czwartek, kwietnia 10, 2008

Pieniądz, prasa, demokracja (czyli nowy kawałek Spenglera)

Oto fragment - moim zdaniem b. interesujący i nawet w pewnym sensie b. aktualny - z mojego największego faworyta, Oswalda Spenglera. ("Interesujący" o tyle, że daje się w miarę dobrze zrozumieć wyrwany z całości, ponieważ CAŁA ta książka jest interesująca, i więcej! Największy problem z tymi moimi tłumaczeniami jest taki, żeby wybrać coś, co da się w miarę zrozumieć wyrwane z kontekstu.)

To moje tłumaczenie (z angielskiego autoryzowanego przekładu) jest dość miejscami luźne i nie pretenduje do filologicznej ścisłości, ale merytorycznie jest oczywiście maksymalnie wierne. Podzieliłem też ten fragment na mniejsze akapity aby zwiększyć czytelność na ekranie. Wszystkie przypisy, gdzie nie jest podane inaczej, są moje własne.

Chodzi tu o czasy rozpoczynające się od tego, co w naszej europejskiej historii określa się mianem Oświecenia.


Wtedy i od tego momentu zaczyna oddziaływać jeszcze inny element, który nie występował w konfliktach Frondy(1) (łącznie z angielską rewolucją(2)), który w każdej Cywilizacji(3) odnajdujemy pod innymi pogardliwymi nazwami - motłoch, dregs, canaille, mob, Pöbel - jednak zawsze z tymi samymi potężnymi konotacjami. W wielkich miastach, które teraz jako jedyne wypowiadają decydujące słowa - reszta kraju może teraz co najwyżej przyjąć lub odrzucić fakty dokonane, jak czego dowodzi nasz osiemnasty wiek(4) - cała masa wykorzenionych elementów ludności stoi poza wszelkimi społecznymi więziami.

Nie czują się oni związani ani z którymś ze stanów, ani z klasą związaną z wykonywanym zawodem, ani nawet z prawdziwą klasą pracującą, choć są zmuszeni do pracy. Elementy ściągnięte ze wszystkich klas i życiowych sytuacji należą do niego instynktownie - wykorzenione chłopstwo, literaci, zrujnowani biznesmeni, oraz przede wszystkim (jak to wiek Catyliny ukazuje z przerażającą wyrazistością) wykolejona szlachta. Ich siła znacznie przekracza ich liczbę, ponieważ zawsze są na miejscu, zawsze gotowi w momencie wielkich decyzji, gotowi na wszystko, pozbawieni wszelkiego szacunku dla porządku, choćby tylko porządku rewolucyjnej partii.

To z ich powodu wydarzenia nabierają destrukcyjnej siły odróżniającej francuską rewolucję od angielskiej i okres drugich tyranów od pierwszych(5). Burżuazja patrzy na te masy z niepokojem, defensywnie, oraz stara się od nich odseparować - to właśnie defensywnemu aktowi tego rodzaju z 13 Vendémiaire zawdzięcza swoje wyniesienie Napoleon. Jednak pod presją faktów ta przegroda nie wytrzymuje. Za każdym razem, gdy burżuazja rzuca na wagę przeciw starszym stanom swą wątłą wagę i agresywność - wątłą pod względem względnej liczebności i wątłą z powodu tego, że wewnętrzna spójność w każdym momencie jest zagrożona - ta masa wciskała się w jej szeregi, wychodziła na czoło, udzielała większości energii dającej zwycięstwo, i bardzo często potrafiła zabezpieczyć zdobytą pozycję dla siebie - nierzadko przy dalszym idealistycznym poparciu wykształconych, którzy zostali intelektualnie zafascynowani, albo materialnym wsparciu sił finansowych, starających się odwrócić niebezpieczeństwo od siebie w kierunku szlachty i kleru.

Jest jeszcze inny aspekt, który w tej epoce uzyskuje znaczenie - po raz pierwszy abstrakcyjne prawdy starają się interweniować w świecie faktów. [ _ _ _ ]

Mimo wszystko, historyczna rola wielkich koncepcji danej Cywilizacji jest całkiem inna od tego, co prezentowały one w umysłach ideologów, którzy je stworzyli. Efekt prawdy(6) jest zawsze całkiem inny od jej tendencji. W świecie faktów prawdy są jedynie środkami, skutecznymi o tyle, o ile dominują umysły i w ten sposób określają działania. Ich historyczne znaczenie nie jest określone tym, czy są głębokie, prawidłowe, czy choćby logiczne, a jedynie przez to, czy przemawiają. Widzimy to w określeniu "szlagwort" ("catchword", "Schlagwort"). To co niektóre symbole, żywo odczuwane, oznaczają dla religii młodej Kultury - Grób Chrystusa dla krzyżowca, substancja Chrystusa w czasach soboru nicejskiego - to samo dwa czy trzy dźwięki sugestywnych słów oznaczają dla każdej rewolucji w epoce Cywilizacji.

Tylko te szlagworty są faktami - reszta filozoficznych czy socjologicznych systemów, z których się wzięły, nie ma znaczenia w historii. Jednak jako szlagworty mają one przez około dwa stulecia pierwszorzędną siłę, większą nawet od pulsowania krwi, która petryfikującym świecie rozległych miast zaczyna martwieć.

Jednak zmysł krytyczny to tylko jedna z dwóch tendencji wyłaniających się spośród chaotycznej masy nie-stanu. Wraz z abstrakcyjnymi ideami, abstrakcyjny pieniądz - pieniądz oddzielone od pierwotnych wartości ziemi i kraju (poza wielkimi miastami)(7), wraz z działalnością banków, pojawia się jako siła polityczna. Te dwie rzeczy są ściśle pokrewne i nierozdzielne - dawna opozycja pomiędzy księdzem i szlachcicem trwa, równie ostra jak zawsze, w burżuazyjnej atmosferze i miejskim otoczeniu.

Z tych dwóch rzeczy, co więcej, to pieniądz, będący czystym faktem, ujawnia się jako bezwarunkowo wyższy w stosunku do idealnych prawd, które, w kategoriach świata faktów, istnieją jedynie jako szlagworty, jako środki. Jeśli przez "demokrację" określamy formę, którą trzeci stan pragnie nadać całemu publicznemu życiu, trzeba stwierdzić, że demokracja i plutokracja to ta sama rzecz w dwóch aspektach - pragnienia i rzeczywistości, teorii i praktyki, wiedzy i działania.

Jest tragiczną komedią desperackiej walki wszystkich naprawiaczy świata i nauczycieli wolności przeciw pieniądzowi, że ipso facto pomagają oni mu działać skuteczniej. Szacunek dla wielkiej liczby - wyrażony w zasadach równości wszystkich, praw naturalnych, oraz powszechnego głosowania - jest tak samo klasowym ideałem ludzi pozbawionych klasy(8), jak wolność wyrażania opinii (a szczególnie wolność prasy). To są ideały, ale rzeczywistość wolności opinii publicznej zawiera przygotowywanie opinii, które kosztuje pieniądze. Tak więc wolność prasy pociąga za sobą kwestię posiadania prasy, co z kolei jest sprawą pieniędzy.

Wraz z powszechnym głosowaniem pojawia się walka o głosy, w którym ten kto płaci kobziarza, decyduje do będzie grane. Reprezentanci ideałów patrzą jedynie na jedną stronę, podczas gdy reprezentanci pieniądza działają na drugiej. Ideały liberalizmu i socjalizmu są wprawiane w skuteczny ruch jedynie przez pieniądze. To ekwici, partia wielkiego kapitału, uczynili ludowy ruch Tyberiusza Gracchusa w ogóle możliwym, a kiedy ta część reform, która była dla nich korzystna, została przeprowadzona, wycofali się i ruch upadł.

Cezar i Crassus finansowali ruch Catyliny, kierując go przeciw partii senatorskiej, zamiast przeciw własności. W Anglii znaczący polityk już w roku 1700 wyraził to jako: "na giełdzie handluje się zarówno głosami jak i akcjami, cena zaś głosu jest równie dobrze znana, jak cena akra ziemi".

Kiedy wieści o Waterloo osiągnęły Paryż, cena francuskich akcji rządowych wzrosła(9) - jakobini zniszczyli dawne zobowiązania wynikające z pochodzenia, emancypując w ten sposób pieniądz, teraz wystąpił on jako właściciel ziemski.(10) Nie ma ruchu proletariackiego, nawet komunistycznego, który by nie działał w interesie pieniądza, w kierunku wskazanym przez pieniądz, i przez czas dozwolony przez pieniądz. To zaś odbywa się podczas gdy idealiści wśród leaderów nie mają o tym fakcie najmniejszego pojęcia.(11)

Intelekt odrzuca, pieniądz kieruje - tak to przebiega w każdym ostatnim akcie dramatu Kultury, kiedy megalopolis stało się panem całej reszty. I intelekt w zasadzie nie ma powodu do narzekań. W końcu naprawdę odniósł swoje zwycięstwo - konkretnie w swej własnej domenie prawd, domenie książek i ideałów nie z tego świata. Jego idee stały się czczonymi świętościami z nadejściem Cywilizacji. Jednak pieniądz zwycięża, dokładnie przez te same idee, w swojej sferze - która jest jedynie z tego świata.


(1) U Spenglera "Fronda" to nie tylko ta oryginalna siedemnastowieczna francuska, ale wszelkie podobnego typu zjawiska w "analogicznych" okresach wszystkich Kultur. W innych europejskich krajach, jak Anglia czy Cesarstwo, też wedle Spenglera były w tym samym mniej więcej czasie "Frondy", oparte na podobnych mechanizmach i angażujące "te same" klasy społeczne, choć różnie zakończone.

(2) Lata 1640-1660.

(3) Cywilizacja to w terminologii Spenglera późna, nieorganiczna i zasadniczo schyłkowa faza, przychodząca po Kulturze.


(4) [_ _ _] Jest materialistycznym nonsensem mówienie w taki sposób o ekonomicznych przyczynach rewolucji. Nawet chłopstwu powodziło się lepiej, niż w większości innych krajów, a w każdym razie nie wśród niego się to zaczęło. Katastrofa rozpoczęła się wśród ludzi wykształconych wszystkich klas - wśród arystokracji i wysokich duchownych nawet wcześniej, niż wśród wysokiej burżuazji, ponieważ pierwsze Zgromadzenie Notabli (1787) ujawniło możliwość radykalnego przekształcenia formy rządu zgodnie z klasowymi pragnieniami. (przypis Spenglera)

(5) Bezpośrednio odnosi się to do Kultury "apollińskiej" czyli grecko-rzymskiej, ale ma odpowiedniki we wszystkich innych Kulturach, łącznie z naszą. Pierwsi tyrani to u Greków i Rzymian ok. roku 500 przed Chrystusem, poprzedzali rządy oligarchii. Drudzy to faceci w rodzaju Alkibiadesa, Lysandra, Dionysiosa I czy Agathoklesa, lata mniej więcej 450-350 przed Chrystusem. W naszej Kulturze to by byli np. Robespierre, Napoleon, czy Wellington.

(6) "Prawda""] oznacza tu abstrakcyjną, wyrozumowaną, rzekomo wieczną i niezmienną "prawdę". W odróżnieniu od "faktów", które są jakie są i nie pretendują do absolutnej i wiecznej prawdziwości. To dość fenomenologiczne rozróżnienie, na którym poniekąd jest zbudowana książka Spenglera. Moim zdaniem bardzo celne i płodne rozróżnienie.

(7) W angielskiej wersji, którą tłumaczyłem to jest po prostu "values of the land", zaś land to ziemia, ale także kraj. Kraj zaś to m.in. przeciwieństwo wielkiego miasta. Więc to jest bardziej skomplikowane zdanie, niż się może wydawać, tym bardziej, jeśli nie zna się całości książki, jednak kiedy się zna, to ma głęboki sens.

(8) W sensie takim, jak marksistowski. Przynajmniej przede wszystkim. Inne konotacje to bonus.

(9) Z drugiej strony kanału, dobrze znany jest fakt, że fortuna Rothschildów ufundowana została na dramatycznej grze na zmiennych informacjach z frontu w Belgii.
(przypis Spenglera).

W drugiej fazie francusko-niemieckiej wojny w 1870-71, bankierzy we Frankfurcie przejęli udziały w długach upłynnionych przez francuski Rząd Obrony Narodowej. (przypis tłumacza książki z niemieckiego na angielski).

(10) Jednak nawet w czasie Terroru w środku Paryża kwitł przybytek Dr. Belhomme, gdzie członkowie najwyższej arystokracji jedli, pili i tańczyli całkiem poza niebezpieczeństwem, jak długo mogli płacić (przypis Spenglera, za G. Lenotrem, skądinąd też jednym z moich ulubieńców).

(11) Wielki ruch posługujący się szlagwortami Marksa nie poddał przedsiębiorcy władzy robotnika, tylko ich obu poddał władzy giełdy.
(przypis Spenglera).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 08, 2008

Biężączka odtylcowo-kassandryczna

Jak na faceta, który mało zajmuje się aktualnymi wydarzeniami - czyli czymś, co często, choć wcale nie zawsze słusznie, lekceważąco określa się mianem "biężączki" - piszę przedziwnie aktualne teksty. Jedyna naprawdę istotna różnica, którą ja dostrzegam jest taka, że podczas gdy ci wszyscy komentatorzy aktualności (z których wielu naprawdę szanuję i podziwiam, tylko po prostu ja tego nie potrafię, choćbym chciał) piszą PO fakcie, choćby w parę sekund po, to ja piszę PRZED. Czyli taka biężączka odtylcowa. I żeby na tym sprawa się kończyła, ale nie...

