Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczęście. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szczęście. Pokaż wszystkie posty

wtorek, marca 15, 2016

Populizm i jego przeciwieństwo

Przeciwieństwem tego "Populizmu", o którym się tak chętnie dzisiaj opowiada, nie jest wcale Demokracja, Rozsądek, Umiarkowanie, Powszechny Dobrobyt, czy jakieś Wszyscy-Trzymają-Się-Za-Ręce-I-Kwiczą-Ze-Szczęścia, tylko po prostu ROZPASANY TOTALITARNY BIUROKRATYZM.

triarius

sobota, listopada 01, 2014

O nieznanym geniuszu i największej z Kopernikańskich Rewolucji

Widząc jałowość wszystkich dotychczasowych wysiłków stworzenia ziemskiego raju, oraz nikły związek wszelkiego postępu z ludzkim szczęściem, jakiś nieznany geniusz wpadł w końcu na pomysł, że o wiele prościej będzie po prostu stworzyć piekło, tylko trzeba wbudować w nie mechanizm zdolny przekonać wystarczającą ilość ludzi, że żyją w raju. Jak pomyślał, tak i zrobił. a teraz my mamy to na codzień.

(Trochę mnie kosztuje, by to przyznać, bo, jak niektórzy wiedzą, mam swoich faworytów wśród Kopernikańskich Rewolucji , ale) TO własnie była Kopernikańska Rewolucja największa z nich wszystkich, a ten geniusz powinien mieć pomnik na każdym skwerku, być opiewany w tysięcznych "Odach do radości", i co tam jeszcze - bo też nikt tak jak on nie ukształtował naszego dzisiaj życia i nikt nie uczynił nas tak nieludzko szczęśliwymi.

triarius

niedziela, grudnia 01, 2013

O szczęściu - część 5

Jednak sobie chyba po prostu w tym odcinku zrobimy podsumowanie. Miałbym jeszcze sporo ciekawych, mniej lub bardziej "naukowych", rzeczy do powiedzenia o szczęściu, ale skorośmy sobie już powiedzieli to, co uważam za najważniejsze dla naszych blogaskowych celów, to właściwie po co? Po co, skoro mnie już to trochę zmęczyło, a ew. Czytelnik dostał już pointę?

(Zmęczyło mnie głównie chyba dlatego zresztą, że, jak w wielu podobnych przypadkach, ułożyłem to już sobie dokładnie w głowie, a teraz trzeba by to wszystko wulgarnie z tej głowy "spisać". Bardzo mało twórcza robota, jeśli już samo formułowanie zdań nie stanowi dla kogoś wielkiego wyzwania.)

Więc powtórzmy sobie, w innej nieco formie, naszą konkluzję. Plus ew. jakieś praktyczne i życiowe wnioski, jeśli się uda. A zatem...

Duża część obecnej, wszechświatowej już niemal, machiny indoktrynacji i propagandy ma na celu przekonanie leminga, że jest niesamowicie szczęśliwy. Plus dodatkowo (i co zapewne jest o wiele prostsze) przekonanie go, że nigdy nie istnieli tak szczęśliwi ludzie, jak dzisiejsze pokolenie lemingów...

Że wszyscy poza lemingami są głęboko nieszczęśliwi i przeżarci zawiścią wobec świata - z lemingami i elitami na czele. (I że to z ich winy nie wszystko zawsze jest w życiu leminga idealne, na razie, ale na to się przecież zaradzi.) Że kiedy leming w jakiejś chwili nie jest do obłędu szczęśliwy, widocznie nie dość jest w owej chwili lemingiem, widać jakieś wrogie miazmaty na chwilę go zainfekowały... (Popraw się lemingu, dla twojego własnego dobra!)

I tego typu rzeczy, bo może jeszcze nie wszystko wspomniałem. Najważniejsze jednak jest to, że leminga przekonuje się na wszelkie sposoby, że szczęśliwy. Co składa się z paru elementów, bo to też nie jest aż taka prosta robota, o nie! Po pierwsze - definicja szczęścia. O czym już sobie w poprzednich odcinkach wspomnieliśmy zresztą.

Po drugie - takie kierowanie świadomością leminga, aby koncentrował się niemal wyłącznie na momentach "dobrej zabawy" i ogólnie zadowolenia z życia, a pozostałe momenty, mniej przyjemne albo po prostu liberalno-depresyjne: swoją koszmarną przeważnie pracę, całe to wypełnianie druczków, uśmiechanie się do obcych lub wprost nieznoszonych ludzi, wszystkie te męczące i bezsensowne gadki, które trzeba uprawiać, żeby funkcjonować jako leming, jako "prywatny przedsiębiorca", jako "człowiek sukcesu"...

Wszystko to zapominać jak szybko się da, uciekając myślami i wyobraźnią do następnego "clubbingu". Albo wspominając z rozczuleniem poprzedni "clubbing". Wcale to nie jest takie głupie ze strony tych globalnych realliberal-macherów, trzeba im to przyznać! Jest w tym całkiem sensowna praktyczna psychologia, jakiej, nawiasem mówiąc, zdaniem Pana Tygrysa, cholernie brakuje na prawicy. (Oczywiście nasza miałaby cele nie tylko inne, ale wprost przeciwne, jednak ona dziś po prostu nie istnieje. Mimo Panatygrysich wysiłków.)

Bardzo długo można by to opisywać, ale chyba najlepiej będzie (o ile ktoś się na tyle przejął tym, co napisałem), jeśli P.T. Czytelnik sam teraz na ten temat chwilę pomyśli. Wtedy chyba powinno stać się jasne o co tu chodzi, i czy mam rację.

No a jakie z tego (o ile mam rację, oczywiście) wnioski? Na przykład taki, że warto by było godzić w leminga poczucie szczęścia, czy raczej, żeby to precyzyjniej określić - w jego poczucie, że:

1. jest najszczęśliwszym pokoleniem w historii;

2. że każdy poza lemingiem (i zupełnym ew. idiotą o szczęśliwym usposobieniu) jest okrutnie nieszczęśliwy, żyjąc w ciągłym lęku, rozpaczy i seksualnej frustracji;

3. że ew. zadowolenie leminga z własnego życia wynika ściśle i wyłącznie z jego statusu leminga właśnie; no i najważniejsze, choć i najtrudniejsze zapewne...

4. że leming jest, czuje się, naprawdę szczęśliwy.

