niedziela, marca 16, 2008

Piąta noga konia i metalogiczna ojromarchewka

Abraham Lincoln lubił ponoć ludziom zadawać taką oto zagadkę: "Ile nóg ma koń, jeśli przyjmiemy, że ogon to też noga?"

Odpowiedz Czytelniku - no ile? Aż tak wielkiego wyboru przecież nie masz! No więc... Głośniej proszę!

Jeśli odpowiedziałeś "pięć", to wyobraź teraz sobie Lincolna, jak Cię obrzuca pogardliwym spojrzeniem, sycząc przez zęby: "Nieprawda, cztery! Nazwanie ogona nogą w niczym nie zmienia faktu, że koń ma cztery nogi."

No i fakt, nie da się ukryć. Jeśli kręcimy się w sferze metalogik i takich tam abstrakcyjnych spraw, to założyliśmy i tyle. Wedle tej założonej logiki będzie nóg pięć, bo ogon stał się nagle, w naszym abstrakcyjnym świecie, nogą. Jednak Lincoln był widać człek praktyczny, trzymający się faktów, a do tego polityk. A tych kategoriach z całą pewnością miał rację - żadne słowne sztuczki, żadne czary mary nie zmienią same przez się namacalnych i obiektywnych faktów! Negowanie tego zalatuje zamawianiem duchów, voodoo i wiarą w sprawczą moc świeckich relikwii Jacka Kuronia.

Czyli świr i zabobon! Przemyśl to, drogi Czytelniku, bo warto. Dzięki temu nie tylko nie nazwę Cię w przyszłości "wykształciuchem" - co dla wielu nie jest żadną obelgą, bo oni w tym dostrzegają właśnie "wykształcenie", wmawiając sobie bez żadnych realnych podstaw, że przeciętny dzisiejszy magister jest wart przeciętnego przedwojennego maturzysty - ale też nie nazwę Cię półinteligentem, co mogłoby już nieco zaboleć. Wprawdzie przed wojną "półinteligent", to był zdaje się gość, który pobierał jakieś nauki w szkole średniej, ale matury nie zrobił, ale wobec wspomnianej dewaluacji dyplomów, i matur oczywiście też, sam rozumiesz...

A więc, żeby się przed tego typu zarzutami definitywnie zabezpieczyć, potrenujmy sobie jeszcze nieco na tym samym motywie. A więc proszę Czytelniku, odpowiadaj:

1. Czym jest marchewka, jeśli przyjmiemy, że marchewka to owoc?
(A może ktoś przy okazji wie, jak nazywamy kogoś, kto takie coś oficjalnie dekretuje? Napierniczak chętny? Proszę, mów! Co ty gadasz? "Metalogikiem", chyba chciałeś powiedzieć. Siadaj baranie, pała! I żebym cię tu już więcej nie oglądał!)

2. Czym jest dżuma, jeśli przyjmiemy, że to bardzo miły i sprzyjający zdrowiu stan?

3. Czym jest konstytucja, jeśli nazwiemy ją "traktat reformujący"?

4. Czym jest Platforma "Obywatelska", jeśli przyjmiemy, że to partia , której na sercu leży polski interes, a poza tym zdolna do rządzenia, nie zaś tylko dość żałosny przekaźnik szemranych rozkazów zza granicy?

5. Czym jest III RP, jeśli przyjmiemy, że to wolny i uczciwy kraj, spełniający uprawnione oczekiwania większości przyzwoitych Polaków?

6. Czym jest Unia Europejska, jeśli przyjmiemy, że nie jest to opanowany przez oszalałe lewactwo, finansowany z jakichś względów gorliwie przez Niemcy, biurokratyczny super-moloch o ewidentnie totalitarnych zapędach?

7. Czym jest Donald Tusk, jeśli przyjmiemy, że to autentyczny polityk, a do tego facet z mózgiem, kręgosłupem i (excusez le mot Piękne Panie, o tym się nie mówi, to się Wam serwuje bez gadania!) jajami?


No to na razie tyle. Zalecam wykonanie powyższych ćwiczonek samodzielnie, w domu. Za najdalej tydzień chcę zobaczyć odpowiedzi. Zaś najzdolniejsi i najpilniejsi, którym to zadanie domowe wydaje się zbyt małe i zbyt łatwe, mogą się do mnie na przerwie zgłosić po dodatkowe pytania. A teraz do roboty i nie ściągać mi jeden od drugiego!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 15, 2008

Jak nie zostałem właścicielem Agory

Włączyłem godzinę temu przypadkiem radio i usłyszałem - ach, jakże subtelne i pełne niepodważalnej logiki! - ubolewania na temat tego, że PiS'owska preambuła jest po prostu sprzeczna z Konstytucją, bo daje vetu Prezydenta zbyt wielkie uprawnienia... I takie tam. Tego typu argumentów z pewnością jest co niemiara, a będzie jeszcze więcej, choć mnie one akurat mało podniecają, więc ich nie śledzę. Czemu mało, spyta ktoś? Ponieważ nie widzę prawa, przynajmniej tego ziemskiego, tego które rozstrzyga się w sądach, z Sądem Konstytucyjnym włącznie, jako czegoś absolutnego, zawsze słusznego w każdym szczególe, obiektywnego i od Boga danego.

Widzę to raczej tak, jak chyba widział to m.in. Karl Marx - choć na szczęście nie tylko on, bo bym się chyba ze wstydu pod ziemię zapadł. ;-)

Prawo zawsze komuś służy, jakiejś oligarchii, jakiejś klasie... Tak było, jest i będzie. Narzucanie ogromnej większości normalnych ludzi "tolerancji" wobec wybranych arbitralnie seksualnych zboczeń, oraz wobec, absurdalnych przeważnie, uroszczeń zboczeńców, jest dokładnie takim samy przejawem przemocy aktualnie silnych wobec aktualnie słabych, jak powiedzmy palenie heretyków. (W tym ostatnim, tak całkiem na marginesie, celowali akurat protestanci, i oni mają zarówno spopielonych ich-zdaniem-heretyków, jak i usmażonych czarownic najwięcej na swym sumieniu.)

A więc traktowanie takiego czy innego zapisu w Konstytucji III RP, nie mówiąc już o takiej czy innej jego interpretacji, jako czegoś w rodzaju Prawa Boskiego, to po prostu absurd i bezczelność. Tym bardziej, że przecież sam udział Polski w tym całym Ojro... Nie wiem nawet jak tego biurokratyczno-totalitarnego molocha należałoby oficjalnie nazwać - jedni mówią, że to "Unia", inni że "Wspólnota", jeszcze inni, że na razie ani to ani to... A ja chciałem akurat być ścisły i oficjalny. Ale widać się nie da.

Więc przypomnijmy sobie, jak to wyglądało. Czy była jakaś autentyczna dyskusja na temat naszego w tym czymś udziału? Nie było! Czy była przed tą dyskusją, co to jej nie było, jakakolwiek autentyczna, oparta na obiektywnych faktach, podana w zrozumiałej dla normalnego człowieka, pozbawiona elementów perfidnej propagandy, informacja? Nie było! Czy informacja była w miarę równo serwowana zarówno przez zwolenników, jak i przeciwników naszego przystąpienia do tego czegoś? Oczywiście że nie!

Czy "informacja", jeśli by tak już to nazwać, serwowana polskiemu społeczeństwu przez euroentuzjastów, była w sensownej mierze obiektywna, pozbawiona podszczuwania, zawstydzania wątpiących, budzenia histerycznych emocji, obietnic całkowicie bez pokrycia - kłamstw wreszcie? (Kłamstw! Wymówmy wreszcie to brzydkie słowo!) Czy więc była? Oczywiście że nie!

Nasze przystąpienie do tej... dla uproszczenia napiszę "Unii", było już przesądzone - takie przynajmniej wrażenie odnieść musiał każdy, kto choć trochę obserwował tę "debatę" - na wiele lat przed samym faktem, przed samym referendum, gdy to naród oficjalnie o chęć tego przystąpienia zapytano. A więc o czym było decydować w tym referendum, skoro już wszystko było przesądzone?

Referendum, jak niektórzy pamiętają, było dwudniowe. Zazwyczaj nie lubią nam o tym przypominać, ale ostatnio przypominają, bo nowe ew. referendum w sprawie Ojrokonstytucji też ma być, oczywiście, dwudniowe. Żadne inne dwudniowe nie bywają, a już z pewnością nie to, w którym naród głosował za lub przeciw powszechnemu uwłaszczeniu obywateli - a które postkomuna i uwole, wraz z Kwaśniewskim prezydentem, zamierzali zgodnie uwalić. No i uwalili, jak na uwoli przystało. Z powodu braku wystarczającej frekwencji referendum to okazało się być nieważne. Jednak te, które sprzyjają Ojropejskiej Unii, nie mają prawa mieć zbyt małej frekwencji.

Na razie są dwudniowe, gdyby to miało nie wystarczyć, to co za problem zrobić referenda tygodniowe... miesięczne... półroczne... roczne... dziesięcioletnie (fakt, sama Unia tak długo może nie pożyje, ale w teorii przecież jak najbardziej)... nieustające nawet! "I tak trzymać towarzysze - żadne głupie i ciemne bydło nie będzie przeszkadzało Siłom Postępu w realizowaniu Demokracji!"

A czy przed tym tam referendum oglądało się jakieś antyojropejskie plakaty? Koszulki? Znaczki na ubrankach? Albo powiedzmy naklejki samoprzylepne na samochodach? Ja nic takiego nie widziałem, widywałem za to ogromne ilości wszelkiego rodzaju "europejskiej" propagandy, w tym flag z tymi tam gwiazdkami. ("Na razie bez sierpa i młota, ale to się ew. później doda, towarzysze! Kiedy bydło się całkiem spacyfikuje. Tak towarzyszu, cyrkiel też dodamy!)

