Pokazywanie postów oznaczonych etykietą taktyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą taktyka. Pokaż wszystkie posty

piątek, maja 04, 2018

O urodzie pomników

Absolutnie przecudny pomnik, akurat w sowieckiej Gruzji.
Jeśli Bóg pozwoli, będzie to względnie krótkie i konkretne, bo temat jest konkretny i w dodatku biężączkujący. Z drugiej strony może się nie udać, bo rzeźba - a o niej tu zamierzam - to ognisko, w którym przecina się niemal wszystko (co za asonans!), można by więc szpęglerycznie pisać o tym książki. A w dodatku to temat nabolały, jak cudnie mawiano w czasach Gierka. A więc strzelajmy, a Pan będzie, zgodnie ze swoim zwyczajem, kule nosił.

Zaczniemy jednak, jak to my, od całkiem innej strony. Od strategii z taktyką. Twardziele sprzed telewizora wyobrażają sobie zapewne, przynajmniej ci oglądający "nasze" - ach jakże patriotyczne! - telewizje, że sztuka militarna polega na tym, że utrupia się wrogów przeważających nad nami liczebnie co najmniej trzydziestokrotnie. Jednak to nie całkiem tak, bo - choć takie wyniki faktycznie świadczą o ogromnej wyższości naszego żołnierza i naszego taktycznego dowodzenia - to jednak czasami wróg jest na całkiem niezłym (militarnie, moralnie nigdy!) poziomie... I co wtedy?

Tak naprawdę, jeśli chcielibyśmy raczej konsekwentnie zwyciężąć, zamiast... Wiadomo... Musielibyśmy odrzucić ckliwy bełkot i zastosować te brutalne metody, które stosowały wszystkie te Epaminondasy, Hannibale i inne Napoleony. Czyli spotykać wroga dysponujac w danym czasie i danym miejscu zdecydowanie większymi siłami. Nie tylko liczebna przewaga się oczywiście liczy, ale nic w niej złego i najczęściej właśnie o nią chodzi, bo to jedna ze stosunkowo najprostszych rzeczy. Manewrowanie i takie tam.

Jak to się ma do rzeźby? Tak się ma, Mądrasiński, że akurat mamy awanturę o pomnik katyński w Jersey, City, czy czymś takim, i tamtejszy burmistrz już raczył obrzucić marszałka naszego sejmu najdzikszymi i najabsurdalniejszymi inwektywami. O tych inwektywach mógłbym sporo, zarówno satyry-, jak i merytorycznie (nowotwór w polskim języku, tak się pisze po szwedzku; tutaj mi tego brakowało, dałoby się oczywiście napisać to normalnie, ale co mi tam).

Z tym burmistrzem nie będę polemizował, powiem tylko że to ewidentny lewak, idiota i szuja (poniekąd tautologia), bo te jego gadki są kompromitujące. Czy zatem wszystko super i zwyciężamy? - choćby, jak to u nas, tylko na czysto moralnym gruncie? Otóż moim zdaniem nie. "Jako to?! Jak to!?", wykrzykną patriotyczni twardziele spod telewizora. "Pan Tygrys nas zdradził, wyszło szydło..." (Może być szydło?) "Wyszło w końcu z niego..." Itd. itp.

Widział ktoś ten pomnik, że spytam? Pokazywali go w telewizji, tej naszej. Jest mocno szkaradny, co mu uroku nie dodaje, ale samo to nie byłoby jeszcze wielką tragedią, bo szkaradna jest większość dzisiejszych pomników chyba na całym ("cywlizowanym" w każdym razie) świecie.

(Pomnik Smoleński szczęśliwie ohydny nie jest, choć do wywoływania orgazmu też mu nieco brakuje, jak całej dzisiejszej "ambitnej" sztuce zresztą. Zapewne nie o orgazm chodziło, więc przeboleję. A mocno się obawiałem, że ohydny będzie, mając w pamięci wszystkie te biedne Anny Walentynowicz i Lechy Kaczyńskie jak żywe, za to z brązu... Brrr!)

Omijając rafy i mielizny (które tak tu wszyscy przecie kochamy) szpęgleryzmu, stwierdzę jedynie, uderzając dla większego efektu pięścią w stół, iż rzeźba nigdy nie była mocną stroną zachodniej cywilizacji, a ogromna większość współcześnie stawianych pomników jest niewiarygodnie obrzydliwa. Przysięgam, że potrafiłbym o tym pisać długie i pokrętne eseje, ale to nie miejsce i nie czas.

Po prostu zapytam... Chcielibyście, żeby wasze dzieci, bawiąc się w parku w berka, w klasy, czy w mamę i tatę, miały (prawie) cały czas przed oczyma tego ekspresjonistycznie oddanego nieszczęśnika nabitego na rożen? Nie przeczę, że ten obraz oddaje istotę tego, co się stało w Katyniu... W sensie czysto artystycznym to co najmniej turpizm z ekspresjonizmem, ale ideę - paskudną przecie jak cholera - jak najbardziej wyraża.

Tylko że to nie jest Polska, więc nasze koszmary to nie jest coś, co oni by chcieli na codzień, żeby to ich prześladowało. Ich prawo - tak to widzę. Mimo Jałty, mimo zarażonych ospą kocy i czarnych niewolników. Takie coś może sobie stać gdzieś we względnie odosobnionym miejscu, gdzieś np. gdzie martyrologia wrze i kipi na codzień...

Albo w jakiejś polskiej, że tak to określę, enklawie. Jakimś muzeum, ambasadzie, klubie. Może na wolnym powietrzu, zgoda, ale raczej ogrodzone, a każdym razie nie straszące zwykłych, niczego się nie spodziewających i (niemal) niczemu nie winnych przechodniów. Że o dzieciach grających w serso i zakochanych testujących pierwsze macanki nawet nie wspomnę. (A może po prostu powiedzmy wprost, że to ma być dla nich kara za Jałtę? Wtedy to i ja bym przyklasnął, a nawet zaczął nawoływać do postawienia tam czegoś jeszcze koszmarniejszego. Albo lepiej - zamiast Statui Wolności.)

My jednak zaangażowaliśmy się w tę sprawę, jak wnoszę z tego, co do mnie dociera, na całego. Musimy ten koszmar zafundować każdemu mieszkańcowi tego tam Jersey City, który, znudzony wdychaniem wysokooktanowych spalin, zechce odetchnąć tlenem liści i traw! Furda wszystkie te durne Epaminondasy! My nie będziemy czekać na okazję, żeby lewiznę, żeby naszych wrogów, zaatakować w takiej sytuacji, kiedy wszystkie argumenty będą po naszej stronie, a on nie będzie miał szansy nawet pisnąć.

My Polacy, cudne ptacy! Ach! Taka nasza natura, taka nasza uroda, dał nam przykład ten i ów... jak zwy... No nie, zwyciężanie jest dla ludzi wulgarnych i płytkich - nie dla nas! My nie będziemy wroga, lewizny czy kogo tam, atakować tak, by nie miał szansy... Jeśli walczymy o coś, to dbamy o to, by wróg też miał w ręku niezłomny oręż, ach!

Nasz pomnik, nasza krzywda... A ten biedny burmistrz tego Jersey City ma nie mieć nic? Żadnej krzywdy? Ależ będzie miał - pomnik może się przyśnić, i to nie będą żadne przyjemne sny, pomnik musi stać akurat w miejscu powszechnego relaksu i gdzie figlują niczego nieświadome niewinne dziateczki... A ci tam, w tym całym Jersey, niech się zaczną od tego widoku moczyć w nocy... Jedna połowa to, druga niech się zacznie jąkać!

Ale nie martw się lewaku z Jersey City - dostałeś przecież od nas w prezencie broń co najmniej równie skuteczną jak nasza... Masz argumenty co najmniej tak dobre, jak nasze... Teraz walcz, chamie, jeśli w ogóle potrafisz! Jeśli masz odwagę z nami zadrzeć, bo my to, wiesz małpo lewacka jedna, to tylko jeden na trzydziestu walki uznajemy!

I tak to u nas działa zawsze, bośmy przecie te cudne ptacy. Drugich takich na świecie nie było i nie będzie. A zaraz potem z nabytą przez wieki wprawą rozmasowujemy obolałą dupę, przekonując samych siebie, i jeden drugiego, że odnieśliśmy kolejne (które to już w historii, ach!) moralne zwycięstwo. Przyznam że tego nie rozumiem i wcale mi się to nie podoba. Że ten tam burmistrz nie robi tego wcale z przyczyn estetycznych, czy z troski o tych biednych "milusińskich" (obrzydliwe słowo, w sam raz pasuje!), co się zaczną moczyć?