Co do punktu 4., to sądzę, że należałoby to robić przez odwracanie jego świadomości od tych wszystkich clubbingów i Tańców z Idiotami, nakierowując ją na leminga wszawą codzienność, czyli te wszystkie formularze, sztuczne uśmiechy, pieluchy dla dorosłych... Setki, jeśli nie tysiące spraw, które czynią jego życie nędzniejszym i marniejszym od życia większości niewolników na dawnych plantacjach. To jeden praktyczny wniosek, ale chyba niebylejaki, prawda?

No to może jeszcze mały remanent. Powiem, może mi się to kiedyś przyda, co jeszcze miałem do napisania o szczęściu, ale to już nie tym razem. Miałem do napisania o tym doświadczeniu, w którym jakieś biedne źwierzątko samo sobie pobudzało elektrodą ośrodki mózgu odpowiedzialne za uczucie przyjemności.

I ani nie jadło, ni nie spało, aż zmarło. I o tym też chciałem powiedzieć, w nawiązaniu, że poczucie zadowolenia, które się ze szczęściem oczywiście bardzo mocno wiąże, pełni istotną biologiczną funkcję (a od biologii raczej szybko nie uciekniemy, czytać Ardreya!), z czego też wynika, że bardzo długo szczęśliwi i zadowoleni raczej być po prostu nie możemy, bo byłoby to z punktu naszego przetrwania i naszej biologii "niepolityczne".

Poczucie czy przekonanie, iż nasze własne życie jest "szczęśliwe", musi więc z konieczności wynikać z czegoś innego i o wiele bardziej złożonego. (N'est-ce pas?) To musi być naprawdę niesamowicie złożony proces, zapewne wprost nie do "naukowego" zbadania kiedykolwiek. W związku z czym, jakiż tu potencjał (że wrócę do naszej głównej myśli) dla manipulacji, propagandy, "wychowania", "edukacji" i innych clubbingów!

Nie tylko zapewne tych rzeczy, bo może być tu i jakiś hiper-pozytywny potencjał, ale potencjał "satanistyczny" jest, przy dzisiejszych środkach i dzisiejszej sytuacji, przeogromny. No a PRAWICOWE I SENSOWNIEJSZE OD LEBRALNEGO SZCZĘŚCIE, spyta ktoś? Bardzo dobre pytanie, odpowiem! Sam się tą sprawą (drogi Adasiu) w wolnych i gnuśnych chwilach zajmuję od lat. Nie mówię, że do żadnych wniosków nie doszedłem, ale do "naukowości" tym moim wnioskom wciąż daleko, i tak chyba być po prostu musi.

Całkiem możliwe mi się jednak wydaje, iż owo niezwykle skuteczne i chyba niezwykle zaciekłe, przemilczanie i ignorowanie Ardreya przez obecny establiszmęt, globalny, może w znacznej mierze wynikać właśnie z tego, co ten Ardrey czyni z leminga przekonaniem o własnej niesłychanej szczęśliwości i tych wszystkich, związanych z ową kwestią, sprawach, które wymieniłem w punktach powyżej.

Nie wiem jak dla leminga - choć co któryś musi przecież być dość bystry, by kiedyś z nudów Ardreya zacząć czytać i coś z niego zrozumieć (gdyby oczywiście dano mu taką szansę) - no ale dla ludzi sensownych, nie mówiąc już dla Tygrysistów, te wszystkie źwierzątkowe i ludzio-pierwotne sprawy, jak się w to wczuć i trochę pomyśleć, dają do myślenia. Nie tylko zresztą te.

I to by w sumie było na tyle. Zresztą niemal powiedzieliśmy sobie to, cośmy mieli do powiedzenia na kiedyś, tylko krócej, ale może wystarczy i to akurat dobrze, że krócej. Być może zresztą ten tekst nie ma wiele sensu i jest niestrawny, ale to może tak działać (oby!), że ktoś połknie sam problem szczęścia i dojdzie do własnych wniosków, które okażą się, o dziwo, podobne do moich... To, jak sądzę, by było fajnie i nawet pożytecznie. Co najmniej dla samego "delikwenta". (Żeby to tak wdzięcznie, choć obiektywnie bez sensu, określić. Ale jak niby można by inaczej to wyrazić? Czy jest na sali TW?)

triarius

piątek, listopada 29, 2013

O szczęściu - część 4

Ponieważ zbliżamy się powoli do końca, powiem wreszcie o tym Felixie i Makariosie. (Wiem, że to nikogo nie interesuje, ale niespecjalnie mi to w sumie przeszkadza, a kwestię szczęścia będę miał odfajkowaną po wsze czasy, i to jest miłe.) No więc "szczęśliwy" w obu tych przypadkach (łacińskim i greckim) to nie to samo co my dzisiaj przez to słowo rozumiemy. Czyli konsumpcja i dobra zabawa w sumie, albo niemal. Tamto była bowiem sprawa w dużej mierze religijna.

Tak było na początku całkowicie, potem ten religijny aspekt istniał tam przez większą część czasu funkcjonowania tych słów w łacinie i dawnej grece, i coś z tego pozostało do końca. "Szczęśliwy" w tym sensie, to nie był gość "który miał szczęście", ani gość który mógł sobie bez przerwy powtarzać "ach, jaki ja jestem z tego życia zadowolony, ach jak mi dobrze!, tylko facet któremu sprzyjały moce nadprzyrodzone, który z wdziękiem i bez wielkiego wysiłku unikał przekraczania wszelkich tabu...

Czyli w sumie gość "obdarzony łaską", a nawet trochę jakby "błogosławiony", choć oczywiście starożytna religia była w porównaniu z chrześcijaństwem w takich sprawach dziwnie uboga. Oczywiście - takie dobre stosunki z siłami nadprzyrodzonymi owocowały także i przeważnie powodzeniem w życiu, a kiedy ludzie, w miarę "postępu" i "rozwoju" stawali się mniej religijni, za to bardziej mózgowi i bardziej od religijnych kategorii potrzebowali określenia na faceta, któremu się dobrze wiedzie i zadowolonego z życia, mieli gotowe określenia i nie potrzebowali nowych.