Skoro mówimy o znaczkach i naklejkach, to przypomniał mi się taki drobiazg z mojego własnego przedunijnego życia... Który być może wyjaśnia, dlaczego ich nie było. Lubicie Państwo teorie spiskowe? Ja nic nie sugeruję, mówię jak było, a interpretacje pozostawiam Państwu. Otóż ja, w swej nieskończonej antyunijnej zapiekłości i w ogóle z paskudnych pobudek - jak to facet, który mógłby czytać Gazetę Wyborczą, bo Polska Ludowa dała mu wykształcenie, w każdym razie wyciągła go z analnego betyzmu, ale on tego z własnego wyboru nie robi, moher jeden i kułak imperialistyczny! - postanowiłem na jakiś rok przed owym referendum zadziałać tak, by przechylić jego wynik na stronę oszołomstwa i Bałej Rusi.

Skontaktowałem się wiec z pewnym biznesmenem, posiadającym zakład produkujący wspomniane naklejki na samochody i inne dobra doczesne, oraz plakaty. Zaprojektowałem ci ja osobiście kilka rodzajów antyojropejskich znaków... I mieliśmy to zacząć wyprodukować. Wszystko się dość ładnie kręciło, w fazie wstępnej znaczy, ale skutek był żaden, ponieważ mój biznesmen nagle zmarł na serce. Zapewne przypadek, stres, zbyt obfite i patologicznie smaczne jedzenie... Wiem, tak musiało być. Nic nie sugeruję. Pan od śrub na pewno wtedy jeszcze zajmował się hobbystycznie, powiedzmy, majsterkowaniem karmników i domków dla ptactwa. Albo rapem. A w ogóle to z pewnością dusza człowiek, muchy by nie skrzywdził, czyta "Gazetę" od deski do deski i nie opuszcza żadnego białego marszu.

Ale jakoś tak dziwnie wyszło, a ja ani nie miałem szansy sprawdzić, czy bym się na znaczkach antyojro nie dorobił (imponując tym liberałom, co nie jest bez znaczenia, choć zajadle udaję że mi to obojętne), oraz czy z ich powodu nie zacząłby się może jakiś ferment... jakieś coś... jakiś ruch... że ktoś zacznie nieco się zastanawiać, ludzie się zaczną porozumiewać: "Masz pewne wątpliwości? To się zabawnie składa, bo ja też... Więc może jednak nie wszystko jest aż tak różowe? Albo właśnie ZBYT różowe, nie sądzisz?" Te rzeczy. Coś takiego jak się zapowiada teraz.

Więc wiecie teraz, dlaczego żadnej antyojro-propagandy nie było, bo gdyby mi i temu facetowi się udało, to jakaś w końcu śladowa jej ilośc by była. A może nawet nie śladowa, bo jak by się ludziom spodobało, to byśmy rozkręcili produkcję... Nie tylko na kraj, ale i na całą Europę! Po paru latach mielibyśmy firmę większą od Agory... Którą byśmy zresztą kupili, czy wrogo przejęli, a potem... Na drzewo z Agorą!

W każdym razie, gdybyście spotkali pana od śrub, na przykład w zakładzie leczenia falami mózgowymi, to powiedzcie mu, że tak się nie robi! Choć fakt, że gdyby nie on, nie mielibyśmy teraz całej tej zabawy z pieniącym się Chlebowskim, histerycznym Tuskiem i niezmiennie dętym bucem Komorowskim. Kto w ogóle by znał tych zabawnych i sympatycznych panów? Ale mimo wszystko łza mi się w oku kręci.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 14, 2008

Jarosław Kaczyński, Eurokonstytucja i Oblicze Trzeciej Rzeszy

Autentyczny polityk tym się różni od gadatliwego ideologa, że wie, iż w polityce nie da się w ogóle rozważać celów w oderwaniu od środków służących ich osiągnięciu. (Takie jest zresztą, w mojej opinii, zasadnicze przesłanie sławnego, choć mało czytanego i jeszcze mniej rozumianego, dzieła Machiavellego.) Autentyczny polityk zdaje też sobie sprawę z tego, że nieczęsto będzie miał możliwość realizowania jakichś z góry powziętych idei, ponieważ okoliczności - zagrożenia, trudności, a nawet czasem znienacka pojawiające się nieoczekiwane szanse - zburzą mu większość tego rodzaju planów.

W związku z powyższym nie potrafię rozstrzygnąć na ile eurosceptycyzm Jarosława Kaczyńskiego jest w sumie wątły - jak na to by wskazywały dotychczasowe działania tego polityka - na ile zaś kierował się on cały czas zarysowaną tu na wstępie przeze mnie zasadą. Z której naturalny praktyczny wniosek musiał być taki, że skoro rodzimy ludek Unię Europejską uwielbia, spodziewając się po niej cudów niewidów przy zerowych kosztach, a dużej części tego ludku Polska jest całkiem po prostu do niczego nie potrzebna, z drugiej zaś strony Polska jest tak spenetrowana przez obce służby i agentów, oraz ma tak do szpiku kości służalcze "elity", to nie ma rady.

Jedna z odwiecznych chińskich ludowych mądrości głosi podobno, że "jeśli nie możesz zapobiec temu, by cię zgwałcono, to leż i ciesz się tym gwałtem". Co właśnie czynił PiS i jego szef. Zgoda, nie sądzę, by ich i jego niechęć do Unii była porównywalna z na przykład moją. Nie sądzę też, by Jarosław Kaczyński snuł podobne do moich historiozoficzne rozważania (w moim przypadku poparte dość ekstensywną lekturą złożoną z całkiem ortodoksyjnych książek na temat historii i pokrewnych dziedzin), z których by, jak z moich, wynikało, że Unia Europejska staje się w błyskawicznym tempie imperium, a w dodatku tworem z natury totalitarnym.

W dodatku, co również wynika z moich własnych analiz, ten totalitaryzm ma wszelkie dane stać się czymś, przy czym wszystkie dotychczasowe - niezależnie od ich brutalności, ale przecież i w przypadku Unii nie mamy absolutnie żadnych gwarancji, że zawsze będzie tak "słodko i łagodnie" - to była tylko "wstępna gra miłosna".

Ponieważ prawdziwy totalitaryzm, o czym już wielokrotnie wspominałem, wymaga, do sprawowania totalnej kontroli, totalnej komputeryzacji. A więc potężnych komputerów, mikroczipów, sieci informatycznych. Oraz "obywateli" (w cudzysłowie, bo w totalitaryźmie to przecież nie jest obywatel) zarówno przyzwyczajonych do posługiwania się nimi - we własnym interesie czy dla własnej rozrywki, ale przede wszystkim w odpowiedzi na życzenie, czy "łagodną zachętę", ze strony władzy.

Władzy, która dzięki temu staje się jeszcze bardziej anonimowa... A raczej chyba tak by należało powiedzieć, że może ukryć swe prawdziwe (mniej lub bardziej) ludzkie oblicze przed "obywatelami", dając im w zamian marketingową kreację stworzoną przez specjalistów od piaru i usłużnych (nie za darmo przecież) mediów.

A zatem, wracając do głównego wątku, naprawdę nie sądzę, by Jarosław Kaczyński - moim zdaniem prawdziwy mąż stanu, jakiego drugiego śladu nie ma w Polsce w ostatnich kilkudziesięciu latach i zapewne niestety nie będzie, zakładając nawet że będzie jeszcze Polska - niezależnie od tego, że wcale nie wszystkie jego poglądy podzielam i nie wszystkie jego działania wzbudzają mój zachwyt - widział sprawę Unii Europejskiej dokładnie tak jak ja. Nie jest nią jednak zachwycony, a to już sporo, szczególnie wobec bezwarunkowej, psiej czołobitności rodzimych "elit", która z pewnością jest tym, czego unijna biurokracja oczekuje i zamierza obficie generować.

Co mówi Joachim Fest, w swej książce "Oblicze Trzeciej Rzeczy"? Książce wydanej w PRL i którą studiowałem jako młode chłopię gdzieś około sławnego, przynajmniej w ostatnich tygodniach, roku 1968? Dokładnie wtedy, gdy tylu innych, z narażeniem życia i dostępu do stółowki w KW, walczyło o naprawę socjalizmu, o powrót to korzeni - do Lenina, Trockiego i Rosy Luxemburg... A studiowałem ją - słuchajcie ludkowie! - by zrozumieć naturę nie tyle Trzeciej Rzeczy (choć teraz widzę, że i to mogłoby mi się w tych zabawnych czasach rozkwitu i jednoczenia się Europy przydać), co przodującego ustroju. Taki byłem moherowy oszołom już wtedy, a fe!

Otóż Fest pisze coś w tym duchu, że "totalitaryzm przede wszystkim zajmuje się wymuszaniem spontanicznego poparcia". Radziłbym to parę razy przeczytać i dobrze się wczuć, warto! Ja tę właśne tezę zapamiętałem najlepiej z całej fascynującej książki, którą naprawdę polecam, choć wydana została w PRL'u i chyba nie po to, bym ja mógł czynić pierwsze kroki w sowietologii.

Choć Fest w swych bardziej generalnych analizach pisał, z tego co pamiętam, właśnie o "totalitaryźmie", nie zaś po prostu o "naziźmie" czy (zgodnie z kominternowską terminologią, wg. której i socjaldemokracja to "faszyzm") "faszyźmie". Co było dość wywrotowe, tyle że oni byli po prostu zbyt widać durni, by to zrozumieć. Zaraz... Taka myśl - a może to dlatego właśnie nastąpiła ta partyjna dintorja i w 1968 wywalono z Partii, a potem z Najweselszego Baraczku Obozu Postępu, tych wszystkich (no nie, nie wszytkich, niestety!) Michników i jemu podobnych?!

Za NIEUDOLNOŚĆ! Za brak rewolucyjnej czujności! A konkretnie za wydanie książki analizującej w b. inteligentny i bezkompromisowy sposób realny komunizm, zamiast w powiedzmy południowoafrykański apartheid czy amerykański imperalizm?!