Zapewne tak, choć stuprocentowej gwarancji nie mamy, ale i tak co z tego? Wystarczy, że pokaże światu to obrzydlistwo i trzy czwarte Amerykanów przyzna mu rację, większość na gruncie estetyki i humanitaryzmu... My się będziemy pieniaczyć, no to opinia o nas stanie się jeszcze marniejsza, niż dotychczas, jakby nam nie dość było "Polish jokes". Zawsze muisimy walczyć (?) na gruncie dobranym sobie przez wroga?


Nie można by w takich razach, kiedy sobie ten grunt przygotował, cwanie odpuścić, a zaatakować albo kiedy indziej, znienacka i kiedy to my mamy wszystkie artumenty po swojej stronie, albo nawet od razu, ale w dobrze dobranym, pod nasze własne potrzeby, miejscu? Czy Izrael na przykład nie ma w tej chwili naprawdę poważnych problemów, które by mu ew. można jeszcze zaognić? Jeśli uznajemy, że to z tych pozycji nas napadnięto. 


Ale my nie nie, bośmy cudne ptacy! Nawet mówią nam właśnie na tych telewizjach, że także Żydzi, ach!, walczą o ten nasz pomnik. Ilu ich tak o to walczy, że spytam? Dwóch? Trzech? Natchnijmy się więc do nich przyjaźnią, niech nam tu masowo przybędą i urządzą drugą Irlandię... Palestynę znaczy.


A jeśli z jakichś innych to pozycji nas ten burmistrz zaatakował? Na przykład z czysto internacjonalistycznie lewackich? Albo z eurounijnych? Tak samo! Też powinniśmy się odegrać w wybranym przez nas miejscu i czasie! A nie jak stado idiotów dawać się zawsze złapać na najprymitywniejszą prowokację. Tak się właśnie kończy budowanie "patriotyzmu" na najelementarniejszych bebechowych odruchach, przy jednoczesnym kompletnym braku myślenia, dyscypliny... Odwagi też zresztą - żaden ze mnie typowy "realpolityk" i nie to głoszę.


Jak to Coryllus błyskotliwie ujął (że to wyrażę z pamięci, własnymi słowy): wzywanie do bohaterskiej szarży w obronie Ojczyzny z jednoczesną troską o ostrożność procesową ze strony tych do niej wzywających. (I, co najabsurdalniejsze, gość podaje przykłady, gdzie oni sami w jednym zdaniu się do tego całkiem otwarcie przyznają. Taki obłęd tylko w tenkraju!)


A kiedy się już - po latach takich konsekwentnych działań, bo od razu to, przykro mi, tego skutku nie osiągnie - nasi mniej lub bardziej potencjalni wrogowie nauczą się, że z nami nie warto zadzierać, to i zadzierać bez poważnego powodu nie będą. Proste? Ale musi być konsekwentnie i z głową,, a nie to co teraz - histeria, brak pomyślunku i odwaga ratlerka szczekającego zza płota. Z patriotyzmem na skalę chorągiewki na samochodowej antenie z okazji jakiegoś durnego meczu.


Nie, nie trafia do przekonania? Musimy postawić wszystko na jedną kartę i walczyć, bo od tego właśnie zależy los naszej Ojczyzny? No to może w duchu humanitaryzmu i powszechnej miłości byśmy się umówili z tym tam burmistrzem, że rzucimy kostką i od jej wyniku uzależnimy wynik tej całej sprawy? (Wypada szóstka - pomnik zostaje, w innym przypadku pomnik znika, a my publikujemy w GWybie całostronicowe przeprosiny, że w ogóle istniejemy.)


To byłby nowy sposób rozstrzygania międzynarodowych sporów - coś niemal na miarę Konstytucji 3 maja, ach jakże à propos i na czasie! W końcu Icek z dowcipu proponował, żeby Anglicy sami sobie zbombardowali Londyn, a Niemce Berlin - będzie o wiele taniej, taniość to przecież, obok ostrożności procesowej, podstawa autentycznego bohaterstwa. 


Albo niech któryś z tych naszych bohaterów zaproponuje temu tam burmistrzowi spotkanie oko w oko, na udeptanej ziemi, i tym razem to my go z procy w czoło... Po czym napiszemy na ten temat grubą wspaniałą księgę i zacznie się nasza historyczna kariera... Tak bym chciał! Albo coś jeszcze innego, żeby tylko nie to nasze typowe dawanie się podszczuć, a potem masowanie, masowanie... I przemówienia różnych Dudusiów, jacyśmy to cudni, zawsze żeśmy byli, i żeby tego mi było jeszcze więcej! Ech, zrozumiał ktoś? Czy już naprawdę teraz pozbawicie mnie prawa do nazywania się Polakiem?


triarius

P.S. A to ohydztwo, co je mamy na obrazku u góry to nie jest oczywiście, i na szczęście, omawiany tu pomnik katyński - to cudo zostało postawione w sowieckiej Gruzji. Musi być w czołówce pomnikowych obrzydliwości, ale aż tak się od peletonu nie odróżnia.

poniedziałek, grudnia 26, 2016

Clausewitzem w targowicę (oj dana dana!)


Obita buzia - sześć kolejnych stadiówNa temat naszego dziś uroczego tytułu mógłbym sporo i mnie kusi, ale zostawimy to sobie ew. na
koniec, albo też opowiem to jedynie przez telefon jednej takiej Marysi, która mi od jakiegoś czasu zastępuje ekspresję na blogu ekspresją przez telefon, dzięki czemu wy, dobrzy ludzie, nie musicie tyle tego czytać i wszyscy są szczęśliwi.

Czemu tak? A dlatego, że mam coś dzisiaj do powiedzenia w miarę poważnego, dla zbudowania i ukształtowania tygrysicznego narybku, więc nie chcę znowu się zboczyć w jakąś japońską stylistykę i dowcipasy. (Tak mi dopomóż!) Przechodzimy więc do dania głównego...

* * *

Co lubi Tygrysista? Całym zdaniem? Tak, proszę! Więc Tygrysista, Panie Psorze, lubi się uczyć, choćby od diabła. Bardzo dobrze! No a co on lubi JESZCZE BARDZIEJ, niż się uczyć od diabła? Całym zdaniem, tak? Całym! No to on lubi, ten Tygrysista, Panie Psorze, uczyć się na błędach innych. Acha, no i oczywiście także uczyć się od Wielkiej Trójcy Tygrysizmu Stosowanego - Panów S., A. i (last but not least, choć przecież właśnie least, tylko stojącego na barkach tamtych Olbrzymów) Pana T. To właśnie lubi, i to bardzo. Brawo! No to jeszcze powiedz nam, Mądrasiński, co on lubi NAJBARDZIEJ?

Najbardziej to on lubi, ten Tygrysista znaczy, uczyć się na błędach takich, których nie znosi i którymi gardzi, szczególnie jeśli te błędy są bolesne i dostarczają widzom masę radości. BRA-WO Mądrasiński, widzę w tobie mojego przyszłego, za jakieś sto pięćdziesiąt lat, jak mnie już może nie stanie, następcę!

I tak by można, ale przejdziemy teraz do hiper-konkretnych konkretów i mięsa (bez kości). Otóż ten cyrk, który nam z takim zapałem prezentuje to smętne coś, które ludzie dobrze wychowani po naszej stronie wciąż określają mianem "opozycja", nadaje się do edukowania młodzieży. Świetnie się nadaje!

Weźmy Clausewitza i jego "geometryczną metodę" analizowania spraw taktycznych. Choć po prawdzie, to Clausewitz trafił do naszego tytułu nieco na wyrost - trochę dlatego, że ładnie się rymuje, a trochę, i więcej, dlatego że to w końcu on wymyślił - jeśli nie samą "geometryczną" metodę - to z pewnością samą jej nazwę. To o czym chcę mówić wyczytałem, na ile pamiętam, nie u niego, tylko u Liddell-Harta, ale o tym to wy nawet nigdy nie słyszeliście i słabo się gość, na swoje nieszczęście, rymuje.