Dobra! To była sprawa poniekąd uboczna, ale dobrze żeśmy ją sobie odfajkowali. Teraz znowu do sedna, a potem będzie koniec, alleluja! No więc w kwestii szczęścia dostrzegam dwie naprawdę poważne sprawy, które tu decydują. Jedną jest fakt, iż "być szczęśliwym" to nie jest całkiem to samo, co "uważać się za szczęśliwego". Możliwe jest, teoretycznie przynajmniej, przeżycie całego swego ziemskiego pobytu (że "Bogurodzicą" pojadę, bo mi się inaczej brzydko rymuje) w szczęśliwości o jakiej większości ludzi się nawet nie śni i nie powiedzenie sobie nigdy "jestem szczęśliwy". To sprawa poniekąd oczywista i nawet banalna.

Ciekawsze jest o wiele to, że można - teraz to moje własne przekonanie, a nawet ODKRYCIE - być nieprawdopodobnie nieszczęśliwym i uważać się jednocześnie za niesamowicie szczęśliwego. Dlaczego miałoby to być takie ciekawe, spyta ktoś? (Zapewne nasz etatowy niedowiarek.) A dlatego, że tak mi się widzi, iż to właśnie może być przypadek leminga i realnego liberalizmu. (Powtarzam: PRZYPADEK LEMINGA I REALNEGO LIBERALIZMU!)

Wszystkie te clubbingi, dysko, rekreacyjne narkotyki, imprezy integracyjne, tańce z gwiazdami, celebryci... Cały ten, krótko mówiąc, syf, którego elementy można by godzinami niestety wymieniać, ale też chyba wystarczy tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi. No więc, moim skromnym, jest to tak, że taki leming jest w istocie upiornie nieszczęśliwy, po prostu w depresji przez cały tydzień, a potem uprawia clubbing, albo inne rave party, w przekonaniu, że to właśnie daje mu szczęście o jakim mniej oświeceni nawet nie śmią marzyć, i że innego szczęścia właściwie być nie może.

Ładnie się to komponuje z tym, co kiedyś, z pełnym zresztą przekonaniem, mówiłem o liberaliźmie. Ktoś pamięta? Mówiłem, że liberalizm bez powszechnej depresji w sumie nie może gładko działać i trzeba go wciąż podpierać - a to weekendowym samobójcą, a to atakiem dronów...

Przyzwoity człowiek wedle liberalnych kryteriów, czyli przewidywalny obywatel, jakiego realny liberalizm kocha i jakiego sobie ze wszelkich sił hoduje, to gość w stałej depresji, który jednak zmuszą się bez przerwy do wypełniania druczków, składania raportów, wykrzywiania twarzy w uśmiechu, załatwiania odroczeń, dofinansowań, linii kredytowej, zawieszeń wyroków i występów w telewizji.

Tak - trzeba było te clubbingi uzupełnić "działalnością biznesową", ale teraz mamy już właściwie pełny obraz stanu ducha (ducha?) klasycznego leminga realnego liberalizmu i kontekstu w którym żyje (żyje?). Cała ogromna machina propagandowa, czyli rozrywka, "informacja", "edukacja", plus w dużej mierze sądy, sport... I co tam jeszcze...

Wszystko to służy obecnie, w moim przekonaniu, głównie temu, żeby naszego (?) leminga przekonać, iż jest szczęśliwy do rozpuku, i że nigdy nigdzie nikogo tak szczęśliwego jak on, realno-liberalny leming, być nie mogło. Nawet poniżanie i psychiczne niszczenie szeroko pojętych moherów, nawet szczucie leminga na te mohery nie jest równie ważną funkcją całego tego aparatu propagandy!

No bo w końcu co z tego niby wynika, że w lemingu cały niemal czas płacze jego mała zmaltretowana duszyczka? To dziecko, którym on kiedyś był - co z tego, że jest ono nieludzko nieszczęśliwe? Czy nie istotne jest CO LEMING NA SWÓJ TEMAT MYŚLI? Co myśli na temat swojej niewiarygodnej wprost szczęśliwości, którą oczywiście zawdzięcza....?

A jeżeli na tej szczęśliwości są jakieś plamki, jeśli przesłaniają ją jakieś chmurki - no to przecież wina w tym mohera, klechy, heteroseksualizmu i czego tam jeszcze! No i zawsze jest psychoterapia, zawsze są moralne autorytety, które wysłuchają i doradzą. Zawsze też otwarta jest droga do pokuty, żalu za grzechy, zbawienia - można przecież wyrzec się błędów, wstąpić do Zielonych, można wystawić światoburcze dzieło, można zadenuncjować wroga postępu...

I na tym, jak sądzę, opiera się właśnie w znacznej mierze cały ten... Interes. I TO BYŁO TO NAJWAŻNIEJSZE CO O SZCZĘŚCIU MIAŁEM DO POWIEDZENIA!

Tak zupełnie nawiasem, to na pierwszy ślad tego mojego odkrycia wpadłem niemal pół wieku temu, czytając w jakiejś w prlowskiej szmacie o depresji i samobójczej śmierci Marilyn Monroe. Która właśnie tak żyła - przykrywając stale swą depresję "intensywnym i fascynującym życiem" i udając przed światem i sobą, że nieludzko szczęśliwa.

(Oczywiście, mogli ją także utrupić, nie jest to pogląd bez sensu, ale z tą depresją ewidentnie było właśnie tak. I, jak sądzę, każdy rasowy leming to pod tym względem nastojaszcza Marilyn Monroe.)

Drugą ciekawą i ważną sprawą w związku ze szczęściem (a także po prostu zadowoleniem i pokrewnymi stanami) jest jego funkcja biologiczna, z której też niejedno wynika, co jeszcze zresztą raczej wzmacnia niż osłabia moją poprzednią tezę. O czym, Deo et Triario velentibus, następnym razem.

triarius

środa, listopada 27, 2013

O szczęściu - część 3

Powie ktoś, że nie dostrzega żadnego "satanistycznego potencjału" w pojęciu "szczęście", a w ogóle to nie bardzo wie o jaki "satanistyczny potencjał" może chodzić. Na co ja, że ten satanizm, o którym tu mówię, jest rzeczywiście czymś b. szerokim, "satanistycznym" w sensie ogólnym i poniekąd metaforycznym... Za to czymś nawet dla całkiem niewierzących.

