środa, maja 12, 2010

Durny tekst o niczym

Poniżej pałęta się kawałek, który zacząłem pisać, jako wstęp do bardzo poważnego i, z założenia, istotnego, tekstu, ale urwał mi się z uwięzi, zbiesił, znarowi i urósł w postaci słowno-intelektualnego zakalca. Ale ja i tak to opublikuję, bo w końcu sam sobie jestem sterem żeglarzem okrętem.

Kto nie ma upodobania (najlepiej poświadczonego zaświadczeniem lekarskim) do takich rozgadanych bredni - niech nie czyta! Mówię serio. TO JEST ABSOLUTNIE O NICZYM!


Czas jakiś temu, w mrocznych i ponurych czasach zimnej wojny,  istniało coś takiego jak sowietologia. Była to dziedzina wiedzy, czy może raczej rzemiosło, polegające na analizowaniu spraw dzielących się w Obozie Postępu, czyli w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i innych miłujących pokój krajach. Sowietologię często zwano "kremlinologią" i nie bez powodu. Cały Obóz Postępu był przecież potężnie scentralizowany i nic, przynajmniej z założenia i teorii, nie działo się tam bez woli Kremla, więc studiowanie Obozu Postępu wymagało przede wszystkim studiowania tego, co dzieje się na Kremlu.

Sowietologią (znaną także jako kremlinologia), zajmowali się sowietolodzy (zwani także kremlinologami). Zawód, kariera takiego sowietologa (kremlinologa) z wielu względów była czymś fascynującym dla człeka zainteresowanego ukrytymi dla pospólstwa, a istotnymi, zjawiskami społecznymi... I nie tylko, nie jedynie!

Podczas gdy ogromna większość młodzieży w całym nowoczesnym cywilizowanym świecie najpierw marzyła o karierze reprezentacyjnego napastnika, mistrza sumo, szansonisty, na którego widok dziewczęta mdleją i nie tylko... By w stopniowo w realnym życiu (jeśli to życiem w ogóle można nazwać) iść na kompromis z twardą i bezlitosną rzeczywistością i zająć czymś, na co jest na rynku zapotrzebowanie (a przynajmniej głoszą to gazety i telewizja)... Wysiedzieć odpowiedni czas w szkolnych ławkach, w tłumie podobnych sobie...

Otrzymać odpowiedni papierek... A potem, wraz tysiącem innych początkujących socjologów, "speców od zarządzania", nauczycieli, operatorów lekkiego sprzętu, sprzedawców okrężnych, czy kim tam zdecydowali się biedacy zostać - konkurować o będące akurat do dyspozycji posadki... Rzucany tu i tam fluktuacjami rynku.

Z sowietologiem jest, czy raczej było, inaczej. Weźmy i wyobraźmy sobie piramidę, u której podstawy są właśnie takie zajęcia, o jakich było tu przed chwilą, a na szczycie mamy Króla Lasu z gaju nad jeziorem Nemi. Opisywanego ładnie i przekonująco przez Frazera w słynnej "Złotej Gałęzi". (Wiem, że to cholernie dawne czasy - Frazer, a jeszcze bardziej ten tam Król Lasu - ale ja się z upodobaniem poruszam po tysiącleciach i nie zamierzam tego zmieniać. Jeśli się komuś nie podoba, to mogę polecić sporo innych blogów.)

Pamiętamy, że mówimy tu o karierach, tak? Więc u dołu mamy takie banalne kariery w stylu tej ekstensywnej strategii rozrodu stosowanej przez ryby, czy inne gady - miliony chętnych (?) do pracy w danym zawodzie i sporo miejsc pracy... Jednostka zerem, jednostka niczym, rynek i przypadek na poziomie kosmicznym o wszystkim - w tym o losach danej jednostki - decydują.

