Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ewolucja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, maja 27, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 2

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze


Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

Romantyczne złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.

W roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The Behavior and Social Relations of Howling Monkeys („Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.

Każdy czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można osądzić na podstawie artykułu w Scientific American w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat publikowane przez wiele lat.

Porównania dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.

Decydująca bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr. Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią w dążeniach społecznych naczelnych.”

Wniosek dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' – filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo to dzieło człowieka. To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy. Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się obserwować.



W roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the Gibbon („Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania naczelnych.

Było to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele Emigration, Migration, and Nomadism („Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”

To właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą uwagę.



2

Jak szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?

Pani Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The Midland Naturalist, podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.

To, co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli. Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam samodzielnie. Czemu zatem istnieje?

Kiedy Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec swoje prawa do określonego terytorium.

Dlaczego więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego miejsca na ziemi?

Wysunięto sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności, ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób. Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae, karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy, ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu dwóch jardów.

To, że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom bezpieczeństwa.

Dobre czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych, a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić, ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już skazaną.”

Natura, zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej, zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym, nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.

To, co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach między drapieżcą i jego ofiarą.

Jedno rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.

Drugie studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie. Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych, którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a jastrzębie pozostały głodne.

Zasady, którym podlega ci, na których się poluje, stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny. Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność, poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego źródła – od samego autora.

Sławny południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger National Park, składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w stanie nienaruszonej natury.

Strażnicy zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące. Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci. Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.

Najbardziej abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca. W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach. Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go, zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad. Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.

Istnieje inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany, który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny Queen Elizabeth Park, z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu, stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się, pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało. Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.

Ja pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami, dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy, może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen Elizabeth Park patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.

Wśród egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu. Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów. Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda, Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych hipopotamów.




Instynkt terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy; rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań, wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.

Podczas swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił 350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym terytorium zajmiemy się już teraz.

Małpy zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni, trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup, z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.


3

Kiedy Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku, stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością, formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.

Padła odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem samicy w umyśle.

Nie była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego. Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada, aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców powróci do żerującego stada zawierającego samice, natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.

Na to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.

Popęd do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium, jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych. Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi, odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony tego, co własne, jest osobnym instynktem.

Potrzos, w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem. Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.

Zanim rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od rozległości ich posiadłości, która z kolei została zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych byków.

Poligamiczne skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów, nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży, oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować. Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych terytorialnych deklaracji.

Ptaki wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria. Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany. Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się rozpoczyna.

Dla ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy, nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający. Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego, samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie, nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.

Żółty trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą, częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce, gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich kierunku odpędza wszelkich intruzów.

Zięba także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado, niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze. Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby „szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.



Jeszcze nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają praktyczny cel”.

Ptasi śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby – opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają, śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria. Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola, gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.

Śpiew ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości. Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj – albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium – przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest w swojej rezydencji.

Pani Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy dwoma samcami śpiewającego wróbla, które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem 343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało, uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków. I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.

Pretendent zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał. Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi dostępu, podczas gdy champion, także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego, pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy champion powrócił na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego milczenia.

Ptasi samiec śpiewa o swojej własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku, ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy. Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność, wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.

Eliot Howard, podczas całej swej długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca bez terytorium, który by partnerkę zdobył.

4
Jakimi środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel miałby niemal zawsze zwyciężać?

Naturalna selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.

Przyjrzeliśmy się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana. Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne, określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo, jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie dobrze widziane.

Antylopy zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego, zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu. W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego byka.

Tak jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet od tej niemal powszechnej zasady.

Płatkonóg szydłodzioby to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę. Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról. Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza tylko ramionami.

Innym wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg szydłodzioby, samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.

Aby jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium, możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.

Ciernik, tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo, jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej, pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo wredne skłonności.

Ciernik to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie, albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok, albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał ciernika, który by zginął za swe przekonania.

Główną zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna się walka, ale nie na śmierć i życie.

Nieproszony gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca. Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się odwracają.

Ten proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego. Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została osiągnięta.

Dr. Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.

Wyjec, niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy, kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami – własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w zwierzęcym świecie równych.

Wyjec zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć, czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania, wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.



Wyjce, ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit. Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel. Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza. Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca, który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je – aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza, iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec, odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry, czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.

Nie wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe, niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek, a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom, sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do wojny.

Inaczej niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.

Na Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z przyległymi klanami.

We wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik, znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej satysfakcji. Wokalizuje.

Żadne wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew, piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze wygrywa.

Ciernik i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych, które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku, znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.

Stałość terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium. Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.

Czapla łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu. Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy orzeł poluje.



Użycie antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa. Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w znajomych.

To, jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią na ludzkie sprawy.

Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno niemal tak duże, jak ona sama.

Na początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek, skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane, nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.

Nieobciążone mrówki, podążające w kierunku oddalającym je od domu, przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły, stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się słomkę. Szły do domu.

Terytorialność to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela, choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.

Świat zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie, które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy, dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia, może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo. Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę, albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot, gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u których ten popęd działa najsilniej – dając im największe szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych – skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.


wtorek, kwietnia 17, 2012

African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - część 2 A

2. Jeden tygrys na jedno wzgórze

Spóźnione rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów. Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak, choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi, jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią. Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności znacznie lżej.

To, czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem „terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła, jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.

Sir Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie. Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach zoologicznych.

Istnieje prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The Sexual Life of the Primates („Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że „primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp. tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod tytułem The Social Life of Monkeys and Apes („Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).

Niezależnie od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli. Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych, wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.

Tamta książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie, iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe. Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła. Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w niewoli.

Zgubne dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie – przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna, przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład, można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy, stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury przyglądają się rozbawione.

* * * * *

triarius

niedziela, lutego 05, 2012

Warts and all

Jaszczur, który nas tu czasem odwiedza, zadał sobie masę trudu napisał ciekawy i istotny tekst o zjawiskach zachodzących akurat w Rosji. Serdecznie ten tekst polecam, a także cały blog! Oto link (od razu do tekstu, ale oczywiście i do bloga): 


Pod tekstem zaś, jak to bywa, jest dyskusja. No i tam jeden taki, niejaki triarius, wyskoczył z tematem tylko marginalnie związanym z tematem samego tekstu, z czego wynikła dyskusja, z jednym właściwie tylko, innym człowiekiem, którą ten okropny triarius i tak całe tam komętowanie zdominował. 

Jednak, powiedzmy to sobie bez ogródek, to, co ten triarius tam gadał, nie było całkiem bez sensu i całkiem nieinteresujące. Zresztą jego oponent też się nieźle bronił, tylko nie mnie to oceniać - są po temu pewne powody.

No i ja wam teraz ludzie (jest tam w ogóle ktoś?) tę całą dyskusję - ze wszystkim, warts and all - tutaj wkleję. Żebyście wiedzieli. I co to za bestia, ten triarius, i pewne inne rzeczy też. Bo nie ukrywam, że tam wyrażono pewne idee, które mi się wydają nieprawdopodobnie ważne, a jakoś nikt, nawet ja, tego dotąd wyraźnie nie mówi. Ja w każdym razie nie widziałem. No a wklejam, bo pisanie drugi raz tego samego byłoby dla mnie, jak zawsze, dziką torturą.

Oto więc wszystko, co w owej dwuosobowej (z niewielkim wkładem samego gospodarza bloga, czyli Jaszczura) dyskusji powiedziano. Warts and all!

* * * * *


Nie chciałbym się obnosić z moją "obsesją", ale wydaje mi się, że nie idziemy dość głęboko, mówiąc o "komuniźmie", "podboju świata", "totalitaryźmie" i innych takich, jeśli nie uwzględnimy tego czym naprawdę to jest. W tym, m.in. drobną kwestią, dlaczego "socjalizm naukowy" NAPRAWDĘ JEST, w istotnym sensie, "naukowy". I czym się b. istotnie różni od wcześniejszego "socjalizmu utopijnego".
Czyli, jeśli nie dostrzeżemy, że tutaj odbywa się walka o to, żeby uczynić ludzki gatunek (a w każdym razie jego podległą większość) ZWIERZĘTAMI UDOMOWIONYMI. Czyli ewolucja, Darwin, genetyka, dobór "naturalny", "przetrwanie PRZYSTOSOWANYCH" itd.
Dopiero wtedy możemy próbować ustalić, jak naprawdę przebiega front w tej wojnie (zakładając, że w ogóle jest jeszcze jakaś druga strona, a nie jedynie entropia), kto walczy po ich stronie, a kto po naszej.
Plus takie interesujące drobnostki na marginesie, jak np. to, dlaczego Spengler tak nienawidzi Darwinizmu (a nie samego Darwina) i dlaczego Marks chciał zadedykować "Das Kapital" Darwinowi (któren tej dedykacji nie przyjął).
Bez tego pójścia maksymalnie i dostatecznie głęboko w głąb, jak sądzę, wszystkie te rozważania o "komuniźmie", "lewackiej i totalitarnej Unii Europejskiej" (co oczywiście jest prawdą) wydają mi się w sumie dość jałowe. Bo po prostu wciąż zapominamy O CO TU NAPRAWDĘ TOCZY SIĘ WALKA!
Co grozi m.in. tym, że w momentach dekoncentracji zaczniemy bełkotać o "globalnej" kapitalizm vs. socjalizm, i/lub konflikcie "wolnego rynku" vs. "gospodarka planowa". Jakby to w ogóle dotykało istoty sprawy.
W końcu, że nieco odskoczę od głównego wątku, choć nie aż tyle - to dzięki "hiper-prawicowcowi" Korwinowi lewizna, z leberałami na czele, rozwaliły polską gospodarkę, i rozdały ją za osobiste korzyści albo poklepanie po plecach, bo "polska prawica" brzydziła się robotnikami, związkami zawodowymi, strajkami... 
Cóż więc miała za środki? Zakładając w ogóle, że ktoś tam w ogóle dostrzegł drobny fakt, że "pieniądz jednak MA narodowość" itd.
Pzdrwm
* * *


Tygrysie,

O "naukowości" komunizmu (zarówno w teorii, jak i praktyce) i jego socjobiologicznych inspiracjach pisał też, dość dokładnie m.in. Henryk Glass: "Marksizm jest systemem społecznym, poszczególnymi składnikami łączącymi się w logiczną całość. Przy tym nie jest to system naukowy oderwany od życia, lecz jest on praktyczną nauką społeczną [...] Marksizm pragnie przekształcić społeczeństwo ludzkie w stado, które miałoby tylko dążenia zwierzęce: napełniania żołądka, ochrony przed chłodem, posiadania wygodnego legowiska, zaspokojenia popędu płciowego."