Czymś takim, o czym często mówi Coryllus, a Pan Tygrys dotąd raczej mówił o tym jako o post-oświeceniowych miazmatach, liberalnych kłamstwach, agresywnej lewiźnie z jej mrówczo-totalitarnymi dążeniami, czy (pseudo) świeckiej gnozie. Ponieważ głównym wrogiem tego wszystkiego jest, w pewnym istotnym sensie, Kościół Katolicki, więc z takiego katolickiego punktu widzenia rzeczywiście jest to satanizm. (Niestety ten Kościół jest obecnie nieprawdopodobnie słaby, a do tego trudno być całkiem ufnym co do jego planów, zamiarów i woli walki.)

Mógłbym dodać jeszcze kilka tego typu synonimów dla określenia "satanizm", ale to by były takie, o których sam piszę raczej rzadko, a w dodatku nie marzę, by mnie posądzano o np. obsesję masonerii i innych iluminatów, albo obrzucano standardowym określeniem na "a".

"No dobra, niech będzie", powie ów nasz niedowiarek - "jednak dlaczego w pojęciu szczęścia miałby zawarty być taki właśnie satanistyczny (w mniej lub bardziej dosłownym sensie) potencjał?" Że odpowiem na to nie wprost, tylko atakiem oskrzydlającym: A czyż w, niewinnym przecież, pojęciu "wolność" nie ma takiego właśnie potencjału?

Pomyśl chwilę, drogi Adasiu, a uświadomisz sobie, co z tym pojęciem, co z tym słowem, zrobiła owa agresywna, totalitarna lewizna - ci, których, jeśli chcemy zachować bardzo katolicką terminologię (a czemu niby nie?) można z pełnym przekonaniem nazwać "sługami szatana", czyli "satanistami".

Czy pojęcie "wolność" samo w sobie jest złe? Czy zawiera ono - samo z siebie, bez komentarzy "moralnych autorytetów", bez szemranej dydaktyki, szemranej rozrywki uczącej "jak żyją inni ludzie", szemranej "sztuki", uczącej "co jest wzniosłe", bez etyków na każdy dzień tygodnia... Czy zawiera ono coś, co by zdrowemu, przyzwoitemu człowiekowi nie pasowało?

Oczywiście że nie! Wolność jako przeciwieństwo niewolnictwa jest ideałem wzniosłym i tygrysicznym. Wolność Ojczyzny to zachodni ideał do dziś inspirujący się Termopilami i Maratonem (i nie mówimy o idiotycznych "Igrzyskach Olimpijskich", ani oczywiście o tym, by to była ta sama cywilizacja), a to były rzeczy bez wątpienia wzniosłe i słuszne.

Że tym samym inspirowali się różni radykałowie, na przykład w czasie Rewolucji Francuskiej? Naiwni byli, nieokrzesani, czasem zmanipulowani przez cwańszych i cyniczniejszych, ale ja nic aż tak zdrożnego w tych ich dążeniach do wolności nie dostrzegam.

Ancien Régime nie był ani tak cudny, jak nam się to czasem wmawia, ani w dodatku tak zdrowy, jak sobie różni "monarchiści" dziś wyobrażają. Co innego, że nam się każe chłeptać tamte naiwne brednie wciąż, po ponad dwustu latach, a one w dodatku w coraz mniejszym z roku na rok stopniu głoszą - w ustach tych obecnych autorytetów i nauczycieli - wolność, w coraz większym zaś coś skrajnie do niej przeciwnego.

Ta dzisiejsza "wolność", którą nam się wmawia i wdrukowuje, to nie SUWERENNOŚĆ własnego narodu... Wręcz przeciwnie! (O ile ktoś oczywiście nie jest narodem niemieckim, żydowskim, czy innym z tej najściślejszej czołówki.) To jest "wolność jednostki", która to jednostka z samego założenia stanowi sztuczny twór, wyprodukowany przez owe "autorytety", "filozofów", "mędrców" i co tam jeszcze,

Stworzenie, jakie w przyrodzie nie istnieje i istnieć by nie mogło, którego wszelkie związki z innymi istotami własnego gatunku zostały przefiltrowane, ocenzurowane i arbitralnie (ale z absolutnie jednoznacznym i ściśle realizowanym zamiarem) narzucone przez owych macherów (środy, bałmany i inne tego typu skurwielstwo).

Nie trzeba być Panem Tygrysem, nie trzeba nawet być najskromniejszym początkującym adeptem Tygrysizmu, żeby wiedzieć, iż jest to robione po to, by bezbronna, naga i niesuwerenna jednostka - każdy z nas, i w przyszłości, na wieczne czasy, wszystkie nasze ewentualne dzieci i wnuki - stała samotnie wobec wszechmocnej machiny, której owe "autorytety", bałmany i środy służą, którą wspierają, i którą po prostu, wraz z innymi tego i innego rodzaju indywiduami, tworzą.

Każdy to wie, bo to przecież całkiem powszechna wiedza. (Oczywiście poza lewizną i liberałami, ale ich umysły, dusze i przekonania to temat na całkiem inną okazję.) No i każdy zdrowy, normalny człowiek, słysząc słowo "wolność", musi nabrać czujności, a kiedy usłyszy je powiedzmy trzykrotnie w ciągu kilku minut rozmowy, stanowczo może odbezpieczać Grubą Bertę. Czy to jednak oznacza, że słowo "wolność" - samo w sobie - jest złe? Fałszywe? Totalitarne? To samo z pojęciem...

Nic złego w nim oczywiście nie ma, dla mnie jest to na przykład jedna z najpiękniejszych i najwznioślejszych spraw na tym świecie. A jednak z tym słowem na ustach ludzie z radosnym uśmiechem przyjmują na kark kolejne chomąta, dają sobie zakładać kółka do nosa, i to nie dla ozdoby, a do przywiązania grubego sznura, za który można ich będzie prowadzić do rzeźni, dają się kastrować, kwicząc z radości na samą myśl o jeszcze głębszym zniewoleniu...

Podczas gdy ludzie nieco - a właściwie to znacznie, choć jeszcze nie dość - mądrzejsi i przyzwoitsi mają do "wolności", jako etycznego ideału, stosunek dwuznaczny lub wprost niechętny, uważając go za z samej natury sprzeczny z konserwatyzmem, i tak dalej. Co z kolei cudownie robi na rączkę środom i bałmanom tego świata.