W każdym razie to właśnie stwierdzenie Festa totalitaryzmu nasunęło mi się - po tylu latach! - gdym ujrzał panikę rodzimych politycznych "elit", że oto Europa może dostrzec w nadzorowanym przez nich mołochu pewien brak entuzjazmu dla idei integracji europejskiej. Nieważne, że od zawsze było wiadomo, że co najmniej kilkanaście procent ludzi musi w Polsce być po prostu wrogo nastawionych do Unii - a więc znacznie więcej, niż potencjalnych Biedroniów w najbardziej optymistycznych dla sił postępu szacunkach... Nieważne, że o integracji, traktacie lesbijskim, samej Unii i przyszłości w niej Polski nie da się nawet przecież publicznie debatować, bo wyszedłby na jaw ten zdrożny brak autentycznego entuzjazmu...

Ale żeby tego nie potrafić zamieść pod dywan?! Nie potrafić wymusić?! Nie potrafić czegoś tam, jakiegoś geszeftu, czegokolwiek... W końcu procedury i standardy europejskie dopiero się kształtują, docierają. Ważne w każdym razie, żeby inni od tych krnąbrnych Polaków "obywatele" zjednoczonej Europy o niczym się nie dowiedzieli. Ale te żałosne tuski, te nieudolne platfusy, te cienkie TW Bolki - nawet TEGO nie potrafią Unii dać? Na drzewo z takimi namiestnikami!

Takie muszą być nastroje w Brukseli. I Berlinie. I we wszystkich innych europejskich stolicach, gdzie europejska elita z zapartym tchem, i stolcem, czeka na dalszą korzystną (a jakże!) integrację. A lud? Po co niby miałby cokolwiek wiedzieć? Nie mówiąc już o pytaniu go o zdanie.

Jak się dopracuje europejskie standardy, wartości i procedury, to lud - spokojna głowa! - będzie spontanicznie wyrażał poparcie... Mniej czy bardziej chętnie, ale gorąco, głośno i spontanicznie. W końcu jeśli wszystkie dotychczasowe totalitaryzmy, prędzej czy później, nie wzdragały się przed przemocą na wielką skalę i masakrowaniem niepokornych, to dlaczego my (tak sobie myślą w Brukseli i Berlinie, ale aż im się policzki i trzecie podbródki z wściekłości trzęsą na tych durnych Polaków) mielibyśmy być gorsi?

Dlatego też, żeby tę pokrętną, choć finezyjną, gawędę w zrozumiały dla każdego (poza wykształciuchem ale nie jestem przecież Duchem Świętym, żeby czynić cuda) podsumować, powiem tak: Jarosław Kaczyński to mimo wszystko wielka klasa, a Platfusy Obywatelskie to kompletne dno i targowica, która by się od Szczęsnego Potockiego mogła uczyć patriotyzmu. Co do samej zaś Unii, to wedle Festa jest to JUŻ TERAZ totalitaryzm jak złoto. Co gorliwie stara się nam właśnie uzmysłowić "Obywatelska" Platforma, o reszcie tych mend w rodzimym parlamencie i mediach już nawet nie spominając.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, marca 12, 2008

Proste pytanie hiperaktualne

I co ludkowie, było zdrajców wieszać, prawda?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 08, 2008

Jeśli ktoś bardzo pragnie, może to uznać za tekst na 8. Marca

Uważa się powszechnie, że pracę zawodową kobiety masowo rozpoczęły w wyniku dwóch wojen światowych, kiedy to mężczyzn brakowało, więc one musiały przejąć dużą część dotychczac typowo męskich ról i zawodów. Zgoda, coś w tym niewątpliwie jest, ale weźmy na przykład taką Szwecję. Kraj, który w obu wojnach światowych udziału nie brał i w ogóle wojen nie prowadził od stuleci, a w którym pracuje zarobkowo poza domem niemal sto procent kobiet, zaś psychologicznie, kobieta która takiej pracy nie ma, czuje się dokładnie tak samo podle - tak samo skrzywdzona przez los czy społeczeństwo - jak mężczyzna w podobnej sytuacji.

Jest to, przyznasz Czytelnku, spore osiągnięcie! Nie mówię, że coś cennego w sensie wartości, ale na pewno sukces inżynierii społecznej. W kraju, gdzie w końcu tego typu "osiągnięcia" są bardzo cenione i naprawdę hojnie "obywatelom" przez władzę serwowane, ci zaś przyjmują je z zadziwiającą pokorą, jeśli nawet nie zawsze z entuzjazmem. Jak zatem można wytłumaczyć to, dość w końcu wyłamujące się z wojennego paradygmatu, zjawisko?

Spotkałem się kiedyś z interesującym, i z pewnością w dużej mierze prawdziwym, wytłumaczeniem. Otóż zaraz po drugiej wojnie światowej den svenske mannen zapragnął własnego automobilu, w związku z czym, niewiele myśląc, wysłał współmałżonke do pracy zarobkowej. Rodzina dorobiła się wymarzonego pojazdu, który ma do dzisiaj - nie ten sam wprawdzie, ale w sumie bardzo podobne krowiaste Volvo - a żona pracować by już po prostu nie mogła.

Nie mogłaby, ponieważ, po pierwsze - rodzina by już dzisiaj z jednej pensji nie wyżyła. Po drugie - ponieważ teraz jest to już społeczną normą, więc i odgórne naciski idą w tym kierunku, jak i psychika szwedzkich kobiet jest odpowiednio ukształtowana. One po prostu "realizują się" w pracy zarobkowej, oczywiście poza domem! Drobiazgi w rodzaju tego, że półroczne dziecko oddawane jest do przedszkola, gdzie, zgodnie z wymaganiami ideologi, zajmują się nim mało męscy faceci i ledwo sobie radzące z językiem imigrantki z dalekich krajów. Plus różni ludzie, którzy muszą pracować, bo jakby inaczej - w tym oczywiście i kobiety, co tutaj akurat nie jest rzeczą najgorszą, a do żadnej ambitniejszej i lepiej płatnej pracy się nie nadają.

Szwedzkie zwalczanie bezrobocia to w ogóle temat-rzeka. Który w dodatku wiąże się w niemałym stopniu z moim głównym tutaj tematem. Otóż w Szwecji nie da się zmniejszać biurokracji także dlatego, że wtedy podnosi się wielki wrzask, że "urzędniczkami są przecież przeważnie kobiety, więc zwalnianie ich zaburzy strukturę zatrudnienia i cofnie równouprawnienie". A kto, że spytam, wysłał te swoje żony do pracy? (Kto nie wie, niech czyta od nowa!) I z jakich to motywów? Jeśli odpowiedziałeś, że "aby budować socjalizm", to niestety, tym razem, kulą w płot. Czytaj od nowa! Motywy te były bowiem czysto ekonomiczne, czysto liberalne - czysta chciwość i pragnienie błyskotek. Bez myślenia o realnych, dalekosiężnych kosztach, bez myślenia o skutkach uboczncyh.

Wracając do tamtejszych uciech życia rodzinnego, które w pewnym przynajmniej stopniu osiągnięto dzięki tamtej zbiorowej decyzji ówczesnych jedynych żywicieli rodziny. Swego czasu gdzieś przeczytałem, że szwedzcy rodzice ze swymi dziećmi - a nie mówię już o półrocznych niemowlakach, tylko o nastolatkach - rozmawiają przeciętnie 7 minut dziennie. Przeczytałem to pewnie z 20 lat temu, wątpię jednak, by to się znacząco od tamtych czasów poprawiło. Za co można w Szwecji zostać pozbawionym praw rodzicielskich, a do tego "nieoficjalnie" zostać publicznie ostemplowanym jako "pedofil", oraz tego, jak tamte dzieci to "sprytnie" i niemal na każdym kroku wykorzystują, nie będę tu opowiadał, bo to temat na inną okazję.

Powie ktoś, że fakt, teraz oboje małżonkowie (małżonkowie? w istocie raczej rzadko, choć to akurat nie jest aż tak ważne) pracują, ale przecież żyją i lepiej, niż w latach '40. Ano żyją lepiej, choć nie zawsze, bo kryzysy ekonomiczne, z bezrobociem, potrafią tam być długotrwałe i dotkliwe, wiem coś o tym z własnego doświadczenia. Teraz akurat takiego nie ma i Szwecja robi za cud gospodarczy. Zobaczymy co będzie dalej, ja tam jestem dość sceptyczny.

Fakt, Szwedzka rodzina ma teraz domek, połączony w szereg z innymi takimi, na trzydziestoletnie spłaty, Volvo, telewizję satelitarną, wakacje za granicą, często łódkę i taką chatkę gdzieś w plenerze. Majątku jednak Szwed ma przeciętnie kilkukrotnie mniej, niż np. Włoch, a kilkunastokrotnie mniej niż Niemiec. (Wykupią nas wszystkich, Hitler zwycięży!) Oraz mają gwarancję - no, niemal gwarancję, bo w końcu to nie może trwać wiecznie - że nie zostaną bezdomni, choćby stracili pracę, a jeśli udowodni się, że się jest alkoholikiem, to dostanie się zasiłek i na wódkę. Przynajmniej tak bywa, co jest potem przez nie lubiącą socjalizmu prasę dość mocno nagłaśniane.

Ma się też gwarancję, iż życie zakończy się w domu starców, gdzie człowiek będzie sobie siedział w oczekiwaniu na śmierć, która nie ma się prawa zbytnio odwlekać... Oj, daliby mu wtedy, oj dali! No bo przecież nie można zbyt długo zajmować innym tego cennego miejsca. Siedział, oraz leżał, potem to już raczej to drugie, z pampersem gdzie należy, od czasu do czasu przewijany przez jakiegoś imigranta dowolnej płci - z reguły ciemnoskórego, słabo znającego język i z dnia na dzień bardziej nienawidzącego tej swojej pracy, ludzi których musi wbrew sobie tak obsługiwać, oraz całego tego sytego i z sytości zidiocialego kraju.

