiegda budziet sołnce" to zawsze był mój życiowy drogowskaz. I zawsze nim będzie!"
Nie miejcie pretensji o tych parę gorzkich słów, ale chyba rozumiecie, że czuję się nieco zawiedzony. Mam nadzieję, że po złożeniu stosownej samokrytyki i odbyciu świeckiej pokuty, znowu wejdziecie na właściwy kurs i przyczynicie się do ruszania z posad bryły świata. Wraz ze wszystkim, co się z tym wiąże. Tak nam dopomóż Mumia Lenina i przykład dany nam przez Tego Co Usta Miał Słodsze Od Malin!
Teraz już nawet najgłupszy z Moich P.T. Czytelników powinien był się domyślić o co chodzi. Jednak, na ile znam życie, to się jeszcze nikt nie domyślił. A więc przechodzę do konkretów. Obrazek z uroczymi szczurkami znalazłem w tej, a raczej na tej, oto książce, której okładkę tu reprodukuję:
Jest to, jak widać, francuskie wydanie książki Aleksandra Zinowiewa (w oryginale po rosyjsku), której tytuł na nasze to "Komunizm jako rzeczywistość". (Nie żeby każdy powyżej poziomu Bulbula nie był się w stanie sam tego domyślić, ale cholera wie, jakich mamy dziś gości.) Kupiłem sobie tę książkę parę dni temu na allegro i już b. mi się ona podoba, choć zostało mi jeszcze sporo do końca, a nawet do środka.
Sam obrazek też jest autorstwa Zinowiewa, który, jak się okazuje, także malował. Zdolny był gość, choć przyznam, że, o ile ten akurat obrazek mnie zachwyca, a te inne to taka "sztuka dla sztuki" i zachwycają mnie mniej. To była odpowiedź na pytanie B. Nikt w sumie nie podał właściwej odpowiedzi, a nawet chyba nikt nie próbował. Wcale się temu nie dziwę, bo niby skąd ktoś miał wiedzieć?
Teraz pytanie A, czyli jaki to ma w sumie sens... Tutaj znowu sądzę, że każdy, choćby najgłupszy... Itd. I także, znając życie, mam poważne wątpliwości. Więc podaję odpowiedź. W postaci linku jednak. Nie chcę stawiać niepotrzebnych kropek nad i, bo wiecie... Zgodnie z zasadą, że: "Dowcip, który jest w stanie pojąć kancelaria prezydenta Komorowskiego... Gazeta Wyborcza... Komisja Europejska... Angela Merkel... itd., jest całkiem słusznie zakazany". (To zresztą nie moje, a tylko drobna przeróbka stwierdzenia Karla Kraussa o cenzorze.)
Tak więc link, oto i on: http://pl.wikipedia.org/wiki/Herb_Rosji. Książka Zinowiewa wprawdzie dotyczyła jeszcze ZSRR i była napisana napisana na przełomie lat '70 i '80, ale - choć ten herb nie był wtedy chyba niczym oficjalnym - o to tu musiało chodzić. Ciągłość, transformacje i te rzeczy. Jeśli ktoś cokolwiek z tego zrozumiał - a uważam, że powinien - no to mamy i odpowiedź na pytanie A. Zgoda?
I to by był ona tyle. Do odpowiedzi na pytanie A najbardziej zbliżył się... Tak - Selka na http://blogmedia24http://blogmedia24, a konkretnie tutaj: http://blogmedia24.pl/node/48618#comment-180052. Gratulacje i masz tu wirtualną grabę Prezesa. Znaczy mnie. Taką trochę śniętą rybę, fakt, bo nie ma co przesadzać z jakością graby, skoro... Sam wiesz.
Co do najśmieszniejszej odpowiedzi... W sumie nie wiem, sporo było niezłych, ale wszystkie raczej w typie dość sensownych i oczywistych. Więc pozwólcie - WSZYSCY P.T. Uczestnicy Konkursu - że poklepię Was przyjaźnie po pleckach i to wam musi wystarczyć. OK?
To by chyba było na tyle. Może jeszcze, korzystając z okazji, wkleję dwa linki do tekstów, a malunków też zresztą, Aleksandra Zinowiewa. Tam są rzeczy w różnych językach, a sam gość jest naprawdę mądry i ma masę interesujących rzeczy do powiedzenia. Niestety od paru lat już nie żyje. Te linki to: http://www.zinoviev.ru/fassio/penseurs_zinoviev.html i http://www.zinoviev.ru/index.html.
Jeszcze raz wszystkim serdecznie dziękuję, mam nadzieję, że nie uważacie tych paru chwil tutaj za zmarnowane. (Oczywiście z powodu Szarika i Marusi nadal mi przykro... Nadal powinniście się wstydzić... Ale już o tym nie mówmy. Spróbujcie się po prostu podciągnąć i będzie OK.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
Aleksander Zinowiew,
Druga Irlandia,
konkurs,
Marusia,
Rosja,
Siedemnasta Republika,
Szarik,
szczury,
ZSRR
Tajemnica ABW nareszcie przeniknięta!
Wielu ludzi nie potrafi rozumieć, dlaczego spośród całej masy tekstów i stronek wykpiwających wąsatego... {tu wpisać właściwe słowo}... bohaterskie ABW wybrało sobie właśnie tę jedną. By jej właścicielowi - w trosce o BW, oczywiście, bo jakże by inaczej - zrobić poranną pobudkę, poszperać i porekwirować. Inni zaś głoszą, że wszystko w najlepszym porządku, bowiem dowcipasy pod adresem Bulbula* (bo o niego tu chodzi, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział) były niewybredne i na niewysokim poziomie. Jedni tak - drudzy tak! Ach, te wieczne podziały! Ach, ten wieczny brak jedności! I nie ma między tymi opiniami żadnego związku, a prawda wciąż ukryta i niedostępna!
To się nazywa "widzieć drzewa, a nie widzieć lasu", moi ludkowie! Jednak nil desperandum, bo ja akurat potrafię obie te rzeczy mentalnie ogarnąć na raz - może dlatego, że chodziłem do szkół wprawdzie w mrocznej epoce PRL, ale za to jednak w czasach, kiedy o min. Hall nikomu się nawet w najgorszych koszmarach nie śniło. I zaraz wam powiem, jak to z tym ABW jest!
Otóż przyczyna jest WŁAŚNIE TA, że dowcipasy na owej stronce były na poziomie kogoś, komu dyplom teściowa napisała w 17 dni, kogoś o twarzy promieniejącej wprost europejską (od Gibraltaru po Ural, z akcentem na to ostatnie) inteligencją - bowiem wyłącznie DLATEGO Bulbul, czy może raczej wesoła gromadka jego czujnych doradców, nie wymagajmy zbyt wiele od Głowy (?) Państwa (?), byli je w stanie zrozumieć. Proste? Wszystkie inne dowcipasy, anegdotki i ciekawostki na temat Bulbula oni po prostu wciąż uważają za komplementy!