Już dawno dostrzegłem w sobie bowiem prorocze instynkty, w dodatku w stylu pięknej i tragicznej Kassandry, która widziała przyszłość, ale żeby jej się w głowie od tego talentu nie przewróciło - Grecy bowiem bali się panicznie zbytniego szczęścia czy sukcesu, stąd to trudne dla nas do zrozumenia pojęcie hybris - miała tak, że nikt nigdy w jej proroctwa nie wierzył. Co pewnie dałoby się częściowo wytłumaczyć tym, że te proroctwa były przeważnie mało optymistyczne, żeby nie powiedzieć, że bardzo często dotyczyły po prostu zagłady.

Ze mną może AŻ tak źle nie jest, bo zdarzyło mi się parę razy przewidzieć rzeczy, o których trudno powiedzieć, czy są złe czy też dobre, A NAWET rzeczy pozytywne. Jednak większość z nich pozytywna, czy choćby neutralna nie jest. Na przykład latem roku Pańskiego 2002 długo i pracowicie tłumaczyłem pewnemu szwedzkiemu młodzieńcowi o "prawicowych", jak na Szwecję, poglądach (narzeczonemu pewnej bliskiej mojej krewnej), że prawicowość to nie jest całkiem to, co my byśmy teraz - dzięki naszemu (przeklętemu) narodowemu "epistemologicznemu uprzywilejowaniu" - mogli sobie spokojnie określić jako lewica Platformy "Obywatelskiej".

Klarowałem temu młodemu człowiekowi o zagrożeniach wynikających z imigracji, z terroryzmu, ze strony Rosji i Iranu... Było też nieco o fatalnych skutkach różnych, chorych moim zdaniem, "równouprawnień" i "tolarencji", ale przede wszystkim było właśnie o terroryźmie, islamie, imigracji i naszym zachodnim braku jaj tudzież odwagi. No i co? Lato jeszcze się nie skończyło, a my mieliśmy 11 września i zamachy na WTC.

Teraz też. Napisałem parę dni temu o tym, jak będzie wyglądało życie w wielkich miastach naszego pięknego kraju w przypadku nieco większego kryzysu ekonomicznego, nie daj Boże... A może mimo wszystko jednak daj? W końcu w to szambo i beznadzieję idziemy coraz głębiej i głębiej, więc w końcu to musi... Się ten-tego, roz...

Więc w przypadku nieco większego kryzysu ekonomicznego, w połączeniu z poważnymi rozruchami czy po prostu wojną domową. Wspomniałem o tym, jak dziwnie zacznie wyglądać to życie w parę dni po przerwaniu dostawy prądu. Naszkicowałem w paru słowach dramat wielu rodzin, które po paru dniach głodowania skonsumują swego ukochanego pieska. Zanim uzbrojone w tłuczek do mięsa i nóż "Lazer Blade" pójdą się bić o białko, tłuszcze i węglowodany na najbliższe śmietnisko. Zaś bandyci będą hulać. I tak dalej.

A tak przy okazji - co mówił Oscar Wilde? Zawsze w końcu warto się nieco zabezpieczyć jakimś popularnym "gejem", a ten, choć dłuższe utwory pisał obrzydliwie pedalskie, to krótkie bonmociki miał niezłe. Więc, z tego co pamiętam, rzekł on kiedyś, że życie naśladuje sztukę. Gdybyż znał mój blog, mógłby powiedzieć coś jeszcze precyzyjniejszego i jeszcze bardziej przeraźliwie głębokiego. No ale nie miejmy pretensji, skoro bidaka nie dożył. Ja jednak mogę tego sławnego "geja" nieco poprawić - z pietyzmem i szacunkiem oczywiście, na jaki "geje" zawsze zasługują - i powiedzieć, że życie naśladuje blog triariusa. (I jego wykłady dla zachodniej "prawicy".)

No bo co akurat mamy? (Proszę całym zdaniem.) Mamy brak prądu w Szczecinie. (Bardzo dobra odpowiedź, brawo, siadaj.) Czyli znowu wykrakałem. W samo sedno, w samo bycze oko, w samo jądro gęstwiny. O czym proszę nikomu nie mówić, bo mnie jeszcze zamkną. Albo coś, możliwości jest teraz w końcu co niemiara.

Sceny w tym Szczecinie nie są jeszcze wprawdzie dantejskie, ale to trwa zaledwie kilkanaście godzin. Intelektualna ekstrapolacja na nieco dłuższy okres daje dokładnie to, co przewidywałem. Zaś skutki tego co teraz naprawdę jest - i to w obie strony - mogą być, i z pewnością będą, potężne.

Tuskoidom to raczej też nie pomoże, czyli na plusa, choć Polsce może zaszkodzić znacznie bardziej. Już zresztą red. Nowakowski - ten co to go sąd pracy uniewinnił z zarzutu współpracy z WSI - snuje w salonie24 przedziwne rozważania o białoruskich agentach, piłach łańcuchowych i zbieraczach złomu. Co ma być rodzimą wersją Al Kaidy. W dodatku ten Szczecin dziwnie blisko naszych największych i w dodatku zachodnich przyjaciół i protektorów w Unii... Nie mówiąc już nawet o pewnej hutnej i kontrowersyjnej nieco w polskim kontekście carycy, która stamtąd właśnie się wzięła.

Zapewne z kimś przedtem te swoje rewelacje red. Nowakowski skonsultował, na przykład z sądem pracy, i o coś mu chodzi. Nie tylko o sławę blogera. A więc naprawdę, proszę nie mówić Schetynom tego świata, że ja, wiedząc, iż jestem Kassandrą, piszę takie rzeczy. Żeby jeszcze ktoś się tym co piszę przejmował, wtedy byłbym jakąś łagodniejszą wersją Kassandry, ale tak? Kassandra Gran Turismo de Luxe, z turbosprężarką i darmowym odtwarzaczem CD. Porządny obywatel na moim miejscu zamilkłby na zawsze. Język by sobie wyrwał, monitor oblał kwasem, klawiaturę przepuścił przez niszczarkę...

Ale jest gorzej, niestety. Usłyszałem dziś, a właściwie przeczytałem na pewnym blogu, informację o tym, że kiedy tego prądu w Szczecinie zabrakło, lokalne władze zwróciły się do Urzędu Skarbowego o zezwolenie na sprzedaż chleba bez kas fiskalnych. Dla mnie to... Tego się nie da po prostu w ludzkim języku wyrazić. Między innymi jest to także i powód bym się poczuł jak mityczny Edyp, który to matkę niechcący przeleciał, tatkę utrupił, a potem uznał, że nie ma rady i trzeba sobie... (Można sobie o tym gdzieś poczytać, jak ktoś nie wie - ja nie tylko nie biężączka, ale i nie szkoła podstawowa.)

Wina jednak moja jest niezaprzeczona, beze mnie to by się przecież zdarzyć nie mogło. Zbyt absurdalne, zbyt schizofreniczne! Ale niestety, nie da się ukryć - parę tygodni temu napisałem cały cykl na temat tego, że nasza cywilizacja weszła w fazę schizofrenii, która się niemal z dnia na dzień pogłębia. No i wykrakałem... Wszystko co powiem, wszystko co napiszę na blogu, sprawdzi się najdalej za dwa miesiące. Jeśli wyjątkowo paskudne, szkodliwe albo schizofreniczne, to szybciej. Błagam - zakażcie mi administracyjnie i pod karą dożywocia pisania. Inaczej naprawdę wkrótce będzie tragedia!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
P.S. Właśnie się dowiedziałem, że podobno urzednicy skarbówki mają strajkować pod koniec kwietnia. Jerum jerum! - a kto WTEDY wyda pozwolenie na sprzedaż chleba bez kas fiskalnych, gdyby się coś, nie daj Boże, stało? Na przykład gdyby jakiś słup się wywrócił od wiatru, jerum jerum!? Miliony ludzi mogą wtedy po prostu zemrzeć z głodu... Jak muchy, i to głodne.

W kamasze ich, tych urzędników! Reszta niech sobie strajkuje, ale bez nich przecież nijak nie przeżyjemy.

poniedziałek, kwietnia 07, 2008

Nieco synchronii, nieco schyłku, nieco Spenglera...

Koneczny jest faktycznie niezły, ale - sorry Artur! - sławną książkę Oswalda Spenglera nadal z pełnym przekonaniem uważam za szczytowe osiągnięcie intelektualne naszej cywilizacji i za taki akt samowiedzy, jakiego najprawdopodobniej nigdy nie było i nie będzie w ludzkiej historii. Tym bardziej symptomatyczny jest dla mnie fakt, iż w roku 1918 można było coś takiego wydać, a już w kilkadziesiąt lat później dzieło to jest przemilczane, niezrozumiane, zakłamane, cynicznie kastrowane...

Podczas gdy - czego się zresztą można było spodziewać, jeśli się na przykład zna tę właśnie książkę - dzieła o podobnej choćby głębi i przenikliwości nie tylko się już nie pojawiają, ale poziom intelektualnej debaty zdaje się z roku na rok spadać. Zaś sama "wolność słowa" - tak wciąż zajadle opiewana, jako podstawa wszystkiego co "demokratyczne", wzniosłe i postępowe, zanika w tempie, które daje się niemal zaobserwować nieuzbrojonym wzrokiem.

"Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera to książka bardzo obszerna i naprawdę trudna... (Oczywiście mówię o wersji pełnej i autentycznej, nie o tym skastrowanym kikucie, który się obecnie w Ojropie wydaje, zaznaczając pewne skróty, ale akurat tych najistotniejszych wcale nie, i nie mówiąc, że z tysiąca stron oryginału zrobiono coś koło 250.) Linki do jej pełnego wydania online, zarówno w niemieckim oryginale jak i w angielskim autoryzowanym tłumaczeniu, są na tym blogu, tam po prawej.

Jednak nie każdy potrafi to przeczytać i w pełni zrozumieć, a w każdym razie nie od razu. Dlatego też zdecydowałem się umieścić tutaj pewne dość moim zdaniem interesujące rzeczy z słynnych - i oczywiście wykastrowanych (w sensie USUNIĘTYCH) bez słowa przez obecnych stróżów politycznej poprawności - synchronicznych tabel znajdujących się na końcu pierwszego (z dwóch) tomu tego dzieła. Synchronicznych w tym sensie, że ukazują one odpowiadające sobie okresy, czyli stadia rozwoju (wzgl. schyłku), w różnych Kulturach/Cywilizacjach (to są u Spenglera b. konkretne i specyficzne pojęcia, różnica między którymi jest b. istotna).

W oryginale jest to kilka tabeli, ja przedstawię to w postaci zwykłego tekstu i tylko rzeczy najbardziej dla przeciętnego czytelnika tych moich treści interesujące. Oczywiście ogromnie zachęcam do przestudiowania dzieła Spenglera w całości! A jeśli nie całego dzieła, którego ja też w całości nie znam, to z pewnością książki o schyłku Zachodu.

A zatem, informacje ze słynnych spenglerowskich tabel, które odnoszą się w miarę bezpośrednio do naszej epoki...Polityka i życie społeczne

CYWILIZACJA

Ogół ludu, teraz zasadniczo o miejskim charakterze, roztapia się w pozbawioną formy masę. Megalopole (czyli ogromne miasta) i prowincje. Czwarty stan ("masy"), nieorganiczny, kosmopolityczny.

nasza cywilizacja - lata 1800-2000

XIX w. od Napoleona do I Wojny Światowej - system Wielkich Mocarstw, stałych armii, konstytucji.

XX w. przejście od konstytucji do nieformalnych wpływów jednostek. Wojny na wyniszczenie. Imperializm.

(Zwracam uwagę, że Spengler napisał tę książkę, z której to pochodzi przed rokiem 1918, zaś zmarł w roku 1936.)

teraz dla porównania "analogiczne" epoki w innych cywilizacjach...

egipska

1689 (1788)-1580. Okres Hyksosów. Najniższy upadek. Dyktatury obcych generałów (Chian).

Po 1600 decydujące zwycięstwo władców Teb.

grecko-rzymska ("apollińska" w terminologii Spenglera)

300-100. Polityczny hellenizm. Od Aleksandra do Hannibala i Scypiona królewska wszechmoc. od Cleomenesa II i C. Flaminiusa (220) do C. Mariusza radykalni demagodzy.

chińska

480-230 - okres "Rywalizujących Państw"; 288 - tytuł cesarski; imperialistyczni politycy w państwie Tsin; od 289 włączanie ostatnich państw do Imperium

---------------------------------------------------------------------

nasza cywilizacja 2000-2100

...

grecko-rzymska

Cezar, Tyberiusz

---------------------------------------------------------------------

życie duchowe

"ZIMA"


Oto poszczególne fazy...

a. Materialistyczny światopogląd. Kult nauki, użyteczności i dobrobytu.

Bentham, Comte, Darwin, Spencer (duchowy ojciec Korwina!), Stirner, Marks, Fauerbach

grecko/rzymska: cynicy, ostatni sofiści (Pyrrhon)

islamska: sekty komunistyczne, ateistyczne, epikurejskie w rodzaju "Bractwa Szczerości"

(w istocie u Spenglera cywilizacja islamska nie istnieje, bo jest to dla niego swego rodzaju protestantyzm cywilizacji "magiańskiej", ale tutaj daje się to określenie zastosować)

b. Ideały etyczno-społeczne, epoka "niematematycznej filozofii", sceptycyzm

Schopenhauer, Nietsche, Socjalizm, Anarchizm, Hebbel, Wagner, Ibsen

grecko/rzymska: hellenizm, Epikur, Zenon

c. Wewnętrzne dopełnienie świata form matematycznych, myśl konkludująca (domyślnie: rozwój świata form danej Kultury).

Gauss, Cauchy, Riemann

grecko/rzymska: Euklides, Archimedes

d. Degradacja abstrakcyjnego myślenia do profesjonalnej, akademickiej filozofii. Literatura o typie kompendiów.