I tak samo, albo jeszcze gorzej, jest ze SZCZĘŚCIEM. Ale o tym już, Deo volente, następnym razem.

triarius

niedziela, listopada 24, 2013

O szczęściu - część 2

Albo nie. Zostawmy sobie na razie na boku panów Felixa i Makariosa. Zamiast tego przypuśćmy atak na samo centrum problemu. W końcu jak dotąd Czytelnik nie rozumie chyba jak ważny jest to temat i jak istotne rzeczy chcielibyśmy o nim powiedzieć. Dotychczas bowiem, przyznaję, nic naprawdę istotnego powiedziane nie zostało. Wstęp ino i kilka prześlicznych językowych figlasów.

Mówmy więc to istotne... Mówimy: "Szczęście" to bardzo specjalne pojęcie. Jeśli spojrzymy na cały jego zakres, to jest ono wysoce abstrakcyjne, mało konkretne, wielopostaciowe - a z drugiej strony przedziwnie atrakcyjne i brzemienne w różnego rodzaju... Skutki, że tak to prowizorycznie wyrażę.

Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy orgazm, faszerowane papryczki (kto twierdzi, że w Biedronce nic fajnego nie ma dla elity?! W razie czego podziękujcie w duchu Adasiowi, ja jestem tylko przekaźnikiem), euforię wywołaną daniem w kość komuś, kto nam powinien był dać... Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy dobrą passę na giełdzie czy przy zielonym stoliku... Oczywiście - jeśli przez "szczęście" rozumiemy niezbyt długo trwający dobry nastrój i brak poważnych zmartwień... To mamy do czynienia ze sprawą całkiem nieźle określoną, konkretną, pozbawioną wielkich tajemnic... I żaden diabolizm się tu nie kryje.

Tym bardziej, jeśli mówimy o ekstazie religijnej. Jednak jeśli wyjdziemy poza tego typu względnie krótkotrwałe stany, "szczęście" zaczyna nabierać kształtów tajemniczych i nawet potencjalnie... Well, groźnych. Kto to jest "szczęśliwy człowiek"? "Czy moje życie jest szczęśliwe, czy ja jestem szczęśliwy?" "Czy człek szczęśliwszy jest, kiedy..., niż kiedy...?" (I tutaj cała masa możliwych alternatyw.)

"Szczęście" w takim sensie to albo pojęcie wysoce złożone. Złożone z całej masy innych, prostszych, pojęć - takich jak "przyjemność", "brak przykrości", "poczucie sensu", "brak nudy", "bezpieczeństwo", "poczucie wolności"... Masę tego można by przytaczać i każde na różne sposoby nazywać... Albo też trzeba coś wybrać i ogłosić, np. za Solonem, że "szczęście to dobra śmierć" (oczywiście po cnotliwym życiu bez większych tragedii, ale to już domyślnie, bo by Solonowi zepsuło bonmota). Albo, powiedzmy, że "szczęście to możliwość pomagania innym, ach!".

W sensie konceptualnym, w kwestii pojęć, nie ma tu nic bardzo "naturalnego" - nic, co by się dało pojąć bez angażowania kory mózgowej, i to takiej wyrobionej, rozbestwionej, niezbyt znającej własne miejsce... W skrócie późnej i mocno już dojrzałej kory mózgowej. Tak? Jeśli ktoś doczytał do tego miejsca i jeszcze nie ma dość, to proponuję by się nad tym zastanowił i nie czytał zanim sam sobie tej sprawy nie wyjaśni.

Oczywście pan Przywałko, wój Chrobrego, wiedział, co to przyjemność (np. tłusty udziec tura pod wieczór), wiedział co to rozkosz, choć być może samo to słowo by mu się nie spodobało (np. rozpłatanie wroga jednym ciosem topora), ale na pytanie w rodzaju "kiedy człowiek jest najszczęśliwszy" nie wiedziałby z pewnością co odpowiedzieć. Jaki znowu "człowiek"? Co to w ogóle jest "człowiek"? Książę pan? Smerda? Kulawy żebrak? Ten Niemiec, co mu zeszłego lata...? Może baba też? Może pani księżna? Może ten pustelnik, co podobno czyni cuda?

I sam by nawet zapewne na to nie wpadł pan Przywałko, żeby pojęcie "człowiek" tak gładko na te wszystkie konkretne (znacznie bardziej konkretne, w każdym razie) przykłady rozłożyć. On by po prostu nie zrozumiał, o jakim znowu "człowieku" mowa. Bo i pojęcie "człowiek" ma sens, i to sporo, i to także dla pana Przywałki, skontrastowane ze słowem "niedźwiedź", "Morgenstern", "księżyc", albo "Duch Święty". Jako coś "konkretnego" tak stosunkowo złożone pojęcia pojawiają się na stosunkowo późnym etapie intelektualnego rozwoju.

Z konieczności. Wraz z wieloma innymi złożonymi i abstrakcyjnymi pojęciami - w których my dzisiaj żadnej złożoności i abstrakcyjności już nie dostrzegamy - jak powiedzmy "dobro", "czerwień", "byt", "istota (czegoś)", "postęp", i masą innych.

Częściowo zresztą takie pojęcia są abstrakcyjne i późne z tych samych powodów, dla których dla Eskimosa dość abstrakcyjne może być pojęcie "śnieg". Dla niego bowiem istnieją różne, i ściśle określone, rodzaje śniegu, od których właściwości i od których znajomości zależy jego życie, Pojęcie zbiorcze nie ma dlań zaś większego praktycznego znaczenia. Dość podobnie było ponoć z pojęciem "wielbłąd" wśród Beduinów. Na pewno nie jest to CAŁKIEM to samo, bo "śnieg" czy "wielbłąd" to jednak namacalne konkrety, inaczej niż "szczęście", ale to chyba ten kierunek.

Jeśli się zgodzimy, że pojęcie "szczęścia" jest w sumie abstrakcyjne i intelektualne, i, z drugiej strony, uświadomimy sobie jak "chwytliwe" jest to pojęcie, jak silnie potrafi zawładnąć myślami i uczuciami tego, kto już je poznał i go posmakował - zaczynamy dostrzegać jaki potencjał to pojęcie zawiera. Potencjał, Coryllusem mówiąc "diaboliczny". Może nie tylko taki, ale również i ten.

Nie, oczywiście - nie tylko diaboliczny jest ten potencjał, bo przecież "szczęście wieczne" jest np. ważnym elementem katolickiej wizji Raju. (Tutaj znowu Makarios z Felixem, ale jeszcze nie teraz. Albo i w ogóle.) Jednak jeśli "szczęście" nie jest tylko przeniesieniem względnie krótkotrwałej religijnej ekstazy na wyobrażenie o wieczności, naprawdę, jak mi się zdaje, nabiera wiele złowieszczego i diabolicznego potencjału. A w każdym razie potencjału liberalnego, potencjału pożywki dla lemingów, być może nawet idealnej pożywki... Więc w sumie sprowadza się to do tego samego.