Chodzi o to, że na poziomie TAKTYCZNYM często warto jest pozwolić się już pobitemu wrogowi wycofać, zamiast go koniecznie chcieć wybijać do nogi. Dlaczegóż to, spytacie? No bo, jeśli to mimo wszystko wartościowe wojsko, to nie mając innego wyjścia, niż zastosować zasadę "nie mamy żadnej nadziei, poza brakiem nadziei" (to nie jest głupie, choć trochę jak koan z Zen, no i ładnie brzmi po łacinie), może się ten wróg nagle okazać nieprzyjemny i czymś niemiłym nas zaskoczyć. Było tego trochę fajnych przypadków w historii, które przytacza wspomniany tu wcześniej Liddell-Hart, choć w tej chwili żadnego z głowy wam nie podam.

To ma jednak sens i uwierzcie mi proszę na słowo, że tak to jest! Z drugiej jednak strony, jeśli przeniesiemy się na wyższy poziom - poziom, który sobie określimy jako STRATEGICZNY (żeby już się nie wdawać w pokrętne żargonowe terminologie z poziomami OPERACYJNYMI itd., każdy to i tak ma poklasyfikowane inaczej), to historia zna sporo przypadków, gdy poważnie zemściło się niedobicie pokonanych w bitwie wojsk, które potem się zreorganizowały, ochłonęły i narobiły po jakimś czasie swym wcześniejszym taktycznym zwycięzcom sporo kłopotu. Lub jeszcze sporo gorzej.

Nawet chyba Kościuszce zarzuca się takie coś w jednej wygranej bitwie (chyba Maciejowice to były), choć na swoją obronę mógłby przytoczyć masę potężnych argumentów - od braku amunicji we własnych oddziałach, po ogrom zasobów ludzkich i materialnych wroga, którego żadna pojedyncza bitwa nijak nie mogłaby zniszczyć, a co dopiero bitwa toczona na wrogim dlań terytorium. Dlatego też Kościuszkę przytaczam tu nie żeby mu cokolwiek wytykać, tylko dlatego że to akurat pamiętam i ktoś może wie o tym coś więcej. Nie tak jak o Sullach, Mariuszach i Bitwach pod Kadesz.

Widzimy z powyższego, że w przypadku, gdy uda nam się szczęśliwie (choć nie bez własnej przecie zasługi) wstępnie pobić wroga w bitwie, mamy do rozważenia kwestie zarówno taktycznej, jak i strategicznej sytuacji, oraz podjęcie decyzji w leninowskim języku ujętej w dźwięcznym "szto diełat'?"

No i teraz historia i militarna teoria usuwają się nieco, robiąc miejsce BIĘŻĄCZCE... Ktoś tak bystry, jak Mądrasiński, mógłby już po prawdzie dostrzec, iż analogiczna sytuacja jest ci taraz w kwestii tej @#$%^ "opozycji" i naszej ukochanej PiSowskiej władzy. Te pacany siedzą tam jak idioci (czyli dokładnie tak, jak do nich pasuje) na tej sali, wiedząc, bo nawet do ich mózgów musi dochodzić, że ten wybuch, ten majdan, ta arabska wiosna spaliły na przysłowiowej panewce... (Choć wstyd przyzwoitą panewkę z tym towarzystwem łączyć. Nocnik lepiej pasuje, choć też zbyt wysokie progi.)

Jednak wiedzą też, a w każdym razie ci, którzy tym sterują - bo to przecież nie jest ta od "dyktatury kobiet", jak idiotyczna nie byłaby ta cała reszta i te ich działania - że to ich ostatni strzał wedle podobnych reguł, a co do innych reguł, to nie ma wielkiej pewności, czy się uda, bo to i cholernie skomplikowane, mocno ryzykowne, a czas nie czeka i coraz z tym będzie trudniej...

Więc oni tego swojego idiotycznego "protestu" nie przerwą, bo to by było przyznanie się do porażki, a po tym całym cyrku, a szczególnie po tym jazgocie w wykonaniu wszystkich tych sławnych w świecie i ach-jakże-wpływowych Bulów, Bolków i zdRadków, że "oni się boją" i "śmiechem ich zabijamy", plus kawałki o wyprowadzaniu dwóch milionów na ulicę, wyskakiwaniu przez okna, i o amnestii dla tych członków PiS, którzy dość szybko oprzytomnieją...

No jak oni mogą nagle zwinąć co tam mają do zwinięcia i z podkulonymi ogonami, których zresztą nie mają... Zacząć żyć w miarę, jak na takie smętne przypadki, "normalnie"? No jak? Tak że mamy dzięki nim przepiękny spektakl - jeśli ktoś wie na co patrzeć i patrzy bardziej na wektory i mechanizmy, niż na te ponure mordy i pokręcone ciałka - a także okazję do edukowania przyszłych pokoleń Tygrysistów Stosowanych.

Tak że, w dodatku do standardowych życzeń, które z niewielkim opóźnieniem niniejszym wszystkim fajnym ludziom składam, i do świątecznego jajeczka, możemy także wykrzyknąć Dzięki Ci Panie Boże za tych pajaców! Bo Bóg wie przecie, że Tygrysizm Stosowany nawet takie coś potrafi z pożytkiem zutylizować i za to go słusznie kochamy. (A teraz, po tym niesamowitym naprężeniu intelektualnych muskułów, możecie spokojnie wrócić do Dżingle Bellsów i Renifera Rudolfa z Czerwonym Nosem. Ja nie chcę nic o tym wiedzieć, ale drona na was za to nie naślę. Choć mnie faktycznie kusi, nie da się ukryć.)

No dobra, a gdzie tu ten taktyczno-strategiczny dylemat, spyta ktoś? Dylemat, przynajmniej w teorii, to ma PiS - czy niszczyć tę swołocz do końca już teraz, nie idąc na żadne ustępstwa, czy też bać się, że zdesperowani coś tam osiągną. W końcu są wkurwieni ubecy z TeTetkami, jest Unia, są nasi sąsiedzi i przyjaciele... Jednak na miejscu PiSu szedłbym na całkowite zniszczenie - nie robiąc już właściwie nic radykalnego w tej sprawie, choć wnioski prokuratorskie i inne takie sprawy należą się im jak psu zupa, szkoda że wciąż nie dotyczy to tych najwyżej postawionych...

A w każdym razie na pewno nie cofając się w kwestii ponownego głosowania budżetu, bo to by lemingi rozbestwiło i podbechtało. Jak danie palca. Choć fakt, że ktoś, chyba u Kuraka, zaproponował inne fajne, w teorii przynajmniej, rozwiązanie - powtórzenie mianowicie wszystkich tych głosowań z poprawką w ustawie dezubekizacyjnej, tak by ubecja dostała nie 2 badyle, tylko powiedzmy 850 złotych miesięcznie. Wyrafinowane by to było, ale jak na real jednak zbyt wyrafinowane, a przez to ryzykowne. Słodko pomarzyć, ale niech się NASI trzymają gry pewnej i prostej!

triarius

P.S. No cóż, nie doczekaliście się dowcipasów wyjaśniających sens i wdzięk naszego dzisiejszego tytułu. Poza blogaskowaniem jest jeszcze życie, jest także leberalizm z całą swą ponurą ohydą... Może kiedyś, może interaktywnie. Może nigdy. Zapewne nawet. Przeżyjecie!

wtorek, sierpnia 23, 2016

O husarii, husarskości i husaryźmie (2)

husarz w stroju na odmianę cywilnym
Tak miałby wyglądać husarz po cywilnemu, przynajmniej wedle
niektórych. (Pan Tygrys, nawiasem, do tych niektórych NIE należy.)
No, tośmy w każdym razie rozpoczęli ten drugi odcinek, brawo my, tym bardziej, że warunki mamy zgrzebne, lub raczej leberalne. (To było obowiązkowe zjadanie własnego ogona. Odhaczone!)

* * *

Żeby nie było... (Ach, jak Tygrysizm Stosowany kocha to "żeby nie było" i parę innych, równie błyskotliwych! Można by niemal rzec, że jeśli podłapałeś parę tego typu grepsów, przebyłeś już połowę drogi do Tygrysicznego Nieba, ach! Wypatrujcie więc tych grepsów pilnie, moje kochane ludzie!)

Żeby zatem nie było, że nam jakoś brakuje patriotyzmu i tego typu pięknych uczuć, powiemy na samym wstępie, że oczywiście nie mamy cienia wątpliwości, iż husaria to byli znakomici żołnierze, absolutna światowa czołówka, znakomite konie, broń (zaczepna i obronna) dobrana rozsądnie i ze smakiem (z tym smakiem to trochę żartuję, człek czasem musi, bo się rozpęknie, ale też przecie...), absolutnie najlepsza z dostępnych i zapewne najlepsza gdziekolwiek w owej epoce, cena nie grała roli.