Kantyści, "Logicy" i "Psychologowie"

grecko/rzymska: Akademia, perypatetycy, stoicy, epikurejczycy

e. Rozprzestrzenianie się schyłkowego widzenia świata (w kategoriach zrozumiałych jeśli się zna omawianą tu książkę, tego się tutaj krótko nie da niestety wyjaśnić)

Etyczny socjalizm (czyli typowe jedynie dla naszej cywilizacji w jej późnym okresie, przekonanie,że "świat będzie lepszy, jeśli ludzie zaczną wyznawać i praktykować moje poglądy"; oczywiście w tym znaczeniu socjalistami są także np. liberałowie, i w ogóle mało kto nie jest dzisiaj etycznym socjalistą, co zresztą Spengler sam wyraźnie stwierdza)

indyjska: indyjski buddyzm

grecko/rzymska: hellenistyczno-rzymski stoicyzm

islamska: praktyczny fatalizm (po roku 1000)

---------------------------------------------------------------------

SZTUKA, ARCHITEKTURA, RZEMIOSŁO

CYWILIZACJA


Sztuka bez wewnętrznej formy. Wielkomiejska sztuka traktowana jako coś zwyczajnego: luksus, sport, podniecanie nerwów, szybko się zmieniające mody w sztuce (odrodzenia, arbitralne odkrycia, zapożyczenia).

a. "Sztuka nowoczesna". "Problemy sztuki". Próby portretowania lub podniecania wielkomiejskiej świadomości. Transformacja muzyki, architektury i malarstwa w jedynie rzemiosła.

nasza cywilizacja - 1900-2000

(m.in.) impresjonizm, amerykańska architektura

egipska: okres Hyksosów, sztuka zachowana na Krecie (czyli prowincjonalna wersja sztuki egipskiej)

grecko-rzymska: hellenizm, Pergamon (teatralność), style malarskie (werystyczny, dziwaczny, subiektywny), architektura mająca imponować w miastach diadochów

b. Koniec rozwoju form. Bezsensowna, pusta, sztuczna i pretensjonalna architektura i ornamentyka. Imitowanie form archaicznych i egzotycznych motywów

nasza cywilizacja po 2000

...


egipska: sztuka Knossos i Tel Amarny, kolosy Memnona

grecko-rzymska: piętrzenie bez rozróżnienia wszystkich trzech porządków, fora, teatry (Koloseum), łuki triumfalne

islamska: sztuka Seldżuków, sztuka okresu wypraw krzyżowych

c. Finał. Formowanie się stałego repertuaru form. Imperialne monumenty mające działać za pomocą materiału i ogromu. Prowincjonalne rzemiosło

nasza cywilizacja

...

egipska: ogromne budowle w Luksorze, Karnaku i Abydos, drobne figurki, tkaniny, broń

grecko-rzymska: Trajan do Aureliana, gigantyczne fora, kolumnady, łuki triumfalne, rzymska sztuka prowincjonalna

islamska: okres mongolski (od 1250), gigantyczne budynki m.in. w Indiach, orientalne rzemiosło (dywany, broń, sprzęty)


No i to by było na tyle, może ktoś coś z tego zrozumie, może ktoś dojdzie do jakichś interesujących wniosków, może go to zachęci do bliższego zainteresowania się Spenglerem... Naprawdę wiem, że tak spraparowane i wyrwane z kontekstu, te wszystkie dane mogą byś niestrawne, albo prawie. Ale zrobiłem co mogłem. Naprawdę wierzę, że więcej jest sensu w takich próbach, nawet jeśli będą tylko w małej części udane, niż w sileniu się na pisaniu jakichś wielkich własnych rewelacji, jeśli akurat nic naprawdę głębokiego nie przychodzi mi do głowy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, kwietnia 02, 2008

Czy my się nieco nie oszukujemy kochane ludzie?

Sporo dzisiaj w sieci niezłych tekstów wyrażających różne formy i nasilenia moralnego kaca po tym, czego dokonali demokratycznie wybrani przedstawiciele nas, czyli suwerennego narodu. Niektóre z nich zawierają zaś nawet wątki optymistyczne - mówi się w nich, że Unia nie jest wieczna, że już widać na niej rysy i wszystko tam zgrzyta, a my niedługo rozliczymy zdrajców i wskrzesimy Polskę. I takie tam.

Bardzo to wszystko fajne, a czytanie takich wypowiedzi zawsze mi nieco poprawia humor, który, jak wszyscy w tej chwili, poza kompletną swołoczą i/lub idiotami, mam dzisiaj marny. Jednak czy my się nieco nie oszukujemy tym optymizmem, kochane ludzie? Oto jest pytanie!

Zgoda, Unia nie jest wieczna, zapewne istnieć będzie znacznie krócej, niż większości z nas się wydaje. Tyle że mało kto się zastanawia nad tym, jak realnie będzie wyglądał jej zgon. A więc, stawiam tezę, iż aby się zaczął, potrzebny będzie naprawdę potężny kryzys, przede wszystkim gospodarczy. A wtedy co? Proszę sobie wyobrazić mieszkanie w wielkim mieście bez wywożenia śmieci - choćby przez tydzień. Plus z brakiem prądu, dostaw benzyny do stacji, stojącą komunikacją miejską... Sklepy nie mają żywności na sprzedaż. Rzerzucha z hodowli na balkonie zjedzona w ciągu dwóch dni, potem ew. rodzinny piesek...

Po czym zaczynają się odbywać dantejskie sceny przy śmietnikach, gdzie obywatele mordują drug druga w walce o odpadki. W końcu drug druga zaczyna, początkowo z ociąganiem, zjadać. No i z dnia na dzień nasila się działalność bandytów, plus różnych lewackich bojówek, pedalstwo sobie gwałci i rozlicza się z homofobami... I te rzeczy. Że wspomnę jeszcze działania różnych fałszywych proroków i prowokatorów, którzy się wtedy z całą pewnością uaktywnią. Jednego już wszyscy dobrze znamy - aż przebiera kopytkami do tej wzniosłej chwili, kiedy to wreszcie zaistnieje i wykona swoje zadanie w całej pełni.

Jedyna nadzieja, że może nie dożyje, jeśli Unia jeszcze parę lat pociąnie. Oby pociągnęła! My nie jesteśmy na jej rozkład przygotowani, proszę mi uwierzyć, mimo że to niszczy złoty sen, ale ten pan jest. Więc naprawdę lepiej by to się parę lat odwlekło. Będziemy chociaż mieli czas wyhodować rzerzuchę i kupić sobie większego psa.

W dodatku, kiedy unijna biurokracja i jej przydupasy uwidzą, co sie dzieje - a konkretnie, że mogą stracić władzę, przywileje a nawet gorzej, bo lud zacznie ich być może rozliczać - z całą pewnością będą się starali zaostrzć jeszcze cały kryzys. A możliwości im nie będzie brakować, o nie! Chodzić będzie oczywiście o to, by lud zaczął magna voce błagać o silną władzę. Rzuciłem tylko kilka szkicowych obrazków, ale taki kryzys od którego mogłaby się zawalić Unia, to naprawdę nie są żarty, więc nie mówmy sobie o tym tak lekko. Lepiej zacznijmy się do tego jakoś przygotowywać. Stanie z bronią u nogi, po prostu, bo wiele innych rzeczy na razie zrobić chyba nie możemy.

No i właśnie, mam jeszcze parę uwag na temat naszego własnego potencjału. Przysięgam, nie uważam się za żadnego bohatera, moja fizyczna odwaga jest taka sobie, w krajowej normie... Tym niemniej stało się więcej razy niż potrafiłbym sobie tak od razu przypomnieć naprzeciw uzbrojonego ZOMO, uzbrojonego LWP, naprzeciw luf kołowych wozów bojowych SKOT, czy po prostu czołgów. Słyszało się też parę razy strzały, nie wiem czy akurat była to wtedy ślepa amunicja w tych czołgowych lufach, czy też ostra, ale na szczęście w powietrze...

(Raczej to pierwsze, bo strzelanie ostrą w centrum Elbląga, i to pod górę akurat...) W każdym razie proszę mi uwierzyć, że taki wystrzał robi wrażenie. Głośny jest jak skurwysyn, no i naprawdę znaczać mógł wtedy cokolwiek, łącznie z masakrą w stylu węgierskim czy innym Placem Niebiańskiej Szczęśliwości. (Tyle, że w tym drugim przypadku bez telewizji.)

Zresztą sam ryk dziesięciu czołgów na jałowym biegu robi całkiem spore wrażenie. Tym bardziej jeśli pełno jest wokół dymów z granatów łazawiących, a sytuacja napięta, bo nikt nie wie czym to się skończy. A skończyć mogło się za każdym razem czymkolwiek, łącznie z wielotysięczną masakrą, jak nieraz w historii bywało. Tak to właśnie w moim osobistym przypadku wyglądało nie raz i nie dwa - i w Elblągu w roku 1970, gdzie szalałem po ulicy jako uczeń liceum, i w grudniu 1981, jak i nieco później. Wtedy to było dla pewnego gatunku ludzi dość normalne zachowanie, że człowiek szedł i, jakby nie było, ryzykował.

W końcu o zwykłym ubectwie, zwykłej milicji obywatelskiej, o realnej perspektywie szykan w pracy czy na uczelni, o możliwości spotkania nieznanych sprawców itd., itd., nawet tutaj nie wspominam. A zresztą, co tam czołgi! W późnych latach '70 naprawdę bywały dość niepozbawione napięcia sytuacje np. pod gdańskim pomnikiem Jana III Sobieskiego w późnojesienne wieczory 11 listopada. (3 maja to była sama słodycz, bo jasno i przyjemnie, ale ten listopad w deszczowy wieczór, kiedy sto kilkadziesiąt osób stoi całkowicie otoczone przez milicję i pies z kulawą nogą, poza nami i paroma setkami stróżów porządku, o niczym nie wie. A potem jeszcze trzeba dotrzeć do domu.)

W sumie wygląda, że dla ogromnej większości ludzi niepójście na pierwszego maja, albo na oszukańcze wybory, to było bohaterstwo ponad możliwości, natomiast całkiem sporo było ludzi, którzy znacznie większe sprawy traktowali po prostu jako swój obowiązek i nie przywiązywali do nich wielkiej wagi. A jak jest dzisiaj?

Przyznam zresztą, że wtedy ta łatwość chodzenia na różne demonstracje - które dzisiejszej prawicy, a nawet nie tylko prawicy, bo wszelkiej politycznie zaangażoanej młodzieży, dla której szczyt rewolucyjności to dziś pójście w czasie lekcji na demonstracjię pod ministerstwo pod opieką swych nauczycieli, by pokrzyczeć "Giertych do wora, wór do jeziora"... Co uważam za tak żałosne, nawet w kategoriach Che Guevary i Lenina, którzy nie są moimi ulubieńcami, że po prostu nie mam słów, by to wyrazić. Więc kiedyś wydawało mi się nieco przesądą, iż tak łatwo przychodzinam  ganiać się z milicją, a tak trudno nieco pomyśleć. Gdybym był wtedy wiedział, że przyjdzie czas, gdy będzie dokładnie odwrotnie! (Choć z tym dzisiejszym myśleniem, też powodów do orgazmu nie dostrzegam.)

No bo jak jest dzisiaj? Dzisiaj nikt na ulicę nie wyjdzie, prawda? Po pierwsze, jeśli coś mu się nie podoba w rządach platfusów, czy postkomuny, czy powiedzmy Unii Europejskiej, to sobie popisze na blogu i tyle. A po drugie, przecież bez pozwolenia odpowiedniego urzędu nie wolno zakłócać porządku, więc jak? No więc cóż dziwnego, że cała działalność patriotyczna, prawicowa, antykomusza, antyplatfusia, antyunijna - wszystko to polega jedynie na przerzucaniu się słowami na blogach i forach. Co z dnia na dzień można będzie zresztą ukrócić, bo śruba jest już przecież powoli przykręcana - na przykład przez czynienie z blogowisk przymusowego wersalu... Tylko mało kto raczy to zauważyć. Jak z reguły wszystkiego, co ma jakiekolwiek znaczenie, w odróżnieniu od pozorów i rzeczy całkiem bez znaczenia.

Polska prawica ma obecnie taką sytuację, że mamy tysiące generałów, ale żadnych żołnierzy. Generałowie przerzucają się genialnymi koncepcjami na blogach, ale wykonać ich nie ma komu. Nie ma nawet komu trenować zwykłą fizyczną odwagę, a przy okazji pokazać światu nasze istnienie i naszą determinację. W końcu wychodząc masowo od czasu do czasu na ulicę - tłumnie i nawet pomimo ew. administracyjnych zakazów - to akurat byśmy z pewnością osiągnęli.

W każdym razie, z tego co słyszałem, to 23 kwietnia 2008 r., o godz.12.00 pod pomnikiem Witosa na placu Trzech Krzyży w Warszawie będzie wiec w sprawie suwerenności narodu. Co, mówię o suwerenności, zostało ewidentnie zgwałcone przez "naszych" parlamentarzystów, o ojropejsach i ich przydupasach już nie wzpominająć. A więc, kto może (ja nie, bom daleko od Warszawy) niech idzie i demonstruje. Chyba że wszystkie te nasze patriotyczne blogowe pohukiwania nie są warte nawet funta kłaków. Czyli choćby tyle, co nasze, moje też, smętne w istocie demonstracje z lat '70 i '80. Które tak w końcu niewiele Polsce przyniosły w realu.

Zgoda, niewiele, ale to by zawsze był jakiś wstęp do działania, a nie tylko pisania na blogach. Teraz z całą pewnością potrzeba czegoś o wiele większego... A więc, do kurwy nędzy - zacznijmy coś wreszcie robić!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, kwietnia 01, 2008

Może trochę WSI24? O pedałach może być? Proszę bardzo!



triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 30, 2008

Plemię Ik i my (czyli spory kawał Roberta Ardreya)

Proszono mnie o jakieś fragmenty Ardreya, więc wyszukałem z jego ostatniej książki (z 1976) The Hunting Hypothesis ("Hipoteza łowiecka") pewien fragment i go przetłumaczyłem. Wydaje mi sie interesujący, także dlatego, iż leberały znajdą du sobie bez trudu zgubny przykład rządowej ingerencji - z czym ja akurat całkowicie się zgodzę (!). Ale jednak nie tylko, oj nie... Bo jak nieco mocniej poskrobać, to widzimy tutaj dużo istotniejsze sprawy.