A więc cicho sza, ludkowie rostomili, bo jak im ktoś powie, jak się rzeczy mają w rzeczywistości, to czeka nas tu zapewne nie tylko masowe ranne wstawanie i masowe wizyty smutnych panów, ale może i druga Kambodża!
----------------
* Bulbul to po persku "słowik". Jakby ktoś miał jakieś straszne podejrzenia. Nie ma w tym słowie nic obraźliwego, zagrażającego Bezpieczeństwu Wewnętrznemu, nie mowiąc już, by się dało porównać z "chamem", "ch...jem", czy jakimkolwiek z wielu innych cool określeń, które nikomu nie przeszkadzały. A przynajmniej nikomu, kto się w III RP liczy. Słowik to w końcu miłe stworzonko, prawda? No i właśnie dlatego sobie o nim piszę. A że po persku? Nie ma chyba jeszcze w tym języku nic z założenia niewłaściwego? Chyba by mi o tym powiedziano, prawda? (No, tom się zabezpieczył.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
To się nazywa "widzieć drzewa, a nie widzieć lasu", moi ludkowie! Jednak nil desperandum, bo ja akurat potrafię obie te rzeczy mentalnie ogarnąć na raz - może dlatego, że chodziłem do szkół wprawdzie w mrocznej epoce PRL, ale za to jednak w czasach, kiedy o min. Hall nikomu się nawet w najgorszych koszmarach nie śniło. I zaraz wam powiem, jak to z tym ABW jest!
Otóż przyczyna jest WŁAŚNIE TA, że dowcipasy na owej stronce były na poziomie kogoś, komu dyplom teściowa napisała w 17 dni, kogoś o twarzy promieniejącej wprost europejską (od Gibraltaru po Ural, z akcentem na to ostatnie) inteligencją - bowiem wyłącznie DLATEGO Bulbul, czy może raczej wesoła gromadka jego czujnych doradców, nie wymagajmy zbyt wiele od Głowy (?) Państwa (?), byli je w stanie zrozumieć. Proste? Wszystkie inne dowcipasy, anegdotki i ciekawostki na temat Bulbula oni po prostu wciąż uważają za komplementy!
A więc cicho sza, ludkowie rostomili, bo jak im ktoś powie, jak się rzeczy mają w rzeczywistości, to czeka nas tu zapewne nie tylko masowe ranne wstawanie i masowe wizyty smutnych panów, ale może i druga Kambodża!
----------------
* Bulbul to po persku "słowik". Jakby ktoś miał jakieś straszne podejrzenia. Nie ma w tym słowie nic obraźliwego, zagrażającego Bezpieczeństwu Wewnętrznemu, nie mowiąc już, by się dało porównać z "chamem", "ch...jem", czy jakimkolwiek z wielu innych cool określeń, które nikomu nie przeszkadzały. A przynajmniej nikomu, kto się w III RP liczy. Słowik to w końcu miłe stworzonko, prawda? No i właśnie dlatego sobie o nim piszę. A że po persku? Nie ma chyba jeszcze w tym języku nic z założenia niewłaściwego? Chyba by mi o tym powiedziano, prawda? (No, tom się zabezpieczył.)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
ABW,
Bronisław Komorowski,
Bulbul,
Kambodża,
min. Hall,
ranne wstawanie
sobota, maja 21, 2011
Konkurs wiosenny
Oto obrazik. (Prawda, że śliczny? A po kliknięciu robi się większy.)
No i w związku z tym obrazikiem ogłaszam KONKURS. Proszę o odpowiedź - w komętach, żeby wszystko było przejrzyście i oczywiście - na następujące pytania:
A. Co ten obrazik przedstawia?
B. Skąd to konkretnie jest, kto jest autorem?
Zwycięzców czekają CENNE NAGRODY! Kto będzie zwycięzcą? "To bardzo dobre pytanie!", żeby zacytować klasyka. Odpowiedź zaś nie będzie wcale gorsza. Zwycięzców będzie aż TRZECH.
Zwycięzca nr...
1 - to ten, któren pierwszy odpowie na pytanie A. (Odpowie prawidłowo i wyczerpująco - ja to oceniam, ale to w sumie obiektywne, a ja paragon uczciwości.)
2 - to ten, któren tego samego dokona z pytaniem B.
3 - to ten, któren poda NAJZABAWNIEJSZĄ odpowiedź na pytanie A.
(Przez "ten" rozumiem oczywiście także "ta", tylko chyba nie jesteśmy politycznie kopnięci i uznajemy takie coś, jak gramatyczny rodzaj męski, co on robi, w miarę potrzeby, za damski, prawda?)
Jakie nagrody? OK, mówię: UŚCISK DŁONI PREZESA! Wirtualny. Chyba, że ktoś przybędzie do Gdańska i postawi mi piwo - wtedy może być w realu. Piwo raczej powinno być z chmielem, a nie żółcią bydlęcą, bo nie mam dowodu, że oni do tego używają konkretnie tych, co ja ich nie lubię, a co ich tak ciągle w telewizji pokazują. Więc jakieś czeskie czy duńskie bym prosił.
Druga opcja - ktoś mnie zaprasza na jakiś uroczy séjour. Kobiety, wino, śpiew - te rzeczy. Proporcja atrakcyjności tego séjour'u względem odległości i trudności dotarcia na miejsce musi być taka, żeby mi... To znaczy Prezesowi... Się chciało. Ale to chyba oczywiste, prawda?
No dobra, powiem... "séjour" to "pobyt". Po francusku. W istocie on może być całkowicie swojski, francuska konwersacja ABSOLUTNIE NIEOBOWIĄZKOWA. No, chyba że "pas devant les domestiques" - wtedy to oczywiście nieuniknione.
Nie, wygłupiam się z tą francuszczyzną, ale że w końcu wszyscyś'my Starzy Niewykształceni Z Małych Miast W Moherowych Berecikach, więc se człek czasem odreagowuje. Jednak KONKURS ABSOLUTNIE NA SERIO! Proszę obstawiać!
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
No i w związku z tym obrazikiem ogłaszam KONKURS. Proszę o odpowiedź - w komętach, żeby wszystko było przejrzyście i oczywiście - na następujące pytania:
A. Co ten obrazik przedstawia?
B. Skąd to konkretnie jest, kto jest autorem?
Zwycięzców czekają CENNE NAGRODY! Kto będzie zwycięzcą? "To bardzo dobre pytanie!", żeby zacytować klasyka. Odpowiedź zaś nie będzie wcale gorsza. Zwycięzców będzie aż TRZECH.
Zwycięzca nr...
1 - to ten, któren pierwszy odpowie na pytanie A. (Odpowie prawidłowo i wyczerpująco - ja to oceniam, ale to w sumie obiektywne, a ja paragon uczciwości.)