Jeśli rzeczywiście jest to, z jednej strony - koncept wysoce intelektualny, niemal czysto korowy, z drugiej zaś - koncept ewokujący w niemal każdym silne pozytywne emocje - to czy łatwo znaleźć coś, co by się lepiej nadawało na paliwo dla propagandy, indoktrynacji, szemranej "edukacji"... Krótko mówiąc, dla wychowywania Lemingów? Czy może, bardziej precyzyjnie - do szczucia już gotowych Lemingów i przerabiania wciąż względnie normalnych ludzi na Lemingi?

Jeśli Bóg pozwoli, zajmiemy się tymi kwestiami w następnych odcinkach. Na razie tyle, dziękuję za uwagę i oklaski!

triarius

sobota, listopada 23, 2013

O szczęściu - część 1

Amalrykowi, który mnie swoim komętem podpuścil, żebym coś po dłuższej przerwie napisał.
Autor

* * *

- Rozmawiamy z panem Przywałko z Przaśnej, zasłużonym drużynnikiem Bolesława Chrobrego. Panie Przywałko, mógłby pan słuchaczom radia Flamingo-Lemingo powiedzieć, czy jest pan szczęśliwy?

- Dyć... Wciurności! Niech tylko złapię za topór, to cię @#$%...

Nie jesteśmy niestety w stanie z całą pewnością stwierdzić, że tak właśnie wyglądałaby rozmowa pomiędzy wojem Chrobrego a współczesnym reporterem radia dla lemingów (a są jeszcze jakieś inne?), i możliwe, że nigdy tego nie będziemy na pewno wiedzieli. W dodatku nie jest wykluczone, że ten czy ów TW wytknąłby nam językowe anachronizmy, bo np. słowo "dyć" nie występowało w dokumentach pisanych sprzed XIV w., a "wciurności", wprawdzie występuje już w Rękopisie Jakimśtam, ale w znaczeniu "erotyczna pieszczota o nieco gejowskim charakterze", więc nie za bardzo pasuje. (Słowo "gejowski" jest tu swego rodzaju cytatem, więc nie zniżyłem się do jego użycia wprost!)

Uniknęliśmy jednak dzięki takiemu początkowi długiego i pokrętnego zdania na wstępie, które wprawdzie idealnie by poniekąd pasowało do powagi naszej zamierzonej rozprawy, ale uśpiłoby ewentualnego czytelnika, dzięki czemu moglibyśmy mu potem wmówić cokolwiek, ale co z tego za radość, skoro i tak nic by mu w duszy nie zostało i o jakichś skutkach naszego zasiewu można by tylko naiwnie pomarzyć.

Prawdopodobne jest w każdym razie (żeby do naszego błyskotliwego wstępu jeszcze na chwilę wrócić), że woj Chrobrego odpowiedziałby naszemu reporterowi w całkiem podobnym duchu, a to tutaj jest dla nas najważniejsze. Gdybyśmy chcieli dokonać bliższej analizy reakcji naszego dzielnego wojaka na zadane mu pytanie, stwierdzilibyśmy, jak sądzę, że po pierwsze - nie zrozumie on go po prostu; po drugie - jeśli już jakoś zrozumie, to opacznie; po trzecie zaś, że jeśli nawet jakimś cudem zrozumie, i niezbyt opacznie, to z pewnością uzna pytającego za infantylnego głupka, a może nawet... No tego tam, co wiadomo.

Jeśli się w to wmyśleć i wczuć, to wydaje się to, jak sądzę, dość oczywiste, choć przecież z drugiej strony jest to szokujące, bo nam teraz nigdy by do głowy nie przyszło, że w pytaniu o czyjąś szczęśliwość, w poszukiwaniu szczęścia i o szczęściu wte i wewte rozmawianiu, może być coś niewłaściwego. Prawda?

Jest to - bez żadnego powoływania się na święte księgi! - bardzo szpęglerystyczna myśl, że oto na pewnym wczesnym etapie rozwoju cywilizacji (w potocznym sensie, dlatego z małej) żaden poważny człowiek o szczęściu by nie zachciał publicznie rozprawiać, jeszcze kawałek wcześniej w ogóle nie chciałby, i by zresztą nie potrafił, na ten temat w ogóle rozmyślać, no i gdzieś tam na podobnie wczesnym etapie w ogóle by tego pojęcia nie potrafił zrozumieć.

Ani woj Chrobrego, ani bijący się co dzień z leśnymi niedźwiedziami bartnik, ani chodzący na rękach po jarmarkach jongleur, ani ciągnąca za wojskiem niewiasta o komercyjnym podejściu do swej niewieściej cnoty, ani ksiądz biskup, ani... Ani w ogóle nikt. Powie ktoś, że taki Duns Scotus albo Św. Tomasz z pewnością o szczęściu coś tam sobie myśleli, wiedzieli co to takiego, i zapewne co najmniej jeden z nich coś nawet o nim napisał. OK, odpowiem, ale jednak oni byli, mniej lub bardziej, zanurzeni w literaturze i myśli antycznej, więc wiedzieli, co te różne Platony, Sokratesy, Cycerony i Marki Aureliusze o szczęściu sądziły.

Spytalibyśmy jednak o to samo - o szczęście znaczy - Scypiona Afrykańskiego czy innego Temistoklesa... Choć oni faktycznie dość późni, więc może nie pasują... (Późni szpęglerycznie, ma się rozumieć.) Niech zatem będzie (ze sporym zapasem sobie ich weźmy) król Priam czy inny Achilles... No i taki to zapewne by nie zrozumiał o czym mówimy, a niewykluczone, że bez słowa by nas przebił mieczem, albo klasnął w dłonie i wymownym zmarszczeniem brwi zlecił ukaranie nas za taką bezczelność (alternatywnie za bełkot, również bezczelny wobec dostojnej i poważnej osoby) swoim niewolnikom.