Leberały zapewne zresztą ich nie dostrzegą, bo w końcu jakby były takie spostrzegawcze, to by nigdy nie zostały leberałami. Jednak ludzie w miarę przytomne zauważą chyba, iż argumentów przeciw leberałów ukochanej ideologii jest tu wielokrotnie więcej, niż tych, które by ją jakoś wspierały. No bo, kochane leberały "konserwatywne" - gadać to sobie można różne rzeczy, fakt. To niewiele kosztuje. Jednak realne skutki pewnych działań nie oglądają się na wasze gadanie, ino na fakty. Te zaś nie są przesadnie urocze, nawet wy chyba się zgodzicie.


Oto ten fragment (wytłuszczenia moje własne):

W roku 1972 Colin Thurnbull opublikował The Mountain People ("Ludzie z gór"). Thurnbull należy do najzdolniejszych amerykańskich antrolopogów. Jego wnikliwe studium Pigmejów z głębokich lasów Konga, opublikowane we wcześniejszej książce The Forest People ("Leśni ludzie"), nie tylko zdobyło mu reputację, ale zainspirowało go też do studiowania społeczeństwa łowieckiego żyjącego w radykalnie innych warunkach środkowiskowych. Wybrał plemię Ik, lud nigdy wcześniej nie badany, żyjący w górach północnowschodniej Ugandy. Tak mało o nich wiedziano, że nawet nie znaliśmy ich nazwy i nazywaliśmy ich Teuso. Zaś Turnbull miał odkryć, że myliliśmy się także co do ich łowiectwa, ponieważ już nie polują.

Wcześniej było inaczej. Od tak dawna jak gatunek sapiens sapiens zamieszkiwał ten obszar, Ik (wymawiane tak jak się pisze) prawdopodobnie mieszkali i polowali w tych górach. Jak niektórzy Pigmeje polowali za pomocą sieci. Jest to technika wymagająca by cała społeczność trzymała rozpostartą sieć, podczas gdy naganiacze wpędzają w tę pułapkę zwierzynę. Ten wspólny wysiłek znacznie bardziej przypomina dawne czasy polowań grupowych, za pomocą ręcznej broni, niż polowania bardziej indywidualistycznych ludów stosujących dmuchawki, włócznie, albo łuk i strzały. Plemieniu Ik przytrafiła się jednak tragedia. Niezależny rząd Ugandy przeznaczył ich terytorium łowieckie na rezerwat zwierzyny, gdzie polowań zakazano. Pozbawieni swego tradycyjnego sposobu życia i opartego na nim społeczeństwa, plemię Ik rozpadło się na poszczególne jednostki, i jeszcze gorzej. Tak to wyglądało kiedy przybył tam Turnbull.

The Mountain People to naukowa książka bez przypisów, uczciwe sprawozdanie, opowiedziane przez inteligentnego, objektywnego i ogromnie współczującego obserwatora. Jest to też najbardziej przerażające świadectwo, jakie można wydobyć z zasóbów ludzkiej nauki. Czytane na choćby najbardziej powierzchownym poziomie, książka ta ukazuje, co głód - to zaś musi nas dotyczyć - może uczynić z ludźmi.

Kiedy Turnbull przybył, plemię Ik, rozprzestrzenione w swych niewielkich, otoczonych palisadą wioskach, było gromadą głodnych ludzi. Pozbawiono ich ich odwiecznego życia myśliwych. Rząd zaopatrzył ich w sadzonki oraz nieco instrukcji na temat sadzenia i uprawy roślin jadalnych. Myśliwi niezbyt łatwo poddają się dyscyplinie, której wymaga rolnictwo. Ik byli obojętni. Poza tym była akurat susza i ten niewielki wysiłek, który w uprawę włożyli, został w większości zmarnowany. Panowała wojna - mężczyzna przeciw mężczyźnie, mąż przeciw żonie, rodzice przeciw dzieciom. Jeśli istnieje w ludzkości jakiś altruistyczny gen, to w plemieniu Ik się nie ujawniał. Turnbull pisze, iż wdzięczny jest plemieniu Ik, że nie traktowali go gorzej, niż siebie nawzajem.

Ukazuje jednak bardziej drastyczne wnioski. Na temat rodziny, pisze: "Plemię Ik zdaje się nam mówić, że rodzina wcale nie jest taką podstawową jednostką, jak zazwyczaj uważamy... Dzieci są bezużytecznymi dodatkami, tak samo jak starzy rodzice. Każdy, kto nie umie sam o siebie zadbać, jest obciążeniem i zagrożeniem dla innych". Uważają więzy rodzinne za szaleństwo. "Inną życiową wartość, którą my uznajemy za niezbędną - miłość, plemię Ik odrzuca jako coś idiotycznego i ogromnie niebezpiecznego."

W niebyt odeszła, w co nie potrafi uwierzyć żaden znawca naczelnych, nawet pierwotna więź pomiędzy matką i dzieckiem. [ _ _ _ ]

Matka z plemienia Ik opiekuje się dzieckiem przez trzy lata, potem zaś je wyrzuca. Raczkujące dziecko dołącza się do rówieśników i prowadzi egzystencję polegającą na poszukiwaniu i zjadaniu odpadków. Pośród wielu przerażających historii [Turnbull] opisuje jak pewna matka położyła niemowlaka przy wodopoju, gdzie porwał go lampart i z nim uciekł. "Była zachwycona. Pozbyła się swego dziecka i nie musiała już nosić go ze sobą ani karmić, a poza tym oznaczało to, że lampart był w pobliżu i będzie spał po swym posiłku, dzięki czemu będzie można łatwo go zabić." Miała rację. Mężczyźni znaleźli śpiącego lamparta, zabili go, ugotowali i zjedli - z do połowy przetrawionym dzieckiem i wszystkim.

Jednak to nie była wyłącznie kwestia głodu. Była tam pewna matka, której raczkujące niemowle zbliżało się coraz bardziej do plemiennego ogniska. Mężczyźni przyglądali się w cichym napięciu. Kiedy dziecko się oparzyło i zaczęło krzyczeć, mężczyźni wybuchli śmiechem. Matka z zadowoleniem zabrała dziecko, które tak rozbawiło mężczyzn.

Głód był wystarczającym problemem i większość komentatorów tej książki podchwyciło ją jako ilustrację tego, co się dzieje z ludźmi doświadczającymi braku żywności. Był tam jednak i głębszy poziom degradacji, wprowadzony przez coś, co można by było nazwać trzecim aktem. I został on niemal całkowicie przez komentatorów zignorowany. Turnbull wrócił do plemienia Ik kiedy susze już się skończyły, kiedy plony były obfite, kiedy na palisadach wokół wiosek wisiały gnijące pomidory i dynie, a dojrzewającą kukurydzę zjadały pawiany. Jednak plemię Ik, jeśli to w ogóle możliwe, zachowywało się jeszcze gorzej, niż kiedykolwiek. Nowa pomoc rządowa dostępna była w stacji pomocy odległej o kilka mil. Mieszkańcy górskich wiosek, chodzący by ją odebrać, mieli nas swej drodze powrotnej postoje, gdzie najadali się tak, że wymiotowali, szli dalej, stawali, jedli aż wymiotowali... Celem było to, by możliwie jak najmniej pozostało w chwili powrotu, kiedy będą musieli się podzielić.

Był to świat Hobbesa - każdy przeciw każdemu - z którego Hobbes wydedukował konieczność wszechmocnego państwa. Jest to koncepcja, którą ja zawsze odrzucałem, z bardzo dobrych powodów. W społeczeństwach zwierząt coś takiego jak plemię Ik nigdy nie mogłoby się wydarzyć. Odrzucając obcych, zwierzęta dbają o swoich. Jednak Turnbull w swej książce zastanawia się nad możliwością tego, że oszukujemy się w kwestii tej jedynej unikalnie ludzkiej cechy. Swój wniosek formułuje tak: "Plemię Ik uczy nas, iż nasze, tak wychwalane, ludzkie wartości, nie są wcale jakąś wrodzoną cechą ludzkości, tylko są związane z pewną konkretną formą przetrwania, którą nazywamy społeczeństwem, i że wszystkiego, nawet samego społeczeństwa, można się pozbyć".

Colin Turnbull jest uczciwym graczem i swe zejście w głąb tego specyficznego ludzkiego piekła przedstawia nam w swej książce wraz z taką galerią horrorów, czemu żaden uczciwy czytelnik nie może zaprzeczyć. Jednak uczciwy czytelnik nie może także zaprzeczyć, iż zbadaliśmy jedynie bardzo mały fragment ludzkości, zmagający się ze specyficznymi warunkami, i że budowanie na tak drobnej podstawie dalekosiężnych konkluzji na temat ludzkiego losu jest absurdalne - tak samo w istocie absurdalne, jak, w bardziej romantycznym duchu, odkrycie pacyfistycznego, łągodnego, nieagresywnego, plemienia zabłąkanego gdzieś w filipińskiej dżungli i okrzyknięcie ich Szlachetnymi Dzikusemi, ludźmi pierwotnymi. Tym niemniej powinny się nam zapalić ostrzegawcze lampki. Wyjątkowe okoliczności, które dotknęły lud Ik, mogą się w przyszłości okazać wcale nie aż tak wyjatkowe. Utrata społecznych tradycji - w ich przypadku w wyniku utraty łowieckiego trybu życia, z jego emocjami, przepisanymi zachowaniami, obowiązkową współpracą, z jego niebezpieczeństwami, niepowodzeniami, triumfami - to coś, co może się przydarzyć także nam wszsytkim. Plemieniu Ik Colin Turnbull wróży niewątpliwe wymarcie.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 29, 2008

Toast za ministra Ćwiąkalskiego czyli fenomenologia

Wyobraź sobie, Czytelniku słodki, taką sytuację...

Spotykasz w lokalnej galerii handlowej trzy atrakcyjne i wyraźnie erotycznie wygłodzone kobiety. Chwila niezbyt inteligentnej rozmowy i idziesz z nimi na chatę. Tam szampan, krewetki, małże, satynowa pościel, pościelowa muzyka, przyćmione światła, świece, wibratory... Barabara na całego i to do trzeciej potęgi. W sumie świetnie się bawisz.

Nagle dzwonek do drzwi. Z ociąganiem złazisz z partnerki, ale w końcu przyda Ci się chwila oddechu, bo noc wciąż młoda, a panie wciąż nie-na-sy-co-ne! Całkiem jakbyś nie dokonał już cudów godnych Heraklesa, z tej tam historii, co to wiesz. Otwierasz zatem, nie bawiąc się w żadne Ewangielie Patrzenia Przez Judasza, bo i po co, czujesz się największym herosem na Planecie Ziemia, i nie tylko. Otwierasz więc, narzuciwszy tylko przedtem na grzbiet koszulę, ale bez spodni. Na głowie jedna z pań powiesiła Ci biustonosz, o czym zdążyłeś już dawno zapomnieć, ale i tak pewien jesteś, że wyglądasz imponująco.

W drzwach, jak się okazuje po ich otwarciu, stoją mężowie tych trzech pań z którymi Ty... Żony im bałamucisz, tak to sobie określmy. Zostali ci mężowe właśnie wypuszczeni za dobre sprawowanie przez ministra Ćwiąkalskiego. Z pierdla znaczy, gdzie odsiadywali, długoletnie w założeniu, wyroki za brutalne morderstwa z obinaniem członków. Najprzeróżniejszych zresztą. Mordy w każdym razie, jeśli można się tak ostro o bliźnich wyrażać, przerażające. Całkiem jakbyś widział trzech ministrów Ćwiąkalskich. W dodatku wstałych tego dnia z łóżka lewą nogą i na kacu. (A przecież powinni się cieszyć, że wyszli, prawda? Taka myśl przelatuje Ci przez głowę, ale szybko ucieka w niebyt.) Za to także wyglądają na niezaspokojonych i nieco zdenerwowanych. Co może zdołasz jakoś wykorzystać, jeśli tylko zdołasz zebrać myśli. Tyle, że one jakoś nie chcą się zbierać.

Ci panowie, którym dość jednak nieopacznie otworzyłeś drzwi, patrzą na Ciebie bez cienia sympatii. W dodatku wesołe piski pań - ślubnych małżonek tych trzech panów, jak się składa - te piski zatem, które miałeś jeszcze przed chwilą za plecami i które bardzo rozweselały Ci dotąd atmosferę, zamierają jak nożem uciął. Jest teraz martwa, grobowa cisza... Całe Twe życie staje Ci w jednej sekundzie przed oczyma. Nigdy nie wierzyłeś, że tak się naprawdę dzieje, ale jednak.

Odpowiedz mi, i sam sobie, na takie oto pytanie: czy świat, który w tej nabrzmiałej treścią chwili przeżywasz, jest mniej, czy też bardziej prawdziwy od tego, który oglądasz z biurowego okna, czekając z utęsknieniem na fajrant?

Czy to co czujesz i co myślisz w tej interesującej sytuacji jest mniej, czy też może bardziej prawdziwe, od tego, co czujesz i myślisz analizując przemądry artykuł w ulubionej gazecie na temat za i przeciw bojkotu Tybetu czy innego Kosowa? Albo śledząc ambitny program telewizyjny - powiedzmy taki, w którym wołki, lisy i wróble przemawiają niemal ludzkimi głosami (tyle że głupio i wrednie)? Albo czytając najnowszy tekst swego ulubionego blogera? - niech będzie on i prawicowy, nie robi to tutaj różnicy.