2 - to ten, któren tego samego dokona z pytaniem B.
3 - to ten, któren poda NAJZABAWNIEJSZĄ odpowiedź na pytanie A.
(Przez "ten" rozumiem oczywiście także "ta", tylko chyba nie jesteśmy politycznie kopnięci i uznajemy takie coś, jak gramatyczny rodzaj męski, co on robi, w miarę potrzeby, za damski, prawda?)
Jakie nagrody? OK, mówię: UŚCISK DŁONI PREZESA! Wirtualny. Chyba, że ktoś przybędzie do Gdańska i postawi mi piwo - wtedy może być w realu. Piwo raczej powinno być z chmielem, a nie żółcią bydlęcą, bo nie mam dowodu, że oni do tego używają konkretnie tych, co ja ich nie lubię, a co ich tak ciągle w telewizji pokazują. Więc jakieś czeskie czy duńskie bym prosił.
Druga opcja - ktoś mnie zaprasza na jakiś uroczy séjour. Kobiety, wino, śpiew - te rzeczy. Proporcja atrakcyjności tego séjour'u względem odległości i trudności dotarcia na miejsce musi być taka, żeby mi... To znaczy Prezesowi... Się chciało. Ale to chyba oczywiste, prawda?
No dobra, powiem... "séjour" to "pobyt". Po francusku. W istocie on może być całkowicie swojski, francuska konwersacja ABSOLUTNIE NIEOBOWIĄZKOWA. No, chyba że "pas devant les domestiques" - wtedy to oczywiście nieuniknione.
Nie, wygłupiam się z tą francuszczyzną, ale że w końcu wszyscyś'my Starzy Niewykształceni Z Małych Miast W Moherowych Berecikach, więc se człek czasem odreagowuje. Jednak KONKURS ABSOLUTNIE NA SERIO! Proszę obstawiać!
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
konkurs,
nagrody,
rodzaj męski co robi za damski,
uścisk dłoni Prezesa
piątek, maja 20, 2011
Przestrzeń aktywna w szpęglerycznej fizkulturze
Wstęp
Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.
Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".
Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...
No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...
Rzecz sama w sobie
W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.
No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".
Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)
Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.
Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).
Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)
No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.
W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...
Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!
Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)
Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)
Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)
Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)
Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.
Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.
To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)
Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.
Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)
No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.
Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.
No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.
Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?
A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.
Wtręt ==>Powiedziałem "o wąsko pojętej polityce", ponieważ o szerokopojętej to, moim skromnym, jednak będzie. Tak, jak ja ją rozumiem. Chodzi o to, że (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, a tu zbłądził), że ja widzę to wszystko i ew. perspektywy na wyjście z tego całego syfa - zarówno w skali krajowej, jak i globalnej - bardzo sceptycznie i głęboki ze mnie (szpęglerystyczny) pesymista.
W końcu, ktoś musi czasem napisać coś o nieco bardziej naukowych ambicjach, skoro oficjalna, i w sumie opłacana z naszej krwawicy, nauka, nie dość, że coraz bardziej pełna najprzeróżniejszych tabu (kłamstw i chciejstw nie licząc, ale tabu całkiem po prostu PRZEKREŚLAJĄ jej wartość jako nauki w tym sensie, w jakim jest ona wciąż nam sprzedawana!), zajmuje się teraz dekretowaniem, że "homoseksualizm, to nie zaburzenie, ino ino (sic!) "po prostu jedna z orientacji"... Poza oczywiście udoskonalaniem środków inwigilacji i kontroli, ale to w sumie żadna nauka - co najwyżej inżynierstwo.
<== Koniec wtręta
Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".
Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...
No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...
Rzecz sama w sobie
W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.
No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".
Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)
Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.
Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).
Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)
No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.
W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...
Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!
Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)
Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)
Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)
Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)
Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.
Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.
To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)
Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.
Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)
No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.
Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.
No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.
Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?
A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
fizkultura,
godzenie w sojusze,
joga,
Młody Spengleryzm,
nauka,
Prasara Joga,
szachista Anand,
szachy,
tabu,
teoria przestrzeni aktywnej,
wolny rynek,
wyrus
sobota, maja 14, 2011
Takie różne... W sumie brak tytułu
Prawica to w sumie ci, którzy na widok pisanego z dużej litery słowa "Postęp" dostają mdłości i/lub gęsiej skórki, lewica to ci, którzy dostają orgazmu.
* * *
Bojownik o "wolny rynek" wrzucający do jednego worka małe prywatne przedsiębiorstwa we własnym kraju i ogromne międzynarodowe korporacje (przeważnie na różne sposoby powiązane z aparatami państwowymi itd.), to albo schizofrenik, albo idiota, albo płatny prowokator.
* * *
Mało rzeczy równie mnie śmieszy, co piewcy "cywilizacji łacińskiej", nie znający choćby podstaw łaciny.
* * *
Van Rompuy i madame Ashton - z całą ich bylejakością i szpetotą - dają się zrozumieć chyba jedynie jako rodzaj nowego "wzorca z Sèvres" dla nowowybieranych/nowomianowanych polityków w poszczególnych państwach, a szczególnie tych reprezentacyjnych.
Działa to chyba znana z carskiej Rosji zasada (podobno całkiem oficjalnie zapisana!), że "w obliczu przełożonego podwładny ma mieć wygląd marny i głupi", która zresztą mniej lub bardziej implicite jest dla każdego szczerego urzędnika oczywistością, a więc politycy niższego od "europejskiego" szczebla muszą się po prostu dostosować, albo zostać wymienieni na odpowiedniejszych.
Pomysł, jak sądzę, opiera się na tym, że "władza" tamtych dwojga jest nam przypominana jedynie z konieczności, albo wtedy, gdy to unijnej biurokracji wygodnie, natomiast z Komorowskimi tego świata ludzie muszą żyć praktycznie na codzień... I najpierw się pośmieją, powstydzą, a z czasem przywykną, że ich państwo jest czymś tak właśnie nędznym, tak żenującym, tak szpetnym... I wyciągną z tego miłe unijnej biurokracji wnioski.
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
* * *
Bojownik o "wolny rynek" wrzucający do jednego worka małe prywatne przedsiębiorstwa we własnym kraju i ogromne międzynarodowe korporacje (przeważnie na różne sposoby powiązane z aparatami państwowymi itd.), to albo schizofrenik, albo idiota, albo płatny prowokator.
* * *
Mało rzeczy równie mnie śmieszy, co piewcy "cywilizacji łacińskiej", nie znający choćby podstaw łaciny.
* * *
Van Rompuy i madame Ashton - z całą ich bylejakością i szpetotą - dają się zrozumieć chyba jedynie jako rodzaj nowego "wzorca z Sèvres" dla nowowybieranych/nowomianowanych polityków w poszczególnych państwach, a szczególnie tych reprezentacyjnych.