Na szczycie jest Król Lasu znad jeziora Nemi. Ten, co to jak się Kaligula dowiedział, że już stary i cholernie długo urzęduje, to wysłał doń "silniejszego gbura", żeby go utrupił i zajął jego miejsce. Bo to o to tam chodziło, kto jeszcze nie kojarzy, albo chce się dowiedzieć więcej, niech się czuje odesłany do wielkiego dzieła Frazera. Król Lasu uczniów nie miał, nikt w ławkach całymi tysiącami nie siedział, ucząc się, jak go zaskoczyć kiedy śpi, albo załatwia małą potrzebę, by wskoczyć na jego miejsce.

Studia podyplomowe traktowałyby oczywiście o tym, jak samemu nie dać się podczas snu... (Jakiego znowu snu??!) Czy załatwiania małej potrzeby zaskoczyć. Ale to już całkiem elitarna wiedza oczywiście i nie dla byle absolwenta.

Sowietolog (zwany także, jak pamiętamy, kremlinologiem) byłby gdzieś pomiędzy. Razem z poławiaczem pereł, twórcą inkrustowanych macicą perłową pudełek z laki, czy defloratorem gejsz. On nie siedzi, u zarania swej kariery, wraz z tysiącami rówieśników, w ławce żadnej szkoły zawodowej... Nieważne, czy się oficjalnie nazywa "uniwersytetem", czy też nie.

Nie - taki ktoś siedzi u stóp Mistrza i przygląda się, jak ten wykonuje swą pracę. Czasem, z czasem, Mistrz pozwoli mu wykonać jakąś drobną pomocniczą czynność... Przeświechtać drobnoziarnistym papierem. Przytrzymać materiał do obróbki. Wycisnąć mokre kąpielówki. Dodać, wreszcie, otuchy i zaparzyć herbatę, kiedy Mistrz (lub ktokolwiek inny) opada z sił, kiedy w jego (lub jakimkolwiek) sercu jego zaczyna gościć zwątpienie, kiedy z oczu zaczynają ciurkać łzy...

Uczeń, jeśli nie pozbawiony jest ambicji (a tego przecież nie chcemy!) pragnie kiedyś też zostać Mistrzem. Mimo całej miłości i synowskiego dla Mistrza szacunku. I wie, że od osiągnięcia tego celu dzieli go tylko jedno nieświeże sushi, jeden głodny rekin, jedno omsknięcie się ręki na ostrym jak brzytwa narzędziu... Nie wspominając już o zazdrosnej kochance, jej dotychczasowym kochanku, czy post-coitalnej depresji i wywołanych nią skłonnościach samobójczych.

Uczeń - inaczej niż jego bardziej stereotypowi koledzy z uniwersyteckich ław - nie jest tu biernym obiektem działań "wolnego rynku", czy polityki władz. Rozkwit, lub alternatywnie smutne, nieskończonej długości ślimaczenie się (vide książę Karol) jego kariery... Kiedy to uczeń na wszystko się już napatrzył, kiedy go już ta bierna rola zaczęła nużyć, kiedy sam rwie się z każdym dniem,...

Z każdą nowowyłowioną perłą, z każdym nowym pudełkiem, z każdą doprowadzoną do stanu rynkowej używalności gejszą... Rwie się, by samemu zastąpić Mistrza. I wie, że już potrafi, tym bardziej, że Mistrz już powoli zdradza objawy zmęczenia, wieku, wpada w rutynę... To, co z dawniej przyprawiało ucznia o zawrót głowy, wszystkie te, niezauważalne dla laika i niezrozumiałe, ruchy, decyzje, działania...

Których skutek zawsze był tak zaskakujący i wspaniały, i których skutek zawsze dotąd sprawiał, że oko Mistrza rozbłyskiwało... Teraz jest już niemal zawsze matowe. A dla ucznia kunszt Mistrza nie ma już praktycznie tajemnic.