Mógłbym opisywać różne takie specyficzne smaczki godzinami, ale nie tym razem. Chodziło mi o ukazanie interesującego moim zdaniem przecięcia kwestii "równouprawnienia kobiet" z kwestią ekonomiczną... Nie bójmy sie tego słowa - z liberalizmem. Tak zwani "konserwatywni liberałowie" (czy może odwrotnie, trudno to zapamiętać) twierdzą, iż "wolny rynek" jak najbardziej sprzyja konserwatywnym wartościom, zaś to, co tym wartościom szkodzi, to "socjalizm". Tutaj, mimo, że w Szwecji socjalizmu faktycznie nie brakuje, wydaje się być inaczej. Pierwszy impuls był jak najbardziej ekonomiczny, rynkowy, liberalny. Czyż nie?

Cóż jednak się dziwić, skoro liberałowie także za nasprowadzanie tych wszystkich imigrantów - którzy mieli tyrać w fabrykach i wywozić śmieci, podczas gdy tubylcy, rasa panów, mieli osiągać wyższe rzeczy - także próbuja winić "socjalizm", nie zaś chciwość, która dla nich jest przecież, mówią nam to bez przerwy i otwartym tekstem, bóstwem? To dyrektorzy wielkich firm domagali się siły roboczej! To przedsiębiorcy! To liberałowie! Teraz jednak, kiedy potomkowie tamtych emigrantów, bez zawodu, praktycznie nie znający miejscowego języka, znarkotyzowani, snują się po ulicach, czyniąc niektóre dzielnice enklawami czegoś całkowicie nie-europejskiego, niezbyt głośno i chętnie się do tego przyznają.

No więc tutaj podałem drugi tego rodzaju przykład, jak to ekonomiczna chcica i liberalne motywy prowadzą do mało konserwatywnych skutków, a w dodatku do skutków, które już nawet z czysto liberalnego punktu widzenia są jak najbardziej szkodliwe. Chodzi o skutki takie, jak przerost biurokracji i cykliczne, ale naprawdę poważne, problemy z bezrobociem.

Jeśli ktoś bardzo chce, to może ten tekścik uznać za hołd złożony wszystkim patriotycznym i sensownym polskim kobietom, w dniu tego ich rzekomego święta. Które sam uważam za dość błazeńskie i komunistycznej proweniencji, ale zdaje się są tacy, i to godni szacunku, którzy to widzą inaczej. A więc - wsiewo najłuczsziejszewo s Mieżdunarodnom Żienskom Dniom! (Na Boga, tylko niech się nikt nie próbuje uczyć z tego tutaj rosyjskiego!)

Choć oczywiście największą frajdę, darujcie to Cnotliwe Dziewice, Piękne Damy i Szacowne Matrony, sprawiło mi kolejne kopnięcie w kostkę zadufanego w sobie i głoszącego obrażające ludzki umysł brednie leberała.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 07, 2008

Nową religią w leberała

"Leberał jaki jest, każdy widzi". Chciałoby się tak powiedzieć, zabrzmiałoby przepięknie, a w dodatku większość P.T. Czytelników nie domyśliłaby się nawet, że to parafraza słynnej definicji konia by ks. Benedykt Chmielowski. Niestety, koń to stworzenie szlachetne, a leberałów jest wiele różnych rodzajów i łączy te rodzaje niewiele - poza tym, że wszystkie błądzą i gadają (excusez le môt) od rzeczy.

Dość powszechnie występującym typem leberała jest ktoś, kto ma własny biznes, albo po prostu sporo zarabia, w związku z czym uważa, że jemu nikt nic nie daje, a już na pewno nie z podatków, natomiast jego podatki idą na jakichś nierobów i/lub nieudaczników. No i nasz człowiek sukcesu płacić podatków nie tylko nie lubi, o co zresztą wielkiej pretensji doń mieć nie sposób. Tym bardziej, kiedy się pomyśli, kto w III RP i całej Europie dzisiaj te podatki pobiera i jak z nich korzysta.

Tyle, że nasz człek sukcesu na tym niepłaceniu nie poprzestaje, tylko - zależnie od usposobienia głosem bardziej zrzędnym, lub bardziej kłótliwym, zawsze jednak głośno i dobitnie - głosi światu religię podatków niepłacenia. Co by się jeszcze dało jakoś może zaakceptować. Ale on i na tym nie poprzestaje i głosząc religię... Czego? No właśnie - leberalizmu! Religię z kompletną, wysoce rozwiniętą teologią, dogmatyką, liturgią, eschatologią... Z chórami aniołów (von Mises, von Hayek, von Friedman, von Mikke i kto tam akurat jest na tym leberalnym topie), diabłem (antyleberałowie), masami potępionych grzeszników (nieroby i nieudacznicy)...

Wszystko tu jest, zapewniam, jak w każdej przyzwoitej, dobrze rozwiniętej religii. I jak się człowiek zastanowi, to sam dojdzie co jest co. Komuś by to mogło zaimponować, no bo kiedyś do stworzenia religii trzeba było religijnego geniusza (tak tego typu ludzi określa Toynbee, o ile dobrze pamiętam), dobrze jeśli z padaczką (jak Mahomet) bo to daje fajne wizje i wnętrzne przeżycia. A najlepiej to w ogóle z jakąś boską pomocą. Jeśli bowiem jakiś bóg maczał w takiej religii palce, to jej przyszły sukces można uważać za zapewniony! ("Wow!", jak mówią leberałowie, w każdym razie kiedy chcą nam coś sprzedać.)

Niestety, ostatnio żadni bogowie do tworzenia nowych religii ręki z niewiadomych powodów nie przykładają, więc muszą wystarczać - z emfazą i rytualnym pochyleniem głowy wymawiane, zaś pisane obowiązkowo z dużej litery - sprawy takie, jak Święte Prawo Własności, czy Wolność.

I jest to chyba nienajgorszy biznes, bo jakże inaczej wytłumaczyć, że ludzie zarabiający ciężkie pieniądze na swej biznesowej działalności, mają czas i ochotę głoszeniem takich religii się zajmować? Płaci im ktoś za to? (Ciekaw jestem kto i w jakiej walucie.) A skoro jest to nienajgorszy biznes dla tych bogatych ludzi, to tym bardziej dla mnie, biednego nieudacznika. Więc też sobie stworzę własną religię, co mi tam, raz się żyje!

Otóż moja religia polegać będzie na tym, że Piekielnie Inteligentni Faceci o (Idealnym) Wzroście Sześciu Stóp i Dwóch Cali, z Włosami na Klatce Piersiowej (Na Głowie Zaś Niekoniecznie) i Udowodnionej Płodności powinni mieć prawo do 16 żon jednocześnie, które sobie mogą swobodnie wybrać spośród miliardów dostępnych na matrymonialnym rynku kobiet. Te żony mają oczywiście ustawowy obowiązek ich słuchać, kochać, pieścić, golić im łeb a potem polerować piersiami, gotować im frykasy i poić małmazją (nie posuwając się jednak do utopiena ich w beczce z tym szlachetnym i kosztownym trunkiem).

Do tego oczywiście willa z bardzo dużym ogrodem na koszt podatników - dzieci muszą w końcu mieć gdzie się bawić! Oraz, choć pecunia nieco olet, nie da się bez tego - okrągła sumka na utrzymanie i reprezentację (indeksowana ze wzgl. na inflację). A do tego oczywiście odpowiednia oprawa - ideologiczna, liturgiczna, prawna, dogmatyczna. Nic bym też nie miał przeciw wskrzeszeniu Świętego Oficjum, jeśli oczywiście miałoby bronić tej mojej nowej religii.

Wykrzyknie leberał: "Ależ to jakieś wariactwo! Dlaczego wszyscy mamy płacić na prywatne szczęście jakiegoś takiego?!" Odpowiadam: "To jest wasza, kochani ludkowie, inwestycja w przyszłość. Pomyśl tylko, leberale - jak poprawi się poziom intelektualny społeczeństwa, jak poprawi się jego płodność... I masa innych istotnych spraw. Nie wspominając już o owłosieniu tam gdzie naprawdę warto być owłosionym (mówię o mężczyznach)."

Wykrzyknie leberał (znowu, lubią krzyczeć): "Ale co to MNIE obchodzi?" Odpowiadam: "Kochany leberale. A co mnie obchodzi, czy w wyniku twojej działalności za pół wieku każdy mieszkający na terenie dzisiejszej Polski będzie posiadał trójkołowego mercedesa z napędem termojądrowym, zaś każda kobieta (czy to co kobiety wtedy zastąpi) - trzy różowe golarki? A przecież dokładnie na tym polegają twoje rzekome zasługi, czyż nie?"

I dodaję: "Dlaczego mamy budować drogi, mosty, linie telekomunikacyjne, żebyś ty, leberale, człowieku sukcesu, biznesczłowieku, mógł taniej i łatwiej produkować, sprzedawać, wmawiać spragnionym badziewia durniom swoje różowe barachło? Dlaczego najlepsze tereny mają być oddane właśnie tobie - na twoją, szemraną często, działalność, albo na twoje, prywatne wygody czy uciechy? Czemu przepisy prawa mają być tworzone pod ciebie? Dlatego, że durnie, nie mający nic innego do roboty, kochają spędzać czas w twoich hipermarketach i oglądając twoje 'Tańce z Gwiazdami'?"

"Dlaczego", kontynuuję, "porządny człowiek idąc latem przez ulicę, o plaży w Sopocie czy Jelitkowie nie wspominając (a nie jestem leberalną stonką, tylko tu mieszkam, zwróć łaskawie leberale uwagę!) musi słuchać twojego gównianego dysko, techno, rapu, popu i wszelkiego innego takiego świństwa? Dlatego że ty na tym zarabiasz? Dlatego, że zgraja durniów wtedy ci więcej i chętniej płaci?"

"A od kiedy to, słodki lebarałku, ci ludzie są dla ciebie tacy ważni? Od kiedy uważasz ich za coś innego, niż tylko demokratyczne bydło, które należy ew. wziąć za mordę, poza tym zaś całkowicie ignorować? Kiedy tobie płacą, kiedy tobie pozwalają zarobić, z demokratycznego bydła stają się nagle Solą Ziemi, Kwiatem Przecudnym Jednej Nocy, tak? Daruj, ale dla mnie to jakby zbyt subtelne, zbyt talmudyczne. Ja tego po prostu nie rozumiem."