Działa to chyba znana z carskiej Rosji zasada (podobno całkiem oficjalnie zapisana!), że "w obliczu przełożonego podwładny ma mieć wygląd marny i głupi", która zresztą mniej lub bardziej implicite jest dla każdego szczerego urzędnika oczywistością, a więc politycy niższego od "europejskiego" szczebla muszą się po prostu dostosować, albo zostać wymienieni na odpowiedniejszych.
Pomysł, jak sądzę, opiera się na tym, że "władza" tamtych dwojga jest nam przypominana jedynie z konieczności, albo wtedy, gdy to unijnej biurokracji wygodnie, natomiast z Komorowskimi tego świata ludzie muszą żyć praktycznie na codzień... I najpierw się pośmieją, powstydzą, a z czasem przywykną, że ich państwo jest czymś tak właśnie nędznym, tak żenującym, tak szpetnym... I wyciągną z tego miłe unijnej biurokracji wnioski.
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
słowa kluczowe:
Bronisław Komorowski,
cywilizacja łacińska,
lewica,
postęp,
prawica,
Unia Europejska,
unijna biurokracja,
urzędnik,
wolny rynek
niedziela, maja 08, 2011
Na odmianę nieco literackiej klasyki - O. Henry "Tragedia w Harlemie"
Postanowiłem zrobić coś dla polskiej kultury i oto dziś prezentuję we własnym tłumaczeniu jedno z opowiadań mistrza tego gatunku - amerykańskiego pisarza publikującego pod pseudonimem O. Henry (1862-1910). Mój wybór padł na opowiadanie zatytułowane "Harlem Tragedy". O ile się okrutnie nie pomyliłem, to nie istnieje dotąd jego polska wersja.
Wszelkie prawa zastrzeżone, ale ew. publikowanie dozwolone, o ile podane zostanie nazwisko tłumacza - Piotr Obmiński (najlepiej wraz z jego przesławną ksywą - triarius, oraz adresem tego bloga - http://bez-owijania.blogspot.com.
* * * * *
O. Henry (William Sydney Porter)
Tragedia w Harlemie
tłumaczenie Piotr "Triarius" Obmiński
* * *
Harlem.
Pani Fink wpadła do mieszkania pani Cassidy piętro niżej.
"Nie cudo?" powiedziała pani Cassidy.
Dumnie odwróciła twarz, tak aby jej przyjaciółka, pani Fink, zobaczyła. Jedno oko niemal zamknięte, z ogromnym zielono-fioletowym sińcem wokół. Warga rozcięta i nieco krwawi, a do tego czerwone ślady palcó po obu stronach szyi.
"Mojemu mężowi nawet by do głowy nie przyszło zrobić mi coś takiego", rzekła pani Fink, ukrywając zazdrość.
"Nie chciałabym mężczyzny", oświadczyła pani Cassidy, "który by mnie nie pobił przynajmniej raz w tygodniu. Pokazuje, że mu na tobie zależy. Mówię ci, ta ostatnia dawka, co mi ją Jack zaaplikował, nie była homeopatyczna! Wciąż widzę gwiazdy. Ale będzie najsłodszym facetem w mieście przez resztę tygodnia, żeby mi to wynagrodzić. To oko oznacza co najmniej bilet do teatru i jedwabna bluzka."
"Mam nadzieję", odparła pani Fink z udawanym współczuciem, "że pan Fink jest zbyt dużym gentlemanem, żeby na mnie kiedykolwiek podnieść rękę."
"E tam, Maggie!" roześmiała się pani Cassidy, robiąc sobie jednocześnie okład z hamamelisu, "po prostu jeseś zazdrosna. Twój stary jest zbyt sztywny i zbyt powolny, żeby ci kiedyś przyłożyć. Kiedy przyjdzie do domu, tylko siedzi i rozwija formę za pomocą gazety - czy tak nie jest?"
"Pan Fink rzeczywiście przegląda gazetę, kiedy przychodzi do domu", oznajmiła pani Fink potrząsając głową, "ale na pewno nigdy dla swojej rozrywki nie robi ze mnie jakiegoś Steve'a O'Donnella - to pewne!"
Pani Cassidy zaśmiała się z zadowoleniem, śmiechem szczęśliwej matrony, o którą ktoś się należycie troszczy. Niczym Kornelia prezentująca swe klejnoty, obciągnęła kołnierz swego kimona i odsłoniła jeszcze jeden cenny siniak, brązowy, o brzegach oliwkowych i pomarańczowych - siniak już niemal zagojony, ale wciąż hołubiony w pamięci.
Pani Fink poddała się. Oficjalny dotąd wyraz jej oczu zmiękł i przerodził się w zazdrosny podziw. Ona i pani Cassidy były koleżankami z fabryki tekturowych pudełek na przesmieściu, zanim wyszły, rok temu, za mąż. Teraz ona i jej mąż zajmowali mieszkanie ponad tym, w którym mieszkała Mame i jej mąż. Dlatego nie mogła przez Mame udawać wielkiej pani.
"To nie boli, jak on cię wali?" spytała pani Fink zaciekawiona.
"Boli!" - pani Cassidy wydała sopranem okrzyk zachwytu. "Wiesz, tak ci powiem - zawalił się kiedyś na ciebie ceglany dom? No to to jest właśnie takie uczucie. Całkiem jakby cię wygrzebywali spod ruin. Jack ma lewą, która jest warta dwa poranki w kinie i nową parę oxfordów! A jego prawa! Trzeba wyprawy na Coney Island i sześciu par jedwabnych ażurowych pończoch, żeby to wyrównać!"
"Ale za co on cię bije?" dociekała pani Fink szeroko rozwierając oczy.
"Głupia!" rzekła wyrozumiale pani Cassidy. "No, ponieważ jest pijany. Na ogół to jest w soboty wieczorem."
"Ale jaki mu dajesz powód?" naciskała spragniona wiedzy przyjaciółka.
"Cóż, czy za niego nie wyszłam? Jack wchodzi zalany, a ja tam jestem, nie? Kogo innego miałby prawo bić? Chciałabym go raz dorwać bijącego kogoś innego! Czasem dlatego, że kolacja nie jest gotowa, czasem dlatego, że jest. Jack specjalnie się powodami nie przejmuje. Po prostu zabawia się aż do kiedy sobie przypomni, że jest żonaty, a wtedy rusza do domu i daje mi wciry. Na sobotni wieczór po prostu odsuwam z drogi meble o ostrych krawędziach, żebym sobie głowy nie rozcięła, kiedy zacznie. On ma taki lewy zamachowy, że aż tobą wstrząsa! Czasem daję się wyliczyć w pierwszej rundzie, ale kiedy mam ochotę dobrze się w tygodniu zabawić, albo chcę paru nowych szmatek, wstaję żeby dostać więcej. Tak właśnie zrobiłam poprzedniego wieczora. Jack wie, że od miesiąca chcę dostać czarną bluzkę z guziczkami z przodu, i nie sądziłam, by jedno podbite oko mogło ją załatwić. Mówię ci Mag, założę się z tobą o lody, że dzisiaj wieczorem ją przyniesie."