Jak się tak zastanowić, to całkiem sensowną wydaje się myśl, że - o ile najpierw w każdej cywilizacji o szczęściu nikt nie rozmawia i się nad nim nie zastanawia, to potem nagle o niczym innym się nie mówi, o niczym innym się nie myśli... Nawet jeśli samo to słowo niby nie pada, a mowa jest o "wolnym rynku", "sprawiedliwości społecznej", "likwidacji głodu czy nędzy", "legalizacji marihuany", "wolności", "równości płci", i tysiącu innych dźwięcznych haseł.

O "Postępie Ludzkości" oczywiście nie zapominając, bo on ci jest wisienką na tym torcie i pojęciem niejako nadrzędnym. Pod tym wszystkim kryje się jednak jakaś tam wizja "szczęścia" i nieznające żadnych wątpliwości przekonanie, iż szczęście właśnie jest tym, o co chodzi. Tym, co stanowi cel. Cel jak najbardziej, choć w realu o wiele częściej alibi. Alibi absolutnie niezbędne, ale też usprawiedliwiające wszelkie absolutnie działania - z najobrzydliwszymi akurat na samym czele.

Jak to celnie ujął Szpotański, stwierdzając, że naziści byli durniami, skoro nie wpadli na pomysł, by głosić, iż "tortury to gumanisticzieskije manikiury", a "w piecach krematoryjnych wytapia się nowe". Jakoś tak to brzmiało, sens w każdym razie był ten. "Nowe" to oczywiście inne określenie na "przyszłe szczęście Ludzkości", a "gumanisticzieskije" to "prowadzące do przyszłego Ludzkości szczęścia". Ex definitione.

No dobra, powie ktoś, Pan Tygrys jedzie po humaniźmie niczym jakiś, nie przymierzając, Korwin... Choć Korwin przecie Postęp kocha jak cholera, i niech mi nikt nie mówi, że nie podoba mu się "Ludzkość", skoro marzy o globalnym świecie rządzonym przez "wolny rynek". (I ukrytych za kulisami cynicznych macherów z służb. No bo przecież AŻ takim idiotą nie jest, żeby ich nie przewidzieć. A poza tym, ktoś przecież go podpuszcza i, jakoś tam także, wspiera. N'est-ce pas?)

No dobra, powie jakiś lingwista z dawniejszą, prlowską jeszcze, albo i wcześniejszą, maturą. A co z makarios? Co z felix?

A ja na to odpowiem: "tych to my sobie, Deo volente, weźmiemy na warsztat następnym razem". Na razie tyle. Dzięki za uwagę.

triarius

niedziela, grudnia 07, 2008

Wybory

Czasy mamy takie, że na patelniach piszą nam, by na nich podczas smażenia nie siadać gołą dupą, jednak rzeczy o wiele niebezpieczniejsze są nam serwowane obficie i bez żadnych stosownych ostrzeżeń. Weźmy takie programy "popularnonaukowe" w telewizji wszelakiej. Taniec na wulkanie, pływanie w kleistym bagnie pełnym trujących ropuch, piranii i rekinów to przy tym wesoły oberek.

W dawnych dobrych przedsoborowych czasach aby móc czytać Biblię potrzebna była zgoda spowiednika (i komu to przeszkadzało?), tak samo na małżeństwo z siostrą czy stryjem. Teraz jednak program popularnonaukowy w telewizji może sobie włączyć i oglądać każdy. I fakt, że dość często naogląda się jedynie (?) całkiem niepotrzebnego i nic do skarbnicy ludzkiej mądrości nie wnoszącego profanowania zwłok. Czasem, dość faktycznie często, nasłucha się przy tym dodatkowo niestworzonych teorii, o dziwo zawsze niemal bardziej postępowych i politpoprawnych od dotychczasowych.

Bywają jednak ostrzejsze przypadki, na przykład obłędny kanał "Planete". Jak nie mam nic lepszego do roboty, to sobie go czasem włączam, a potem zgaduję, o co im tym razem chodzi. Bo z pozoru są to takie dość snobistyczne i ęteligętne, a nawet dość drapieżne, programy. Tyle że zawsze jest tam jakieś żądło propagandy. Kiedyś chodziło głównie o Żydów, ostatnio jednak zaczyna mi się wydawać, że musi płacić za to Kreml i KGB. Z mafią na czele oczywiście. W sumie może to być tzw. Europa, w końcu interesy ma podobne.

Z pozoru kanał "Planete" traktuje swoich oglądaczy poważnie, a jednak wystarczy chwilę pooglądać te najnowsze kagiebowskie reaktywacje historii, by usłyszeć, jak lektor te same kilka prostych spraw powtarza dokładnie co parę minut. A więc nie poważne traktowanie, tylko właśnie wypróbowane od czasów nieśmiertelnego Lenina metody propagandy. I taki też przekaz. Jeśli się patrzy nieco wnikliwiej.

Zaprawdę powiadam wam, że na oglądanie telewizyjnych programów popularnonaukowych bym swojemu dziecku bez nadzoru nie pozwolił - lepiej niechby se już pooglądało naparzanki w klatce. Tam chociaż coś w miarę obiektywnie widać, wiadomo o co chodzi, no i jakoś to można, jeśli trzeba, wykorzystać. Choć oprawa jest przeważnie paskudna, szmirowata nie do wyobrażenia - widać, że ci macherzy traktują swoją publiczność jako takich samych durniów, jak swoją publiczność traktują kagiebiści od "Planete".

Jednak jeśli człowiek swoje wie, ma doświadczenie i wyposaży się w stosowny kombinezon szambonurka, to w programach popularnonaukowych może znaleźć nieco interesujących rzeczy. I to nawet spoza sfery przenikania zamiarów KGB, Mędrców Syjonu czy innej Brukseli. Mówię o całkiem interesujących informacjach, które czasem jakimś cudem przedostają się do telewizji.

Przyznam, że trochę mi głupio, bo to co teraz napiszę może mimo woli stać się donosem i będzie kosztowało twórców programu pracę, jeśli nie gorzej. Pocieszam się, że oni chcieli ludziom wtłoczyć do mózgów coś paskudnego, tylko że ja tego nie zauważył i zainteresował się naiwnie pierwszym planem przekazu. No bo było to tak...

Nie dalej jak przedwczoraj widziałem był program o tym, jakie to problemy ma ludzka psychika z nadmiarem możliwości wyboru. Pokazano nam taki eksperyment... W sklepie wystawili 26 rodzajów dżemu do degustacji i ew. kupienia. Ludzie wyraźnie byli tą ofertą zafascynowani i przyciągali do niej jak muchy do miodu czy czegoś tam. I fajnie. Degustowali... Ale b. mało kto kupował.