Lenin, przy wszystkich swoich wadach (gość lubił koty, więc u mnie jakiegoś tam plusa jednak ma), miał niewątpliwą rację, że "kadry decydują o wszystkim", więc - o radości! - my tu, rozedrgani i rozpaleni do białości patriotyzmem, mamy z czego być dumni, bo kadry w naszej kochanej husarii musiały być faktycznie wyborne. Ludzie żyli za pan brat z koniem od małego, użerali się z Tatarami niemal na codzień (czasem przyplątali się też jacyś inni, nawet i sam Sułtan), więc szabla leżała im w dłoni może nawet lepiej (a to ciężkie cholerstwo, wiem coś o tym!), niż wachlarz w wątłej rączce jakiegoś Lagerfelda, albo innej gejszy.

Do tego oczywiście patriotyzm, krwiożerczość, odwaga, wyszkolenie, twardość, wytrzymałość na trudy i niewygodę. Co do tego nie możemy mieć wątpliwości. Konie też z pewnością mieli znakomite, polska tradycja kawaleryjska nie bez przyczyny jest sławna w świecie. Sprzęt, zbroja, broń - nie były to milionowe inwestycje, ale ci ludzie doceniali jakość, mogli sobie pozwolić na najlepsze. To nie były rzeczy wykute przez lokalnego kowala - to pewne!

No dobra, czy zatem inni nie mogli sobie pozwolić na podobne cudo? Rzecz w tym, że całkiem wielu z pewnością mogło, ale albo nie widziało potrzeby, stawiając na wystarczająco wysoki poziom ogółu swojej armii, bez jakichś, z konieczności nielicznych, wyborowych formacji. Szwedzi na przykład, z tego co kojarzę (a kojarzę o nich sporo, jak się składa) od powiedzmy Gustawa II Adolfa do Karola XII. Straszne to było wojsko, co byśmy nie śpiewali o husarii i jej przewagach, dało nam okrutnie w kość i to nie raz, a służyli tam prości ludzie, jakichś super oddziałów nie pamiętam, zresztą o wiele częściej umierało się tam od chorób, niż na polu walki. ("Połtawa" Englunda, tak przy okazji, dostępna po polsku, polecam. Jak i biografię Karola X Gustawa tego samego autora.)

Albo też się sobie na taką elitarność pozwoliło i także się miało jakieś znakomite, w swojej dość wąskiej niszy niemal niepokonane, oddziały, tylko że my o tym nie czytamy i mało kto w ogóle o tym dziś wie, a i wtedy ich sukcesy stanowiły tylko biężączkową wiadomostkę. (Wie ktoś, nawiasem, od czego pochodzi słowo "krawat"? Jak i zresztą "chwat"? To TEŻ militarna historia, a jakoś mało kto... Albo niech się ktoś łaskawie zastanowi nad militarną historią naszych ukochanych bratanków Węgrów.)

Nie chodzi mi o żadne tam deprecjonowanie naszych kochanych husarzy - mogę spokojnie powiedzieć, że np. Niemce to zawsze był znakomity żołnierz (i mam nadzieję, że dopiero czas temu jakiś się to definitywnie skończyło, Alleluja!), tylko że Polak to także w niemal całej historii był znakomity żołnierz, a co nam ew. w stosunku do takich różnych Niemców i Szwedów brakowało, to te sprawy POWYŻEJ prostego żołnierze, czy sierżanta, czyli gry wojenne, doktryny, wyżsi dowódcy, finansowanie, logistyka (nie w sensie wybudowywania mi tu na osiedlu cholernie podejrzanych apartamentowców!), wszystkie te von Moltki, Clausewitze, że już nie powiem Guderiany... Że już o POLITYKACH nie wspomnę, z królami włącznie.

I co więcej powiem tylko, że "prawdopodobnie", bo może przyczyny tego, że, mimo licznych i - ach, jakże cudnych! - pojedynczych sukcesów, militarnych jak najbardziej i chwalebnych niemal jak Termopile, bo też walka w stosunku 1 do 100 MUSI być chwalebna, gdy myślimy o zaangażowanych w to bezpośrednio ludziach... Tylko że wojowanie polega raczej na tym, by NIE znaleźć się w tego typu sytuacjach, a jeden czy drugi wulgarny i prozaiczny do obrzydliwości Napoleon Bonaparte stręczy nam nawet (na szczęście bezskutecznie, skurwiel jeden!) pogląd, że w wojowaniu chodzi WŁAŚNIE O TO, by zawsze znaleźć się naprzeciw wroga ze zdecydowaną przewagą - także, o hańbo, ilościową.

Tygrysizm Stosowany, choć o militarnej historii to on nieco tam wie, a sprawy kawaleryjskie są mu jeszcze bliższe i nieco lepiej znane, od spraw piechotnych, nie mówiąc już o kuchniach polowych i budowie mostów, nie odbył dotąd studiów na wydziale Husarologii Stosowanej na żadnym przyzwoitym uniwersytecie (nawiasem mówiąc Uppsala Universitet jest na świecie numero 60, a te lepsze wydziały muszą być sporo lepsze), więc nie wie nawet ILU tych husarzy w sumie rzeczywiście było, ale też podejrzewa, że nie aż tak wielu. I tu jest, trzeba sobie otwarcie rzec, pierwsza drobna zagwozdka.

(Choć raczej chyba druga, bo pierwsza to będzie ten pejsaty pan, co go mamy u góry, a który, jak jego krewniacy głoszą, stanowił w istocie, on, a nie jakaś słowiańska zgraja Januszów w skarpetkach do sandałów, fuj!... Jądro husarskiej gęstwiny. Było tak czy nie było? Corylliści do boju! Czy też dla was nie jest to sprawa warta świeczki?)

c. Deo volente d. n, bo też temat jest bujny, obfity, płodny i warty miętoszenia jak mało który, ale niestety na czas jakiś mam już dość tego nie-mojego laptpopa (prawo własności, święte of course, vincisti!), więc ¡hasta la proxima! I możemy sobie przy okazji nawet pogratulować, żeśmy ZNOWU ugryźli własny ogon, co, jak wiadomo, jest oznaką genialności, a w każdym razie systemowej dojrzałości, i po prostu OBOWIĄZKIEM, jeśli ktoś do czegoś takiego w ogóle chce inspirować.

Poważnie, nie żartuję, mam jeszcze MORZE ciekawych rzeczy do napisania w związku z husarią, husarstwem i husarskością, ale na razie macie to tutaj, wgryźcie się, wessijcie, potraktujcie sokami co je tam macie w żołądku i gdzie indziej, oczekując, w wariancie OPTYMISTYCZNYM, na więcej... CITIUS, ALTIUS, FORTIUS... i MĄDRIUS toże! Tak nam dopomóż!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

wtorek, października 05, 2010

Że se na odmianę biężączknę (rzecz o taktyce)

O najnowszym manewrze miłościwie nam rządzącej partii powiedziano już na blogach niemal wszystko... Ale właśnie z akcentem na "niemal", więc ja tu powiem jeszcze trochę.

Sens całej operacji jest dość jasny i oczywisty: podzielić Platformę na kulturalne NSDA... Wróć! Pomyłka! Miało być "P". To znaczy "PO" miało być... No i jędrne, rubaszne, nie przebierające w środkach, ani się obcyndalające... Jak to nazywali? "Seks Analny"? Coś mi się tak te inicjały kojarzą... Nie, to coś nie tak. Zresztą przecież nie każdy seks analny jest od razu postępowy i europejski, tylko homo... Więc musiałoby być SAH, a tam były tylko dwie litery. W każdym razie takie coś, jak w swoim czasie robił Marat, czy inny Röhm. (A, to stąd to SA mi się wzięło!)

Manewr, jako się rzekło, ma swój sens i w teorii powinien zadziałać bez zarzutu. Czyli (kto tego jeszcze nie wie?) uchwycić zarówno elektorat "konserwatywno liberalny", ten kształcuny (na tych niezliczonych "europeistykach", oraz "marketingach i zarządzaniach"), światły niczym certyfikowana ojroświetlkówka, jak i ten co się mniej obcyndala, nie ma czasu na studiowanie długich analiz w Głosie Szabesgoja czy gdzieś... Woląc sobie poszczać do zniczy, czy potraktować kuksańcami staruszki za to, że się śmią modlić w publicznym miejscu. (Następny etap po "Schowaj babci dowód!")