Pani Fink zamyśliła się.
"Mój Mart," rzekła, "nigdy mnie nawet nie uderzył. Jest całkiem tak, jak mówisz, Mame. Przychodzi naburmuszony i słowa nie powie. Nigdy mnie nigdzie nie zabiera. W domu cały czas siedzi w fotelu. Kupuje mi róże rzeczy, ale wygląda wtedy tak ponuro, że całkiem mnie to nie cieszy."
Pani. Cassidy objęła przyjaciółkę ramieniem. "Biedactwo!", rzekła. "Ale nie każdy może mieć takiego męża, jak Jack. Nie byłoby nieudanych małżeństw, gdyby oni wszyscy byli tacy, jak on. Te niezadowolone żony, o których się słyszy - czego one potrzebują, to mąż, który by przyszedł do domu i nieco je przetrzepał. To by im dało nieco chęci do życia. Czego ja potrzebuję, to władczy mężczyzna, który cię maltretuje, kiedy jest pijany, i ściska, kiedy nie jest. Boże chroń mnie przed takim, który nie ma ikry robić żadną z tych rzeczy!"
Pani Fink westchnęła.
Nagle przedpokój wypełnił się hałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie, kopnięte przez pana Cassidy. Ręce miał zajęte pakunkami. Mame podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Jej zdrowe oko lśniło taką miłością, jak oko Maoryskiej panny, kiedy odzyskuje przytomność w chacie zatotnika, który ją był ogłuszył i do tej chaty zaciągnął.
"Halo staruszko!" wołał pan Cassidy. Upuścił swe pakunki i uniósł żonę do góry w potężnym uścisku. "Mam bilety do cyrku Barnuma i Baileya, a jeśli zerwszesz sznurek na jednym z tych pakunków, chyba znajdziesz tę jedwabną bluzkę - ach, dobry wieczór pani Fink! Nie zauważyłem pani z początku. Jak się ma stary Mart?"
"Ma się bardzo dobrze, panie Cassidy - dziekuję," odparła pani Fink. "Będę musiała już iść. Mart wkrótce będzie w domu na kolację. Jutro przyniosę ci ten wykrój, który chciałaś, Mame."
Pani Fink weszła na górę do swego mieszkania i nieco się popłakała. Był to bezsensowny płacz, ten rodzaj płaczu, który zna tylko kobieta, płacz bez konkretnej przyczyny, całkiem absurdalny płacz, najszybciej przemijający i najbardziej pozbawiony nadziei płacz w całym repertuarze smutku. Czemu Martin nigdy jej nie przywalił? Był tak samo duży i silny, jak Jack Cassidy. Czy wcale mu na niej nie zależało? Nigdy się nie kłócił, przychodził do domu i tylko siedział, milczący, ponury, bezczynny. Nieźle dbał o dom, ale ignorował to, co nadaje życiu smak.
Statek marzeń pana Finka zawinął do portu. Jego kapitan zadowalał się śliwkowym puddingiem i swoim hamakiem. Gdybyż czasem zechciał zachować się jak pirat, lub choćby tupnąć nogą na międzypokładzie! A ona zamierzała tak przyjemnie żeglować, zawijając do wszystkich portów na Wyspach Przyjemności! Teraz jednak, by urozmaicić metafory, była gotowa rzucić ręcznik, wyczerpana, bez ani jednego zadrapania, którym by się mogła pochwalić po tych wszystkich ślamazarnych rundach ze swym sparringpartnerem. Przez chwilę niemal nienawidziła Mame - Mame, z jej ranami i sińcami, jej salwami prezentów i pocałunków, jej burzliwym rejsem z walecznym, brutalnym, kochającym partnerem.
Pan Fink przyszedł do domu o siódmej. Przesiąknięty był przekleństwem udomowienia. Poza drzwi swego przytulnego domostwa nie miał ochoty wyruszać. Był człowiekiem, któremu udało się złapać tramwaj, anakondą, która połknęła swą zdobycz, drzewem, które leżało tam, gdzie padło.
"Smakowała kolacja, Mart?" spytała pani Fink, która się nad nią namęczyła.
"Yy... T-t-a," mruknął pan Fink.
Po kolacji zabrał swoje gazety, by je czytać. Siedział w skarpetkach.
Powstań, o jakiś nowy Dante, i wyśpiewaj mi odpowiedni zakątek piekła dla człowieka, który zasiadał w domu w skarpetkach! Siostry Cierpliwości, które z powodu pokrewieństwa czy obowiązku znosiły takie coś w postaci jedwabiu, zwykłej bawełny, bawełnianej plecionki z Lile, albo wełny - czy to nowe canto nie jest potrzebne?
Następnego dnia było Święto Pracy. Zajęcia pani Cassidy i pani Fink ustały na czas jednej wędrówki słońca po nieboskłonie. Praca, triumfująca, będzie paradowała i rozrywała się na inne sposoby.
Pani Fink wcześnie zabrała do siebie na dół wykrój pani Cassidy. Mame miała na sobie swoją nową jedwabną bluzkę. Nawet jej podbite oko potrafiło promieniować świąteczny blask. Jack był owocnie skruszony i planowany został uroczy dzień, pełen parków, pikników i Pilznera.
Rosnąca, pełna oburzenia zazdrość dręczyła panią Fink, kiedy ta wróciła do swego mieszkanka piętro wyżej. O, szczęśliwa Mame, ze swymi siniakami i szybko po nich nadchodzącym balsamem! Ale czy Mame musi mieć monopol na sczęście? Z pewnością Martin Fink jest tak samo dobry, jak Jack Cassidy. Czy jego żona zawsze musi chodzić nieobrobiona i nieupieszczona? Nagła, błyskotliwa, bez tchu idea naszła panią Fink. Pokaże Mame, że są i inni mężowie, tak samo potrafiący używać pięści, a potem może także być równie czuli, jak jakiś Jack!
Święto, jak się zapowiadało, miało być tylko formalnością dla państwa Fink. Pani Fink miała w kuchni balie wypełnione praniem z dwóch tygodni, które moczyło się przez noc. Pan Fink siedział ze swymi przybranymi w skarpetki stopami i czytał gazetę. W ten sposób miało upłynąć Święto Pracy.
Zawiść wezbrała w sercu pani Fink, a jeszcze wyżej wezbrało jej śmiałe zdecydowanie. Jeśli jej mąż nie ma ochoty jej uderzyć - jeśli nie raczy w ten sposób udowodnić swej męskości, swojej władzy i swego zainteresowania małżeńskimi sprawami, trzeba go zmusić, by sprostał swym obowiązkom!