A może TO właśnie jest prawdziwy świat? Ten, gdy patrzysz trzem ministrom Ćwiąkalskim w ich sympatyczne i budzące zaufanie buzie... I ten, który miałeś chwilę przedtem, leżąc spocony ogłupiały ze szczęścia na cycatej i wciąż głodnej seksu blondynie, podczas gdy dwie inne dorodne i spragnione czułości kobiety wachlowały Cię swymi... W sumie wiadomo o co chodzi, prawda?

Nie zaś ten świat, który Ci się rysuje w algorytmicznym mędrkowaniu, w żonglowaniu ubranymi w słowa pojęciami, w na chłodno czynionymi intelektualnymi (mniej lub bardziej zasługującymi na to słowo, przeważnie mało) analizami. Ani nie ten który lekko znudzony oglądasz przez okno mieszkania, biura, samochodu czy pociągu, tylko ten, kiedy coś się dzieje, co wzbudza Twoje emocje? Czy bowiem te emocje nie są właśnie życiem? Przecież tak się to nawet w całkiem potocznych pojęciach przedstawia - "przeżywać emocje to znaczy żyć".

Czy nadal czujesz, i jesteś przekonany, że czas to tylko kolejny wymiar? Czy też może zaczynasz nagle przykładać ogromną wagę do faktu, że nie da się go cofnąć, odwrócić. Bo jeśli ci panowie zrobią Ci coś złego, to raczej na zawsze, do Twojej śmierci przynajmniej. Która może być dość rychła. Czy nadal odczuwasz, i jesteś przekonany, że wszyscy ludzie są równi i gdybyśmy wszyscy postępowali zgodnie z tą wzniosłą zasadą, świat byłby szczęśliwszym miejscem? Czy też nagle stwierdziłeś, że tego rodzaju psierdoły psu na budę się nie zdają, natomiast gdyby dano Ci do ręki miotacz płomieni albo pęk granatów, to uczyniłbyś z nich użytek natychmiast i z rozkoszą?

I że gdyby ktoś chciał Cię do takich "prawd" przekonywać, potraktowałbyś go tak, jak potraktowałbyś tow. Magdalenę Środę, gdyby nagle, w samym środku Twego orgazmu, wyczołgała się spod szafy marudząc, że "kobieta to taki sam mężczyzna, tylko lepszy, bo bez kuśki, co w ogóle zresztą nie ma znaczenia". I każdy w miarę normalny człowiek powiedziałby jej wtedy uprzejmie "Guten Morgen" i potraktował butem...

A czy nie zauważyłeś przy tym, jak niezwykle realna stała się dla Ciebie różnica pomiędzy "ja" i "nie ja"? Gdybyś miał czas pomyśleć o Kalim z "W Pustyni i w Puszczy", pewnie by Cię w tym momencie przestało aż tak szokować jego naiwne, zgoda, ale przecież naturalne (tak w tamtej chwili to odczuwasz wszystkimi zmysłami) rozróżnienie pomiędzy "moje" i "nie moje". Wiesz bracie, zaczynam się obawiać, że stałeś się nagle, pod wpływem emocji... FENOMENOLOGIEM!

Jeśli uda Ci się ten dzień przeżyć i jakoś wrócić do psychicznej równowagi, to jutro, czy za miesiąc, znowu zasiądziesz do porannej kawusi z ulubioną gazetką i będziesz wiedział, że świat jest właśnie taki, jak tam opisują... Albo jaki, jeśli człek z Ciebie naprawdę ętelektualny, opisują w uczonych księgach. Bo świat to jedno, a życie co innego. Tak jak i myślenie i życie - żadnego związku. Chyba że mówimy o życiu kontemplacyjnym, przy porannej kawusi z ulubioną gazetką. I myślenie, co oczywiste, bo tak stoi w gazetce, ma zawsze rację, życie zaś nigdy. Tak przecież mówią nam bez przerwy w uczonych księgach, w telewizji, w gazetach... I tak przecież uczyli w szkole. Cóż z tego, że się za bardzo nie uważało, to się akurat jakoś pamięta.

Czyż jednak aż tak jest pewne, że świat to jedno, życie zaś coś innego? I że w dodatku świat jest ważny, prawdziwy - życie zaś i nieważne i nieprawdziwe? Musi tak przecież być, bo wtedy, kiedy odczuwamy jakąkolwiek emocję, kiedy czegoś pragniemy, kiedy do akcji wkracza nasza wola... Kiedy coś się naprawdę dzieje od czego nasze życie zależy, nic ze świata przecież nie rozumiemy, zgoda? I całkiem z nimi tracimy kontakt, więc jak byśmy mogli coś o nimi na tej podstawie powiedzieć?

Kontakt z czym konkretnie tracimy? Że spytam, ryzykując, że zostanie to uznane za czepianie się i rozszczepianie włosa. Z "bytem samym w sobie" zapewne, odpowiesz Czytelniku. Jeśli oczywiście na tyle jesteś kształcuny, by znać takie zwroty. "Bytem samym w sobie" - poszukiwanym od stuleci przez najtęższe łby najtęższych filozofów. Którzy jednak w końcu stwierdzili, że do "bytu samego w sobie" dojść się po prostu nie da, ponieważ do nas bezpośrednio nie dociera, a jedynie za pośrednictwem "fenomenów"... I cholera wie, czy takie coś w ogóle istnieje. No bo jeśli nic się o nim nie da powiedzieć, to może jednak nie.

W związku z czym popadli ci filozofowie, te najtęższe łby, w totalny sceptycyzm, a ich późne wnuki, które w naszych zabawnych czasach robią za filozofów, zajęły się przestawianiem ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy (to niezbędny warunek by być uznanym za filozofa!) abstrakcyjnych znaczków. Dążąc w ten sposób do PRAWDY oczywiście. Która jednak jakiegokolwiek związku z jakimkolwiek realem całkiem już się wyrzekła.

Czemu nie, w końcu? Na tym podejściu da się przecież robić tytuły naukowe i w miarę dostatnio żyć, a w dodatku dość trudno podpaść władzy. Fakt, że na podstawowe pytania, które lud wciąż miałby ochotę odpowiedź otrzymać, żaden filozof nawet mu już nie próbuje dać odpowiedzi, nie powinien nas przesadnie martwić, bowiem sporo ludzi tych odpowiedzi ludowi udziela, nawet niepytana, a w dodatku coraz ostrzej zaczyna wymuszać tych odpowiedzi akceptację.

A może jednak powinniśmy się nieco głębiej zastanowić nad opowiedzianą tu na początku wesołą historyjką? Może należałoby wreszcie uznać, że faktycznie poszukiwanie "bytu samego w sobie" - poza sferą autentycznej dogmatycznej religii, gdzie jest on na swoim miejscu - nie ma sensu? Setki lat epistemologicznych badań wykazały dobitnie, iż nie ma po prostu sposobu dojścia, za pomocą zmysłów czy intelektu, do "bytu samego w sobie". W dodatku udowodniono już niezbicie, że każdy system intelektualny wymaga pewnych aksjomatów, leżących poza nim, więc systemy jednocześnie pewne, prawdziwe i spójne istnieć nie mogą. (Wyraziłem treść twierdzenia Gödla po swojemu, bo mam taki zwyczaj, ale o to tam w sumie chodzi.)

Każda rzekomo "oczywista prawda, bijąca wprost w oczy swoją logiką" opiera się na jakichś wstępnych założeniach - tym gorzej, jeśli nie są one podane explicite. Nie da się niczego naprawdę samą logiką udowodnić, sorry! Nawet w matematyce, a co dopiero mówiąc o świecie nas realnie otaczającym.

A więc co nam pozostaje? Przestać myśleć? Kompletny irracjonalizm? Zabobony i horoskopy? Sławomir Sierakowski z Leninem i Żiżkiem? Święta Świeckość Świętego Jacka Kuronia i ofiary z miodu i białych gołębi składane Unii Europejskiej o nowiu?

Aż tak źle nie jest! Nie pozostaje nam nic innego, niż "byt sam w sobie" ignorować, koncentrując się na tym co jest nam dane. A co jest nam dane? To co jest, a co w filozofii nazwa się "fenomenami". Wbrew pozorom całkiem niemało da się na ich temat powiedzieć. I to, proszę zwrócić uwagę - bez żadnych wstępnych założeń! Na przykład fakt, że wrażenia wzrokowe są jakościowo inne od wrażeń słuchowych możemy sobie stwierdzić bez żadnego trudu, intelektualnych wygibasów, wstępnych założeń, za to z całkowitą pewnością.

I takich rzeczy jest niemało, a na tym daje się już sporo zbudować. Może nie zawsze jest to tak "ścisłe" i "precyzyjne", jak wstępniak w ulubionej gazecie, ma jednak parę nad nim przewag. Na przykład taką, że tego typu filozofia odpowiada na nasze autentyczne pytania, a nawet nie potrafiłaby tego nie robić, ponieważ na tym ona właśnie polega. Drugą taką zaletą jest ta, że prawdziwość jej tez możemy nie tylko sobie manipulując znaczkami "zweryfikować" (co bardzo różnie w praktyce wychodzi), ale po prostu odczuć przy pomocą własnych emocji.

A więc, moi państwo, powiedzmy sobie wreszcie prawdę: jedyną możliwą jeszcze filozofią dla naszej dojrzałej (żeby nie powiedzieć dużo brutalniej) epoki jest fenomenologia! (Mówię o świeckiej filozofii, rozwinięta nauka Kościoła Katolickiego to inna sprawa, na której temat się nie wypowiadam i którą osobiście traktuję z sympatią i szacunkiem). Zaś najlepszą fenomenologiczną książką jaka istnieje - co by nie prawiły na ten temat różne mędrki, piszące przemądre książki o niczym, które na widok buzi z grubsza tylko podobnej do buzi ministra Ćwiąkalskiego (mówię o realu, nie przez pancerną szybę) i bez co najmniej pięciu uzbrojonych goryli obstawy (własnej, nie ministra) uciekłyby na drzewo i zniosły jajo - jest "Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera.

Jest tam i dużo więcej, ale w sumie to fenomenologia historii i jedyna jednocześnie strawna (w odróżnieniu od Husserlów i Heideggerów), oraz płodna i poważna (w odróżnieniu od felietoników Ortegi y Gasseta) jej interpretacja o jakiej wiem, i bardzo wątpię, by inne w ogóle istniały, nie mówiąc już o tym, że z tą książką żadna inna po prostu mierzyć się nie może. (Oczywiście mówię o PEŁNEJ WERSJI - NIE O TEJ SKASTROWANEJ PRZEZ OBECNYCH INTELEKTUALNYCH ZBRODNIARZY SPOD ZNAKU POLITYCZNEJ POPRAWNOŚCI, PRZY KTÓRYCH DZIAŁANIACH PALENIE KSIĄŻEK - ZRESZTĄ CAŁKIEM CZĘSTO DURNYCH, WREDNYCH I CHORYCH - TO BYŁ MAŁY PIKUŚ!)

No i tyle na dziś, i tak sporo materiału do przemyśleń. A gdyby ktoś w najbliższym czasie otwierał piwo czy wino, zachęcam do wzniesienia tostu za ministra Ćwiąkalskiego. Bez którego niemożliwe byłyby przecież narodziny polskiej szkoły fenomenologicznej... Potem zaś, Deo volente, polskiej szkoły spenglerycznej... Potem zaś, Deo volente, odrodzenie narodu polskiego... Potem zaś, Deo volente, jego dominacja co najmniej na tym, dość po prawdzie żałosnym, europejskim kadłubku, jeśli już nie we Wszechświecie... (Jeden mój kumpel ma jeszcze ambitniejsze plany, ale na razie to powinno wam ludzie starczyć.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 28, 2008

Radości i troski z zasadą przyjemności (1)

Wyraziłem sie niedawno na tym blogu z lekceważeniem o tzw. "zasadzie przyjemności", po czym paru znajomych w prywatnych rozmowach zgłosiło pretensje w stylu: "przecież nie powiesz, że zasada przyjemności to jest nieprawda". W porządku, jest "prawda" - dokładnie taka sama, jak prawdą jest stwierdzenie "7,43 x 2,91 różne od 18,65". Prawda, jak najbardziej, ale bardzo niewiele z tego wynika. Bowiem próba budowania na tym ostatnim, prawdziwym niewątpliwie, stwierdzeniu jakiejś realnej matematyki ma tyle samo mniej więcej szans powodzenia, co próba zbudowania realnej psychologii na "zasadzie przyjemności".

Zaraz... Może ktoś jeszcze nie wie, co to jest "zasada przyjemności"? No to mówię, w końcu naszym hasłem "ucząc bawić, bawiąc uczyć"...

Ta zasada to podstawa całej niemal obecnej psychologii, jeśli nie liczyć kompletnych lewackich bredni w rodzaju "młodego Marksa" podlanego Freudem, albo u innej sekty Freuda podlanego "młodym Marksem". Ale mówimy nie o tych niszowych środowiskach, tylko o głównym nurcie realnego liberlizmu. Który zasadą przyjemności oddycha, który ją propaguje wszelkimi dostępnymi środkami, który pilnie baczy by jej nie podważano, rzucając w takich przypadkach oskarżeniami, na samych brzmienie których skóra cierpnie najodważniejszym... A czyni tak, ponieważ na takiej właśnie psychologii opiera się cały niemal współczesny świat, a w każdym razie te jego części, które realnym liberałom, technokratom, postępowcom i uszczęśliwiaczom ludzkości przypadają do smaku.

Więc należałoby powiedzieć, że o ile w samej "naukowej" psychologii (jest taka?) dominacja tego podejścia nie jest może aż tak ogromna, to na takim właśnie podejściu opiera się cała niemal społeczna praktyka. Z inżynierią społeczną na czele, która "zasady przyjemności" potrzebuje jak powietrza, jak wody...