Potem zmniejszono ilość różnych dżemów do sześciu. Znacznie mniej ludzi przychodziło, no bo w końcu co w tym za atrakcja? Nawet do księgi Guinessa nie ma szansy trafić! Jednak sprzedaż była dziesięciokrotnie większa niż poprzednio!

Naukowiec, który to badał, przedstawił taką prostą krzywą (!), która zapewne przypomina ukochaną przez różnych zabawnych ludzi "krzywą Laffera". Taka zwykła bula - najpierw idzie do góry, a potem w dół. Chodziło o to, jak ilość możliwości wyboru (oś x) wpływa na satysfakcję z dokonanego wyboru (oś y). Wszystko bowiem wskazuje, że ta satysfakcja jest prostą funkcją ilości ODRZUCONYCH alternatyw. Z czego wynika, że przy 26 alternatywach mamy szansę na zadowolenie PIĘCIOKROTNIE mniejsze, niż przy sześciu.

Oczywiście całkowity brak wyboru także nie jest dla naszej psychiki miły. Występuje tu znowu magiczna w psychologii liczba 7. Siódemka to mniej więcej ta ilość alternatyw, z którą sobie fajnie radzimy i która nam sprawia satysfakcję.

Było tam także sporo o tym, że ponoć cała masa ludzi jest obecnie w USA po prostu w depresji właśnie z powodu ilości wyborów do dokonania na każdym kroku. Gdzie indziej też nie jest zapewne o wiele lepiej, przynajmniej na Zachodzie. W Szwecji depresja musi być powszechniejsza jeszcze niż w USA.

Ciekawe? No właśnie! Ale, poza płochą ciekawością, wydaje mi się, iż płyną z tego interesujące wnioski na temat leberalizmu i leberałów. Czy bowiem leberalizm tego typu czynniki w naszej psychice uwzględnia? Czy też może przeciwnie - z samego założenia je odrzuca, albo ignoruje, "wiedząc" jak świat POWINIEN być urządzony. Co tam ludzka psychika! Co tam realne życie! MY, mędrcy, WIEMY jak wam ten świat urządzić, żeby było ślicznie!

A potem dziwimy się, że na zdjęciach z drugiej wojny światowej żołnierze wydają się być o wiele szczęśliwsi od nas, nie mówiąc już o innych konsumentach leberalnego raju. Także załogi bombowców fotografowane tuż przed lotem, z którego wiedzieli, że 20% nie wróci. Jak to możliwe?

Trudne? No to może się zastanowić dlaczego ludzie dzisiaj tak się narkotyzują, ogłupiają i samookaleczają durną telewizją, kretyńską konsumpcją... Czemu głosują na wulgarnych, agresywnych durniów i jednocześnie złodziei, a potem bronią ich do upadłego bluzgając na forach... Czemu młodzież tak chętnie kopie na śmierć bezdomnych... Czemu nawet nastoletnie dziewczyny urządzają sobie ostatnio umówione zbiorowe mordobicia? I tysiące podobnych przypadków. Poza drobnym i raczej oczywistym faktem, że nikt dzisiaj nie wydaje się być szczęśliwy. O ile się nie naćpa oczywiście, albo nie okradnie emerytki ze złotych zębów.

No a na koniec przyszło mi do głowy, jaka może być część przyczyny tego, że imigranci z różnych egzotycznych krajów stwarzają aż tyle problemu. Nie jedyna przyczyna oczywiście, ale być może całkiem znaczna. Otóż przyjeżdżają tu oni spodziewając się cudów-niewidów, potem zaś wpadają w ten leberalny koszmar nie do zniesienia, w tę przeraźliwą ilość wyborów co chwilę, co pięć minut - przeważnie wyborów bez większego znaczenia, ale jednak wyboru trzeba dokonać... I jest to dla nich koszmar raczej nie mniejszy niż dla nas, a zapewne większy, bo kiedyś żyli inaczej.

Jasne, biednie, albo i w strachu. Wydawało im się, że nic gorszego w życiu być nie może... Aż tu nagle okazało się, że to było właśnie niemal szczęście, a prawdziwy koszmar, to właśnie ten wymarzony raj. Nuda, jałowość, zawiść wobec tych co mają... Choć gdybyśmy mogli sobie kupić te same buble, wcale byśmy nie byli z tego szczęśliwsi... Jednak człek to bydle stadne i hierarchiczne. Porównuje się i nieczęsto zgadza ze swą podrzędną pozycją. W każdym razie kiedy nie uzyskuje w zamian względnego bezpieczeństwa, jak to się dzieje u zwierząt czy ludów nieleberalnych.

O czym leberały lubią nie wiedzieć. Albo udają że nie wiedzą. Nuda więc, ciągłe wybory bez znaczenia, a niektóre ze znaczeniem i to może być jeszcze przykrzejsze... Żadnych drogowskazów, żadnych "krępujących więzów"... Czysta mentalna nieważkość... No i ta atomizacja... No i to, że na każdym kroku siedzi nam na plecach masa całkiem obcych ludzi, dla których my też jesteśmy obcy i my to wiemy, że oni by nas najchętniej... I te wrzaskliwe reklamy... I to cyniczne, interesowne rozbudzanie bez przerwy naszych erotycznych apetytów, żeby nam sprzedać nowego bubla...

Tak to moim zdaniem musi działać. I cała rzecz w tym, że to może być nawet robione celowo, choćby w części. Więc teraz wiele zależy od tego, czy my sobie to wcześniej uświadomimy i wyciągniemy wnioski... Jakie wnioski? A taki na przykład, że LEBERALIZM NA DRZEWO BO TO SYF I KŁAMSTWO! Więc czy my wyciągniemy te wnioski, czy też nowi totalitaryści, którzy bez przerwy robią swoją robotę, także za pomocą "programów popularnonaukowych", wykorzystają to zmęczenie nadmiarem możliwości wyboru...

Choć właściwie prawdziwe możliwości dokonywania istotnych wyborów są dzisiaj nie większe chyba, niż kiedykolwiek, być może dla wielu ludzi mniejsze... Wykorzystają to zmęczenie ludzi nadmiarem możliwości wyboru do sprzedania im cudownego na to lekarstwa. Którym będzie całkowity niemal brak wyboru, totalny zamordyzm i po prostu totalitaryzm, jakiego świat dotychczas nie widział. Na razie wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.