W praktyce jednak jest to naprawdę dość skomplikowany manewr i wiele może pójść nie tak. Z militarnych doświadczeń ludzkości - zbieranych, jakby nie było, od paru tysięcy lat - wiadomo na przykład, że mało jest w taktyce równie samobójczych posunięć, jak próba wykonania skomplikowanego manewru w bojowym kontakcie z wrogiem.

Oczywiście - gdyby różni tacy dawni Persowie mieli komórki i odbierali nimi SMS'y, to może byłoby inaczej! Jednak tak czy tak, taki kontrolowany (z założenia) "rozłam" może się dość łatwo wymknąć spod kontroli. I co najmniej mieć sporo nieoczekiwanych dla wykonawców skutków ubocznych.

W końcu część lemingów (bo o nich tu w końcu rozmawiamy!) SMS'u po prostu nie zrozumie... Albo zrozumie odwrotnie... Dopalacze, Szkło Kontaktowe, Taniec z Gwiazdami, czy po prostu minister Hall... W wielu miejscach wystąpią wątpliwości - przechodzić do Ernsta... Chciałem powiedzieć "Herszta"... Czy pozostać z tymi kulturalnymi? Tu i tam wystąpią tarcia między aparatami obu partii, spory kompetencyjne...

Nie mówię już o "programach", bo to w tych naszych postpolitycznych czasach przeżytek i żadna z obu tych partii - poza oczywiście "Europą" i "Wyzwoleniem Ludzkości Od PiS" - głowy sobie takim czymś zawracać nie będzie. Jednak czymś się te partie powinny się w oczach, swoich co najmniej, lemingów różnić, więc będą jakieś (z pewnością drobne i na 100% absolutnie nieistotne) spory... Czy raczej "spory".

Jednak ten czy ów, co głupszy, leming może to i owo wziąć na serio. I się obrazić, albo coś... "Słowo ptakiem wyleci, wołem powróci", jak mawiali kiedyś homo sapiens. I konflikt - lokalny, zgoda, i na małą skalę - gotowy! I takie coś może się z czasem rozszerzyć. Tym łatwiej, jeśli nastąpi to na przykład na żywo w telewizji.

Najciekawszy jednak jest dla mnie tutaj wspomniany motyw "skomplikowanego manewru w zbrojnym kontakcie z wrogiem". Czyli z nami. Jasne - rodzimy ęteligęt, także ten "prawicowy", "zbrojnymi kontaktami" i innymi równie wulgarnymi sprawami się nie zajmuje... Preferując wzdychanie do (pierwszej) Solidarności, martyrologię, cytaty z JP2 i wirujące stoliczki.

A jeśli już koniecznie militaria, to wyłącznie lampasy, wyłogi i szamerunki! Nic, co by zalatywało krwią, czy choćby żołnierskim potem. (Fi donc! Jakież to niepolskie! Jakże nieprawicowe! Jak absolutnie nieęteligęckie i niekatolickie!) Nawet "rapcie" zbyt już zatrącają (Fifi, nie rusz!) konkretną walką. Ew. mogą być husarskie skrzydła, bowiem rodzimy prawicowy ęteligęt pewien jest, iż one bardziej przeszkadzały w biciu wroga, niż pomagały. (Eksperci mają na ten temat podzielone zdania, jakby coś.)

Rzecz dla mnie jest (że wrócę do głównego tematu) o tyle fascynująca, że teraz powinno się okazać, czy cały ten skomplikowany platformiany manewr naprawdę jest "w bojowym kontakcie z wrogiem" (czyli, przypominam, nami), czy też ten "wróg" wcale się już nie liczy, a cały "kontakt bojowy" jest w jedną tylko stronę: czyli, że oni nam dają w dupę, a my im możemy skoczyć. (I NIE jest to żadna krytyka akurat Jarosława Kaczyńskiego!)

Teraz się okaże, ludzie!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, lipca 17, 2010

Jeszcze trochę (drogi Watsonie) o wrogim przejęciu Donalda T. i jego skutkach

Ile Tusk wiedział przed akcją?

Nie, stanowczo sądzę, że (szeroko pojęty) Putin Tuskowi (wąsko pojętemu w każdym razie, a zapewne i szeroko pojętemu) nie powiedział z góry, że chodzi o zamordowanie tego paskudnego Kaczora, a nie tylko o kolejne ośmieszenie go i obrzydzenie mu życia. Dlaczego tak sądzę?
  • niby po co miano by mówić, skoro pewne było było, że (szeroko pojęty) Tusk i tak zrobi co trzeba? no bo niby jak miałby odmówić Putinowi wspólnego przeczołgania tego paskudnego Kaczora, skoro to dla niego i awans polityczny do ligi dużych chłopców (tak mu się w każdym razie wtedy wydawało) i realizacja marzeń?
  • zawszeć to zwiększone ryzyko ujawnienia planów przed - albo też ujawnienia przebiegu samej akcji już po niej... nie przeceniałbym tego ryzyka, uwzględniając z jaką to polską elitą mamy tu do czynienia, ale ryzyko zawsze istnieje i rasowy kagiebista zawsze będzie się je starał zminimalizować;
  • Tusk (pojmowany wąsko czy szeroko, nieważne) mógłby nawet wtedy robić trudności, czy sabotować akcję, a to z tego powodu, że wiedziałby, iż zdaje się na łaskę i niełaskę Putina (pojmowanego wąsko lub szeroko), który po pierwsze będzie mógł go teraz szantażować, a po drugie może kiedyś uznać, że należy pousuwać niewygodnych świadków;
  • z drugiej strony, Putin (o dowolnej szerokości pojmowania) absolutnie nic nie traci, wciągając nie do końca świadomego Tuska w ową grę - tak czy tak Tusk popełniłby zbrodnię zdrady własnego państwa, zbrodnię ze skutkiem śmiertelnymi, itd., jego wina nie jest jakoś istotnie mniejsza, niż gdyby osobiście zdetonował bombę pod fotelem Prezydenta RP;
  • nie bez znaczenia był zapewne też fakt, że zaskoczenie Tuska (pojmowanego przede wszystkim wąsko, ale nie wyłącznie), kiedy nagle uświadomił sobie w dniu "katastrofy", że dał się ograć jak podwórzowy patałach, i że jego marzenie o wspólnym z dużymi chłopcami robieniu wielkiej polityki zakończyło się totalnym zbłaźnieniem i teraz już się do końca życia spod ruskiej nahajki i kagiebowskiego szantażu nie wywinie, musiało dać fajny, z punktu widzenia Putina (dowolnie pojmowanego) psychologiczny efekt, i spowodowało, że Tusk w tych kluczowych pierwszych momentach po "katastrofie" był uległy i przewidywalny, jak należy.

Tajemnica spowiedzi (i jej miejsce w świeckiej obrzędowości)

Nie mogłem sobie odmówić tego pokrętnego i jakże efektownego tytułu, ale chodzi mi o to, że jest w całej tej sprawie - w całej tej misternej układance, której wszystkie niemal elementy zdają się jakoś wskakiwać na swoje miejsce - jedna rzecz, jeden element, którego sobie nie potrafię do końca wytłumaczyć.

Jest nim ta orgia przepraszania, zadośćuczyniania, rachunków sumienia, spowiadania się z dawnych i całkiem niedawnych grzechów (i to publicznie), bicia się w piersi (wyjątkowo często, jak na to towarzystwo, własne) i pokutnych zdrowasiek, jaka przetoczyła się przez media zaraz po "katastrofie". Mam co do tej sprawy kilka całkiem różnych hipotez, z których żadna mnie do końca nie przekonuje... Zresztą, jako człek, który z mediami (poza blogami oszołomów) kontakt ma naprawdę niewielki, nie mam też odpowiednio solidnych informacji, by próbować tę sprawę wyjaśnić. Może ktoś mi pomoże.