No więc, na razie koniec wtrętów i mówię co to jest. Zasada przyjemności to zasada, że zawsze robimy to, po czym spodziewamy się największej z dostępnych nam w danej chwili przyjemności. Proste, prawda? I genialne? Moim zdaniem to akurat nie tak do końca. Albo i wcale. Tą cudownie prostą zasadę, jak i sporo innych równie błyskotliwych intelektualnych wytrychów zresztą, można bowiem wykorzystać na dwa sposoby: albo w zasadniczo rzetelny, tyle że jednocześnie całkiem trywialny i jałowy...

Przez co absolutnie nic się nie uzyskuje, więc do dupy z taką zasadą... Albo też można próbować z niej coś rzeczywiście istotnego wycisnąć... Tyle, że wtedy uzyskuje się w sferze intelektu twory pokraczne i mętne, zaś w sferze realiów po prostu fałsze. Czegoż zresztą można się spodziewać próbując coś wycisnąć z niczego?

Oto najbardziej zasadnicza przyczyna, dla której zasada przyjemności, jeśli się nie zacznie jej w jakiś dziwny sposób naciągać i uzupełniać czym popadnie, jest kompletnie jałowa. Co to jest "przyjemność" bowiem? No, proszę! Zanim Czytelnik odpowie, chciałbym na wszelki wypadek przypomnieć, że nie stoimy na gruncie żadnej introspekcyjnej psychologii, tylko szeroko pojętej psychologii behawioralnej. Które to podejście, wypracowane w Oświeceniu i stanowiące samą esencję takich dominujących dziś ideologii jak liberalizm, o jeszcze bardziej postępowych ideologiach już nie wspominając.

Fakt, że czasem trzeba oświeceniową wizję świata czymś uzupełnić - a to "zwykłą ludzką przyzwoitością" (bardzo specyficznie w tych grupach zresztą rozumianą), która do prawicowego światopoglądu nieźle przystaje, ale do "zasady przyjemności" absolutnie wcale... A to świecką świętością Jacka Kuronia... Co już jest paranoją, której idiotyzmy tylko kora zmacerowana latami WybGazetnika może nie dostrzec... Tak jak w późnym średniowieczu system Ptolemeusza musiał być uzupełniany coraz to nowymi epicyklami. Choć tamto jednak było elegantsze i uczciwsze. Zasadniczo jednak przyjmuje się - i my mamy przyjmować, bo inaczej będzie to już zalatywało "faszyzmem" - że człek to tabula rasa, na której dopiero społeczeństwo coś pisze, a kieruje się on wyłącznie dyskutowaną tu przez nas "zasadą przyjemności".

Tyle że "przyjemne", wedle tej behawiorystycznej psychologii, to jest właśnie coś dlatego - z definicji - że sprawia, iż takiego a nie innego dokonujemy wyboru. Coś wybieramy, spodziewając się w wyniku tego wyboru jakichś skutków, więc te skutki muszą być z definicji "przyjemniejsze" od skutków innych czynności, które mogliśmy wybrać, ale nie wybraliśmy. Czy to nie genialne? Fakt, genialne, a już do potęgi genialne, kiedy zaraz potem zaczniemy wszem i wobec trąbić, że ludzie kierują się "zasadą przyjemności", która polega dokładnie na tym, że wybieramy przyjemne. Które to przyjemne przyjemnym jest dlatego, że je wybieramy. Czyli tautologia, błędne koło, a jeśli ktoś koniecznie chce Poppera, to system niefalsyfikowalny, czyli z definicji nienaukowy.

Zresztą gdyby ktoś utrzymywał, że "przyjemność" w "zasadzie przyjemności" daje się zdefiniować jakoś inaczej, bo bo można w końcu ją definiować np. na podstawie stanów neurologiczno-hormonalnych, to i tak niewiele z tego wynika w praktyce. O czym za chwilę.

Trudno się więc dziwić, że mając tak genialną podstawę psychologii - w końcu wiedzy o ludzkich motywach, potrzebach, zachowaniu - żyje się w świecie złudzeń, kłamstw, a z czasem zaczyna się coraz bardziej tę autentyczną ludzką psychologię niszczyć, jako coś niesfornego, zdrożnego, głupiego... Wszystko, co się nie daje zastosować do jednej z niewielu "rozsądnych i logicznych zasad", na której świat jest zbudowany... Czyli zasady przyjemności oczywiście. Zasady, którą ludzie rozsądni i prawdziwi kochający ludzkość humaniści pojmują bez trudu, ale większość tępego i oszołomskiego bydła ciągle wysila się, by coś zepsuć i postąpić nieracjonalnie. Czym sami sobie najbardziej oczywiście szkodzą. I tak zwykły, normalny, w dupie mający "zasadę przyjemności", człowiek staje się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień coraz większym przestępcą. Z samej swojej natury.

Intelektualnie to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy, co mam nadzieję, wyjaśniłem. A jak się ma zasada przyjemności - w swej gołej, naiwnej postaci - do wyjaśniania, że nie będziemy już nawet wspominać o przewidywaniu, realnego zachowania realnych ludzi? Prosta sprawa: proszę sobie wyjaśnić z użyciem zasady przyjemności Powstanie Warszawskie, rewolucję Chomejniego, samospalenia tybetańskich mnichów, samobójstwa, w tym samobójcze zamachy bombowe? Będą to bez wątpienia wytłumaczenia skomplikowane i pokrętne, pełne dodatkowych założeń, wtrętów, ochów i achów. Zresztą świecki kult Jacka Kuronia też proszę mi wyjaśnić zasadą przyjemności.

I tutaj właśnie nie ma całkiem znaczenia, jak zdefiniujemy sobie "przyjemność" - tego i tak nie da się w taki prymitywny sposób, ignorując osobowość i instynkty, przywiązanie do swojej grupy, miłość do kraju, religijność, nienawiść do wrogów czy obcych, wytłumaczyć. Chyba, że ktoś ma zamiar mnie przekonać, iż rzucanie butelkami z benzyną w niemieckie czołgi to był dla tamtych chłopaków najprostszy i najskuteczniejszy sposób na orgazm. I to samo dla samopalących się mnichów czy uczestników walk zapaśniczych na rozsypanych pineskach. Przykro mi, ale to nie jest prawda i sam znam prostsze, szybsze i bezpieczniejsze sposoby na orgazm.

Chętnie zresztą o nich zainteresowanych poinformuję, choć mogą się o pewnych, tyleż specyficznych co postępowych, ich formach bez trudu dowiedzieć choćby z adresowanych do dziatwy szkolnej przez bojowników z homofobią publikacji. Którzy to bojownicy także, zgodnie z ową zasadą, muszą mieć z tego powodu orgazm większy, niż gdyby sobie zostali w domu z pisemkiem poświęconym imponująco wyposażonym chłopysiom, i sobie... Jak już się rzekło, to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy!

Nie trzyma się, ale przecież można? Oczywiście że można. Papier jest cierpliwy, fale różnych tam TokFM tak samo, a jak ma się poparcie Gazetnika Wyborczego czy innego TVN, to można sobie gadać co się chce i do woli. Zasada przyjemności nie zostaje obalona przez samobójcze zamachy? No to sorry, ale system Ptolemeusza także nie został obalony. Co najwyżej trzeba go nieco uzupełnić, może tu i ówdzie lekko przeformułować... Tyle, że z prostej i eleganckiej zasady wyjaśniającej wszystko, otrzymujemy właśnie pokraczny twór, złożony z nieuprawnionych założeń i masy chciejstwa. To już nie jest logiczna i błyskotliwa "zasada", moi państwo - to raczej coś jak zawartość mózgu czytelnika Gazety Wyborczej. Czyli mętne i lepkie kłębowisko nieprzetrawionych informacji, słów kluczowych i odruchów Pawłowa, które owe słowa jak za pociśnięciem michniczego guzika w POstępowym ęteligęcie wywołują.

No to wersję bezpłodną "zasady przyjemności" mamy z głowy. Wypadało by może dodać, że szczerze mówiąc to ja dziękuję za taką "bezpłodność", która służy za maczugę do łamania sumień, dusz i kręgosłupów ogółowi normalnych i wciąż jeszcze w miarę zdrowych ludzi, w interesie garstki nawiedzonych świrów, których psychologia z pewnością zresztą działa jakoś inaczej. Ale ściśle intelektualnie na pewno to jest bezpłodne. Jak i w praktyce byłoby bezpłodne w normalnym, zdrowym świecie. Co innego oczywiście w dzisiejszym chorym świecie realnego liberalizmu, ostatnio zresztą w oczach z dnia na dzień bardziej totalitarnym... W którym jeśli "obywatel" nie przystaje do światłego, z góry zatwierdzonego modelu, tym gorzej dla "obywatela".

No dobra, a co z próbami wyciśnięcia z "zasady przyjemności" czegoś konkretnego - i nie mówię o jedynie totalitaryźmie, tylko o próbie zrozumienia realnego działania ludzkiej psychiki? Tutaj idealnym moim zdaniem przypadkiem jest Zygmunt Freud.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 26, 2008

Mam nowy Aussweiss, Alleluja!

Byłem dzisiaj odebrać nowy Aussweiss. Obnosiłem się jak się długo dało z tym moim starym, zmachanym i podartym, z radością obserwując szok na buziach różnych słodkich duszyczek na jego widok, oraz słuchając ich ochów i achów. Oni tu oczekują Drugiej Irlandii, cudów i europejskiego raju, a taki jakiś niesforny moher robi im wbrew! I to w tak barbarzyński i okrutny sposób! Staniemy się znowu pośmiewiskiem Jamaiki. Brzydka panna bez posagu i jeszcze bez plastikowego Aussweissa... Jakże to tak? Aj waj! (Jak zapewne mawiają w takich właśnie sytuacjach w redakcji "Gazety Wyborczej".)

Tym bardziej, że tytułem propagandy (szeptanej) lubiłem tym słodkim ludzieńkom mówić, że Aussweissa wymianiać po prostu nie zamierzam, a jeśli Unia Ojropejska zacznie z tego powodu robić mi jakieś wstręty, to się zobaczy kto na tym gorzej wyjdzie. W końcu może Tusio opowiadać ludziom propagandowe pierdoły, to mogę i ja nieco pokoloryzować, tym bardziej, że jądro mojego przesłania jest, w odróżnieniu od tuskowego, zdrowe i prawdziwe.

Ale cóż, w końcu musiałem to coś odebrać, ponieważ europejski obywatel nie może sobie pozwolić na zupełne zniknięcie z pola widzenia Schetyn i Borrellów. Przynajmniej dopóki ci łaskawie nie znikną z jego pola widzenia. A jakoś im, cholera, niespieszno...

Odbierając ów dar od kochanych władz nie mogłem się jednak powstrzymać do okrzyku: "Jakiż to ogromny skok cywilizacyjny uczyniła Polska przez te paręnaście lat!" No, może nie całkiem na głos to powidziałem, ale takie były z pewnością moje myśli. I to głośne! Stanęło mi bowiem przed oczyma, jak to kilkanaście lat temu w tym samym Miejskim Urzędzie w Gdańsku urzędniczki na widok mojego szwedzkiego prawa jazdy najpierw oniemiały, potem zaś zaczęły z nim biegać po różnych pokojach, pokazując sobie to cacko i wydając odgłosy, które mnie dotychczas kojarzyły się wyłącznie z niewieścim orgazmem.

Teraz zaś każdy obywatel III RP, a tym samym Europejczyk, ma takie cacko na własność, może je sobie oglądać, pieścić, przemawiać doń słodkimi słowy... Nieco od mojego dawnego prawa jazdy mniejsze, ale przecież nie jest to z pewnością wyraz oszczędności spowodowanych jakimiś ekonomicznymi kłopotami Unii, tylko czymś innym. Stawiam na troskę o wygodę obywateli. No i fakt - kiedy np. się pomyśli o nudystach, czy jakichś ludziach nago protestujących przeciw czemuś... Nigdy oczywiście przeciw Unii, ale jest przecież sporo innych brzydkich ("innych brzydkich"? Unia przecież jest śliczna!) rzeczy na świecie, jak choćby mohery i oszołomy... Przeciw którym warto jest, i w ogóle nada, protestować, a na golasa jeszcze fajniej, bo to fanatycy od Rydzyka i ich to wnerwia.

No więc człowiek ęteligętny łatwo dojrzy prosty fakt, że dla takiego naguska im Aussweiss mniejszy, tym wygodniejszy. Gdzie bowiem miałby go sobie sierotka schować? Że spytam. To znaczy wiadomo gdzie, ale miejsca jednak na jakąś wielką sztywną płytę plastiku aż tak wiele tam niet', prawda? Choć są tacy, którzy nad tym pracują, by było go więcej, to jednak ogół pozostaje na razie w tej mierze daleko w tyle. Dlatego też i Aussweissy są niewielkie.

Najciekawszą jednak moją refleksją z dzisiejszego kontaktu z kochaną Władzą, jest taka oto... Choć cały czas - nazywając szpadel szpadlem, jak mam w zwyczaju - o Aussweissie mówiłem bez ogródek per "Aussweiss". Które to słowo kojarzyć się wielu powinno albo wcale, albo też... Jeśli nie wprost z mającej jakiś czas temu Okupacji Naszych Zachodnich Sąsiadów i Promotorów w Unii - kiedy to zły Adolf Hitler z kilkoma równie paskudnymi kumplami sterroryzował miłujący pokój naród niemiecki i zmusił go do paru kontrowersyjnych działań - to przynajmniej z filmów na temat tamtych bolesnych wydarzeń...