Z powyższego logicznie wynika, że nie idzie o żadne "wolne rynki" czy inne "socjalizmy". Komunizm/bolszewizm we wszystkich swoich odmianach to teoria i praktyka totalitarnej władzy, teoria i praktyka domestykacji i hodowli ludzi.

Korwin, "korwinizm"? Ja tam myślę, że nie ma co się już nad tym pastwić z tego choćby względu, że jest już passe. Inna sprawa, że realny liberalizm, czy może lepiej - realny demoliberalizm, po prostu torował i toruje drogę bolszewikom.
 * * *
triarius Feb 4, 2012 02:35 AM

Zgoda, Twój Glass to mówi, ale co najmniej brzmi to jednak dość "idealistycznie" (if you get my drift), a ja tutaj magna voce podkreślam BIOLOGIĘ, DARWINIZM, EWOLUCJĘ...

Na początku Trocki bredził o tym, że "wkrótce ludzie będą wyżsi, piękniejsi, obdarzeni bardziej melodyjnym głosem", ale potem już tego typu rojenia porzucono, choć sama biologia i STEROWANA EWOLUCJA jak najbardziej pozostała.

Korwin wcale nie jest, jako intelektualny fenomen, taki nieaktualny i niegroźny. Przybieranie póz Katona skrzyżowanego z Kasiuszem i podlanego Mucjuszem Scaevolą, tak przecież ulubione na naszej "prawicy", potrafi oznaczać, jeśli nie zawsze po prostu (neo)sowiecką agenturalność, jak często, to na pewno kompletną bezsilność, bezpłodność i granie na własną bramkę.
Moje dictum o Korwinie było krótkie, szybkie i zapewne nie do zrozumienia tak, jak było pomyślane, ale chodziło mi o to, że jeśli po TAMTEJ stronie jest praktycznie WSZYSTKO z BIOLOGIĄ (ewolucyjną) "na dodatek", a po "naszej" jest tylko masa bezwolnych, zatomizowanych i zależnych od "władzy" ludzi, plus ENTROPIA, to być może nasze (?) "ach-jakże-szczerze-i-do-końca-prawicowe" fobie, pozy, zagrania, świry, obsesje itd. to w znacznej mierze UŻYTECZNY IDIOTYZM najgorszego gatunku (jeśli nie po prostu agenturalność, jak w wielu niewątpliwie przypadkach).
Teraz, mam nadzieję, wyraziłem się na tyle obszernie, że to się dało właściwie zrozumieć. Bo, że pozwolę sobie wykrzyknąć - KORWIN JEST WCIĄŻ GROŹNY I BĘDZIE GROŹNY DO SAMEGO KOŃCA! Oczywiście niekoniecznie TEN chudy, pajacowaty, z muszką, ale - spokojna głowa - zawsze JAKIŚ będzie.
Pzdrwm


* * *



Więc o co "naprawdę toczy się walka"?

(Ciut obawiam się odpowiedzi w świetle akapitu o "hiperprawicowcu Kurwinie" i "rozwaleniu polskiej gospodarki" - albo nazywamy rzeczy po imieniu, albo owijamy je w bawełnę.)
 * * *



Liberały tak mają, proszę się nie przejmować!

Chodzi przecież o "wolny rynek" vs. "socjalizm" - prawda? ;-)

Pzdrwm
* * *
Oczywiście o to KTO będzie tym hodowcą i panem TEŻ toczy się walka: Rosja, Chiny, USA (plus inne masonerie i żydostwa), kto tam jeszcze...

Tylko że z naszego punktu widzenia to nie ma aż tak wielkiego znaczenie, kto będzie hodowcą, skoro by będziemy hodowlanym bydłem. Więc, jak ja to widzę, TA walka jest dla nas BEZ PORÓWNANIA ważniejsza.

Czego jakoś nikt zdaje się nie dostrzegać.

Pzdrwm
* * *

Czyli walka toczy się o to, kto będzie hodowcą bydła? Rosja, Chiny, masoni czy Żydzi?
* * *


Każdy hoduje swoje bydło - u siebie, a na ile to możliwe, także u konkurenta.

To drugie od zawsze znakomicie wychodzi Rosji, co chyba jest dla nas obu raczej oczywiste. (Miło, że się w czymś zgadzamy, prawda?)

Także i np. Indie też robią swoje, choć na razie w tej doborowej konkurencji się zbyt nie liczą i mniej tam jakby chwilowo darwinicznej naukowości, zapewne z przyczyn obiektywnych, zaś atak idzie za pośrednictwem jogi i podobnego typu spraw. Każdy robi w tej sprawie co może, bo to jest trend historyczny numero uno, i głupotą by było się nie starać załapać.
Żydzi (oczywiście nie mówię o pojedynczych ludziach, a tym mniej o np. moim przyjacielu Jareckim, który się określa jako "Żyd, ale bardziej Polak"), masoneria (w b. szerokim sensie, fartuszki i inne cyrki mam w nosie), inne miazmaty oświecenia (leberalizm, globalizm, ekumenizm), późne miazmaty protestantyzmu, ruskie agentury pozujące na prawicę (Korwin, polecam swoją drogą tekst Coryllusa, albo i mój do niego komentarz w tekście "Skąd się wzięła polska powojenna prawica") np. z tą cudną opozycją "monarchia z Bożej łaski (konstytucyjna, żeby było śmieszniej)" vs. "herezja suwerenności narodu"...
Niestety, kiedy są jakieś techniczne możliwości, a ofiara sama się niemal prosi, naprawdę trudno by było się oprzeć ich wykorzystaniu. Tak więc tak czy tak, w mniejszym lub większym stopniu ludzie staną się hodowlanymi zwierzęty, a kwestia głównie na tym polega, KTO będzie ich hodował, jak lewacko, jak brutalnie, i czy to będziemy my, czy raczej wręcz przeciwnie.
A co? Chciałby mi Pan pewnie przytoczyć błyskotliwe zdanko o Żydach i cyklistach, tak? Sorry, ale najpierw warto by było zrozumieć o co tam naprawdę chodziło, bo całkiem nie o to, co się dzisiaj ludziom wydaje. Mało tam jakby pure nonsense'u, za to sporo konkretu.
Polecam się na przyszłość i pozdrawiam

* * * 

Michał Bąkowski Feb 3, 2012 03:33 AM
Drogi Panie Triariusie,

Nie, nie zgadzamy się, że "coś Rosji od zawsze wychodzi", bo ja nie rozumiem, co to ma znaczyć. Rosja nie istnieje od roku 1917, utopiona w morzu krwi przez międzynarodową szajkę opryszków. Nazywanie sowietów "Rosją" jest niewybaczalnym błędem, podstawowym błędem opisu, na tym samym dokładnie poziomie, co nazywanie prlu Polską.

Ale nawet gdybyśmy mieli do czynienia dziś z carską Rosją, to nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z hodowlą bydła. "Każdy hoduje swoje bydło"? Czy rzeczywiście? Ja nie.

Niestety nie będę miał czasu odpowiedzieć bardziej szczegółowo aż do jutra, ale bardzo Pana proszę, niech mi Pan wyjawi, co ma Pan na myśli, mówiąc o tym bydle, bo ja szczerze nie pojmuję.
* * *



OK, zgadzam się, że carska Rosja nie "pokryła się" (w sensie chronologicznym, z naturalnymi konsekwencjami tego faktu) z teorią (i praktyką) darwinizmu.

Ale, w mojej opinii, ten darwinizm - czyli "wychowanie (oby to było tylko "wychowanie"!) nowego człowieka" - na obecnym etapie służy tam, na tych rosyjskich (mówiąc ogólnie) terenach nadal przede wszystkim odwiecznemu (mówiąc ogólnie) rosyjskiemu imperializmowi. Plus temu, co jest w Rosji, a co nie pozwoli im spocząć, dopóki nie opanują świata i nie zniszczą ostatniego śladu znienawidzonej (choć przecież częściowo przyswojonej) cywilizacji Zachodu.