Pan Fink zapalił swą fajkę i spokojnie pocierał kostkę odzianym w skarpetkę dużym palcem drugiej stopy. W swym małżeńskim stanie spoczywał niczym bryła czystego baraniego tłuszczu w puddingu. Było to prozaiczne Elizjum - siedzieć sobie wygodnie, obejmując per procura cały świat za pomocą druku, pośród żoninego plusku mydlin i miłego zapachu potraw ze śniadania, które odeszło, oraz z obiadu, który miał nadejść. Wiele idei było dlań odległych, ale najodleglejszą była myśl o biciu swej żony.
Pani Fink odkręciła gorącą wodę i włożyła tarkę do mydlin. Z mieszkania pod spodem dobiegał wesoły śmiech pani Cassidy. Brzmiał jak szyderstwo, jak rzucanie własnego szczęścia w twarz niemaltretowanej małżonki powyżej. Ale oto nadeszła chwila pani Fink.
Nagle niczym furia obróciła się do czytającego męża.
"Ty leniwy nierobie!" krzyknęła, "ja tu sobie muszę ręce urabiać piorąc i harując na takie coś jak ty? Jesteś mężczyzną, czy tylko pałętającym się po kuchni psem?"
Pan Fink wypuścił gazetę, zaskoczony tak, że znieruchomiał. Obawiała się, że nie uderzy - że prowokacja była niewystarczająca. Skoczyła na niego i gwałtownie uderzyła go w twarz pięścią. Momentalnie poczuła dreszcz miłości do niego, jakiego nie czuła od dawna. O, teraz musi poczuć ciężar jego ręki - żeby po prostu pokazać, że mu zależy - żeby po prostu pokazać, że mu zależy!
Pan Fink zerwał się na równe nogi - Maggie ponownie trafiła go w szczękę szerokim swingiem z drugiej ręki. Zamknęła oczy w tym rozkosznym momencie, zanim spadną jego ciosy - wyszeptała do siebie jego imię - nachyliła się, oczekując szoku, spragniona go.
W mieszaniu poniżej, pan Cassidy, z twarzą zawstydzoną i pełną skruchy, pudrował oko Mame przed wspólnym wyjściem na miasto. Z mieszkania powyżej dobiegł ich podniesiony kobiecy głos, odgłosy jakichś uderzeń, coś się przesuwało, coś wywracało, przewrócone krzesło - oczywiste odgłosy domowego konfliktu.
"Mart i Mag się tłuką?" zasugerował pan Cassidy. "Nie wiedziałem, że oni sobie na to pozwalają. Mam tam pobiec i zobaczyć, czy nie potrzebują sekundanta?"
Jedno z oczu pani Cassidy lśniło jak diament. Drugie pobłyskowało co najmniej jak fajans.
"O nie!" rzekła, cicho i jakby od niechcenia, w typowo kobiecy sposób. "Ciekawa jestem czy - ciekawa jestem... Czekaj, Jack, pójdę i sprawdzę."
Pobiegła w górę po schodach. Kiedy znalazła się na półpiętrze, z kuchennych drzwi swego mieszkania wypadła pani Fink.
"Och, Maggie", wyrzuciła z siebie pełnym zachwytu szeptem pani Cassidy, "Czy on? Och, czy on?"
Pani Fink podbiegła i położyła twarz na ramieniu przyjaciółki, szlochając rozpaczliwie.
Pani Cassidy wzięła twarz Maggie w dłonie i uniosła ją delikatnie. Twarz była pełna łez, zaczerwieniona i rozgrzana, ale jej aksamitna, różowo-biała, ładnie piegowana powierzchnia pozbawiona była zadrapań, sińców, nienaruszona bezduszną pięścią pana Finka.
"Powiedz mi, Maggie," błagała Mame, "albo ja tam wejdę i sama się dowiem. Co to było? Zrobił ci krzywdę - co on ci zrobił?"
Twarz po Fink w rozpaczy skryła się na piersi przyjaciółki.
"Na Boga, nie otwieraj tych drzwi, Mame!" szlochała. "I nigdy nie mów nikomu - utrzymaj sekret! On - on w ogóle mnie nie dotknął - i on - o matko - on robi - on robi pranie!"
* * * * *
Wszelkie prawa zastrzeżone, ale ew. publikowanie dozwolone, o ile podane zostanie nazwisko tłumacza - Piotr Obmiński (najlepiej wraz z jego przesławną ksywą - triarius, oraz adresem tego bloga - http://bez-owijania.blogspot.com.
* * * * *
O. Henry (William Sydney Porter)
Tragedia w Harlemie
tłumaczenie Piotr "Triarius" Obmiński
* * *
Harlem.
Pani Fink wpadła do mieszkania pani Cassidy piętro niżej.
"Nie cudo?" powiedziała pani Cassidy.
Dumnie odwróciła twarz, tak aby jej przyjaciółka, pani Fink, zobaczyła. Jedno oko niemal zamknięte, z ogromnym zielono-fioletowym sińcem wokół. Warga rozcięta i nieco krwawi, a do tego czerwone ślady palcó po obu stronach szyi.
"Mojemu mężowi nawet by do głowy nie przyszło zrobić mi coś takiego", rzekła pani Fink, ukrywając zazdrość.
"Nie chciałabym mężczyzny", oświadczyła pani Cassidy, "który by mnie nie pobił przynajmniej raz w tygodniu. Pokazuje, że mu na tobie zależy. Mówię ci, ta ostatnia dawka, co mi ją Jack zaaplikował, nie była homeopatyczna! Wciąż widzę gwiazdy. Ale będzie najsłodszym facetem w mieście przez resztę tygodnia, żeby mi to wynagrodzić. To oko oznacza co najmniej bilet do teatru i jedwabna bluzka."
"Mam nadzieję", odparła pani Fink z udawanym współczuciem, "że pan Fink jest zbyt dużym gentlemanem, żeby na mnie kiedykolwiek podnieść rękę."
"E tam, Maggie!" roześmiała się pani Cassidy, robiąc sobie jednocześnie okład z hamamelisu, "po prostu jeseś zazdrosna. Twój stary jest zbyt sztywny i zbyt powolny, żeby ci kiedyś przyłożyć. Kiedy przyjdzie do domu, tylko siedzi i rozwija formę za pomocą gazety - czy tak nie jest?"
"Pan Fink rzeczywiście przegląda gazetę, kiedy przychodzi do domu", oznajmiła pani Fink potrząsając głową, "ale na pewno nigdy dla swojej rozrywki nie robi ze mnie jakiegoś Steve'a O'Donnella - to pewne!"
Pani Cassidy zaśmiała się z zadowoleniem, śmiechem szczęśliwej matrony, o którą ktoś się należycie troszczy. Niczym Kornelia prezentująca swe klejnoty, obciągnęła kołnierz swego kimona i odsłoniła jeszcze jeden cenny siniak, brązowy, o brzegach oliwkowych i pomarańczowych - siniak już niemal zagojony, ale wciąż hołubiony w pamięci.