A więc chodzi o to, że ja o tym Aussweissie cały czas tym urzędnikom per "Aussweiss, Aussweiss"... A oni nic! Ani powieka im nie drgnęła. Mogli przecież udawać, że nie wiedzą o co mi chodzi, zmuszając mnie do znalezienia innej, mniej nabrzmiałej treścią, nazwy. Ale nie! Nie tylko że nie było perswazji... Wykładów na temat korzyści z integracji... Co przecież byłoby jak najbardziej na miejscu, prawda? Nie było też pogróżek, ani gazów łzawiących i innych środków przymusu bezpośredniego... W ogóle nie wezwano straży miejskiej, czy choćby lokalnej ochrony w postaci kulawego ciecia, który by na mnie groźnie spozierał, sugerując w ten sposób, że nie należy jego profesjonalnego gniewu lekceważyć, bowiem zna on jakieś ezoteryczne sztuki walki.

O antyterrorystach nawet nie wspominając. Nie było absolutnie żadnej reakcji! Oni tam po prostu przyjmowali ten "Aussweiss" jako coś absolutnie naturalnego. Jakby mieli jakieś szkolenia specjalnie na ten właśnie temat. Albo coś. I ta właśnie nazwa była dla nich obowiązująca. O czym my zapewne dowiemy się dopiero za parę lat.

No i ja teraz naprawdę mam zagwozdkę - czy ja się się z tego dziwnego faktu urzędniczej bystrości i tolerancji zarazem mam cieszyć, czy wręcz przeciwnie?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, marca 25, 2008

Biężączka - kasjer lewicy (i morderca)

Każdy w miarę inteligentny człowiek, który zwrócił w ogóle uwagę na informację o aresztowaniu kasjera lewicy i brutalnego mordercy Petera Vogla vel Piotra Filipczyńskiego, ułaskawionego niegdyś z jakichś niezrozumiałych dla przeciętnych czytelników oficjalnej prasy przyczyn przez tow. Kwaśniewskiego (wówczas prezydenta RP), musiał sobie zadać pytanie, dlaczego ten człowiek w ogóle przybył do Polski. To znaczy - po co to wiadomo, żeby łowić dusze, dusze bogatych postkomunistów. Ale dlaczego podjął tak znaczne ryzyko, to jest pytanie!

Dużej części odpowiedzi udzielił Zbigniew Ziobro, mówiąc coś w tym duchu, że Vogel, widząc osiągnięcia ministra Ćwiąkalskiego, wyraźnie uznał, że ryzyko aresztowania go teraz nie jest już wielkie.

To na pewno prawda, ale chyba nie cała. Dla mnie nigdy nie było sprawą ani prostą, ani czystą, jakim to cudem wypuszczony w bardzo dziwny sposób... To znaczy byłby on dziwny, jeśli by się nie wiedziało jakim krajem była PRL w tamtych czasach, ale ze szwajcarską bankowością i jej szczerozłotymi standardami rzetelności ma to, przyznać trzeba, niewiele wspólnego. A więc wypuszczony jakoś tak, pokątnie, z totalitarnego kraju odsiadujący wyrok za morderstwo facet, w parę lat po przybyciu do Szwajcarii - kraju jakby nie było całkiem dlań obcego, więc to i język na pewno nie perfect i znajomość realiów, no i sprawdzić się nie bardzo miał czas - staje się kimś w sferach bankowych.

Sam spędziłem za granicą parę lat i przyznam ze wstydem, że mnie tam nikt żadnej wielkiej kariery nie proponował, ani w bankowości, ani w niczym innym. Choć tak się zabawnie składało, że mordercą wyjechawszym za granicę w stanie wojennym w czasie odsiadywania wyroku akurat nie byłem. Tak nawiasem i całkiem nie na temat, to kiedyś jeden szwedzki publicysta bardzo się dziwował karierze - jednak akademickiej, a nie bankowej, to spora różnica! - jaką przed wojną zrobił na Oxfordzie filozof Ludwig Wittgenstein. (Fakt że Żyd.) "Dzisiaj to taki imigrant mógłby na naszych uniwersytetach co najwyżej obsługiwać kserokopiarkę", podsumował różnice pomiędzy tym co było kiedyś, a tym co jest obecnie.

Oczywiście nie oszukujmy się - kim był Filipczyński dało się sprawdzić, zaś jeśli jego tropy były aż tak poplątane, że się nie dało, to tym mniej powodów by go czynić szychą w szwajcarskiej bankowości. A więc mamy kilka interesujących hipotez. Pierwsza jest taka, że cały ten szwajcarski bank był w jakiś sposób związany z prlowską razwiedką. I przez nią kierowany, albo przynajmniej skutecznie manipulowany. Jeśli tak było, co z pewnością nie jest całkiem nieprawdopodobne, to wątpliwe, by aż tak wiele się do dziś w tym tej sprawie zmieniło, bo nie miało powodu. Zaś działania Vogla, z tą ostatnią wizytą w ojczyźnie włącznie, świadczą przecież dobitnie o tym, że działania tego banku są nadal związane z tymi samymi sferami dawnych właścicieli PRL (i obecnych współwłaścicieli III RP).

Nieco mniej ekstremalna hipoteza jest taka, że bank może był w miarę zwyczajny, czyli bezpośrednio prlowska razwiedka nimi nie kierowała, ale kariera w nim Vogla/Filipczyńskiego wynikała w stu procentach z tego, iż miał on znakomite dojścia do komunistycznych i (potem) postkomunistycznych prominentów, dzięki czemu mógł bankowi (i prominentom także) zrobić na rączkę, generując dla banku ogromne zyski. Mnie ta hipoteza wydaje się niemal stuprocentowo pewna, tyle że ja nie mam akurat wielkich złudzeń co do rzeczywistych mechanizmów rządzących współczesnym liberalizmem.

No bo robienie forsy przez banki to liberalizm, zaś jeśli akurat najlepiej robi się forsę z totalitarystami i ewidentnymi zbrodniarzami - to cóż, forsa wszak nie śmierdzi. Dlatego też mózgowe twory w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu", mające rzekomo łączyć w sobie kult żądzy zysku z konserwatywną etyką, są w moich oczach tak wewnętrznie spójne i harmonijne, że potwór Frankensteina to przy tym Afrodyta z Knidos. No, ale ja to wiadomo - antyliberalny fanatyk. Krótko mówiąc świat bankowości rysuje się na podstawie historii skarbnika lewicy jako bagno... Nie, chyba raczej szambo. No a czego można się domyśleć na temat innych sfer wielkiego biznesu i jego okolic (czyli przede wszystkim polityki i mediów), skoro tkanka nerwowa ekonomii, czyli banki, jest aż tak przeżarta cynizmem i moralną obrzydliwością?

Pytanie pozostaje, czy Vogel/Filipczyński przyjechałby do Polski nawet teraz, podczas rządów tak kochanego przez przestępców, i ze wzajemnością, ministra Ćwiąkalskiego, gdyby to całkiem i tylko od niego zależało? Nawet jeśli prawdopodobieństwo aresztowania spadło powiedzmy do 20% tego, które było za Ziobry - w końcu Ćwiąkalski i Platforma aż tak długo jeszcze nam miłościwie nie panują, choć dla mnie to już naprawdę sporo - to czy warto by mu było ryzykować? Oczywiście że nie byłoby mu warto, tyle że nie sądzę, by go o to pytano w tym jego banku, w tych tam szwajcarskich sferach bankowych.

Vogel/Filipczyński, kasjer i bankier lewicy (ach, jak miło się to pisze, kiedy oficjalne pismaki kulą już ze strachu przed procesem ogony!), morderca i człowiek ściśle związany z prlowską ubecją, po prostu jest od tego, żeby swemu bankowi załatwiać klientów. Tam gdzie ma kontakty, czyli w III RP. No a kto się nadaje na klienta, jeśli nie prominenci lewicy III RP a wcześniej PLRu? Zaś Vogel/Filipczyński najprawdopodobniej nie ma wielkiego wyboru - musi tych klientów łowić, czy ma ochotę ryzykować wpadnięcie w łapy ludzi, których na stanowiskach prokuratorów ustawił jeszcze Zbigniew Ziobro, czy nie ma. Gdyby się stawiał, na pewno cała jego zawodowa kariera ległaby w gruzach. Jeśli nie coś więcej...

Teraz słów parę na temat dzisiejszej konferencji prasowej postkomuny. Bractwo wyraźnie wpadło w panikę, czemu się zresztą specjalnie nie dziwię. Co dla mnie było interesujące, to to wyraźne wołanie o pomoc do wszelkiego lewackiego planktonu, z "Krytyką Polityczną" na czele. Były tam bowiem sugestie, że sprawa może uderzyć w całą lewicę, i wspomniano wprost właśnie "Krytykę Polityczną". Zabrzmiała w tym stwierdzeniu nawet nutka groźby, i jeśli ktoś zna nieco teorię gier, to z pewnością nasunął mu się "dylemat więźnia". "Jedziemy na tym samym wózku, towarzysze! Jeśli pójdziemy na dno, to wciągniemy was ze sobą w topiel!"

Sama konferencja oficjalnie poświęcona została przede wszystkim promowaniu aborcji, co również można odczytać jako wyciągnięcie ręki do obyczajowego lewactwa, a przy tym ukazanie się jako bezkrytyczny zwolennik wszystkiego, co "Europa" ze sobą niesie w sferze obyczajowej. Mamy więc, co już zresztą od dawna było widać, dwie partie zagranicy, które będą się chyba teraz coraz ostrzej ścigać o pozycję głównego tej zagranicy agenta i piewcy na gruncie III RP. Być może ta niemal otwarta deklaracja, iż postkomuna całkowicie już stawia na "Europę" i jej bezkrytycznych rodzimych wielbicieli, można odczytać jako pewną groźbę wobec Platformy.

W każdym razie jest zabawnie. Głupi ludek i tak wprawdzie niczego nie zrozumie, a zresztą co go to obchodzi, skoro ma seriale, a wkrótce olimpiada, ale człowiek inteligentny kolejny raz znalazł potwierdzenie tezy Flauberta, iż "życie wszy może być równie fascynujące, co życie Aleksandra Wielkiego". Co tam wesz - nawet życie Petera Vogla jest fascynującą zagadką, jeśli się na nie spojrzy pod odpowiednim kątem! Bardzo chciałbym znać odpowiedzi na parę związanych z tym panem zagadek. Choć dla mnie najciekawsze zagadki wcale nie są tam, gdzie się to głupiemu ludowi wmawia, bo kilka kwestii jest tu dla mnie w miarę oczywistych. Podzieliłem się zresztą nimi tutaj z Czytelnikiem.

A poza tym, dlaczego miałbym jeszcze raz nie powiedzieć prawdy? Więc mówię: Vogel/Filipczyński, kasjer i bankier lewicy, morderca nie wiadomo czemu (komu nie wiadomo, temu nie wiadomo, choć dotychczas twardych dowodów podobno wciąż jeszcze brak) ułaskawiony przez tow. prezydenta Kwaśniewskiego. Ułaskawiony, w dodatku, w wyjątkowo przyspieszonym trybie - normalnie trwa to ponoć od półtora roku w górę, w tym przypadku trwało miesiąc. No a teraz, towarzysze, czekam na pozew!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 21, 2008

Konsensus uczonych mężów nad zwłokami suwerennego ludu

Gdyby ktoś chciał znać moją opinię, to będę się upierał, iż największym naukowym osiągnięciem roku 2007 nie było nic za co Kungliga Svenska Akademien przydzieliła Nagrodę Nobla, tylko moje własne odkrycie, iż system polityczny, w którym Zachód od dziesięcioleci żyje, to realny liberalizm - w tym samym sensie i mniej więcej w tym samym stopniu "realny", w jakim "realny" był "realny socjalizm". Wszystkie zaś, rzekomo ogromne, różnice pomiędzy "socjalizmem", "socjaldemokracją", "demokracją liberalną" i powiedzmy "chadecją", są niemal czysto kosmetyczne i propagandowe.

Ta moja obserwacja jest rewolucyjna i rewelacyjnie prosta - jak wiele genialnych odkryć. Po prostu trzeba było podejść do sprawy z odpowiedniej strony, nie tylko masować łeb uderzony jabłkiem, ale także zacząć się zastanawiać nad mechanizmami. Prosta jest ona z pewnością, jednak nie na tyle, by nie zawierała jeszcze nieco uzupełnień. Jedną z najistotniejszych jest ta, że ci wszyscy "prawdziwi liberałowie" - tak głośni, tak pewni swego, tak zajadli w rzucaniu obelg i wygłaszaniu mantr - również znajdują swój ścisły odpowiednik w realnym socjaliźmie. Są to bowiem po prostu liberalni rewizjoniści.

Ich podobieństwa z "prawdziwymi" rewizjonistami, czyli: trockistami, czcicielami "młodego Marksa" (najlepiej skrzyżowanego z Freudem i podlanego feministyczno-lesbijskim sosem), koncesjonowanymi "dysydentami" ze ścisłych obrzeży rządzących za pomocą totalitarnego terroru i totalitarnego kłamstwa monopartii, i całą pozostałą lewacką florą i fauną, która akurat nie znajduje się w najbezpośredniejszej bliskości żłobu, jest uderzające.

Długo by o tym można było mówić, i z pewnością długo by o tym mówić należało, jednak w tej chwili chciałem tylko ukazać drobny przykład na potwierdzenie mojej tezy - stanowiącej jeden z bezpośrednich wniosków z mojego odkrycia - że liberalizm zasadniczo jest jeden, wszelkie w jego ramach różnice są niemal kosmetyczne, socjalizm (w sensie MARKSIZM) jest jego zaprzeczeniem jedynie w tym sensie, że jeden stosuje propagandę mającą trafić do pracobiorcy, drugi zaś do pracodawcy.

Co w praktyce oczywiście nie ma żadnego znaczenia, ponieważ realny liberalizm opiera się na realnej wszechmocy wielkiego ponadnarodowego kapitału, który dzięki wbudowanym w ten system mechanizmom "legalnie" korumpuje, zastrasza i działa obok - za pomocą przede wszystkim nawały propagandowej - "legalnych i demokratycznych" władz poszczególnych krajów (oraz mniejszych od nich społeczności).