Sprawa nie jest w końcu bardzo prosta, a raczej przeciwnie, i to nie jest tak, żeby owo wychowywanie sobie hodowlanych bydląt (za pomocą "doboru naturalnego", propagandy, edukacji, atomizowania, grzebania w genach, i czego tam jeszcze) było JEDYNYM celem.
Na razie oczywiście naprawdę mamy walkę buldogów NAD dywanem i ona będzie trwała tak długo, aż świata nie opanuje jedno centrum władzy. Jeśli oczywiście po drodze entropia - bo przecież nie my! - nie zwycięży i wszystko to nie padnie. Wraz z ludzkim gatunkiem, albo z całą praktycznie ludzką cywilizacją w najszerszym sensie.
Co osobiście raczej bym jednak wolał od globalnego państwa ludzkich mrówek i zadowolonych niewolników z Borrellami i Cohn-Bentidami na czele, oddającymi się pedofilii z co atrakcyjniejszymi dziećmi owych niewolników.
Wydaje mi się, że - jakby sobie tego nie kompinował np. sam Marks, i inne intelektualne, jakby nie było, wyżyny - to w praktyce mało kto dąży wprost i wyłącznie do tej "nowej Ludzkości" (i zostania Demiurgiem, plus Prometeuszem, który dobrze skończył), a każdy ma jakieś swoje wcześniejsze i bardziej konkretne, a także bardziej "własne", cele.
Ameryka (żydostwo, masoneria, dzieci Oświecenia itd.) tworzy światową religię: "praw człowieka", "Holocaustu"... Od dawna wiedzą, jeszcze pewnie z czasów oświeceniowego deizmu, kiedy bez religii nikomu nie pasowało, że religia być po prostu MUSI. I albo im się uda z tego Oświecenia zrobić autentyczną religię, albo to jednak w sumie przegra.
A ruscy, jak ja to widzę, jadą wciąż na tych samych kompleksach, na tych samych agresjach i tej samej (azjatyckiej?) chytrości. Nie dostrzegam istotnej JAKOŚCIOWEJ różnicy między tym, co robił carat, i tym, co robią sowiety, z neo-sowietami włącznie.
Choć oczywiście "ilość przechodzi w jakość" i wtedy to było w sumie dość "dziecinne" i śmiechu warte... Oczywiście nie dla bezpośrednich sąsiadów i ofiar... A teraz to jest sprawa zupełnie globalna i Rosja, z "komunizmem" (którego jakoś żaden Mackiewicz, ani jego wielbiciel, nie raczył mi ZDEFINIOWAĆ), ma sporą, jak sądzę, szansę na ostateczny sukces. Sukces globalny, a nawet "kosmiczny".



Widzi Pan... wszyscy, albo niemal, jesteśmy nasiąknięci oświeceniowym prymitywizmem i wciąż zapominamy, że problemem każdego z nas - być może w sumie istotniejszym, niż zdobycie chleba z szynką na jutro, a na pewno istotniejszym od wakacji na Majorce - jest SENS WŁASNEGO ŻYCIA.

No i cóż może być w tej dziedzinie "lepszego", niż nie tylko "znalezienie sobie" fajnej religii, w którą daje się naprawdę wierzyć, ale po prostu zostanie DEMIURGIEM, stworzenie (bez cudzysłowu!) od nowa Ludzkości...

Kiedy w dodatku narzędzia same się pchają w ręce, kiedy ofiary wprost proszą o więcej i więcej, i kiedy niemal jedynym problemem jest paru innych buldogów, sorry - Demiurgów in spe! - którzy też kandydują do TOTALNEJ WŁADZY nad światem...
A jeśli nawet jakiś buldog przegra w tej walce, to przecież I TAK zrobił sporo w celu stworzenia tej Nowej Ludzkości, więc jakimś tam Demiurgiem i tak jest/będzie... A przecież indywidualna osobowość i tak na śmietnik, więc w sumie pełny sukces!
To gra - z ich punktu widzenia, bo nie np. z mojego - w której po prostu NIE SPOSÓB PRZEGRAĆ. Czy to nie słodkie?
Pzdrwm

 * * *

 triarius Feb 3, 2012 05:10 AM

Oczywiście, Pan swojego bydła nie hoduje. Ja też nie.

Nie chodziło o jednostki - nawet nie wiem jak wybitne, tylko o realne polityczne, globalne siły w obecnym świecie.

A więc na pewno US of A, Rosję, Chiny, Niemcy... A zapewne, w mojej ocenie, i Indie, mentalno-polityczną oświeceniową formację żydostwo-liberalizm-masoneria-ekumenizm-panekonomia...
Pana nikt do tego nie mieszał i sorry, jeśli tak to się dawało zrozumieć. Ale ja naprawdę tak to widzę, że każdy ostro tworzy to bydło - no bo niby jak tego nie robić, skoro trzeba by się dzisiaj z całych sił powstrzymywać? - starając się, by to było JEGO własne bydło, by jemu podlegało.
No bo na razie oczywiście WALKA O ŚWIAT toczy się nadal pomiędzy wielkimi graczami. Po prostu radziłbym na to spojrzeć jako na swoistą walkę buldogów nad dywanem, która może nam dać ostro w kość i w ogóle, ale jednak sprawą główną jest ta stała obróbka, której my, PROLE (także, jeśli nie najbardziej, właśnie prawicowe), jesteśmy poddawani.
To oni w sumie robią niemal wspólnie, coś jak melodia rozpisana na głosy, choć zapewne to tylko tak samo z siebie wychodzi.
I ta obróbka daje zadziwiające wprost wyniki. (Chyba że ktoś widzi jakie siły za tym stoją, i co stoi im naprzeciw - wtedy to aż tak "zadziwiające" nie jest.)
W każdym razie zanosi się na to, że "przetrwanie tych dobrze przystosowanych", delikatnie popychane w tę lub w tamtą stronę, upora się z nami - w sensie naszych "dusz", naszej ludzkiej godności, naszej wolności i czego tam jeszcze - sporo wcześniej, zanim buldogi wyklarują jakąś swoją wewnętrzną hierarchię i podzielą się światem. Co mnie osobiście wydaje się dość istotne.
Pzdrwm

* * *


@ jaszczur
Zdominowałem Ci dyskusję, tak? Mam się wynieść z tym do siebie?
Szczerze! Nie obrażę się.
Pzdrwm



 * * *


Ależ skąd!

Dyskusja jak najbardziej pożądana! Od teraz mam trochę czasu (zresztą piszę II część, która wyjdzie jutro albo w niedzielę, Inszallach) więc zaangażuję trochę więcej sił i środków.

Co do "żydostwa" i Żydów - to chyba nie jest jakkolwiek jednorodna grupa. I szczerze wątpię, czy Żydzi, jako "naród żydowski" uczestniczą w walce o światowy tron. Bo czy Bronstein, Rotschildowie i Rockefellerowie, Kissingery et consortes to żydowscy nacjonaliści? I z innej strony - czy David Ben-Gurion, Gołda Meir, Ariel Szaron to globaliści? Że nie wspomnę o takim Francesco Hermenegildo Franco y Bahamonde, który oprócz tego, że był Hiszpanem, był także Żydem, co zresztą szło rozpoznać po nazwisku. I małą dygresją: wcale nie był - jak go malują prof. Bartyzel z dr hab. Wielomskim (a za nimi nasza z Bożej łaski prawica) - jakimś dzikim monarchistą i restauracjonistą.

* * *

 triarius Feb 3, 2012 07:11 AM

Widzisz, z Żydami to rzeczywiście dość trudna sprawa. Może o parę rzędów bardziej skomplikowana, niż z po prostu krajami, czy siłami w rodzaju komunizmu.

Ale - choć oczywiście nie sprowadzałbym tego do żadnych genów, ani nawet nie do religii, która przecież już tak wielkiej roli nie odgrywa - to jednak istnieje coś takiego jak "Merkurianie" i istnieją jego piewcy... (Jeden taki nawet to określenie wymyślił.)

Żydzi NAPRAWDĘ z pewnych obiektywnych względów byli na samym froncie Oświecenia i zapoczątkowanych wtedy (jeśli nie przedtem) zmian! No a jak człek sobie poczyta Spenglera (żadnego tam antysemity czy rasisty!) i sobie pokompinuje w tym duchu, to jeszcze wiele ciekawych rzeczy na temat m.in. roli Żydów przychodzi mu do głowy.
Np. rzuciłem swego rodzaju (na tym biednym Forum Młodych przy niepopach) myśl, że - jak państwo terytorialne i post-dynastyczne jest naturalną formą państwa dla naszej Faustycznej K/C, tak samo być może globalną Partię Komunistyczną, a przecież w założeniu taką jest, należałoby interpretować jako naturalną formę "państwa" dla tej ichniej, żydowskiej, czyli b. późnej i mocno shybrydyzowanej, cywilizacji "Magiańskiej", czyli w sumie żydowskiej, bo reszta to głównie al kaida i fellahy...
Ilu jest w końcu dzisiaj Żydów na świecie? Parędziesiąt milionów? Góra, tak? No a banki, media, autorytety moralne i naukowe, "artyści"... Ja naprawdę nie jestem żaden żydożerca, a w młodości byłem łagodnym filosemitą, ale coraz mniej mi się to wydaje niewinne, nieistniejące i słodkie. Sorry!
I jeśli jednak to tworzy jakiś tam specjalny prąd w ramach, w końcu, naszej Zachodniej cywilizacji... No bo samo to by już dawno przestało istnieć ze starości... I jeśli jakieś starotestamentowe kompleksy czy ambicje mają jakąkolwiek siłę... Wiesz jak to działa - tak jak z tymi "rasowo czystymi" dzielnicami. Wcale nie trzeba jakichś wielkich "uprzedzeń etnicznych", wystarczają drobne preferencje, lojalności, co tam jeszcze...
Naprawdę nie chciałbym się koncentrować akurat na Żydach, bo to akurat pewnie najtrudniejsza część problemu, b. ryzykowny teren, a ja naprawdę nie mam żadnej takiej obsesji. Ta hydra ma sporo innych głów i można się zajmować nimi. Jednak całkiem tak bez znaczenia to także ta sprawa - mimo braku widocznej struktury, mimo różnych durnych, także "prawicowych", uproszczeń i bredni na ten temat, mimo zapewne braku jakiegoś jednolitego dowództwa...
Mimo tego wszystkiego nie wydaje mi się, żeby to całkiem nie było GRACZEM, i to WIELKIM, w tej całej grze. Tej, o której ja tutaj.
Pzdrwm

* * *



Panie Jaszczurze,

Nie, żeby mi to robiło wielką różnicę, ale skąd się wziął pomysł, że generał Franco był żydowskiego pochodzenia? Z której części jego nazwiska ma to wynikać?