Pani Fink poddała się. Oficjalny dotąd wyraz jej oczu zmiękł i przerodził się w zazdrosny podziw. Ona i pani Cassidy były koleżankami z fabryki tekturowych pudełek na przesmieściu, zanim wyszły, rok temu, za mąż. Teraz ona i jej mąż zajmowali mieszkanie ponad tym, w którym mieszkała Mame i jej mąż. Dlatego nie mogła przez Mame udawać wielkiej pani.
"To nie boli, jak on cię wali?" spytała pani Fink zaciekawiona.
"Boli!" - pani Cassidy wydała sopranem okrzyk zachwytu. "Wiesz, tak ci powiem - zawalił się kiedyś na ciebie ceglany dom? No to to jest właśnie takie uczucie. Całkiem jakby cię wygrzebywali spod ruin. Jack ma lewą, która jest warta dwa poranki w kinie i nową parę oxfordów! A jego prawa! Trzeba wyprawy na Coney Island i sześciu par jedwabnych ażurowych pończoch, żeby to wyrównać!"
"Ale za co on cię bije?" dociekała pani Fink szeroko rozwierając oczy.
"Głupia!" rzekła wyrozumiale pani Cassidy. "No, ponieważ jest pijany. Na ogół to jest w soboty wieczorem."
"Ale jaki mu dajesz powód?" naciskała spragniona wiedzy przyjaciółka.
"Cóż, czy za niego nie wyszłam? Jack wchodzi zalany, a ja tam jestem, nie? Kogo innego miałby prawo bić? Chciałabym go raz dorwać bijącego kogoś innego! Czasem dlatego, że kolacja nie jest gotowa, czasem dlatego, że jest. Jack specjalnie się powodami nie przejmuje. Po prostu zabawia się aż do kiedy sobie przypomni, że jest żonaty, a wtedy rusza do domu i daje mi wciry. Na sobotni wieczór po prostu odsuwam z drogi meble o ostrych krawędziach, żebym sobie głowy nie rozcięła, kiedy zacznie. On ma taki lewy zamachowy, że aż tobą wstrząsa! Czasem daję się wyliczyć w pierwszej rundzie, ale kiedy mam ochotę dobrze się w tygodniu zabawić, albo chcę paru nowych szmatek, wstaję żeby dostać więcej. Tak właśnie zrobiłam poprzedniego wieczora. Jack wie, że od miesiąca chcę dostać czarną bluzkę z guziczkami z przodu, i nie sądziłam, by jedno podbite oko mogło ją załatwić. Mówię ci Mag, założę się z tobą o lody, że dzisiaj wieczorem ją przyniesie."
Pani Fink zamyśliła się.
"Mój Mart," rzekła, "nigdy mnie nawet nie uderzył. Jest całkiem tak, jak mówisz, Mame. Przychodzi naburmuszony i słowa nie powie. Nigdy mnie nigdzie nie zabiera. W domu cały czas siedzi w fotelu. Kupuje mi róże rzeczy, ale wygląda wtedy tak ponuro, że całkiem mnie to nie cieszy."
Pani. Cassidy objęła przyjaciółkę ramieniem. "Biedactwo!", rzekła. "Ale nie każdy może mieć takiego męża, jak Jack. Nie byłoby nieudanych małżeństw, gdyby oni wszyscy byli tacy, jak on. Te niezadowolone żony, o których się słyszy - czego one potrzebują, to mąż, który by przyszedł do domu i nieco je przetrzepał. To by im dało nieco chęci do życia. Czego ja potrzebuję, to władczy mężczyzna, który cię maltretuje, kiedy jest pijany, i ściska, kiedy nie jest. Boże chroń mnie przed takim, który nie ma ikry robić żadną z tych rzeczy!"
Pani Fink westchnęła.
Nagle przedpokój wypełnił się hałasem. Drzwi otworzyły się gwałtownie, kopnięte przez pana Cassidy. Ręce miał zajęte pakunkami. Mame podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Jej zdrowe oko lśniło taką miłością, jak oko Maoryskiej panny, kiedy odzyskuje przytomność w chacie zatotnika, który ją był ogłuszył i do tej chaty zaciągnął.
"Halo staruszko!" wołał pan Cassidy. Upuścił swe pakunki i uniósł żonę do góry w potężnym uścisku. "Mam bilety do cyrku Barnuma i Baileya, a jeśli zerwszesz sznurek na jednym z tych pakunków, chyba znajdziesz tę jedwabną bluzkę - ach, dobry wieczór pani Fink! Nie zauważyłem pani z początku. Jak się ma stary Mart?"
"Ma się bardzo dobrze, panie Cassidy - dziekuję," odparła pani Fink. "Będę musiała już iść. Mart wkrótce będzie w domu na kolację. Jutro przyniosę ci ten wykrój, który chciałaś, Mame."
Pani Fink weszła na górę do swego mieszkania i nieco się popłakała. Był to bezsensowny płacz, ten rodzaj płaczu, który zna tylko kobieta, płacz bez konkretnej przyczyny, całkiem absurdalny płacz, najszybciej przemijający i najbardziej pozbawiony nadziei płacz w całym repertuarze smutku. Czemu Martin nigdy jej nie przywalił? Był tak samo duży i silny, jak Jack Cassidy. Czy wcale mu na niej nie zależało? Nigdy się nie kłócił, przychodził do domu i tylko siedział, milczący, ponury, bezczynny. Nieźle dbał o dom, ale ignorował to, co nadaje życiu smak.
Statek marzeń pana Finka zawinął do portu. Jego kapitan zadowalał się śliwkowym puddingiem i swoim hamakiem. Gdybyż czasem zechciał zachować się jak pirat, lub choćby tupnąć nogą na międzypokładzie! A ona zamierzała tak przyjemnie żeglować, zawijając do wszystkich portów na Wyspach Przyjemności! Teraz jednak, by urozmaicić metafory, była gotowa rzucić ręcznik, wyczerpana, bez ani jednego zadrapania, którym by się mogła pochwalić po tych wszystkich ślamazarnych rundach ze swym sparringpartnerem. Przez chwilę niemal nienawidziła Mame - Mame, z jej ranami i sińcami, jej salwami prezentów i pocałunków, jej burzliwym rejsem z walecznym, brutalnym, kochającym partnerem.
Pan Fink przyszedł do domu o siódmej. Przesiąknięty był przekleństwem udomowienia. Poza drzwi swego przytulnego domostwa nie miał ochoty wyruszać. Był człowiekiem, któremu udało się złapać tramwaj, anakondą, która połknęła swą zdobycz, drzewem, które leżało tam, gdzie padło.
"Smakowała kolacja, Mart?" spytała pani Fink, która się nad nią namęczyła.
"Yy... T-t-a," mruknął pan Fink.