Jakie tu widzę możliwości? Oto jakie je widzę:
  • zwykłe działanie tzw. wolnego rynku, czyli, normalnie w sumie pojęty, interes własny... chodzi mi o to, że postępowanie zgodnie z ogólnie przyjętą (choć moim zdaniem przereklamowaną) zasadą, że de mortuis nil nisi bene - czyli puszczanie przez wszystkie te tefałeny marszy pogrzebowych Frycka i ograniczanie się do w miarę suchych informacji - byłoby dla konsumentów tych mediów właśnie zbyt suche, a dlatego mało atrakcyjne, więc źle by się to odbiło na dochodach... jednocześnie (jak to być może oceniano) dalsze plucie na "Kaczora" nie wchodziło, przez jakiś czas, w grę... cóż więc pozostało? to, co wszyscy widzieliśmy - świecka spowiedź publiczna, pokuta za grzechy i obietnice, że już nigdy...
O ile powyższa hipoteza nie zakłada i nie wymaga jakiegoś odgórnego sterowania, to wszelkie inne co najmniej je sugerują, jeśli nie więcej.
  • chęć zapanowania nad nastrojami ludu metodą "wskoczyć na pierwszego ze stada oszalałych, cwałujących na oślep koni, i stopniowo go wyhamować, czym pośrednio wyhamujemy pozostałe"... metoda ta sprawdza się w westernach, w realu, z własnego doświadczenia, uważam ją za trudną do praktycznej realizacji... ale sama zasada jest niewątpliwie słuszna i to działa - zarówno w stosunku do koni, jak i do ludzi... (problemem jest oczywiście wskoczenie na cwałującego w tłumie innych konia i utrzymanie się na nim, a nie wyhamowanie konia, który poniósł, np. kierując go na dostatecznie dalekie zarośla, albo pod stromą górę, bo sam to nawet parę razy robiłem... a że konie to zwierzęta stadne, więc i razem biegają, i razem biegać przestają, to znany fakt)... przechodząc z koni na lud i rodzime media, mogłoby chodzić o to, by się z uczuciami ludu zbytnio nie rozminąć, ale potem nimi stopniowo kierować i doprowadzić do ich wyciszenia i ew. zmiany w pożądanym kierunku;
  • mogłoby to wynikać z jakichś przepychanek w establiszmęcie i związanych z nim mediach... ktoś mógłby być z ludem bliżej, niż druga strona, ktoś mógłby chcieć lud mieć po swojej stronie... sprawa znana od tysiącleci i dobrze przećwiczona, zarówno w PRL (prim), jak i już potem... ktoś mógłby zadać sobie nieco trudu i prześledzić, jak to tam było z tymi świeckimi spowiedziami w poszczególnych mediach, przede wszystkim zaś jak to się miało do ośrodków władzy (realnych), którym te media sprzyjają i którym podlegają... chodzi o WSI/Rosję, Światłą Europę (Bruksela/Berlin), Izrael (z przyległą Ameryką) i tego typu sprawy;
  • mogłoby to też, przynajmniej teoretycznie, być robione na bezpośredni i wyraźny rozkaz z Moskwy... po co? a czy ja wiem? czy ja szachista?... no, powiedzmy że po to, by stworzyć szum informacyjny i wszystko jeszcze bardziej zagmatwać.
Zwróćmy uwagę, że, o ile moje teorie są słuszne, to Rosjanie raczej nie mają interesu, by całą tę sprawę po prostu gładko i elegancko zakończyć, wyciszyć całkowicie itd. Oni przecież dzięki temu mają władzę nad Tuskiem (szeroko i coraz szerzej pojętym) i to im się bardzo opłaca. A Tusk musi przecież wiedzieć, czyją jest pacynką... Czyją pacynką tak nagle i nieodwracalnie, dzięki własnej głupocie i zadufaniu, się stał...

I ten miecz Damoklesa musi nad nim wisieć bez przerwy. Że Tusk w końcu się załamie? Fakt, ale w tym już głowa (szeroko pojętego) Putina, by ten moment ocenić i uprzedzić. Co na pewno nie wpływa dodatnio na samopoczucie Tuska, ale kogo to w końcu obchodzi?


I co z tego wszystkiego teraz wynika?

Wbrew buńczucznemu tytułowi nie sądzę, bym tu miał wymienić wszystko, co wynika, albo choćby istotną część. Wspomnę tylko o tym, co mi się w tej chwili nasuwa.

Otóż Tusk (pojęty szeroko i z każdym dniem szerzej) skompromitował się w tej całej sprawie TOTALNIE. Zapracował sobie na tytuł Mistrza Politycznej Szmacianki i Największego Okołopolitycznego Błazna (co najmniej) Pierwszej Połowy XXI w. Nie tylko został - i to wyłącznie dzięki własnemu zadufaniu i głupocie - gładko, za to wrogo, przejęty spod unijnego wymienia pod ruską nahajkę, ale też skompromitował się doszczętnie w oczach każdego, kto wie co się stało i ma jakiekolwiek pojęcie o politycznych standardach - choćby tych niewysokich, dzisiejszych.

Tak więc... Oczywiście jeśli mam w tych swoich dedukcjach rację - w przeciwnym przypadku: Sorry chłopie, jasne że jesteś cool i w ogóle fantastyczny, bez urazy! Jednak jeśli MAM rację, to Tuskiem gardzić muszą teraz nie tylko (dowolnie szeroko pojęty) Putin, ale także jego dotychczasowa patronka Merkela, i w ogóle wszyscy w miarę poważni politycy. Tusk (jeśli mam w tych dedukcjach rację) jest już skończony w międzynarodowej polityce. To gorzej niż zbrodniarz - to naiwny idiota, który się zakiwał na śmierć, na własne życzenie, a skutkiem jest... Sami wiecie.

Oczywiście istnieją w III RP b. znaczące siły, którym na rękę jest WSZELKIE osłabianie, ośmieszanie i demontowanie Polski... Tych ludzi można teraz bez większego trudu rozpoznać po zadowolonych minach... Zresztą, o czym wspominałem w poprzednim tekście, mieliśmy przecież ten, niezbyt długi, ale i tak interesujący, festiwal miłości do (szeroko pojętego) Putina. Który interpretuję jako przegląd swojej agentury przez szeroko pojętego, plus ew. pewna ilość nowych gorliwych kandydatów, oferujących na wyścigi swoje usługi...

Sponte sua niejako, w nadziei, że zostaną dostrzeżeni. (Albo może czasem nawet i w nadziei, że ktoś ich uzna za agentów wpływu Kremla, i dzięki temu staną się arystokracją. To by był motyw jak z filmu o gościu udającym, że ma miliony, kiedy mieszka w tekturowym pudle w parku.)

Zadowolonych gęb jest dzisiaj sporo, ale jednak przejście spod unijnego wymienia, hojnego dla swoich i patrzącego przez palce na wszelką korupcję ("która przecież nie jest korupcją", nigdy!) swoich, pod ruską nahajkę, pod ruską, kagiebowską dyscyplinę... Pod ten miecz Damoklesa, który wisi nad Tuskiem, ale także przecież i nad tymi, którzy razem z nim są w tym szambie umaczani... Którzy są z nim kojarzeni... I to się będzie rozszerzać z dnia na dzień... To nie może być miłe dla establiszmętu... To nie może być dla nich łatwe... Tutaj trzeba coś jednak szybko wykombinować, nie ma chwili do stracenia, nikt rozsądny nie będzie przecież dobrowolnie tonął z tym Titanikiem!

Tak wiec - jeśli oczywiście w tym co mówię, jest jakiś sens - w establiszmęcie dzieją się teraz naprawdę ciekawe rzeczy, choćby nie było ich wprost widać na powierzchni... Są tam napięcia, są tam narastające niechęci, jest tam uczucie, że poziom topieli podnosi się, a wszyscy na raz przecież nie zdołają się na tę niewielką szalupkę załapać. Tak da się zinterpretować całkiem sporo dziwnych zachowań tej grupy - zachowań, które inaczej byłoby zinterpretować jeszcze trudniej.

Paradoksalnie, może być tak, że to my wiemy, jaka jest u nich sytuacja, natomiast oni nie potrafią precyzyjnie ocenić sytuacji po naszej stronie. Gdyby tak było, mielibyśmy całkiem znaczące, choć dopiero częściowe, taktyczne zwycięstwo, bo wiele zwycięstw zaczyna się od tego, że wróg przestaje rozumieć naszą taktykę. Niektórzy, i to wcale nie jacyś amatorzy w tych sprawach, wręcz twierdzą, że: "KAŻDA taktyka, której przeciwnik nie rozumie prowadzi do zwycięstwa".

Nie byłbym aż takim optymistą, ale, jeśli choć trochę prawdy w tym jest, to drążmy, analizujmy, wymieniajmy myśli... Z jednej strony... Z drugiej zaś róbmy swoje tak, żeby oni na odmianę mieli problemy ze zrozumieniem nas!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 09, 2009

Parę luźnych myśli i nawet nieco biężączki na deser

Rozumienie polityki to między innymi zdolność rozpoznania, jak w danej chwili przebiega front. Czasem to jest łatwe, czasem nie. Często w tym rozpoznaniu może nam, paradoksalnie, pomóc właśnie przeciwnik. To co on zwalcza jest jego wrogiem, a więc, często także, naszym przyjacielem, czy naszą sprawą.