"Jaka jest w końcu różnica pomiędzy moją skromną propozycją a twoimi żądaniami? Bo między moją nowowymyśloną religią, a twoją - mającą już 230 lat, przechodzoną, intelektualnie i moralnie zbankrutowaną, budzącą niesmak w każdym mającym odrobinę smaku człeku? No bo przecież 'po owocach ich poznacie', a twoje owoce, lebarale, to dysko, techno, Wielki Brat i Szkło Kontaktowe. Fakt, do tego jeszcze różowe golarki do... powiedzmy 'muszelki'. I język w którym królują 'odlotowy' z 'czadowym', plus medialny bełkot dla wykształciucha. Przecież te 'wolne media' nie są moje, tylko - daruj człowieku - twoje właśnie i nikogo innego. Twoje osobiście, albo też jakiegoś innego leberała, człowieka sukcesu, biznesmena."

"I zapewniam cię leberale", dodałbym jeszcze na zakończenie, "że jeśli się chwilę zastanowisz, a masz jeszcze jakieś aktywne komórki w tym, co być może było kiedyś twoim mózgiem, przyznasz, że moja propozycja, wraz z jej religijną oprawą, jest o wiele sensowniejsza, mniej kosztowna dla społeczeństwa, zaś obiecująca mu bez porównania większe korzyści w niedalekiej już całkiem przyszłości. Poza tym, że ma w sobie bez porównania więcej smaku, bo żadnego dysko czy techno by nie było. Jeśli bardzo tego pragniesz, drogi leberale, to nazwij to sobie nawet 'Prawem' (z dużej litery), nawet Boskim Prawem, jeśli to cię ucieszy. Prawem, którego ja bym bezwarunkowo przestrzegał: ŻADNEGO DYSKO, ŻADNEGO RAPU, ŻADNEGO TECHNO! Możecie mnie z tego rozliczać. Tak mi dopomóż Bóg! Wszyscy, w sumie, byliby o wiele szczęśliwsi - ja, moje żony i moje dzieci już teraz, reszta ludzkości też niedługo."

No i już całkiem na koniec, taki oto coup de grâce w samą wątrobę leberała: "Zresztą nie byłby przecież sam, bo kilku takich jak ja, który także by się należała willa i 16 żon z przyległościami, w każdym pokoleniu na każdym kontynencie by się chyba znalazło. Sporo ludzi od razu by się uszczęśliwiło, a poziom ludzkości poprawiłby się w try miga. Portowych terminali byście dla nas budować nie musieli, przepisów celnych byście nie musieli dla nas stale modyfikować i ulepszać w te i wewte, oszczędziłoby się masę ludzkich nerwów przestając nadawać reklamy..."
"Jeśli więc musimy koniecznie mieć jakąś świecką religię naprędce wymyśloną, to moja jednak jest o niebo lepsza! A jeśli nadal masz, leberałku słodki, wątpliwości, to powiedz mi łaskawie, co w mojej propozycji ci nie pasuje? Co jest lepszego w twojej religii niż w mojej? Jeśli zaś sam nie potrafisz odpowiedzieć, to wynajmij sobie takiego, co potrafi! I tak nie masz nic lepszego do zrobienia ze swoją forsą."

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Cywilizacja jako schizofrenia (6)

A więc udowodniliśmy sobie, że rozwój cywilizacji polega między innymi na odcinaniu się od obiektywnej rzeczywistości leżącej poza nią, a coraz większym koncentrowaniu się na tym, co sama ta cywilizacja generuje. Mówię oczywiście o nauce, religii, literaturze, edukacji, wszelkich formach propagandy - nie da się chyba zaprzeczyć, że zajmują się one w coraz większym stopniu tą cywilizacją, wychodząc od niej jako od pierwotnych założeń, dorabiając do nich z coraz większym zapamiętaniem metafizyczne i quasi-metafizyczne uzasadnienia.

Oczywiście istnieje też, przynajmniej w naszej zachodniej cywilizacji, czysto praktyczna nauka, pozostająca w służbie technologii i zmagająca się z realnymi problemami. Jednak i ona służy - w swych celach - potrzebom w coraz większym stopniu generowanym przez daną cywilizację, w coraz większym zaś stopniu ignorując potrzeby inne, bardziej "obiektywne".

Czy jest w tym element skrajnego upraszczania obrazu świata, o którym mówiliśmy w związku z teorią metabolizmu informacyjnego i schizofrenii? Ograniczając się do analizy naszej własnej cywilizacji, z pewnością należy stwierdzić, że tak! Kiedyś ludzie różnili się rasą i stanem społecznym - teraz już w coraz mniejszym stopniu dostrzegamy takie zmiany, a w każdym razie za coraz mniej je istotne uważamy. I tak to naprawdę wszyscy odczuwamy, bo oficjalnej, sączonej nam bez przerwy "z góry" propagandzie "równości i braterstwa" już nawet nie warto w tym kontekście wspominać.

Podobnie jest z płcią - kilkadziesiąt lat temu każdy odruchowo widział kobietę jako coś innego od mężczyzny, niezależnie oczywiście od tego, że są ludźmi i wobec Boga mają równą wartość. Jednak były to dwie odrębne kategorie i nawet nie trzeba było tego głosić, co robi np. Ortega y Gasset, bo było to oczywiste. Czy tak jest dzisiaj? Z pewnością nie! Z każdym niemal dniem coraz mniej szokuje nas teza zwolenników kapłaństwa kobiet, że "Bóg nie zwraca przecież większej uwagi na taki drobny szczegół". I nie chodzi mi tu o kwestię religijną, tylko o sprowadzanie kwestii płci do "jednego małego szczegółu". Nas to jednak, jak powiedziałem, z każdym dniem szokuje i śmieszy coraz mniej.

Czy jest w tym to uproszczenie obrazu świata, o którym mówi teoria doktora Kępińskiego? Z pewnością jest. Czy jest ono w jakimś przynajmniej stopniu schizofreniczne? To kwestia osobistej oceny, dla mnie jest w tym rzeczywiście niemało ze schizofrenii. Pamiętając, że upraszcza ona w sumie obraz świata i że ten obraz u schizofrenika staje się coraz prostszy, coraz "logiczniejszy". I że jest prostszy i "logiczniejszy" niż u człowieka schizofrenią nie dotkniętego.

Albo weźmy coś, co nie bez racji można by uznać za największe w sumie intelektualne osiągnięcie naszej cywilizacji: znalezienie "wspólnego mianownika" dla wszystkich dosłownie rzeczy i zjawisk, istniejących lub potencjalnie istniejących, w ich cenie rynkowej. Mamy już dzisiaj wszyscy, my ludzie zachodniej cywilizacji, głębokie przekonanie, że tak właśnie jest.

Chłopska chata i poletko to nie jest już kwestia ślepego, zwierzęcego niemal, irracjonalnego przywiązania, zakorzenienia, kontynuacji krwi i nazwiska... To jest przede wszystkim kwestia ceny, kosztów, opłacalności. Tak samo zresztą jak z rodzeniem i płodzeniem dzieci przez nas, ludzi przeważnie już żyjących w miastach. Nie tak kiedyś było, całkiem jeszcze niedawno!

I nie chodzi mi tutaj o wygłaszanie jeremiad, tylko o konstatację faktu, że to się wszystko uprasza. Że wszystkie przejawy życia, i nie tylko życia - wszystko dosłownie - da się w bardzo istotnym aspekcie sprowadzić do jednej liczy, ceny rynkowej.

Cenę rynkową ma dzisiaj osobista godność - wystarczy włączyć telewizor. Cenę rynkową ma dzisiaj powiedzmy dziewictwo - wystarczy nieco poszukać w internecie. Cenę rynkową ma życie rodziców. Cenę rynkową ma dziecko. Cenę albo koszt - to przecież ta sama sprawa, tylko znak przeciwny.

Nie ma dziś praktycznie rzeczy, która by nie miała, choćby teoretycznie - bo nie wszystko znajduje się na razie na rynku i nie wszystko ma cenę, która normalnego śmiertelnika może realnie zainteresować - swej ceny czy kosztu, wyrażonego w jakiejś walucie, waluty zaś są oczywiście między sobą przeliczalne.

Nicoás Gómez Dávila mówi coś w tym duchu, że: "Dla prawdziwego arystokraty to co ma cenę, nie ma wartości. Dla burżuja tylko to co ma cenę ma wartość". Kiedyś było tak to widział każdy w miarę przyzwoity człowiek, dziś brzmi to jak paradoks, piękny, przynajmniej dla niektórych, ale nieżyciowy. Wszyscy więc jesteśmy zgodnie z tą tezą burżujami... Co także potwierdza sugestię, iż nasz generowany przez cywilizację świat się upraszcza.

Kiedyś było wiele rodzajów ludzi, teraz wszyscy są burżujami. Można to zresztą nazwać inaczej, wedle gustu - na przykład mówiąc, że "dziś wszyscy jesteśmy braćmi", albo "wszyscy jesteśmy demokratami". (Czy liberałami zresztą.)

Jeśli tego do końca nie udowodniłem, to w każdym razie mam nadzieję, że przedstawiłem nieco materiału do przemyśleń. I że nie było to całkiem bez sensu.

Na zakończenie chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej interpretacji tezy, że "Cywilizacja jest jak schizofrenia rozumiana zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego". Nikt już z pewnością nie pamięta wczesnych odcinków tego długiego cyklu, i wątpię by wielu Czytelników teraz się rzuciło do ich czytania. Jednak wspominałem tam o "zaletach" schizofrenii, która to choroba wcale nie jest tak po prostu ruiną umysłu. W każdym razie nie od razu.