Po kolacji zabrał swoje gazety, by je czytać. Siedział w skarpetkach.
Powstań, o jakiś nowy Dante, i wyśpiewaj mi odpowiedni zakątek piekła dla człowieka, który zasiadał w domu w skarpetkach! Siostry Cierpliwości, które z powodu pokrewieństwa czy obowiązku znosiły takie coś w postaci jedwabiu, zwykłej bawełny, bawełnianej plecionki z Lile, albo wełny - czy to nowe canto nie jest potrzebne?
Następnego dnia było Święto Pracy. Zajęcia pani Cassidy i pani Fink ustały na czas jednej wędrówki słońca po nieboskłonie. Praca, triumfująca, będzie paradowała i rozrywała się na inne sposoby.
Pani Fink wcześnie zabrała do siebie na dół wykrój pani Cassidy. Mame miała na sobie swoją nową jedwabną bluzkę. Nawet jej podbite oko potrafiło promieniować świąteczny blask. Jack był owocnie skruszony i planowany został uroczy dzień, pełen parków, pikników i Pilznera.
Rosnąca, pełna oburzenia zazdrość dręczyła panią Fink, kiedy ta wróciła do swego mieszkanka piętro wyżej. O, szczęśliwa Mame, ze swymi siniakami i szybko po nich nadchodzącym balsamem! Ale czy Mame musi mieć monopol na sczęście? Z pewnością Martin Fink jest tak samo dobry, jak Jack Cassidy. Czy jego żona zawsze musi chodzić nieobrobiona i nieupieszczona? Nagła, błyskotliwa, bez tchu idea naszła panią Fink. Pokaże Mame, że są i inni mężowie, tak samo potrafiący używać pięści, a potem może także być równie czuli, jak jakiś Jack!
Święto, jak się zapowiadało, miało być tylko formalnością dla państwa Fink. Pani Fink miała w kuchni balie wypełnione praniem z dwóch tygodni, które moczyło się przez noc. Pan Fink siedział ze swymi przybranymi w skarpetki stopami i czytał gazetę. W ten sposób miało upłynąć Święto Pracy.
Zawiść wezbrała w sercu pani Fink, a jeszcze wyżej wezbrało jej śmiałe zdecydowanie. Jeśli jej mąż nie ma ochoty jej uderzyć - jeśli nie raczy w ten sposób udowodnić swej męskości, swojej władzy i swego zainteresowania małżeńskimi sprawami, trzeba go zmusić, by sprostał swym obowiązkom!
Pan Fink zapalił swą fajkę i spokojnie pocierał kostkę odzianym w skarpetkę dużym palcem drugiej stopy. W swym małżeńskim stanie spoczywał niczym bryła czystego baraniego tłuszczu w puddingu. Było to prozaiczne Elizjum - siedzieć sobie wygodnie, obejmując per procura cały świat za pomocą druku, pośród żoninego plusku mydlin i miłego zapachu potraw ze śniadania, które odeszło, oraz z obiadu, który miał nadejść. Wiele idei było dlań odległych, ale najodleglejszą była myśl o biciu swej żony.
Pani Fink odkręciła gorącą wodę i włożyła tarkę do mydlin. Z mieszkania pod spodem dobiegał wesoły śmiech pani Cassidy. Brzmiał jak szyderstwo, jak rzucanie własnego szczęścia w twarz niemaltretowanej małżonki powyżej. Ale oto nadeszła chwila pani Fink.
Nagle niczym furia obróciła się do czytającego męża.
"Ty leniwy nierobie!" krzyknęła, "ja tu sobie muszę ręce urabiać piorąc i harując na takie coś jak ty? Jesteś mężczyzną, czy tylko pałętającym się po kuchni psem?"
Pan Fink wypuścił gazetę, zaskoczony tak, że znieruchomiał. Obawiała się, że nie uderzy - że prowokacja była niewystarczająca. Skoczyła na niego i gwałtownie uderzyła go w twarz pięścią. Momentalnie poczuła dreszcz miłości do niego, jakiego nie czuła od dawna. O, teraz musi poczuć ciężar jego ręki - żeby po prostu pokazać, że mu zależy - żeby po prostu pokazać, że mu zależy!
Pan Fink zerwał się na równe nogi - Maggie ponownie trafiła go w szczękę szerokim swingiem z drugiej ręki. Zamknęła oczy w tym rozkosznym momencie, zanim spadną jego ciosy - wyszeptała do siebie jego imię - nachyliła się, oczekując szoku, spragniona go.
W mieszaniu poniżej, pan Cassidy, z twarzą zawstydzoną i pełną skruchy, pudrował oko Mame przed wspólnym wyjściem na miasto. Z mieszkania powyżej dobiegł ich podniesiony kobiecy głos, odgłosy jakichś uderzeń, coś się przesuwało, coś wywracało, przewrócone krzesło - oczywiste odgłosy domowego konfliktu.
"Mart i Mag się tłuką?" zasugerował pan Cassidy. "Nie wiedziałem, że oni sobie na to pozwalają. Mam tam pobiec i zobaczyć, czy nie potrzebują sekundanta?"
Jedno z oczu pani Cassidy lśniło jak diament. Drugie pobłyskowało co najmniej jak fajans.
"O nie!" rzekła, cicho i jakby od niechcenia, w typowo kobiecy sposób. "Ciekawa jestem czy - ciekawa jestem... Czekaj, Jack, pójdę i sprawdzę."
Pobiegła w górę po schodach. Kiedy znalazła się na półpiętrze, z kuchennych drzwi swego mieszkania wypadła pani Fink.
"Och, Maggie", wyrzuciła z siebie pełnym zachwytu szeptem pani Cassidy, "Czy on? Och, czy on?"
Pani Fink podbiegła i położyła twarz na ramieniu przyjaciółki, szlochając rozpaczliwie.
Pani Cassidy wzięła twarz Maggie w dłonie i uniosła ją delikatnie. Twarz była pełna łez, zaczerwieniona i rozgrzana, ale jej aksamitna, różowo-biała, ładnie piegowana powierzchnia pozbawiona była zadrapań, sińców, nienaruszona bezduszną pięścią pana Finka.
"Powiedz mi, Maggie," błagała Mame, "albo ja tam wejdę i sama się dowiem. Co to było? Zrobił ci krzywdę - co on ci zrobił?"
Twarz po Fink w rozpaczy skryła się na piersi przyjaciółki.
"Na Boga, nie otwieraj tych drzwi, Mame!" szlochała. "I nigdy nie mów nikomu - utrzymaj sekret! On - on w ogóle mnie nie dotknął - i on - o matko - on robi - on robi pranie!"
* * * * *
słowa kluczowe:
Harlem Tragedy,
klasyka literatury,
kultura narodowa,
literatura,
O. Henry,
życie małżeńskie
Subskrybuj:
Posty (Atom)