Franco był wyłącznie obrońcą swojej własnej ojczyzny przed najgorszymi ekscesami bolszewizmu. Na nieszczęście Hiszpanii marsz przez instytucje trwał wszędzie poza jej granicami, więc jego reduta została w końcu zalana bolszewickim morzem.

(Na marginesie, czy może Pan powrócić do zwykłego szeregu komentarzy? Dla ludzi w moim wieku, to jest zbyt skomplikowane, żeby pojąć kto, komu i kiedy odpowiedział.)

 * * *


@ Michał Bąkowski


Że się wetnę...


Nie tylko gen. Franco (o którym akurat ja chyba nie słyszałem, o jego pochodzeniu znaczy), ale na przykład Św. Ignacy Loyola i Św. Teresa Dávila pochodzili najprawdopodobniej z przechrztów.


Samo w sobie interesujące, jak zawsze genealogie, ale co z tego by miało wynikać poza tym?


Jack Dempsey także miał sporo żydowskiej krwi w żyłach (poza irlandzką i indiańską). I co? Uczyniło to z niego mięczaka?
* * *
Panie Triariusie,

Nadal nie rozumiem, co ma Pan na myśli, mówiąc o hodowli bydła.

"Rosyjski imperializm"?? Wybaczy Pan, ale jeśli szajka opryszków podbiłaby Polskę i próbowała następnie podbić sąsiednie kraje, to czy nazwałby to Pan "polskim imperializmem"? Polska leżałaby przecież w gruzach. Podbita i rozbita. Gdzież tu miejsce na imperializm? Jest zupełnie możliwe, że nowi władcy chcieliby nazwać swój kraj "polską", że nie mieliby nic przeciwko oskarżeniom o "polski imperializm", ale śmialiby się z tego do rozpuku.

O definicji komunizmu pisałem obszernie i muszę Pana odesłać do tych tekstów (bardzo mi przykro). Jeśli nie chce Pan do nich zaglądać, co byłoby zrozumiałe, to proszę się zwrócić do p. Jaszczura, który także pisał o tym wielokrotnie.
 * * *



Na początek - przepraszam, że ja z Panem tak obcesowo dotychczas rozmawiał i w sumie nie za przyjemnie! Pan jest miły i sensowny człowiek, a tutaj człek już całkiem najeżony z tego wszystkiego dookoła... Naprawdę sorry!

Co do Rosji... Cóż, wydaje mi się, że Pan jednak trochę "sercem gryzie". To nie jest całkiem tak, że banda gangsterów opanowała i że w Rosjanach nie ma absolutnie nic, co by temu, i różnym innym ciekawym sprawom, sprzyjało. Jest rosyjska literatura... I ona sporo mówi o charakterze tego ludu.

ie twierdzę, że wyłącznie źle, albo że lud jest totalnie moralnie obrzydliwy - wręcz przeciwnie, Ruscy wydają się być, prywatnie, często uroczymi ludźmi.
Ale niech ich Pan spyta o Polskę, o słowiańszczyznę, o naszą wolność, katolicyzm i zachodniość... Po paru wódkach. (Przy okazji polecam tę słodką scenkę z "Małej Apokalipsy", którą Pan z pewnością zna, a gdzie właśnie o takie coś chodzi.)
Niech Pan pogrzebie w rosyjskiej duszy i wyciągnie (po paru wódkach) stamtąd nieco opinii i nieco ekspresji na temat Zachodu... I, jeśli to będą opinie pozytywne, entuzjastyczne nawet, to proszę się zastanowić, jak cienką warstewką to się w istocie tam rozkłada, i jak wykorzeniony jest ten ktoś. (Pomijając już ew. pochodzenie etniczne, które może być różne, ale często jednak bywa akurat...)
Pan, jak mi się zdaje, "sercem gryzie" i z przekonaniem uważa, że tak właśnie trzeba i że NA TYM WŁAŚNIE POLEGA TA NASZA WALKA. Ja widzę to niemal dokładnie odwrotnie. (Choć dla mnie nie ma polityki bez etyki, tylko że "etyka" to nie jest to samo, co "moralność", jak to rozumieją miłe staruszki, ministranci i czytelnicy Herberta.)
Za definicję komunizmu będę niepomiernie wdzięczny - serio! Mackiewicz, którego znam tak sobie, ale coś tam jednak się czytało, pisze o nim masę sensownych i interesujących rzeczy, ale jednak zawsze mi brakowało jednoznacznego określenia CO TO WŁAŚCIWIE MIAŁOBY BYĆ.
c.d.n. (bo zbyt długie dla Gugla)


* * *




c.d.

Bo bez tego wszelkie te nasze (jego raczej!) dyskusje, jak to Rosja (carska) nie ma nic wspólnego z CCCP, czy może ma, i wiele innych tego typu razgaworów, wydają mi się dziwnie i przykro jałowe.

Prywatnie (choć nie w tajemnicy bynajmniej) nadal uważam, i nadal głoszę, że "komunizm" to coś pomiędzy HODOWANIEM NOWEGO CZŁOWIEKA, NOWEJ LUDZKOŚCI - W SENSIE ABSOLUTNIE DOSŁOWNYM, "NAUKOWYM" I BIOLOGICZNYM i potwornie wyrafinowaną, potwornie wyewoluowaną i POTWORNIE NIEBEZPIECZNĄ (bo "wiralną") formą (WIELKO) ROSYJSKIEGO imperializmu. (Którego naturalnym celem i ofiarą jest umierający z przeżarcia, nudy i starości Zachód.)
Definicje, jak Pan z pewnością świetnie wie, to sprawa poniekąd arbitralna, a nie obiektywnie dana, więc dlatego mamy tutaj "pomiędzy". Gdzieś można, i pewnie trzeba, sobie na tej osi ów punkt, do którego określenie "komunizm" się odnosi, ustawić.
Jednak jestem dziwnie przekonany, iż mnie akurat definicja Mackiewicza - ani nikogo innego myślącego, jak on, w sumie w kategoriach "moralnych" i "idealistycznych" (i ja to mówię? spenglerysta?!), całkiem bez "wulgarnej" biologii, wulgarnej ewolucji... nie przekona.
Po prostu wciąż ślizgamy się po samej powierzchni zjawiska, moralizujemy, gubimy się we fioriturach i ozdobnikach... Kiedy sama rzecz jest zarówno o wiele prostsza, jak i o wiele bardziej skomplikowana. No i oczywiście o wiele chyba trudniejsza do mentalnego zaakceptowania, bo to chyba po prostu summa i apogeum ludzkiego tragizmu do kwadratu.
Co do definicji komunizmu u Jaszczura, to zawiadamiam, że mam dysleksję i może mi być trudno, jeśli to coś prawniczego, moralnego, geopolitycznego, czy coś w tym stylu. Cóż jednak jest nie tak z moją definicją? A właściwie jej szkicową wersją? (Odcinkiem osi, zamiast punktu.)
Mnie się ona wydaje o wiele lepsza i o wiele płodniejsza od wszystkiego, o co w moim długim życiu choćby otarłem. Choć na razie to "odcinek", a nie "punkt", to możemy się choćby w tej chwili umówić i zrobić z tego "punkt", prawda?
Gdyby inne definicje miały jakiś sens i wdzięk - czyż prawica wpadałaby tak bez przerwy w rewelacje typu "wolny rynek vs. socjalizm"? Albo "monarchia z Bożej łaski vs. herezja suwerenności ludu"? (O których już wspominałem, ale b. mi się nadal to podoba i chyba słusznie, bo głębokie.)
Widząc w tym rzekomą ISTOTĘ tego, co się dzieje i tego Z CZYM MY WŁAŚCIWIE PRÓBUJEMY WALCZYĆ? Wątpię!
Pzdrwm