I o tym, że jej przebieg często zaczyna się od pewnego "olśnienia", bardzo głębokiego przeżycia z nagłym "dostrzeżeniem prawdy". (Wspomniany już Nietsche, także być może słynne "olśnienie" Słowackiego, oraz wiele innych podobnych, i szeroko znanych, tego typu zdarzeń.) Potem często następuje okres dużej kreatywności, który w niektórych przypadkach daje naprawdę wartościową i interesującą twórczość artystyczną czy literacką. W końcu jednak następuje stopniowy zanik władz umysłowych, jakby się coś w umyśle, w psychice chorego wypaliło.

No i powyższe bardzo mi przypomina opis przebiegu Kultury/Cywilizacji w ujęciu wspomnianego już tu wielokrotnie i niezwykle przeze mnie cenionego Oswalda Spenglera. Nie będę już nawet tego się tutaj starał jakoś bliżej wyjaśnić, w końcu dzieło Spenglera ma niemal 1000 stron i jest naprawdę gęste od treści, a ten tekścik stał się już dość długi. Jednak powiem, że zarówno to początkowe "olśnienie", ten okres kreatywności, jak i to końcowe wyczerpanie sił witalnych... Z którym pacjent może jednak żyć naprawdę długo, jeśli mu się pozwoli... Ogromnie mi przypomina typowy przebieg schizofrenii opisywanej w książce Antoniego Kępińskiego "Schzofrenia".

Sam Spengler oczywiście nic takiego nie mówi, ale wiele rzeczy, o którym mówi, daje się znakomicie dopasować do dużo nowszych odkryć i całkiem nowoczesnych naukowych koncepcji. hrPonimirski zachwyca się, z tego co wiem, Spenglera "cybernetycznym" podejściem i jego fantastycznym zrozumieniem nauk ścisłych i ich historii. Nawet coś na ten temat, o ile mi wiadomo, skrobie i zamierza opublikować. Ja zderzyłem tu Spenglera akurat z teorią metabolizmu informacyjnego pochodzącą z psychiatrii.

Jeśli ktoś chce sam to skonfrontować, a ma czas, ambicję i masę energii, a do tego zna angielski lub niemiecki, może sobie przeczytać Spenglera w sieci. Linki sa po prawej stronie mojego blogu http://bez-owijania.blogspot.com. Może też sobie sprowadzić za niewielką sumkę np. z http://alibris.com. Wcale nie wypada to drogo, szczególnie przy obecnym kursie dolara. Ale przypominam - mówimy o PEŁNYM, NIEKASTROWANYM wydaniu "Der Untergang des Abendlandes" (angielski tytuł "The Decline of the West", polskiego wymieniać nie warto, bo wszystkie rodzime wydania są perfidnie skastrowane)!

KONIEC

No, ciężko było, ale skończyłem, co jest i tak niezwykłe i chwalebne. Uff! W razie czego dopiszę jeszcze uzupełnienie, ale do niczego się już nie zobowiązuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, marca 06, 2008

Totem, tabu... i kto głosował na platfusów Tuska

Czytam wielkie dzieło Oswalda Spenglera. Trzeci raz od początku do końca i metodycznie, nie licząc różnych wyrywkowych czytań. I nie licząc tego upiornie skastrowanego wydania, które jest, a w każdym razie było jakiś czas temu, dostępne w sprzedaży po polsku. Skastrowane, jak wszystkie zdaje się wydania tej książki w całej dzisiejszej Europie - metodycznie próbuje się stwarzać wrażenie, że tę książkę trzeba skrócić, zapewne żeby pozbawić dłużyzn, dzięki czemu ten i ów inteligent zdoła ją może, z obowiązku, przeczytać.

Zabawnie tylko, że amputowana są akurat najciekawsze, najaktualniejsze i najbardziej kontrowersyjne (choć przyznam że dla mnie akurat one kontrowersyjne aż tak bardzo nie są) części tej książki. Czyli te, dotyczące bezpośrednio historii, a przede wszystkim kwestii schyłku cywilizacji. Pozostawiono natomiast Spenglera fenomenologiczne rozważania na temat sztuki.

To był w(s)tręt, nie całkiem o tym mam zamiar pisać. Nie mogę jednak tej - jakże symptomatycznej przecież - sprawy pomijać, kiedy piszę o Spenglerze. No a o czym chcę w takim razie pisać?

Otóż właśnie teraz przeczytałem Spenglera rozważania na temat dwóch stron życia - strony "totemu" i strony "tabu". Ta pierwsza jest związana z czymś, co by można nazwać czystym życiem: rodzeniem się, umieraniem, trwaniem, uprawianiem ziemi, odwiecznymi, a w każdym razie bardzo powoli się zmieniającymi obyczajami... Ta druga to coś świadomego, czego się człowiek uczy, co studiuje, co nauczyciel czy mistrz przekazuje uczniowi...

Spengler, słusznie moim zdaniem, na licznych przykładach udowadnia, iż nasza zachodnia historia sztuki (a jest inna?) popełnia ogromny błąd, traktując jako jedno i nie czyniąc istotnych rozróżnień pomiędzy czymś tak całkowicie różnym, jak pomiędzy architekturą świątyni, a "architekturą" wiejskiej chaty. Albo między zwykłym codziennym strojem jakiegoś ludu, a ornamentem, który ten strój być może zdobi. (Oczywiście mówimy o ludach sprzed epoki telewizji i hipermarketów.)

Spengler dowodzi, że sztuka - język mniej więcej świadomych form, czyli strona tabu, każdego ludu może się dość łatwo zmieniać, podlegać wpływom, i niewiele w istocie mówi to o samym ludzie i istotnych zmianach, jakim on podlega. Zresztą nie tylko "język form", bo nawet język po prostu, jak i każda inna rzecz reprezentująca stronę tabu.

Zdobienia używanych przez taki lud przedmiotów, które potem nasi archeologowie odkopują, a my podniecamy się potem tworzonymi przez nich na tej błahej podstawie teoriami na temat losów tego ludu. I "okazuje się", że jest to ten sam lud - choćby znalezione artefakty występowały w bardzo od siebie odległych miejscach. Albo też odwrotnie - lud nagle okazuje się być całkiem inny, bo nagle zmieniają się znajdowane na danym terenie ornamenty. A jednak ornamenty, wraz z całą stroną tabu, czyli wszystkim tym, co w dużym stopniu wyuczone, mogą się zmieniać całkiem szybko i często zadziwiająco łatwo, w odróżnieniu od strony totemu, dużo mniej irracjonalnej, bez porównania mniej podlegającej modom i wpływom.

Pisze Spengler:
Gdybyśmy w zachodniej Europie jedynie znaleziska ceramiki ze stuleci pomiędzy Troją a Chlodwigiem, nie mielibyśmy najmniejszego pojęcia o tym, co znamy jako "wielka migracja". Ale obecność owalnego domu w rejonie Morza Egejskiego, a inny, bardzo uderzający jego przykład w Rodezji, jak też szeroko dyskutowana zgodność saskiego chłopskiego domu z domem libijskich Kabylów, ujawnia kawałek historii rasy. Ornamenty rozprzestrzeniają się, gdy ludzie wprowadzają je do swego języka form, ale typ domu daje się przeszczepić wyłącznie razem z daną rasą. Zniknięcie jakiegoś ornamentu oznacza nic więcej, niż tylko zmianę języka, ale kiedy zanika jakiś typ domu, oznacza to, że rasa wyginęła.
Pragnę zwrócić uwagę Czytelnika na to ostatnie zdanie, które także w oryginale jest zaznaczone italikiem. Kiedy je czytałem, przypomniało mi się, jak jako młode chłopię mieszkałem w Krakowie, na Bronowicach. Były to czasy dość wczesnego Gomułki. I bardzo blisko nie tylko Krakowa czy Bronowic, ale także mojej szkoły "tysiąclatki" i paskudnych bloków z nieotynkowanej cegły, w których wtedy mieszkaliśmy, stały najautentyczniejsze wiejskie chaty - z drewna, bielone wapnem, przeważnie z dodatkiem błękitnej farbki... Oraz ze słomianymi strzechami!

To naprawdę nie były żadne skanseny, tylko najprawdziwsze ludzkie domy. I nikogo to wtedy nie szokowało. Inne cechy tej wiejskiej, a często raczej całkiem podmiejskiej, architektury, także byłyby chyba dla nieco młodszych Czytelników szokujące. Na przykład to, że obory, z tego co pamiętam, były w tym samym budynku. (Co nie znaczy, że w tej samej izbie, to już jednak nie były kurne chaty.) Z mniejszych spraw, też jednak z dziedziny totemu, można dodać, że w takich chatach bywało się przeważnie częstowanym ziemniakami z kwaśnym mlekiem.

Słuchajcie młodzi (jeśli któryś z Was dotąd doczytał, w co skądinąd wątpię). Kwaśnym mlekiem, które już dzisiaj, zgodnie z utartą od stuleci w krajach anglosaskich i atakującą po kolei wszystkie "cywilizujące się" kraje, jest największym świństwem na świecie, jeśli nie wprost trucizną. (Odwrotnie, niż Walentynki i Halloween oczywiście.)

Chciałem jednak wrócić na zakończenie do tych wiejskich chat krytych strzechą i zakończyć na melancholijną nutę. Otóż, jeśli Spengler ma rację, a ja osobiście uważam, że ma ją niemal zawsze (i nie dlatego, Bóg mi świadkiem, bym kochał Niemców, czy coś podobnego), to owe wiejskie chaty odeszły... RAZEM Z RASĄ LUDZI, KTÓRZY W NICH OD STULECI MIESZKALI I KTÓRZY JE PRZEZ STULECIA, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, BUDOWALI! No bo nie jest tak, że z każdego przedstawiciela zrobił się inteligent, czy choćby wyksztłciuch. Ale ten lud mieszka teraz w betonowych pudełkach z furą wystawioną na widok sąsiadów i przyjezdnych. I wcale go to nie boli, ani mu za tymi krytymi strzechą chatami nie tęskno.