Tutaj brzemienny w znaczenia przypadek ma twarz konkretnego człowieka. Tutaj zależy od realnego - nie zaś statystycznego, jak u tamtych, dającego się ująć w społeczno-ekonomiczne trendy i prawo wielkich liczb - przypadku. Od ludzkiego Losu - jeśli chcemy uderzyć w te wzniosłe tony.

Mistrz to wszystko wie. Mistrz to wszystko czuje. Bo i jak mogłoby być inaczej? Przecież mistrz nie jest idiotą - to byłby oksymoron i to z gatunku małointeligentnych. I Mistrz także z coraz mniejszą sympatią (o entuzjaźmie już nie wspominając) patrzy na siedzącego mu u stóp... Na świechtającego drobnoziarnistym papierem... Na podającego herbatę z ptifurkami... Ucznia.

Mistrz wie, że jedno nieświeże sushi, jedna naprawdę zazdrosna kochanka, jeden niezrównoważony rekin, dzielą go od zostania Wielkim Mistrzem, Założycielem Szkoły XXX (niestety niedawno zmarłym), ucznia zaś od zostania Mistrzem Szkoły XXX, Bezpośrednim Następcą Wielkiego... Jedno oko zwrócone ma więc na warsztat, na którym - ach jakże efektownie! - prezentuje się kandydatka na gejszę... Całkowicie w zgodzie z niepisanymi regułami i etyką zawodu... Drugie jednak wciąż niespokojnie śledzi ruchy ukochanego ucznia. Czy nie dosypuje aby czegoś? Czy nie skrada się? Czy to TUPOT NIEZLICZONYCH NÓG na schodach??! Czy tylko moje serce tak mocno bije?

Tak właśnie rzeczy się mają (wedle wiarygodnych informacji, wspartych pewną ilością dedukcji i intuicji) w elitarnych gronach sowietologów, defloratorów gejsz, wytwórców luksusowych inkrustowanych kasetek z laki, poławiaczy pereł... Oraz paru innych ambitnych zawodów.

Niewykluczone, że kiedyś jeszcze skoncentrujemy się bliżej na jednym z tych zawodów - zawodzie sowietologa - i wysnujemy z tej analizy naprawdę nie-byle-jakie i wcale-nie-blisko-idące wnioski. Ach, jakie ważne i radykalne! Ale na razie napisał nam się taki właśnie stek bredni i go opublikujemy, choćby na dowód, że... Nie wiem dokładnie czego, ale coś tam na pewno by  się znalazło. Na przykład to, że ja tu se mogę pisać co mi w duszy śpiewa i wcale nie muszę za każdym razem serwować patentowanych sposobów na wyzwolenie świata od tego całego syfa, poczynając od Polski.

Chciałbym mieć takie rozwiązania, ale ich nie mam, więc czasem napiszę sobie kompletną głupotkę. (A tak się, cholera, ładnie ten tekst zapowiadał, zanim zacząłem się zabawiać konceptami i piętrzyć je na sobie, niczym... Co komu się kojarzy.)

A może to jednak O CZYMŚ JEST, tylko ja nie potrafię tego zauważyć?!

triarius
  ---------------------------------------------------   
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

7 komentarzy:

  1. Ten tekst wcale nie jest o niczym. To ważny i bardzo dobry tekst o indywidualistach. ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Iwona Jarecka

    Dzięki! Nareszcie wiem o czym, a w dodatku się komuś jednak spodobał.

    Dotąd myślałem, żem co najwyżej erudycją staromodną błysnął, ale kosztem słowotoku.

    Dzięki Iwono, raz jeszcze. Chyba masę ludzi ostatnio literacko zapładniasz, bo to była poniekąd taka głupia próba "czystej formy". Nie to co u Cibie znaczy, ale jednak "literatura". Hłe, hłe, hłe!

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  3. @ Tygrys

    Jak to o czym? To jest wpis o sowietologu-kremlinologu!