 * * *


Panie Triariusie,
Genealogie są z pewnością ciekawe, ale to nie to samo, co grzebanie ludziom w genach. Jest bardzo prawdopodobne, że wielki inkwizytor Torquemada był pochodzenia żydowskiego, co jest zdumiewającą ciekawostką, ale nic więcej. Jego pochodzenie niczego nie tłumaczy, niczego nie rozjaśnia, ponieważ nie jesteśmy zdeterminowani w naszych wyborach, ale wolni.
Kiedy mówi się o charakterze ludu rosyjskiego albo o „duszy rosyjskiej", to można mieć na myśli pewien skrót myślowy, generalizację, która ułatwia komunikację, ale kiedy nadaje się tym zjawiskom rangę „bytu", to przestaje być zabawne. Narody duszy nie mają. Kropka. Charakter tłumu nie determinuje pojedycznych osób w tym tłumie. Anglicy mają być rzekomo flegmatyczni, ale czy widział Pan angielskich kibiców piłkarskich? Ci sami ludzie idą wszakże na mecz rugby i do głowy im nie przyjdzie zachowywać się tak jak oglądając piłkę nożną. Jaki jest więc „angielski charakter" wyłaniający się z tych sytuacji? Anglicy uważają, że alkohol jest wszystkiemu winien, ale najwięcej alkoholu wypijają w Anglii kibice krykieta i tenisa i nie ma tam żadnych awantur. Więc gdzie ten „charakter narodowy”? Nie, ludzie zachowują się, myślą, wypowiadają, pod wpływem całej miriady różnorodnych wektorów, które pchają ich w przeciwnych kierunkach. Jeżeli życzy Pan sobie, jakoś je wypośrodkować i powiedzieć, że charakter ludzi zamieszkujących stepy będzie inny niż charakter górali, to ja się chętnie zgodzę, ale z poprawką, że żaden z tych górali nie jest zdeterminowany swym otoczeniem i tym przeważającym charakterem.
Wracając do „Rosji”, to nawet przyjmując roboczo, że istniała jakaś „dusza rosyjska” za carów, to „dusza sowiecka” – co oczywiście jest nonsensem, bo homosos nie ma duszy – jest jej przeciwieństwem. Proces sowietyzacji na tym właśnie polega, że wykuwa nowego człowieka, który nie pyta, nie docieka, nie szuka Boga ani nie grzebie w duszy, ale przyjmuje, co m podano.
O trudnościach z definicją komunizmu, które nb. nieodłącznie wiążą się z tzw. kwestią rosyjską, pisałem wielokrotnie na stronie Wydawnictwa podziemnego. Nie ośmielałbym się polecać swoich własnych tekstów, ale skoro Pan jest tak dobry, żeby zapytać, to skieruję Pan do tylko trzech z nich:
Rosja czy sowiety
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/12/rosja-czy-sowiety/
Smutno mi, Boże!
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/21/smutno-mi-boze/
Co to jest komunizm? – czyli ciag dalszy przybijania kisielu do ściany
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/26/201/
Na ten sam temat pisał także nasz gospodarz. Pokrótce: problem w tym, że każda próba definicji służy tylko bolszewikom jako kolejna warstwa dezinformacyjnej papki, a więc ich wrogowie z najlepszymi initencjami przyczyniają się tylko do zwiększenia konfuzji, próbując przybić ten kisiel do ściany. Nie mam na myśli ludzi pokroju Korwina czy prezesa W, bo oni nie są na poziomie, nie potrafią objąć konsekwencji swoich własnych założeń.
* * *

Mam dość tego formatowania "drzewek" i odtąd wklejam resztę jak leci. I tak się dziko namęczyłem. Teraz to dopiero będzie "warts and all"! (A nie, nie jest aż tak strasznie. I nawet mamy teraz ikonki-avatarki. No to po co ja się dotąd tak upiornie męczył?!)

* * *

    1. Co do genów, to ja się zgadzam. Całkowicie nawet. Co do "narodowego charakteru" w zasadzie też. Co jednak nie oznacza, że i CYWILIZACJE nie mają swego charakteru!


      (Choć Rosja to dla Spenglera JESZCZE nie wysoka Kultura, a coś co ew. by mogło się nią stać, niedługo... Nie mówiąc o Cywilizacji, w specyficznym szpęglerystycznym sensie. No a Pan Tygrys określa to coś jako "Barbarzyńców A". Ale to tylko na marginesie, co do terminologii.)


      W każdym razie takie twory - a już szczególnie coś tak głęboko "zarażone" cywilizacją (w sensie ogólnie przyjętym) Zachodu - z pewnością MA swój "charakter", swoje widzenie świata, swoje narowy, swoje ambicje, cele i fobie.


      Argument, że "komuch nie ma duszy" jest, jak sam Pan wie, raczej słowną sztuczką. Komunizm zresztą, a na pewno ten w kacapskiej wersji, ma w sobie sporo z religii. (Jak i zresztą Nauka, Postęp, Prawa Człowieka, Demokracja "u nas", a co dopiero wszystko to razem!)


      Łatwiej by mi to chyba było wytłumaczyć na Żydach i Ameryce, choć naprawdę nie chciałbym wyjść na gościa z taką obsesją. Ale widzi Pan... Jednak łatwiej, więc od tego zacznę.


      Względnie psychicznie zwarta (choć absolutnie luźna organizacyjnie) ideowo grupa ludzi, w miarę solidarna, względnie wsobna matrymonialnie, mająca pęd i jakieś talenta to zajęcia wpływowych i dowódczych pozycji... No a przecież ilu jest tych Żydów na świecie, a ilu Michników, Madoffów (czy jak mu tam), Bernanków, Barbr Streisand, Greenspanów, Al Gorów, Margareth Allbright, Cohn-Benditów, Polańskich! Et tutti quanti, a imię ich jest MILION. Prawda?


      No i jeśli taka grupa, jakoś tam spójna, powiedzmy ma pewne "preferencje", żeby to tak określić, co do jakichś aspektów naszej (albo i nie) cywilizacji... W której uczestniczy na uprzywilejowanych niejako warunkach... Np. nie znosi, powiedzmy, państwa narodowego - tego powstałego w wyniku dawnych dynastycznych układów i terytorialnego jak cholera...


      Bo woli... Co tam woli, można by długo i dlaczego, ale na razie może nam wystarczyć, że woli jakąś "dobrowolną" organizację, nieterytorialną, ideową...


      Jak... Partia komunistyczna, na przykład. ;-)


      Albo jak ponadnarodowa korporacja. Albo jak ponadnarodowa organizacja -jakiś ONZ czy Europejska Unia. A w każdym razie albańskie Kosowo, Wolny Śląsk... A nie Serbia czy Polska.


      No a jak ma jakiś w miarę wspólny interes, no to także podciąga go pod te rzekomo ociekające humanitaryzmem i wszystkim co piękne i wzniosłe zasady. Np. w interesie swego - kontrowersyjnego nawet, a nawet właśnie dla wielu "własnych", TERYTORIALNEGO I CAŁKIEM W ZACHODNIM NIBY STYLU PAŃSTWA.


      W końcu czemu nie? Skoro dają? Prawda?


      To akurat nie było o Rosjanach, tylko o tych drugich, a w dodatku tylko liźnięte całkiem po wierzchu. Ale przypuszczenie, że Rosjanie mają SPECJALNY stosunek do władzy i swojego państwa, które kochają raczej tak, jak żona bijącego je alkoholika... I że satysfakcji oczekują nie w jakichś tam liberalnych rozkoszach przyszłego raju, co ja akurat łatwo rozumiem, tylko w tym, że w końcu to jednak "MY" zwyciężymy, "MY" upokorzymy, i "MY" napiszemy sobie historię na wieki wieków, w której to "MY" będziemy nadludźmi...


      Bo przecież obiektywna prawda to zachodnie kłamstwo, a Zachód to zgraja bezdusznych i bezbożnych pedałów. (Co akurat nie jest dziś bardzo dalekie od prawdy.)


      I niech takie coś sobie rezydualnie w psychice egzystuje... To jaką Pan będzie miał wypadkową? Jaki tropizm? Jakie skutki?


      A do tego jest takie coś, jak stałe, lub prawie, metody i sposoby rekrutowania elit, tych elit cele i metody...


      Nie da się ukryć - ROSJA MA SWÓJ SPECJALNY CHARAKTER i, niezależnie od "wiary" w istnienie duszy wśród większej czy mniejszej ilości aktualnie żyjących Rosjan, ma też swoje cele, styl działania (Smoleńsk), ukochanych wrogów i ukochane ofiary...


      Wiem, że to było tylko malutko i pewnie nikogo nie zdążyło przekonać, ale ja to właśnie jakoś tak widzę.


      Pzdrwm
  1. Nie. Argument, że homosos nie ma duszy, nie jest wcale sztuczką słowną, a raczej próbą zwrócenia uwagi, że proces sowietyzacji polega na wyplenieniu z człowieka tego wszystkiego, co za duszę może uchodzić. Najpierw przez bestializację, a potem mechanizację; poprzez rozpętanie zwierzęcych instynktów, do spętania maszyny. Nie na darmo mówi się o "bezdusznej maszynie". Komunizm nie ma w sobie nic z religii, oprócz tego, że jest religii karykaturą.

    Nie mam pojęcia o jakiej spójności Pan mówi. Jaka jest spójnia między Romanem Polańskim i Bernie Madoffem?? Co ma wspólnego Adam Michnik np. z Bobem Dylanem?? Niechęć do narodowego państwa?? Nie trzeba do tego być Żydem (skąd ta dziwna nieśmiałość? skąd nagle "ci drudzy"?). Polska była tak długo potężna, jak była wielonardowa. Ale co ważniejsze dla mnie, była wówczas atrakcyjna; jej państwowa zawartość była piękna. Kiedy powoli, przez wieki (z bardzo różnych i często racjonalnych pozornie przyczyn) zacieśniła się do pojęcia polskości, kiedy ateistyczny cham, Dmowski, wyłożył bluźnierczą formułkę "Polak-katolik", stała się czymś wrogim i przeciwstawnym pojęciu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

    No, więc ja nie wiem, o czym Pan mówi, bo ja kocham tamtą Polskę, w której było miejsce dla Żydów i Rusinów, dla Polaków i Niemców, dla Szkotów i Francuzów, dla Litwinów i Prusaków; kocham Polskę, która przyciągała uciekinierów skądinąd, a nie tworzyła krocie emigrantów.