Bo to po prostu nie jest już ten lud! Tamten wymarł. Jeśli wierzyć Spenglerowi. Zabiła go Cywilizacja - ta w spenglerowskim znaczeniu, czyli stopniowe zamieranie sił żywotnych tego, co wcześniej było, wedle spenglerowskiego określenia, Kulturą. I wszystkiego co nie jest metropolią, ekonomią, prasą, rozrywką, inteligencją, wieczną prawdą, dowcipasem... Ale także cywilizacja całkiem po prostu, czyli Postęp, który wzbudza tak powszechny entuzjazm i na którym nawet rzekoma hiper-prawica opiera cały swój utopijny system.

No bo w końcu jak inaczej można znaleźć sens podporządkowania wszystkiego dzikiej rynkowej ekonomii, jeśli nie we wierze w wieczny postęp, dzięki któremu każdy dosłownie będzie kiedyś - wedle dzisiejszych kryteriów - bardzo bogaty, a bogaci będą bogatymi nie-do-wyobrażenia! (Wow!)

No i, nie da się wykluczyć, że zabili ten lud komuniści. Czy jak tam należałoby nazwać tę zgraję, która Polską rządziła z sowieckiego nadania, a i dzisiaj ma się całkiem nieźle, choć większości porządnych ludzi aż tak się nie poprawiło. (Bosze, jaki ja byłem wtedy głupi! Teraz jest gorzej, a i banda, która nam miłościwie, o wiele gorsza! 28-04-2024)

I to jest myśl dla mnie na przykład bardzo przykra, ale mająca tę zaletę, że wiele wyjaśnia. Zamiast dziwić się, co się stało z sumieniem, odwagą i rozumem tych krakusów, którzy na malutkich, pokracznych konikach siali popłoch wśród doborowych kozackich oddziałów i wprawiali w zachwyt Napoleona, który na gorliwość naszego mięsa armatniego zdążył się już był przecież uodpornić, więc tu musiało chodzić o coś lepszego. Oni nie zidiocieli! Nie sparszywieli! Nie skurwili się! Nie sprzedali! Nie dali kupić! Nie stracili całej dawniejszej przyzwoitości! Oni po prostu WYGINĘLI!

Po prostu nie polski lud wybierał Tuska do władzy, nie polski lud darowywał życie Urbanom i Jaruzelskim, nie polski lud czyta "Gazetę Wyborczą", ogląda szkło kontaktowe... To nie polski lud głosował za Anschlussem do Ojro-Unii, to nie polski lud popiera w tych wszystkich, skądinąd załganych, sondażach platformianych platfusów i ojropę! Tamci wyginęli, na ich miejsce przyszli jacyś nowi. Skąd przyszli? Ideowo to chyba jasne, stronę tabu mamy więc jakby załatwioną. Co do strony totemu zaś... A czy to w końcu ma aż takie znaczenie, w przypadku tych smętnych istot?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 01, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (5)

Powie ktoś, że w gruncie rzeczy niczego nowego z pomocą teorii metabolizmu informacyjnego nie powiedzieliśmy, bo zarzuty, iż prominenci ("niech pan zamyka piwnicę, bo tu się różni prominenci kręcą", jak mówił cieć do Wojciecha Młynarskiego w pamiętnym roku '80, czy może '81) są oderwani od życia, że niewiele widzą spoza firanek swych Lancii, z okienek służbowych czy prywatnych odrzutowców, zza redakcyjnych biurek, nie jest niczym nowym, a tym mniej odkrywczym.

Tyle, że tu nie o to chodzi. Teoria doktora Kępińskiego mówi przecież, że odcięcie od informacji płynących ze świata zewnętrznego skutkuje nie tylko brakiem informacji na temat tego świata - to przecież byłoby trywialne! - ale także przesadną aktywnością funkcji organizujących umysłu. Czego skutkiem jest świat uproszczony, stylizowany, wewnętrznie logiczny... Świat schizofrenika, prawdopodobnie mający nieco przynajmniej wspólnego ze światem marzenia sennego.

W końcu we śnie także jesteśmy odcięci od informacji z zewnątrz, a umysł porządkuje sweje dane. Z całą pewnością to porządkowanie w tej ilości, jaką mamy podczas normalnego snu, jest jak najbardziej pożądane, ale fakt, że wizje i przeżycia, które przy tym mamy, mają, z tego co się na ten temat wie, więcej wspólnego z tym, co przeżywa schizofrenik, niż normalne życie na jawie normalnego człowieka.

Zapewne gdybyśmy tak pospali, "normalnym" snem, z 10 lat, to bylibyśmy schizofrenikami. Choć zapewne byłoby to odwracalne, gdybyśmy po obudzeniu odzyskali kontakt z rzeczywistością. W końcu dlaczego mielibyśmy tego nie chcieć? Tylko dlatego, że ktoś nas na długo uśpił? To nie ten przypadek, co Michnika czy innego... Wiecie kogo.

W każdym razie, nie mówię tutaj o odcięciu prominentów i lewactwa od świata, tylko o tej drugiej stronie - czyli o tym, co dzieje się w ich mózgach skutkiem tego odcięcia. I oczywiście nie chodzi tu przede wszystkim o firanki i brak zainteresowania życiem zwykłych ludzi - często przy ciągłym wymądrzaniu się na ten temat - tylko o pewne niewytłumaczalne cechy ich psychiki, które powodują działanie mechanizmów opisanych przez Kępińskiego i objawy zbliżone do schizofrenii.

W każdym razie teraz mogę już uczynić prestigitatorską sztuczkę, wyciągając z cylindra dorodnego królika. Czyli, mówiąc mniej metaforycznie, wykazać, iż Cywilizacja - z dużej litery, aby pokazać, że to w sensie używanym przez Spenglera, czyli późna i mało już żywotna faza tego, co się powszechnie określa jako "cywilizacja" (z małej litery) - ma sporo wspólnego z takim zaburzeniem metabolizmu informacyjnego, jakie wedle dyskutowanej tu teorii daje schizofrenię.

Nie byłoby to jeszcze wszystko, co chcę tutaj zrobić. Byłby to, gdybym na tym poprzestał, swego rodzaju trick, niezbyt nawet czysty. Ale i tak byłoby to już coś. W każdym razie miałbym możliwość z czystym sumieniem twierdzić, iż "udowodniłem, że Cywilizacja to schizofrenia". (Premier Tusk ze swymi obietnicami jest o lata świetlne choćby od takiej możliwości, więc i tak jestem o lata świetlne uczciwszy od dzisiejszej elity.)

Musiałbym tylko wykazać, że:

1. duża ilość wpływowych ludzi dotkniętych tego typu zaburzeniami metabolizmu informacyjnego przekłada się na analogiczne objawy w życiu społecznym;

2. takich dotkniętych a wpływowych ludzi jest obecnie więcej, niż dwieście i więcej lat temu;

3. ich ilość od około 200 lat wykazuje w miarę stałą tendencję wzrostową;

4. (to sprawa niejako dodatkowa) żadne inne czynniki nie grają znacząco większej roli w tych - hipotetycznych na razie jeszcze, bośmy tego na razie nie wykazali - postępach tej schizofrenii na skalę nie jednostek, ale całego społeczeństwa, a właściwie całej naszej cywilizacji (tutaj to słowo może być z małej litery), czyli czegoś, co by należało określić jako meta-schizofrenia.

Ad. 1 - To przypuszczenie wydaje mi się dość oczywiste. Trudno bowiem, by hipotetyczne, (bądźmy wyrozumiali i nie rzucajmy nieudowodnionych oskarżeń w hiper-naukowym tekście) społeczeństwo złożone wyłącznie schizofreników, mogło być zdrowe. I dość naturalnym wydaje mi się przypuszczenie, że miałoby objawy, które dałoby się zinterpretować jako swego rodzaju schizofrenia podniesiona do poziomu meta.

Jeśli wszyscy ludzie wpływowi w tym hipotetycznym (wciąż) społeczeństwie byliby schizofrenikami, zaś pozostali nie, niewiele by to zmieniło. A więc, punkt pierwszy uważam za załatwiony. (A kto się nie zgadza, niech da głos.)

Ad. 2 - To jest z pewnością nieco trudniej wykazać, jednak ludzie o względnie podobnych do moich przekonaniach, którzy różne, z roku na rok coraz obficiej nam serwowane "społeczeństwa otwarte", "otwartości", "równouprawnienia", "toleracje", "eurpejskie wartości", "święte-świeckie relikwie Jacka Kuronia" traktują jako przejawy, choć może nie wyłącznie - excusez le mot - świra, zgodzą się, że ilość tego typu zachowań, haseł i dogmatów zdecydowanie rośnie. A nawet zdaje się nabierać rozpędu. W końcu ludzie szturmumący plaże Normandii, czy atakujący butelkami z benzyną niemieckie czołgi, o "homofobii" i głębokich prawdach feminizmu nigdy nie słyszeli.

Nie mówiąc już o ludziach sprzed powiedzmy 300 lat, którzy by padli ze śmiechu słysząc np. o "równouprawnieniu płci" czy "ekumeniźmie". A my słyszymy o tym, prawda? Chcemy czy nie. Zaś nasze dzieci... Te się dopiero przez całe życie nasłuchają! Może ktoś takich haseł ze schizofrenią nie kojarzy. Ale po pierwsze, z pewnością taki ktoś mnie nie czyta, a jeśli, to służobowo. A po drugie, ja dla takich nie piszę. A więc to także uważam za praktycznie wykazane.

Ad. 3 - Punkt 2 właściwie wyjaśnił nam tę sprawę. Tak przynajmniej sądzę. Q.E.D.

Ad. 4 - Nie wiem wprawdzie, czy żadne inne czynniki nie grają znacznej roli, ale ja ich nie znam, nic mi się nie nasuwa. I w ogóle wątpię, by ktoś inny potrafił mi wskazać, z czego w takim razie, jeśli nie z zaburzeń metabolizmu informacyjnego "elit", miałaby wynikać - wykazana już przez nas przed chwilą - ciągła schizofrenizacja zachodniego życia społecznego. Spengler z pewnością żadnych takich przyczyn, które by rywalizowały z tym zaburzeniem metabolizmu informacyjnego o tytuł bezpośredniej przyczyny postępującego kostnienia i głupienia Cywilizacji, nie podaje. Opisuje natomiast sporo takich mechanizmów i zjawisk, które by wyjaśniały powstawanie i rozszerzanie się tych zaburzeń. A więc i świeżo przez nas odkrytej meta-schizofreniii.