Czasem i to nie jest aż tak proste, jak by się chciało. Częste są sytuacje, kiedy walczą ze sobą siły złożone z odrębnych elementów - na przykład wojsk różnych państw, różnych niezależnych dowódców itd. Może też chodzić o walkę indywidualnych ludzi, kiedy tymi "elementami" są nasi poszczególni przeciwnicy. W polityce mogą to być np. partie.

No i teraz w wojskowej taktyce i strategii, a także w praktyce walki wręcz, stosowane są w tego typu sytuacjach - chodzi o walkę przeciw koalicji - dwa rozwiązania. Jedno to atak najpierw na najsilniejszy element takiej koalicji - zakładając, że po jego unieszkodliwieniu, słabsze elementy koalicji stracą chęć do walki, albo po prostu ich siła nie będzie już wystarczająca, szczególnie, że mogą teraz mieć większe niż przedtem problemy z koordynacją swych działań.

Drugą opcją jest atak najpierw na pomniejszych członków koalicji, zniszczenie ich, albo zniechęcenie do dalszej walki, potem zaś, kiedy siły zostaną zmienione bardziej na naszą korzyść - wzięcie się za główny element koalicji w nadziei jego pokonania.

W walkach tzw. ulicznych, mając naprzeciw siebie kilku przeciwników, z reguły należy znienacka (na ile to możliwe), zaatakować przywódcę (którego w takich sytuacjach na ogół łatwo rozpoznać). Jeśli to się uda, cała grupa dość często się rozprasza, traci ochotę do walki... Przynajmniej na tyle, że uda nam się uciec. Albo też stanowi w każdym razie mniejsze zagrożenie, niż grupa zintegrowana wokół przywódcy.

W sztuce wojennej także tego typu sytuacje i tego typu rozwiązania są liczne, można sobie bez trudu je odnaleźć w opisach bitew i kampanii.

To była dygresja, długa i mam nadzieję, że komuś się do czegoś może przydać. Wracając do głównego tematu, o co mi tutaj chodzi? Chodzi mi o to, że w polityce, jeśli nasz wróg ma do czynienia z wieloma TEORETYCZNIE przeciwnikami, to z jego zachowania widać, których z nich uznaje za groźnych dla siebie, których zaś nie.

Tutaj sytuacja nie jest dokładnie taka jak na wojnie czy w ulicznej bójce, ponieważ będąca u władzy partia - powiedzmy sobie to wreszcie, że o tym sobie tutaj konkretnie najbardziej rozmawiamy - MOŻE jednocześnie atakować różnych przeciwników. Czego w praktyce w ulicznej bójce się nie da robić, a na wojnie raczej się tego unika i to się robić przeważnie też daje.

Jeśli więc taka partia atakuje tylko jednego ze swych potencjalnych przeciwników - a więc tylko jedną partię spomiędzy całej opozycji - oznacza to, że pozostałych, z takich czy innych względów, nie uznaje za groźnych czy niewygodnych dla siebie przeciwników.

Co z tego wynika w praktyce? Wynika to, że jeśli np. jakaś Platforma "Obywatelska", ze wszystkich pozornie i werbalnie opozycyjnych partii, atakuje (opluwa, szykanuje, bije na ulicy itp. itd.) tylko JEDNĄ partię, oznacza to, że to WŁAŚNIE TA partia stanowi dla niej zagrożenie, przeciwnika, politycznego wroga.

Jeśli więc my nie znosimy jakiejś "Obywatelskiej" Platformy, to kogo powinniśmy w krytycznych momentach - na przykład w wyborach - wspierać, że spytam? No to właśnie. Na drugi raz należałoby takie rzeczy lepiej przemyśleć i zrozumieć!

* * * * *

Gesty Rejtana może mają i swoje miejsce w arsenale ludzkich zachowań, ale stosowane kiedy jeszcze towarzysze prowadzą walkę na śmierć i życie. stają się obrzydliwe.

* * * * *

Polityka to nie jest "realizowanie wartości". Polityka to nie jest nawet "walka o zrealizowanie swoich wartości". Polityka to jest walka o możliwość realizowania własnych wartości! Co oznacza walkę o podmiotowość, czyli po prostu o władzę - o władzę nad samym sobą i o władzę nad innymi, na tyle, na ile jest nam to konieczne do realizacji naszych wartości.

Jeśli przegramy, albo jeśli z podjęcia tej walki w ogóle zrezygnujemy, z pewnością znajdzie się ktoś inny, kto nam swoje wartości narzuci. Staniemy się obiektem, na którym będzie swe wartości realizował, albo nawet służącym mu do tego mimowolnym narzędziem. Jak długo żyjemy wśród ludzi zawsze ktoś będzie narzucał swą wolę i swoje wartości innym.

Słowo "wartości" może mylić, może usypiać, może uspokajać... Jednak warto pamiętać, że kiedy np. Tamerlan budował piramidę ze 100 tys. czaszek wymordowanych mieszkańców Bagdadu, kiedy Pol Pot czy Stalin milionami mordowali "przedstawicieli klas skazanych przez historię" - oni także realizowali SWOJE wartości. Jeśli psychopata nas morduje - bo mu się nie podobamy, bo mu się świat nie podoba, albo dlatego, że mu się podoba zabrać nam zegarek i 20 zł... To to też jest realizowanie przez niego pewnych wartości. On po prostu ma inaczej je poukładane i jeśli mu nie przeszkodzimy, to je zrealizuje kosztem naszych. Proste?

Tak więc od polityki - w tym najszerszym i przedstawionym tutaj sensie - po prostu nie ma ucieczki! I albo godzimy się na to co z nami zrobią inni, albo też musimy walczyć, byśmy to my decydowali o losie naszym i pewnej liczby innych ludzi.

* * * * *

A teraz obiecana biężączka...

Wypowiedzi niektórych "prawicowych" blogerów, jak Rybitzky czy rw1990, uważam za pedalskie, podłe, a w dodatku - jeśli ci panowie naprawdę są prawicą, nie zaś piątką kolumną, w co zaczynam lekko wątpić - po prostu samobójczo głupie.

Lewizna i platfuseria cynicznie wykorzystała "maltretowane" przez PiS pielęgniarki; rabina, na którego ktoś krzywo śmiał spojrzeć; złodziejkę Sawicką; i niewinną-kak-lelija samobójczynię Blidę - tutaj zaś "prawica", zamiast walić we wroga w znacznie lepszej i etycznie czystszej sytuacji, zachowuje się jak platformiana agentura i ma masę "wątpliwości".

Tym bardziej - a takie sprawy nie są bez znaczenia! - że ta pani jest o niebo ładniejsza i wygląda na o niebo sympatyczniejszą od tamtych upiornych babsztyli. Nie mówiąc już, że przejrzała na oczy i, mimo nagonki na PiS godnej nazistowskiego Der Sturmera, zrobiła coś, na co spora część naszej "prawicy" pewnie by się nie zdobyła.

Naprawdę nie rozumiem, uważam to za obrzydliwe i szkodliwe dla nas jak cholera. Dla tych panów też to moim zdaniem powinno się okazać bolesne. Choć, znając naszą tolerancyjną i politycznie poprawną, otwartą na wszelkie poglądy, "prawicę", z pewnością się nie okaże.

* * * * *

Dla mnie PiS to nie wielka miłość, to nie idealna partia - to jedynie noga, moja i polskich patriotów różnych przekonań, w drzwiach realnej polityki. Ni mniej, ni więcej. Ale to jednak, mimo wszystko, bardzo dużo.

Zgoda, ta realna (mówię o realnej realnej, nie o wygłupach w nazwach niektórych sekt) polityka jest dzisiaj wyjątkowo wprost obrzydliwa - pełna kłamstw, manipulacji, lizania tyłków różnym wstrętnym ludziom, nie mówiąc już o całowaniu płowowłosych dziatek. Jednak to ona właśnie wpływa na nasze życie i wpłynie na życie naszych ew. wnuków. Na nasze piękne, szlachetne, jedynie i niepowtarzalne życie - czy tego chcemy, czy nie. Więc albo będziemy się starać, by wpływała w jak najlepszy sposób, lub przynajmniej najmniej szkodliwy, albo też godzimy się na to, co nam zaserwują.