    Ponadnarodowe organizacje nie służą Żydom - co w ogóle jest absurdalne - ale bolszewikom. Z tą różnicą, że ich interesuje nie tyle ponadNARODOWY ich charakter co ponadPAŃSTWOWY.

    Przypuszczenie, że "Rosjanie mają SPECJALNY stosunek do władzy i swojego państwa, które kochają raczej tak, jak żona bijącego je alkoholika", jest, wybaczy Pan, na tym samym poziomie, co twierdzenie, że Polacy są durni, bo większość z nich to sprzątaczki.

    Ale najgorsze w tym, co Pan powiedział powyżej, są słowa o "metodach i sposobach rekrutowania elit, tych elit celach i metodach"... No, wie Pan, takie rzeczy robili Hitler i Stalin. Elity "rekrutuje się" wyłącznie w totalitarnym systemie, bo do elity zaliczać się może wyłącznie ten, kto podpisuje się pod podaną prawdą. W wolnych społeczeństwach elity wyłaniają się samoistnie. Nie mają metod ani celów - po prostu są. I rzadko kiedy nazywają siebie same elitami, bo to jakoś nie wypada...


    1. Dzięki za kochanie Szkotów - jako MacLeod w 1/32 (and proud as hell) naprawdę doceniam. Ale tamta Polska to był kraj, który w haniebny sposób stracił wolność, o wielkości już nie wspominając, za co my tutaj - hańbą i cierpieniem od stuleci płacimy.

      Wiem że to mało słodkie, ale tak właśnie to widzę, przykro mi.

      Co do reszty, to raczej się nie zgadzam. Co nie zmienia faktu, że cenię, nawet bardzo, Dylana, cenię też bardzo Knoppflera... I sporo innych. Co jednak (znowu!) nie zmienia pewnych faktów, na przykład tego, że NAWET ONI jakoś nigdy nie bywają prawicowi, w sensie, jaki ja nadaję temu słowu (ze sporym marginesem, ale na pewno nie np. Korwin).

      A przecież nie mówimy o nich, prawda? Ani o muzyce.

      Związki między Madoffem i np. Ms Allbright jednak jakieś są, koro ich jest niewiele milionów, chyba mniej niż np. Irlandczyków, a jednak...

      Jednak JA NAPRAWDĘ NIE O TYM! NIE O NICH!

      Po prostu widzę (proszę bez urazy, ale cóż, amicus Plato itd.), że Pan taki oświeceniowy człowiek. Wszystko proste, racjonalne, zasada przyjemności, własny interes... A jak to nie działa, no bo i nie działa, chyba że człek głuchy, ślepy i durny... To się doda - a to "imperatyw moralny", a to "miłość bliźniego swego", a to "świecką świętość Jacka Kuronia", a to "prostą przyzwoitość", a to "elementarną wiarę w ludzi"...

      A to tak nie działa - po prostu, przykro mi!

      To jest dokładnie to, co my z kumplami, np. z Arturem M. Nicponiem, nazywamy "gadaniem Michnikiem". W sumie gadać całkiem to samo, tylko tu i ówdzie odwrócić wektory.

      Przykro mi, ale np. pogląd, że z zarośli wyskoczyło nagle paru bandziorów i sterroryzowali spory kawał świata na niemal sto lat, a potem na jego grzbietach jeszcze parę razy większy, wydaje mi się tak naiwny, że aż rozczulający!

      Naprawdę nie chcę być niemiły i pozdrawiam Pana jak najgoręcej! Po prostu chyba się nie dogadamy, bo ja dla Pana zawsze będę "irracjonalistą" (zapewne "z nożem w zębach"), a Pan dla mnie chyba, niestety, zawsze będzie "naiwnym dziecięciem Oświecenia, ew. podlanego bezkrwistym deizmem udającym katolicyzm".

      Chyba, żeby się coś zmieniło w czyichś poglądach, albo może otwartości na przeciwne i mocno obce. Ale to chyba mnie nie spotka, bo ja człek wiekowy i pół wieku mi dochodzenie zajęło do tych, co je właśnie mam.

      Pozdrawiam czule
      Usuń na zawsze
  2. Mówi Pan, że jakiś związek między nimi jest, ale jaki?? Tego Pan nie mówi. Co do lewackości Dylana czy Cohena, to są tak samo lewaccy jak cała współczesna nam pop-kultura, czy Lennon tez był Żydem?

    Ja ani oświeceniowy człek (tfu!), ani święcę świecką świętość Kurwonia (tfu!), więc niech Pan nie gada głupstw, tylko mówi wprost, bo ja przestaję cokolwiek rozumieć.

    Rozumiem, że rozczula Pana wizja bandziorów wyskakujących zza krzaka, ale mnie nie rozczula. Mnie to wkurwia.


    1. Mnie też wkurwia, tylko że to nie o to tu chodzi, bo świat po prostu nie tak działa i tyle.

      Nie ma tak, że gromadka bandziorów - nie dysponujących w końcu żadnym sprzętem o dwa choćby wieki wyprzedzającym to, czym dysponuje otoczenie - może po prostu wyłącznie bandyckim terrorem opanować szóstą (chyba) część globu. A potem, na jej grzbiecie, jeszcze sporo. Tak życie po prostu nie wygląda!

      Nie ta skala po prostu, pomijając już, że "wolny rynek" (w najszerszym nawet oświeceniowym rozumieniu) nic praktycznie w historii nie wyjaśnia. I nigdy nie wyjaśni. A Pan - nie sam jeden oczywiście, bo to jest cały prąd intelektualny, w pewnym sensie nawet "dominujący" - wyraźnie zdaje się myśleć, że to jest właśnie wyjaśnienie wszystkiego.

      Nie spiskowe teorie; nie mentalność różnych tam ludów; nie propagowanie się pewnych nastawień poprzez rodzinę, środowisko... Geny mogą nie mieć znaczenia, albo niemal, ale jednak wciąż np. Żydzi rodzą się i wychowują w rodzinach żydowskich, tak samo jak powiedzmy Ukraińcy w ukraińskich, a nie portugalskich. I to ma pewne znaczenie, jeśli się uwzględni mechanizmy statystyczne i "systemowe".

      Ale ci Żydzi w sumie byli nam tu całkiem niepotrzebni, bo najważniejszą - dla mnie oczywiście - kwestią było to "hodowanie nowych ludzi, czyli udomowionych bydląt", a jedna głowa tej hydry mniej, czy jedna więcej, to sprawa stosunkowo drugorzędna. Choć tutaj, dla mnie, jest jednak niezły kompleks: dzieci Oświecenia, US of A, masoneria, liberalizm, prawa człowieka...

      No i to właśnie. Ale to nie jest najważniejsze, choć piekielnie interesujące, ponieważ jakby bardziej "wirtualne" i bardziej polegające na informacji, niż np. Rosja czy inne Niemcy.

      Tak przy okazji, to oczywiście nie "paradygmat moralny", ino "IMPERATYW"! Głupio się pomyliłem z tym Kantem. (Coś mnie ostatnio paradygmaty prześladują.)

      A w ogóle, to miałbym do Pana prośbę, czy może pytanie...

      Chciałbym mianowicie wykorzystać tę dyskusję (jeśli można to tak nazwać) na swoim blogu, bo rzekłem tu kilka rzeczy, których dotąd nie rzekłem, co najmniej to o hodowli uważam za PO PROSTU NAJWAŻNIEJSZĄ KWESTIĘ dla różnych takich młodych (?), zajadłych, prawicowych intelektualistów, z jakimi ja staram się pracować...

      A jestem upiornie leniwy i nie znoszę się powtarzać - to znaczy pisać czegoś dwa razy, albo choćby pisać czegoś, co już dokładnie przemyślałem. Zbyt nudne i nużące.

      Naprawdę nie chodzi o żadne tam "triumfowanie" nad kimkolwiek, a po prostu o te (moje, nie ukrywam) myśli. O hodowli, ale, choć Panu tak się nie podobają, także i o tych co ich nie ma, ale są, i nic nie znaczą, choć... Sam Pan wie. To też było, moim skromnym, interesujące.

      Zresztą to o Rosji, komuniźmie i bandytach wyskakujących z krzaków też. (A co w sumie nie było?)

      Nie znam się na prawie i dyplomacji, nie wiem, czy mam moralny obowiązek Pana pytać, skoro to i tak "publiczne", ale pytam i jeśli Pan postawi veto, to Pańskich wypowiedzi, co najmniej, nie będzie w moim blogowym wpisie. Zapewne nie będzie nic (Konowicz się kłania!), albo napiszę coś od nowa, z bólem, ale sam.

      Co do bezsensowności naszej ew. dalszej dyskusji - to proszę bez urazy! - mnie się ona całkiem podoba, po prostu wydaje mi się, że nasze wyjściowe pozycje, aksjomaty, widzenie świata, są tak różne, że trudno by nam było dojść do jakichś obustronnie akceptowalnych wniosków o jakiejkolwiek wadze. Ale, jeśli Pan ma ochotę, to czemu nie? Można próbować.

      Pozdrawiam wylewnie i polecam się na przyszłość
    2. Nigdy nie twierdziłem, że Pan święci świecką świętość! I serdecznie przepraszam, jeśli to się tak dało zrozumieć!