    Ale mogę Ci opisać moje pierwsze skojarzenia. A więc najpierw, hasło sowietolog, odzew Alain Besancon – szaloną konkietę robił w połowie lat 80-tych tenże, a jakże, sowietolog. Ale równocześnie gdzieś około roku 1986 pamiętam dość dobrze całonocną ,zakrapianą rozmowę w na temat roku „1984”. Ale nie tyle w kontekście Orwel'a ale Andrieja Amalrika. Rozpoczęły się już radosne manewry Gorbaczowa pod nazwą pieriestrojka i nasze dobrane grono dyskutantów w zasadzie było całkowicie zgodne że ten cały bajzel jak nic się rozleci! Intrygowało nas tylko jak i kiedy.

    Zapamiętałem również tę noc z jednego powodu, owoż wyśmiałem głośno wówczas inicjatywę dwóch pryszczatych rozmówców, studentów (ja już ten śmieszny etap miałem za sobą) ,którzy w trakcie nocnej rozmowy ,gdy zeszliśmy na tematy krajowe i zaczęliśmy przeprowadzać wiwisekcję PAXowskich eksnarodowców, szukać zabójców młodego Piaseckiego, etc,etc, otóż ci pryszczaci postanowili że napiszą biografię Bolesława Piaseckiego i ją wydadzą!

    Pierwszy z pryszczatych dość dobry mój kolega nazywany Pytelką przyprowadził ze sobą ciągle uchachanego okularnika niejakiego Tośka, który najbardziej zapalił się do tego pomysłu. Zresztą Grześ (czyli Pytelka) to był bardzo zdolny chłopak o rzadkiej intuicji matematycznej (wygrał jakąś olimpiadę w ogóle się doń nie ucząc – bo był zakochany...) Zaczął studia na matematyce, przeniósł się na jakąś socjologię czy inny kabaret na UJ, coś tam tego dnia zaliczali u Jerschiny z Tośkiem i przyciągnął go ze sobą do Mastera (gospodarza imprezy).

    No i wyobraź sobie, że napisali tę cholerną książkę o tym Bolu, a Grześ wydał ją w londyńskim Aneksie, gdy wyjechał na stypendium rockefelerowskie (wcześniej dostąpił zaszczytu odebrania paszportu tylko w jedną stronę z rąk samego Czesława – tak,tak tego od honoru).

    A ten drugi uchachany okularnik to Antoni Dudek – dość sporo go ostatnio w TV.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cd.

    A teraz będzie o kremlinologii, no może raczej o Kremlu, a może raczej opowiastka z Kremlem w tle.

    Czas akcji ten sam, miejsce panieński pokój w bloku mojej dziewczyny z ojca Polaka, matki Rosjanki z Leningradu (tak się to miasto wówczas nazywało). Matka mojej dziewczyny jako dziecko przeżyła blokadę Leningradu – taka trauma że...

    Ale do rzeczy. Zainteresował mnie zimowy pejzaż, na ścianie jej pokoiku, bardzo dobre malarstwo, oryginał nie pamiętam olej czy gwasz, ale że sam babrałem się wówczas trochę w farbach to byłem wyczulony więc zapytałem o autora. Okazało się że autorem był zek (czyli pensjonariusz radzieckiego koncłagru) współwięzień wujka mojej rozmówczyni (dokładnie męża siostry jej matki, później miałem okazję ją poznać).

    Owoż 22.06.1941r zastał tegoż wuja na redzie portu w Szczecinie (Stettin) z transportem nie wiem czego węgla, ropy czy rudy a ówże wój był tej łajby kapitanem. Z łóżka, czy raczej koi wyrwało go Gestapo i siup do jakigoś ichniejszego Dachau.

    Wojna się skończyła a nasz bohater oswobodzony przez bohaterską Armię Czerwoną jedzie ciupasem do Moskwy, by tu od strzała dostać ćwiarę (25 lat) od radzieckiej ojczyzny. Fajne usłyszał pouczenie od wysokiego sądu, gdy się głupowato zapytał co miał robić – A co jako kapitan radzieckiego statku nie mieliście broni służbowej? - Miałem. - To co robi radziecki kapitan, ostrzeliwuje się do przedostatniego naboju, a ostatni zostawia dla siebie!