PiS to noga w drzwiach, a ja sto razy wolę mieć w tych drzwiach nogę, niż całkiem nic. I tak się akurat zabawnie składa, że wolę także mieć w drzwiach nogę, niż głowę, serce, czy powiedzmy (excusez le mot) jaja. Jaki z tego wniosek na następne wybory?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 17, 2008

Internetowe dowcipy i bitwa pod Maratonem

Na blogu Europa21 (nie żeby mi się ta nazwa podobała, czy żebym cokolwiek wiedział o tych ludziach czy ich poglądach) znalazłem dzisiaj taki tekst. (Cytuję w całości, wytłuszczenie istotnego fragmentu moje własne, oryginał tutaj.)

Głupi dowcip?



Wielu z nas pamięta szczeniackie wybryki na telefonie typu:
- Dzień dobry czy to ZOO?
- Nie
- To co robi małpa przy telefonie!?
Dzisiaj internet zwiększa możliwości i w tej dziedzinie. Numery można wycinać, że hej!
Dwa tygodnie temu na youtube ktoś powiesił film, na którym młoda kobieta ubliża ile wlezie wyznawcom islamu, koranowi, prorokowi Mahometowi. Kobieta została przedstawiona, jako żona Udo Ulfkotte, niemieckiego dziennikarza, byłego redaktora Frankfurter Allgemeine Zeitung, cenionego specjalisty od spraw bezpieczeństwa i służb wywiadowczych. Poza tym Ulfkotte jest założycielem organizacji Pax Europa, znanej z krytyki wobec islamizmu. 
W efekcie takiego żartu państwo Ulfkotte dostali około tysiąca gróźb pozbawienia życia, głównie ze strony zamieszkujących Niemcy Turków. Przysyłano je za pośrednictwem internetu, a także i telefonu (tak, ktoś życzliwy zamieścił go na stronie wraz z adresem). W efekcie rodzina musi ukrywać się korzystając z ochrony policji. 
Finał tej sprawy - żartownisie następnego dnia zgłosili się na policję. Czy to jednak koniec sprawy? Minister Spraw Wewnętrznych Niemiec Wolfgang Schäuble na spotkaniu z organizacjami islamskimi jasno stwierdził, że „nikt nie ma zamiaru akceptować się obelg i gróźb ze strony tureckich obywateli przeciwko Niemcom, bez żadnych sankcji i komentarzy." Policja oświadczyła, że będzie sprawdzać indywidualnie każdą groźbę, na wyniki śledztwa więc przyjdzie poczekać. 
Jan Wójcik 

PS: W sprawie ostatnio ostrej debaty na temat tortur na tym blogu, chciałbym zaznaczyć, że pogląd Witka Repetowicza jest jego prywatnym zdaniem, a Fundacja Europa21 została założona przez ludzi o różnych opiniach dotyczących wielu spraw. Ja jestem torturom przeciwny.


O co autorom tego tekstu chodzi, to chodzi, mnie jednak zainteresowało coś innego. Jakim cudem ma nie być w Zjednoczonej Europie (a prędzej czy później i w Nowym Wspaniałym Świecie) pełnej kontroli internetu, w tym blogów, skoro TAKIE rzeczy się zdarzają? Przecież wystarczy to uświadomić opinii publicznej, a ona sama zakrzyknie wielkim głosem ZRÓBCIE Z TYM PORZĄDEK! A jeśli nie chwilowo nie krzyczy, jeśli nie jest wystarczająco zszokowana, to zawsze ktoś przecież może zrobić dowcip, jak wyżej opisany. Prawda?

Przyznam, że nigdy nie rozumiałem optymizmu na temat naszych czasów i naszej przyszłości - zarówno w wymiarze polskim, jak i europejskim czy wprost globalnym. Jednym z najważniejszych podstaw tego optymizmu jest teza, że "internetu nie da się kontrolować". Dla mnie to ewidentna bzdura. To dokładnie coś takiego, jak opinie angielskich pań domu na temat ew. inwazji wojsk Hitlera: "Niemcom nie może się udać, bo w razie czego pozamykamy sklepy i nie będą mogli kupić nic do jedzenia". Podobno naprawdę wygłaszano wtedy takie opinie.

Rodzimym odpowiednikiem, mniej idiotycznym a bardziej żałośnie-rozpaczliwym, była wiara, że noszenie w klapie opornika, palenie czy niepalenie świateł, albo strategiczne siadanie na krawężnikach, da odpór watahom Jaruzelskiego. Niestety moi ludzie - to wszystko brednia i kłamstwo, a przemoc - mniej lub bardziej naga, bardziej lub mniej ubrana w szaty "prawa" - nie z takimi metodami walki sobie poradzi. Tak więc optymistyczne czekanie na przyszłość, w przekonaniu, że może być tylko coraz lepiej - bo na przykład coraz więcej ludzi ma dostęp do internetu, albo dlatego, że coraz więcej ludzi czyta blogi...

Nie tędy droga! A poza tym zawsze w takich przypadkach warto zadać sobie pytanie, czy właśnie w danej sprawie nie stosuje się do nas teza przypisywana Spenglerowi, że "optymizm to tchórzostwo". Oczywiście Spenglerowi nie chodziło o wszelki optymizm, a tylko optymizm dotyczący nieograniczonych możliwości rozwoju naszej cywilizacji, jednak osobiście sądzę, że naprawdę spora część najprzeróżniejszych optymizmów to jedynie gnuśność, tchórzostwo i głupota. Naprawdę warto się w każdym przypadku zastanowić, czy właśnie nasz optymizm w jakiejś konkretnej sprawie ma lepsze od tych podstawy.

W mojej opinii wiara w uniknięcie następnego - paneuropejskiego, czy nawet światowego - totalitaryzmu nie dzięki własnemu oporowi, ale w wyniku rzekomo obiektywnego faktu, że "internetu nie da się kontrolować, więc wolność słowa może się tylko dłuższej skali zwiększać, to zaś z kolei stanowi gwarantowaną zaporę przed zakusami zamordystów czy totalitarystów"... To po prostu kolejne leberalne kłamstwo i przejaw naszego zidiocenia.

Czy ktoś by dziesięć lat temu przewidział 80 tys. kamer szpiegujących wszystko i wszystkich w samym Londynie, która to ilość z każdym dniem się zwiększa? Nie, ale dzisiaj nikt tego już prawie nie zauważa. Wystarczyła odpowiednia polityka imigracyjna. W sprawie wolności blogowania, wolności internetu, nawet to nie jest konieczne - wystarczy kilka dowcipów jak ten tutaj opisany. Każdy taki dowcip to kolejny kroczek na drodze do wzięcia nas wszystkich za mordę. Nie przestając przy tym oczywiście bez przerwy mówić o wolności i demokracji.

Siedząc jak zając pod miedzą - optymistycznie czy nie, nieważne - oddając całą inicjatywę wrogom, nie mamy żadnej szansy. Jedyną naszą szansą jest kontratak, zanim jeszcze wróg dokona przegrupowania. Czyli zanim z pracowitego udawania demokratów, dążących z całych sił do naszego szczęścia, ośmieli się przepoczwarzyć w to, czym rzeczywiście jest: zgrają totalitarystów dążących do wprowadzenia swoich porządków i zniszczenia wszelkiego oporu. Do tego potrzebuje jeszcze odpowiednio zorganizować, czy nawet częściowo dopiero zwerbować, niektóre siły.

W końcu nie jest to jedynie kwestia takiej czy innej propagandy - niektórych rzeczy nie jest po prostu łatwo robić, kiedy się głosi coś dokładnie przeciwnego. I te nowe siły trzeba znaleźć, zwerbować, urobić, ustanowić nad nimi kontrolę, upewnić się co do ich lojalności... Ktoś inny może się tym poczuć urażony, odstawiony od piersi... Z tym także trzeba umieć sobie poradzić. Teoretycznie istnieje szansa, że atak w tym właśnie momencie, może pokrzyżować wrogowi szyki. Już starożytni wiedzieli i opisywali w podręcznikach taktyki, że właśnie atak w momencie, gdy wróg przegrupowuje swoje siły, daje największe szanse na sukces. Przykładów zaś praktycznych jest na to cała masa, począwszy choćby od Maratonu. (Z pewnością były i znacznie wcześniejsze, ale ten jest dość dobrze opisany.)

Jednak do tego, by tę starożytną i niezmiennie się od tysiącleci sprawdzającą mądrość jeszcze raz wykorzystać - ratując tym samym siebie i swoje potomstwo przed niewolą nieporównywalna z podległością wobec Króla Królów - nie wystarcza pisać na blogach, nie wystarczy też cieszyć się, że wolność słowa mamy zagwarantowaną po wsze czasy, bowiem "internetu nie da się kontrolować".

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.