      Chodziło mi po prostu o to, że mamy prosty, logiczny, elegancki nawet system - taki układ słoneczny Newtona przeniesiony na ludzkie sprawy... No bo czym była w końcu oświeceniowa liberalna myśl, jeśli nie w dużej mierze tym właśnie?

      Ludzie osobni, racjonalni; prawda dostępna, jeśli się człek wysili; wolny rynek; zasada przyjemności (wiem, że sama nazwa jest późniejsza!); trójpodział władzy; państwo minimalne; społeczeństwo obywatelskie; równość wolność braterstwo (a dla "prawicy" to nie, ale jak poskrobać... ;-)

      No i potem jednak się widzi, że to za cholerę tak nie działa... Że miliony ludzi daje się, czasem nawet z zapałem, zabijać za różne irracjonalne głupoty - ojczyzny, wiary, przesądy, honor (cóż to jest?!)... A za "wolny rynek" jakoś nikt... Wot zagwozdka!

      No to się dodaje: święta świeckość; schizofrenia bezobjawowa (byłbym zapomniał!); nerwica (ditto, a mistrzem w stosowaniu tego pojęcia jako obelgi Mises); imperatyw moralny; "ludzie są jednak z natury bezinteresowni" (mistrzowskie!)... I inne takie.

      Całkiem jak epicykle dodawane do systemu Ptolemeusza - też eleganckiego i z założenia prostego - w miarę, jak nie pasowało. Pan tego całkiem nie dostrzega?

      No i o go mi chodziło - że się ludzie trzymają tego "prostego i eleganckiego modelu", nie zauważając, bo nie chcą, że na każdym kroku muszą go, doraźnie, ad hoc, sztukować i łatać czymś, co akurat się da wpasować. A potem dalej go głoszą, bo PROSTY, LOGICZNY I NIEPODWAŻALNY! ;-)

      Pozdrawiam
  3. @ jaszczur

    Słuchaj - chętnie bym tę moję dyskusję z panem Bąkowskim i (krótko) z Tobą wkleił na swego bloga. No bo rzekłem tam parę rzeczy, które moje chłopcy powinni, moim skromnym, usłyszeć, a jestem leń i nie znoszę się powtarzać.

    Jeśli pan Bąkowski nie złoży veta, bo go o to pytałem.

    Oczywiście z linkiem i rekomendacją Twojego tekstu.

    Powiedz, czy się zgadzasz, OK? W razie czego przeżyję, więc się nie zmuszaj!

    Pzdrwm
  4. Panowie!

    Mnie tu do tablicy wywołują, a tu taka zima, że internet mi zasypało!

    Triariusie - moja definicja komunizmu jest w dużej części (i uważam, że nie bez realnych podstaw) inspirowana tym, co wyżej podawał Pan Michał (ale też wcześniej to samo pisał np. Darski). I ani w niej jakiegokolwiek śladu "prawniczego" myślenia itp:). Komunizm to - w największym skrócie, jeśli są jakieś pytania to... - teoria i praktyka totalitarnej władzy, która zakłada właśnie wyhodowanie nowego typu człowieka. Ideologia, świecka religia (czy jak pisał wyżej P. Michał - karykatura religii) - służące gł. nadaniu temu całemu (tfu!) przedsięwzięciu sensu - to sprawy ściśle i logicznie z tym właśnie powiązane.

    Tutaj linek: http://jaszczur09.blogspot.com/2010/11/woko-teorii-komunizmu-ciag-dalszy.html , zresztą zgrabniej podsumował to Amalryk: Dopiero po dłuższym namyśle zauważyłem, że komuchy do wysadzenia w powietrze aktualnego systemu władzy zawsze bedą potrzebować jakiegoś "proletariatu"! Obojętny jest jego rodowód, poziom intelektualny, wykształcenie, skład narodowościowy czy rasowy! Lumpy, pariasi, bezrobotni, a jak tych zabraknie to: kurwy i złodzieje czy choćby aborterki i sodomici - wsio rawno! Podobnie jest z tymi socjalnymi pierdoletami, przecież aktualnych posiadaczy, (poza nielicznymi umysłowymi dewiantami, którzy zawsze sie trafią), nie przyciągną do siebie tym że chcą zrobić z nich nędzarzy! Więc jedziemy: Ziemia - chłopom! Fabryki - robotnikom! Burdele - kurwom! (Oj! Chyba się zagalopowałem - ale w sumie, w głównym nurcie.)Etc, etc... W zasadzie obiecaja wszystkim i wszystko, byle tylko ucapić władzę! Ale gdy już ucapimy... Nooo! To się bydełko dopiero dowie, które pół dnia dłuższe! Żywi władzy nie oddamy! Nigdy! I to jest prawdziwe hasło komunizmu, a nie jakiś bełkot dla debila; "Proletariusze wszystkich krajów itd.." - parodia!

    Oczywiście w każdym - współczesnym czy historycznym, społeczeństwie są jednostki, mężczyźni i kobiety, które są na tyle zemoralizowane, że zachowałyby się wobec swych bliźnich jak oszalałe bydlęta, gdyby tylko pozostawić im wolną rękę. Ale istnieje tylko jeden konsekwentny, metodyczny i dopracowany system, który świadomie i bez żadnych zastrzeżeń powierza władzę psychopatom i wszelkiej maści zdegenerowanym szumowinom, zwalniając ich od wszelkiej odpowiedzialności - tym systemem jest współczesny komunizm.


    I nie uważam, żeby analizy jednego z twórców przedwojennego polskiego wywiadu traciły przez swój "idealizm" - on po prostu pisał "Metody ekspansji komunizmu" z punktu widzenia rzymskiego katolika (trochę bardziej rzymskiego i trochę bardziej powszechnego nawet, niż dzisiejsi) i polskiego patrioty. Swoją drogą - czy z "irracjonalistycznego" punktu widzenia? Jak najbardziej!

    Komunizm a rosyjski imperializm. Komunizm (komunistyczne struktury władzy) musiał, po prostu musiał dostosować się do warunków lokalnych żeby przetrwać a dalej, żeby podbijać nowe terytoria i nowe ludy. Przegryzienie się komunizmu/bolszewizmu z przedrewolucyjnym imperializmem rosyjskim nie jest, gdyby się przyjrzeć bliżej, żadnym wyjątkiem. Bo również i cała (z bardzo małymi wyjątkami) polska powojenna prawica, polski powojenny patriotyzm wzięły się z peerelu. W taki czy inny sposób; czy to jako wytwór, czy to jako przetwór.

    Co do kopiowania i powielania powyższego - ja ze swojej strony się zgadzam, czekamy jedynie na to, co powie P. Michał.

    Pozdrawiam, c.d.n.
    Odpowiedz
  5. Panie Michale,

    Nie musi Pan wyliczać mi zasług caudillo, którego uważam za najwybitniejszego polityka XX wieku. A który też niewiele mógł zdziałać ze względu nie tyle na postępy komuny, ale także indolencję, tchórzostwo i pedalstwo (bez przeproszenia, bo to opis) USA i Wielkiej Brytanii. Które z kolei wynikało (i wynika nadal, ale to już inny temat) z pewnych przypadłości kultury/cywilizacji zachodniej, o których napomknął tutaj Triarius.

    Właśnie nazwisko Franco (choć zaznaczam, że z hiszpańskiego rozumiem jedynie tyle, co jest wspólne dla wszystkich języków indoaryjskich) sugerowałoby jego pochodzenie od przechrztów. Ale czy to miałoby o czymkolwiek stanowić?
  6. Chciałbym Pana dobrze zrozumieć. Czy nie na tym polega dyskusja? Wypowiedział Pan interesującą opinię, że "nie idziemy dość głęboko, mówiąc o "komuniźmie", "podboju świata", "totalitaryźmie" i innych takich, jeśli nie uwzględnimy tego czym naprawdę to jest". Tak się składa, że nie mam monopolu na prawdę i chętnie zostanę poinstruowany, bo jeśli ktoś wykaże mi, że się mylę, to odtąd przestanę się mylić, więc podziękuję z pocałowaniem ręki. Pragnąłem więc zrozumieć, jaką głębię pominąłem, na co powiedział Pan: hodowlę bydła. Kiedy drążyłem dalej, to napisał Pan o Żydach i masonach, a na moje zdziwienie odparł, że jestem naiwny. Ja akurat nie uważam naiwności za wadę, bo naiwnym można być na różne sposoby. Zarówno Pan nasz, Jezus Chrystus, jak i Sokrates, którego Pan nie lubi, byli zdecydowanie naiwni. Można być naiwnym z otwartymi oczami albo naiwnym ślepcem, zaślepionym swoją własną ideologią, do punktu w którym pragnienia zastępują rzeczywistość. Otóż jeżeli Pan naprawdę twierdzi (a jest możliwe, że czegoś nie pojąłem), że istnieje jakaś tajemna spójnia pomiędzy Żydami, dlatego tylko, że są Żydami, że Polański i Madoff to sitwa, że Juliusz Margolin i Adam Michnik to spisek - to ja twierdzę stanowczo, że Pan jest naiwny. Naiwny jak dziecko. Nie tygrys, ale kociak. Miau.