No dobra, pierwszą redutę wroga zajęliśmy niemal z marszu. W końcu nikt nam chyba nie będzie wypominał tych krótkich harców po przedpolu, kiedyśmy, klnąc wroga, jak na wojaków przystało, omijali zasieki z kolczastych gałęzi i rowy przeciw konnicy. Nawet niespecjalnie się kulom kłaniając, bo wróg widać zajęty był swymi sprawami i nie bardzo strzelał. Było w tym wprawdzie coś z prestigitatorstwa, bo publiczność oczekiwała nie "Cywizacji", o której nic nie wie (bo ojropiejsy dbają, by nie wiedziała), tylko "cywilizacji"... Czyli nie spenglerycznej, z dużej litery, tylko takie zwyczajnej, z małej.

Drobne to zapewne rozczarowanie, w porównaniu z tym, które przeżyje młody, przedsiębiorczy, kiedy dojdzie do jego powoli działającego mózgu, jak został przez "Obywatelską" Platformę wykiwany, ale jednak rozczarowanie. Ale nie, tutaj nie ma obietnic bez pokrycia! Tutaj nie ma Tusków, tutaj nie ma miejsca na poczucie zawodu.

Dokonamy i tego! Już niedługo. Po po krótkim, zasłużonym odpoczynku. Po wypiciu zdobytej na wrogu wódki i nacieszeniu się dyskretną urodą i znacznie mniej dyskretnym zachowaniem jego (do niedawna) markietanek... Weźmiemy się za szturm na samą stolicę wroga. Może nie będzie to już tak jednoznacznie... politycznie, że tak powiem - w pysk i o ziemię, bo tego tutaj, jeśli ktoś uważnie czytał i ma w sobie należytą rewolucyjną czujność, było co niemiara... Ale za to... Dokonamy, z Boża pomocą, zadania, które można porównać chyba jedynie do udowodnienia twierdzenia Fermata.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Cywilizacja jako schizofrenia (4)

A więc, mamy cybernetyczną teorię schizofrenii, autorstwa doktora Kępińskiego, którą sobie nieco rozszerzyliśmy. Dzięki czemu tego samego mechanizmu - upośledzenia funkcji pobierania informacji z otoczenia i wynikającej stąd nienormalnej dominacji funkcji porządkującej umysłu - dopatrzyliśmy się także u ludzi z klinicznego punktu widzenia zapewne zdrowych, jednak wykazujących swego rodzaju psychiczne narowy.

Coś, co moglibyśmy, zależnie od dziedziny, gdzie to się objawia, nazwać "schizofrenią ideologiczną", czy powiedzmy "schizofrenią intelektualną". Czyli swego rodzaju psychiczne zaburzenie objawiające się (względną) ślepotą na obiektywne fakty, w połączeniu z dogmatyczną wiarą, iż świat realny rzeczywiście jest tak prosty, ja się danemu... Chciałem powiedzieć "pacjentowi", ale niestety, to, w tych przynajmniej czasach, nigdy nie są pacjenci, a często wręcz przeciwnie, bo osoby bardzo wpływowe.

Takie upraszczanie świata, tworzenie modelu - który ze swej natury musi być bardzo prosty i na tym w końcu polega jego wdzięk i wartość - gdyby odbywało się jako świadoma intelektualna działalność, nie ma w sobie nic złego. Nie mam pretensji do Newtona, że stworzył względnie prosty model wszechświata. Nie mam nawet prentesji do oświeceniowych mędrków, którzy ten newtonowski model starali się zastosować do ludzi i życia społecznego. Voltaire nie dlatego jest dla mnie dość obrzydliwy, że tego właśnie próbował dokonać, a z całkiem innych przyczyn.

Różne tam D'Alemberty, Condorcety, nie mówiąc już o Szkotach, takich jak Malthus, Adam Smith, czy Hume, dokonywali całkiem wartościowych rzeczy - nieważne, czy ich skłonność do tworzenia prostych modeli była uwarunkowana jakimiś psychicznymi przechyłami, czy po prostu tak im wyszło. Z realnego świata widzieli i tak dość sporo, a modele stworzyli interesujące, nadające się w każdym razie jako materiał do dyskusji i dalszej obróbki.

Cały problem z tym, że dalszej dyskusji nie ma, a obróbka jest taka, że chce się płakać. To nie Oświecenie jest tak straszne, tylko to, że my już wyjść poza nie nie potrafimy, choć minęło dobrze ponad 200 lat. (Dávila zresztą wyraźnie mowi w jednej ze swych scholiów, że potrzeba nam nowego Oświecenia. I na pewno nie chodziło mu o to, by jeszcze pogłębiać obecne lewactwo, bo to nie był tego rodzaju facet, wręcz przeciwnie.)

Przywołałem już w tym tekście Oswalda Spenglera, o wiele zbyt wsześnie, ale teraz wreszcie do czegoś nam się przyda. Otóż, gdyby pojechać Spenglerem, to nie tyle Oświecenie jest winne, co po prostu faktem jest, iż Oświecenie było końcem naszej zachodniej ("faustycznej" wedle terminologii Spenglera) Kultury (w sensie tej wcześniejszej, organicznej fazy, co już wyjaśniałem we wcześniejszej części tego tekstu), zaś teraz mamy już od 200 lat Cywilizację (czyli fazę niejako mechaniczną i coraz bardziej skonstniałą).

Wobec czego trudno się dziwić, że nie udaje nam się już stworzyć w dziedzinie myśli czegoś żywego i oryginalnego, a tylko coraz bezmyślniej powtarzamy to, do czego Oświecenie, w swym zapale niszczenia wszystkiego co stare i "nieracjonalne" - doszło. "Nieracjonalne" przeważnie zresztą było to właśnie dlatego, że organiczne. Czyli powstałe ewolucyjnie, nie zaś wymyślone od A do Z przez znajdującego się - przynajmniej wedle własnych i kolegów po fachu zapewnień, którym człowiek (nomen omen) cywilizowany wierzyć przecież musi! - w bezpośrednim, intymnym kontakcie z Istotą Najwyższą "mędrca".

Rzecz w tym, iż takich "oświeceniowych mędrców" mamy dziś nieprzeliczoną ilość, i im większy ma ktoś wpływ na nasze życie, tym większym "oświeceniowym mędrcem" się z pewnością okaże. My zaś tego już nawet nie zauważamy, bo tak nas od tych ponad 200 lat wytresowano, że poruszamy się jedynie w wąskiej przestrzeni pomiędzy oświeceniowym lewactwem Michnika, a oświeceniowym... naprawdę nie wiem czym, Korwina. Czy kogoś dziś razi słynne określenie Le Corbusiera, że "mieszkanie to po prostu maszyna do mieszkania"?

Czy ktoś, choćby był architektem lub studentem architektury, widzi w tym coś nienormalnego? Obraźliwego dla nieszczęśnika, który w takiem "maszynie" zmuszony będzie "mieszkać"? Czy ktoś, na przykład historyk sztuki, zastanawia się dzisiaj dlaczego nasi przodkowie na tę genialną myśl nie wpadli? Dlaczego dla nich mieszkania nie były "maszynami" i dlaczego dawało się w nich żyć - i nie chodzi mi teraz o trywialny argument wygód, zależny w końcu od wielu różnych rzeczy, tylko o ludzką... powiem brutalnie - godność? "Jestem robotem, czy jakimś powiedzmy manometrem, i mieszkam w maszynie" - albo też "jestem człowiekem i mieszkam na pewno nie w maszynie". Tertium, do q...wy nędzy, non datur!

No dobra, ale pohasaliśmy sobie na oświeceniowym poletku, porozmawialiśmy o ludziach, którzy świat ŚWIADOMIE starają sie upraszczać, organizować... Czyli z pewnościa intensywnie korzystać z funkcji porządkowania zawartej w ich mózgach, jak zresztą przecież w mózgach nas wszystkich... Ale czy to już "schizofrenia", zgodnie z teorią doktora Kępińskiego?

Ocena musi zależeć od tego, czy się upraszcza świadomie - mówiąc sobie: "zbuduję model, wiem, że to cholernie skomplikowane, ale model na pewno ułatwi analizę", czy też człek upraszcza, bo tak mu działa jego informacyjny metabolizm, a potem wykrzykuje: "Eureka! To przecież takie proste! Że też te cholerne irracjonalisty/mohery/reakcjonisty/socjalisty/katoliki/Polaki/itd. itd. (niepotrzebne skreślić) tego nie widzą! Po prostu trzeba wziąć to bydło za mordę i narzucić tolerancję/liberalizm/socjalizm/internacjonalizm/europejskość/racjonalność/itd. itd. (niepotrzebne skreślić)."

No, wtedy to już jest z całą pewnością coś nie tak z metabolizmem informacyjnym danego towarzysza. Nie tylko dlatego, że chce narzucać coś, czego ja nie lubię - inaczej się jakoś nigdy nie zdarza - tylko dlatego, że wyraźnie ma problemy z pobieraniem informacji z otoczenia, skutkiem czego świat staje się dlań prosty, "logiczny", symetryczny, i ach jakiż elegancki! ("Żeby tylko chcieli to zobaczyć, ale się zmusi!") No i to nie jest już jakaś intelektualna gra, nie jest to świadomie skonstruowany model, służący jakimś w miarę konkretnym celom - praktycznym czy czysto intelektualnym.

To już jest psychopatologia. Od intelektualnego modelu różni go fanatyzm. Ten swój - absolutnie schizofreniczny, zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego - obraz świata traktuje się jako jedyny prawdziwy. I zadziwiająco wprost często narzuca się go, przemocą czy podstępem, innym.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.