Za to autentyczny (czyli z zębami i hormonami) konserwatyzm stanowi dla liberalizmu - wszelkiego! - największego wroga. Z czego miedzy innymi wynika, że pokraczne twory w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" to jedynie intelektualne odpowiedniki potwora Frankensteina i produkty mózgów dotkniętych ostrą schizoidią.

Mam tu drobny ale dobitny, a do tego hiper-aktualny, przykład na potwierdzenie faktu, że liberalizm takiego Janusza Korwin-Mikke - uważanego powszechnie za "hiper-prawicowca" - wcale nie tak wiele różni się od liberalizmu "Gazety Wyborczej". I nie mówię tu o faktach, w rodzaju tego, że obie te instytucje opowiadają swym wielbicielom niestworzone historie, jednocześnie starając się, per fas et nefas, zarobić maksimum forsy. A tym mniej o jeszcze mniej dla nich obu pochlebnych przypuszczeniach, które muszą się człowiekowi stojącemu z boku i niedotkniętemu ani jedną ani drugą schizofrenią narzucać.

Nie, weźmy sobie problem prawa, suwerenności narodu, władzy ludu, demokracji. Otóż na swym blogu w salonie24 Rybitzki "Cierpiący PiSowiec" umieścił dzisiaj stosowny tekst przedstawiający jak by dzisiaj wyglądał sąd nad Jezusem. Z facetem przypominającym red. Lisa zamiast Piłata. Na to ozwał się niejaki Paweł Wroński...

Czyli jedna z najpotężniejszych luf w "dziennikarskiej" baterii "Gazety Wyborczej". Czy może być coś dalszego od Korwina? "Oczywiście że nie!" - wykrzyknie zaraz z zapałem, oraz oburzeniem, każdy niemal polski prawicowiec. Ja jednak twierdzę, że argumenty, o poglądach w przypadku tych panów trudno mi bowiem mówić, mówię więc do argumentach. Dla ciemnego luda. Które są bardzo podobne.

Zakładam, że poglądy Janusza Korwin-Mikke na temat prawa, suwerenności narodu i demokracji są Czytelnikowi dość dobrze znane. Jeśli nie są, to ten tekst chyba nie jest tak bardzo dla niego, może powinien go przeczytać za jakiś czas. Cóż więc mówi Paweł Wroński, "dziennikarz" bez cienia wątpliwości lewicowej (żeby nie wgłębiać się w szczegóły i niuanse) "Gazety Wyborczej". Na temat Piłata sądzącego Chrystusa, przypominam. Dajmy sobie nawet zdjątko tego pana, gdyby komuś się gębusia nie kojarzyła, oto proszę:
Przyznaję, że p. Rybitzky zdenerwował mnie bardzo tym wpisem, dlatego postanowiłem zabrać głos. Nie, nie chodzi o to, że p. Rybitzki napisał coś co kłóci się z pojęciem smaku, jest agresywne i nieprawdziwe. Logika wywodu ma strukturę kryształu, a wniosek wydaje się oczywisty. 
Właśnie jednak z tego powodu podobny sposób rozumowania jest bardzo groźny. Przedstawia bowiem w bardzo atrakcyjnej formie sposób zwulgaryzowany sposób widzenia współczesnej demokracji. 
(No, tośmy się dowiedzieli! Nie igrać ze współczesną demokracją! Może poodrąbywać ręce. Czyż nie brzmi to, swoją drogą, dokładnie tak samo, jak pogróżki i obietnice złotoustego Korwina?) 
Rybitzki w istocie zadaje pytanie, które już kiedyś zadał kardynał Ratzinger, obecny papież. Pytał on, czy Piłat był liberalnym demokratą, który skazując Jezusa postąpił zgodnie z zasadamu dokryny. 
Otóz nie. 
Poncjusz Piłat jako procurator miał władzę nie tylko administrowania, ale i sądzenia. Stał przede wszystkim na straży prawa. 
W liberalnej demokracji istnieje zasada, że prawo stoi ponad wolą ludu, choć i lud poprzez swoich przedstawicieli to prawo może zmienić, aż do konstytucji włącznie. Władza może poruszać się wyłącznie w ramach przez prawo ujętych. 
Poncjusz Piłat, gdyby w istocie był liberalnym demokratą tej zasadzie się sprzeciwił. Wydał, a raczej zatwierdził wyrok niesprawiedliwy. 
Oczywiście postąpił tak, jak wielu innych ludzi słabych postępowało wcześniej, czy później, ale nawet w czasach rzymskich zdarzało się wszak, że byli i prawdziwi sędziowie. Np. święty Paweł, gdy chciano go sądzić zaprotesował przypominając, że jest obywatele, Rzymu (sądzić obywateli Rzymu można było tylko w Rzymie) i tę zasade uszanowano. 
Więc sprawa z liberalną demokracja jest daleko bardziej skomplikowana niźli ilustuję ja wskazany przykład. 
(Z pewnością ZBYT skomplikowana dla ciemnego luda, prawda? Tym się muszą zająć mędrcy, pokroju co najmniej TW Bolka.)

Przy okazji życzę Wesołych Świąt 
(Ach, jakżem wzruszony! A o jakie święta konkretnie chodzi łaskawemu panu?)
Jak można Pawła Wrońskiego nie lubić? "Wesołych Świąt" przecież życzył. Nie powiedział wprawdzie o jaką hanukkę mu chodzi, ale za to jego własny blog nosi tytuł "Tu jest Polska", więc ja tam się domyślam.

Link do oryginału tutaj. Sam to rozbiłem na akapity, dla czytelności, sam też niektóre rzeczy wytłuściłem. Poza tym nic jednak nie zmieniłem, pisownia też jest oryginalna. Oczywiście te niebieskie zwischenrufy są moje własne, alem nie mógł się wprost powstrzymać.

Ciekawe, swoją drogą, czy jak ten kanadyjski pedał Prezydenta, pan Wroński poda mnie teraz do sądu za wykorzystanie bez uprawnienia jego "dóbr intelektualnych".

No dobra, teraz analiza. Co my tu mamy? Mamy "prawo" stojące nad wolą ludu. Naprawdę nie wiem, kto je tam postawił, bo zawsze mówiono mi o demokracji, o tym, że lud jest suwerenem... Widać jednak jakoś ci panowie doszli do wspólnych wniosków z Korwinem-Mikke. Wprawdzie Paweł Wroński słowa "prawo" z dużej litery nie pisze, nie głosi też konieczności wprowadzenia monarchii, o "wzięciu za mordę i wprowadzeniu liberalizmu" już nie wspominając. Ale to chyba tylko dlatego, że Paweł Wroński nie musi - on już to wszystko ma!

Paweł Wroński to bowiem, wedle mojej terminologii, która naprawdę daje całkiem nowe i niesamowite perspektywy poznawcze, liberał realny, Korwin zaś Mikke - liberalny rewizjonista. Który musi krzykiem i pieniactwem kompensować sobie brak realnych możliwości oddziaływania na cokolwiek. Cóż ma bowiem do stracenia? Podczas gdy u Pawła Wrońskiego taka jest akurat teraz mądrość etapu, że "prawo" z dużej litery się nie pisze i o wzięciu za mordę się nie wspomina. Do następngo rozkazu, ma się rozumieć.

Wielu ludzi, dotkniętych już niestety korwiniczną mózgową zarazą... Jak to powiedział Triarius the Tiger? Acha: "Tyle już mówiliśmy o ukąszeniu heglowskim, że najwyższy czas zacząć rozmawiać o ukąszeniu korwinowskim." Więc dla tych dotkniętych może nie wszystko będzie jeszcze jasne. Cóż jest złego w "Prawie" przez duże "P"? Dlaczego prawo, nawet pisane przez małe "p" nie ma stać ponad wolą ludu?

Otóż "prawo" jest hipostazą - bytem abstrakcyjnym, który się bez powodu uważa, albo wmawia innym że się uważa, za byt realny. Całkiem jak, powiedzmy, świecka świętość Jacka Kuronia. Prawo jest od początku do końca stanowione przez konkretnego kogoś, i jeśli tym kimś nie jest Bóg, to jest to człowiek czy grupa ludzi. Na temat Boga się tutaj nie wypowiadam, Paweł Wroński też zresztą nie, więc w tej akurat sprawie w tej chwili nie ma dyskusji. Faktem jednak jest, że jeśli najwyższą władzą jest lud, to ten lud może sobie każde prawo zmienić w dowolnej chwili, nie ma żadnej legalnej siły, która mogłaby mu tego zabronić.

Proszę o tym tylko chwilę pomyśleć, przecież to oczywiste! Kto ma prawo zabronić suwerenowi zmienić coś, co poprzednio zapisał? Prawnik interpretujący konstytucję? A kimże on jest? Interpretatorem zapisanych na papierze formułek, które nijak się przecież nie mają do majestatu i władzy, którą rzekomo pełni suwerenny lud, czy naród (jak byśmy tej grupy ludzi nie nazwali).

Wszelkie inne twierdzenia w tej sprawie to po prostu kłamstwa i mamienie naiwnych za pomocą mętnego języka i mętnej logiki. Oraz czynienia ze służebnej wobec władzy - którą, przypominam Pawłowi Wrońskiemu i jego poputczikom, w demokracji jest lud - grupy (czy niestety kasty) prawników, jakichś "uczonych w piśmie", otrzymujących skądsiś, z góry, z nieba, niedostępne ludowi wprost, za to bez porównania wyższe od jego woli, "prawdy".

Bo ja, prosty człowiek, jakoś cały czas mam wrażenie, że prawnicy są tylko ludźmi, jak każdy inny; że prawo to po prostu zbiór reguł obowiązujących dopóki ktoś ich nie zmieni albo nie zignoruje - to po prostu kwestia aktualnego układu sił; a w dodatku "każde prawo, które nie jest po prostu sformalizowanym poczuciem sprawiedliwości, jest", by przywołać Dávilę, "po prostu bezprawiem".

Co więcej, chodzi tu o poczucie sprawiedliwości w miarę zwykłych, normalnych, sensownych ludzi - nie "elit" które biorą się nie wiadomo skąd ("przez kooptację" podobno, ale to bardzo niewiele tutaj wyjaśnia) . Naprawdę chciałbym wiedzieć - co na temat tej myśli Dávili miałby do powiedzenia Paweł Wroński? Zresztą Janusz Korwin-Mikke też mógłby się łaskawie wypowiedzieć, choć oczywiście obaj ci panowie czują ponad takie wyjaśnienia czegokolwiek prostym prolom.

Ja bym jednak, zanim zacznę wielbić zarówno jednego, jak i drugiego z tych liberałów (!), bardzo prosił o wyjaśnienie mi takich oto spraw:

1. Co to konkretnie za bóg, czy jaka inna metafizyczna władza, od którego płynie to "prawo" stojące ponad wolą ludu, do niedawna, wedle demokratycznej doktryny, będącego najwyższą władzą?

2. Jak ten boski przekaz konkretnie dociera do tych ludzi, którzy nam go głoszą i to boskie prawo dla nas interpretują? I dlaczego nas, malutkich, aż tak całkowicie on omija? Mamy tu może wolę boską przejawiającą się w konsensusie uczonych i szlachetnych mężów? A konkretnie prawników i Pawła Wrońskiego, plus paru innych? Inaczej mówiąc mamy tu konsensus "uczonych w piśmie" (bardzo bym chciał wiedzieć, w jakim to konkretnie piśmie), który decyduje o tym, co jest a co nie jest prawdą?

Jest w tym sporo z Jana Jakuba Rousseau, co pewnie Pawłowi Wrońskiemu nie przeszkadza, jest to coś, co już bardzo wyraźnie zalatuje totalitaryzmem - i to nawet w samych ideologicznych założeniach, nie musimy nawet czekać na praktykę... No i jest coś, co zalatuje całkiem inną i obcą naszej zachodniej cywilizacji cywilizacją. Jakąś taką bliskowschodnią jakby. Co też zapewne "Gazecie Wyborczej" pasuje, mnie jednak i innym gojom znacznie mniej.

3. Kto, kiedy, dlaczego i jakim prawem ustanowił, że to już nie lud jest najwyższą władzą? I że teraz jest nią to nowe coś, czyli albo "Prawo", albo - jak w innych, równie pokrętnych i równie zalatujących totalitaryzmem propagandowych kawałkach, które się ostatnio ludowi kropla po kropli sączy w wykonaniu różnych Wołków, Lityńskich i właśnie Wrońskich - nie wiadomo wprawdzie kto rządzi, ale za to mamy teraz "demokrację przez kooptację", czyli "demokrację elitarną". Kto jednak o tym zadecydował? Kiedy dotychczasowy suweren, czyli lud, oficjalnie i legalnie zrzekł się swej suwerennej władzy? Kto wybrał i kto zatwierdził te nowe elity, które zastąpiły poprzedniego suwerena?

4. To już nieco puerilistyczne pytanie, zgoda, ale widać jestem młody duchem i kocham jak się coś fajnego dzieje. Więc pytam: czy były z powodu tego oficjalnego zrzeczenia się przez lud swej suwerenności jakieś szumne uroczystości? Musiały przecież być, co za naiwne pytanie! Ale czy były co najmniej tak szumne i tak radosne jak te, które niedługo zobaczymy w Pekinie? Szampan lał się z pewnością strumieniami? Powszechny orgazm na słodko - cały lud się cieszył! No a nuty "Ody do Radości" wibrowały w powietrzu niczym bąki, prawda? Widzę to oczyma duszy i aż się odruchowo uśmiecham, a kolana mi miękną. Dziwne tylko, że nic takiego nie pamiętam bym to widział w realu...

Musi byłem wtedy w jakiejś śpiączce. Szkoda, to musiała być niezwykle wzruszająca uroczystość! A jakieś oficjalne dokumenty ten lud przecież podpisał? Pergaminy z pewnością, z pieczęciami i złotymi sznurami, ach! Mógłbym je może łaskawie zobaczyć?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.