    Michnik jest komunistą i jego pochodzenie jest mi obojętne, oprócz tego drobiazgu, że jest polskim komunistą i przyczynia się do kontynuacji prlu. Juliusz Margolin był antykomunistą i jest mi obojętne jego pochodzenie, choć jest mi bliski, bo związany z tą samą ziemią, z której ja przyszedłem i którą kocham jako swoją ojczyznę. Pewnie nie słyszał Pan o Margolinie. Rzadko kto słyszał, ponieważ był antykomunistą. Nikt nie chciał wydać jego książki o kraju zeków, bo były w niej między innymi niewygodne porównania, gdzie żydowscy więźniowie gułagu słuchali o reżymie w obozie w Dachau w 1937 roku, jakby to była opowieść o hotelu. Niewygodne dla lewaków wszelkiego autoramentu, niewygodne dla syjonistycznego lobby, ale - o zgrozo! - niewygodne także dla Pana. Niechże się Pan przebudzi! Przetrze oczy i spojrzy na świat wokół. Ten świat nie pasuje do Pańskich aksjomatów, a nie jest Pan przecie heglistą! Nie powie Pan: "tym gorzej dla faktów..."

    Ja nie mam nic przeciwko, żeby publikował Pan dyskusję. Dyskusja jest krwioobiegiem życia intelektualnego. Coż nam innego zostaje, jak nie dyskusja? Mam tylko nadzieję, że nie publikuje Pan w salonie24 ani w blogmedia24, bo ja do burdeli nie chadzam.


    1. Nie grzebałem nikomu w genach, ani nawet w spodniach. Żydzi nie byli w moim wywodzie najważniejsi, ale ów "konglomerat", dzięki któremu mamy "propagowanie demokracji", "wolny przepływ ludzi i kapitałów", "multi-kulti" (nieważne, że to akurat chyba z niemieckiego), RELIGIĘ HOLOCAUSTU... No i Wielkiego Szatana, wedle niektórych na pasku Małego - to po prostu cholernie interesująca sprawa!

      Bardziej, dla mnie, niż banalnie terytorialna (no, niemal) Rosja czy inne Sowiety. Może niepotrzebnie o tym rzekłem, ale to nie jest całkiem nie na temat - po prostu może było źle dydaktycznie.

      A teraz szybko, z głowy: ILU PAN ZNA IRLANDCZYKÓW? No to dziękuję, dla mnie wszystko jasne! (I oczywiście nie ma to wiele wspólnego z genami, czy ze składnikami macy.)

      I nie mówię o Żydach, których by ktoś (ja?) ROZSZYFROWAŁ I WYKRYŁ, ino o takich, którzy się za nikogo innego nie podają. (I niby dlaczego by mieli?)

      Swoją drogą - i cudnie, że Pan mi przypomniał - określenie "Szkoła Frankfurcka", mówi to coś Panu? Wywołuje jakieś emocje? Skojarzenia? Niepokoje?

      No a za zgodę na pokazanie tej rozmowy milionom (da Bóg!) oczywiście serdecznie dziękuję!

      Pzdrwm i polecam się łaskawej pamięci, albo inie tylko!
      Usuń na zawsze
  7. Panie Jaszczurze,

    Przepraszam, powyższy tekst jest pod adresem p. Triariusa. Tylko nas dwóch tu było przez jakiś czas.

    Nie wyliczałem niczego dla Pana, Pan na pewno wie lepiej ode mnie. Raczej dla siebie: Franco był zbawcą swojej ojczyzny, niezależnie od pochodzenia, ale nigdzie nie słyszałem, żeby był pochodzenia żydowskiego. Polacy mają feblik na temat grzebania w genach. Kiedyś przeglądałem antysemickie blogi prlowskie i zdumiało mnie, że Żydami wydają im się wszyscy, którzy cokolwiek sobą reprezentują. Żydem miał być - wedle tych kretynów - Słowacki, Mickiewicz, Chopin. Jesli tak jest, to może syjoniści mają rację, może rzeczywiście Żydzi są "lepsi"? Jaka szkoda, że nie jestem Żydem!
    1. Panie Triariusie,

      Jeżeli oskarża Pan nacjonalizmy o podtrzymywanie bolszewizmu, to ja się całkowicie zgadzam. Syjonizm jest jednym z nacjonalizmów i to równie nieprzyjemnym co nacjonalizm polski. Będąc Polakiem, czuję się zobowiązany zwalczać zło mnie samemu najbliższe, a więc polski nacjonalizm. W odróżnieniu atoli od endeków, mam prawo krytykować żydowski nacjonalizm, podczas gdy w ustach endeckich to brzmi kretyńsko, bo oskarżają innych o to, co robią sami.

      Irlandczyków znam bardzo wielu, przypuszczam, że o wiele więcej niż Pan - tylko co to ma do rzeczy? Irlandzki nacjonalizm jest jednym z najpodlejszych na tej ziemi.

      I dlaczegóż miałbym się niepokoić szkołą frankfurcką bardziej niż jakąkolwiek inną bolszewicką jaczejką?? Rozumiem z Pańskich aluzji - bo dlaczegoś nie chce Pan mówić wprost - że "propagowanie demokracji" to jest żydowski spisek, czy tak? A dlaczego nie szkocki? Cameron jest Szkotem. Dlaczego nie węgierski? Sarkozy jest Węgrem. Gdyby Pan mieszkał w Libii i był ofiarą zwycięskiej demokracji, oskarżałby Pan Żydów?


      1. Cameron? A Blair niby nie był? Szkotem znaczy? ;-)

        Połowa brytyjskich premierów w historii, z tego co kojarzę, była Szkotami. Chyba w sumie i Churchill, choć może częściowo.

        Sarkozy jest Węgrem... Jasne, tylko zależy wedle jakiej definicji. Bo tam, wie Pan, w Budapeszcie to przed wojną było aż połowa Węgrów... Alem się uśmiał. Nawet dzisiaj w stolicy mają nastroje anty-Orban i pro-Unia. Ciekawe dlaczego?

        Tylko o czym my tutaj? Ja o hodowlanym Człowieku, a rozmowa zeszła na to, kto zna więcej Irlandczyków.

        (Zresztą jestem dziwnie spokojny, że jednak ja. A irlandzki nacjonalizm jest akurat piękny, choć nieco faktycznie masochistyczny, niemal jak "polska prawica".)

        I nikt tu nie mówił o "oskarżaniu Żydów", tylko dlaczego właściwie to nie Szkoci zrobili Szkołę Frankfurcką? Wot zagwozdka!

        W Libii mieszkałem pół roku.

        No i nie wiem co mają usta endeckie do mnie. Co z endeckim czołem na przykład? Albo nosem?

        Ale nacjonalizmów o podtrzymywanie bolszewizmu za cholerę nie oskarżam - skąd taki niemądry pomysł? Ja się w ogóle oskarżaniem mało zajmuję, szkoda że Pan nie zauważył. Natomiast, że "w Panu najniższe to akurat polski nacjonalizm" to mnie ostro zszokowało.

        Anioł z Pana, po prostu! Tylko pogratulować i... Dawać mi tu Św. Piotra!

        Pzdrwm
    2. No to może jeszcze podsumuję naszą dyskusję... Złośliwie, ale niestety jestem wredny facet.

      "Definicja nie jest mi do niczego potrzebna, jak to działa mnie całkiem nie interesuje - bo moją najpotężniejszą, ba, jedyną bronią jest BEZGRANICZNE i BEZGRANICZNIE BEZSILNE moralne oburzenie!"

      Że westchnę (i proszę tu o nieco psychicznej odporności, bo to może być przykre): Prawica, psia mać!

      ;-)

      Z taką prawicą, nic dziwnego, że Polska kwitnie, a sąsiedzi kłaniają jej się w pas!

      Pzdrwm
    3. Panie Michale,

      To, że w polskiej (pewnie Pan, nie bez podstaw powie, że peerelowskiej) blogosferze czy publicystyce można znaleźć trochę "list Żydów" itp. to fakt, ale nie powiedziałbym wcale, że ten feblik jest statystyczny. Tacy są krzykliwi i rzucają się w oczy, nic więcej.

      Niech to nie będzie usprawiedliwieniem, ale te antyhebrajskie (i "antyhebrajskie") wynurzenia mają szereg swoich przyczyn. M.in. to, że tzw. "mainstream" wyznacza pewną linię za którą są sprawy, o których albo "nie trzeba głośno mówić", albo nie trzeba mówić wcale. Przykładowo - profesora, który w swojej książce zamieścił krótki podrozdzialik referujący poglądy amerykańskich i australijskich tzw. "rewizjonistów Holocaustu" wyrzucono z pracy z uczelni. Choć - powtarzam - o tym był jedynie podrozdział, reszta była m.in. o neokomunie i politycznej poprawności. Zresztą to nie jest typowe dla peerelu, bo i nikt nie chce dyskutować np. z Davidem Irvingiem, na którego wydano europejski nakaz aresztowania. I o ile jest jak najbardziej zrozumiała polityka państwa izraelskiego wobec chasydów z "Neturei Karta", to dlaczego są oni represjonowani także w krajach europejskich? I to nie za ewentualne powiązania z Iranem czy arabskimi islamistami, a właśnie za "rewizjonizm historyczny" (jakby historia, czy jakakolwiek nauka w ogóle, nie była z definicji rewizjonistyczna).
    4. Przepraszam, znowu pytanie było pod adresem pana Triariusa i jego cytatu o oburzeniu.
* * * * *

No i to by było na tyle. Zainteresowanym - np. ew. dalszym ciągiem - polecam sam tamten blog. "W sobie", mówiąc heglowskim językiem. Link jest na samej górze tego wpisu. A zresztą, co mi tam, proszę znowu:



triarius

P.S. I pamiętaj, że ZAWSZE będzie jakiś Korwin. Mniejszy lub większy, grubszy lub chudszy. Ale na pewno będzie! Do samego końca.