    W każdym razie w '55 gość wraca do Leningradu, uderza do żony a tu lipa... Żona ,dawno po rozwodzie z wrogiem ludu, już z innym, mieszkanie zajęte. I wówczas ożenił się powtórnie z ciotką mojej dziewczyny. Ale był już wrakiem człowieka, ciągle pod parą itd...

    W każdym razie jego syn postanowił praktyczniej pokierować swym życiem i ożenił się... z wnuczką „drogiego” Leonida Illicza. Ten eksperyment też niestety nie miał radosnego happy end'u, ale mniejsza z tym. Przechodzimy do Kremla.

    Otóż zobaczyłem również wówczas, na półce w pokoiku dziewczyny,bibliofilskie wydania (skóra, kredowy papier) znajdujących się na całkowitym indeksie pozycji wydrukowanych w wewnętrznej drukarni Kremlowskiej ( w ogóle Kreml to taki zamknięty świat z innej planety)były to prezenty od krótkotrwałego męża wnuczki Breżniewa, na potrzeby ścisłej nomenklatury tego świetlanego raju i nieco zrozumiałem z ich mentalności. Zachwytu nie odczuwałem i nie odczuwam!

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Amalryk

    Dzięki za dobre słowo! I dzięki za tę historię - zdaję sobie sprawę, że ostatnimi czasy komęty ratują poziom tego blogaska. Jakoś nie potrafię pisać poważnych tekstów, choć chodzą mi one po głowie. Naprawdę mi przykro!

    Jednak co do tekstu o sowietologii, to miałem zamiar napisać coś naprawdę ambitnego. I sowietologia miała być tylko początkiem, albo prawie. Miało chodzić o rolę słowa w polityce, choć to strasznie ogólnikowo brzmi.

    Miało być o swego rodzaju "rewolucji kopernikańskiej w sowietologii". Ale jakoś, cholera, nie potrafię skoncentrować się na pisaniu. Co najwyżej, jeszcze bardziej niż dotychczas, wypluwam z siebie słowa i myśli, albo po prostu bawię się zdaniami.

    Zastanawiam się, czy nie przetłumaczyć jakiegoś fajnego a nieznanego tekstu, żeby coś na poziomie jednak na tym blogu (poza komętami) było.

    Na przykład taki fajny opis spraw związanych z Systemem Lowa we Francji (na początku XVIII w.), gdzie jest i ekonomia rynkowa, i tło społeczne, i całkiem fajne anegdotki.

    Albo może unikalny, długi i inteligentny opis klęski Krassusa z Partami ze starej, świetnej książki G. Ferrero. Choć to jest naprawdę b. długie.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Tygrys

    A co się przejmujesz! Każdy ma lepsze i chujowsze okresy, że tylko siąść i wyć. Będzie klimat będą teksty - tu przecież nie masz płacone od wierszówki, a kto ma jakieś halo, to niech się wali na pudelka czy inny badziew i finito.

    Tematy proponujesz super, tylko przetłumaczenie takich kolubryn za frico i do ściśle ograniczonej publiki to marnotrawstwo sił i talentu. Umiesz pisać, masz chłonny umysł, nieco neurotyczny,ale błyskotliwy, plus ta twoja prawdziwie faustyczna osobowość to jednak jakiś kapitał.

    Zamiast mulastych tłumaczeń, mógłbyś pisać eseje tymi tematami inspirowane w odniesieniu do czasów końca tego całego burdelu, w którym żyć nam przyszło.

    OdpowiedzUsuń
  7. Systemem Lawa of course - not jakiegoś "Lowa".

    Pzdrwm WSIe

    OdpowiedzUsuń