Pokazywanie postów oznaczonych etykietą równouprawnienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą równouprawnienie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, września 13, 2009

Spóźniony bonmot na 8. Marca

Odpowiednio wytresowana kobieta zrobi niemal wszystko to, co mężczyzna. Przeważnie jednak pozostaje dokuczliwe pytanie - po co?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 24, 2008

Moja mroczna tajemnica... czyli Jak wskrzesić ideę olimpijską

Powiedziano o mnie nie tak dawno temu coś w stylu, że (cytuję z pamięci): "Nawet RAZ nie jest aż taki wielki i niejeden naturszczyk, na przykład pan Tygrys, gdyby tylko mniej mówił o sobie, by go zakasował". Wpisuje się ta wypowiedź w nabolałą (jak to się cudnie mówiło za średniego Gierka) ostatnio kwestię wzajemnej wyższości i niższości blogerów w stosunku do certyfikowanych dziennikarzy. Co zaś do tego mówienia o sobie, to coś w tym zapewne jest, ale chyba nie do końca.

Nie mam korekty, nie mam stadka młodych, nadobnych i chętnych do współpracy researcherek - ale nie mam też redaktorskiej cenzury. Do Tańca z (Dwunastoma Żółtymi) Gwiazdami Na Niebieskim Tle) mnie nikt nie zaprasza, ale za to mogę sobie łowić dusze w bardziej niekonwencjonalne sposoby: przez starannie przemyślane, kokieteryjne odsłanianie tego i owego. Toteż zasiadając do pisania mówię sobie zawsze: "Zdejm kimono do połowy, a będziesz ciekawa". I jak dotąd się w miarę sprawdza. Choć kusi, by odsłonić kiedyś od razu wszystkie moje rozkoszne zakamarki. Ach! (To było właśnie takie odsłonięcie do połowy. Piękna robota triarius! Ma się w końcu ten długoletni trening.)

Po czym zdejmuję i działa - jestem sławą, jestem autorytetem, piszą o mnie w "Der Dzienniku". Prędzej czy później do Tańca z Sierpem i Młotem też mnie będą musieli zaprosić! Ale się rozczarują, bo nagle okaże się, że nie tańczę. Po prostu, z zasady. ("Tough guys don't dance", przeczytałem to gdzieś w młodości i mi zostało.)

Kokieteria jednak kokieterią, odsłanianie kształtnej łopatki, ślicznie zaokrąglonego bioderka, to niezła rzecz - marketingowo ma się rozumieć - ale czasem trzeba użyć radykalniejszych środków. Aż do odsłonięcia przed szeroką publicznością tej czy innej mrocznej tajemnicy. Własnej mrocznej tajemnicy. Mam ich na szczęście sporo, wystarczy na najdłuższą nawet blogową działalność, mógłbym nawet tymi tajemnicami obdzielić (niezbyt wielką) hordę innych blogerów w potrzebie. No i teraz uchylę kimona O WIELE szerzej, ujawniając takie właśnie... Mroczne... COŚ.

Otóż jestem szowinistyczną męską świnią. Nie to, żebym kobiet nie lubił, czy je lekce sobie ważył. To całkiem nie o to chodzi! Nie jest nawet tak, bym im odmawiał prawa do odbijania piłek, skakania w dal w krótkich majtaskach... A nawet dorabiania do tego pewnej ideologii i poświęcania temu sporej części życia, którą ich babcie użyły by na haftowanie ornatów, piklowanie pikli, peklowanie pekli, wekowanie czy wycinanie kogutków z papieru. Gdybym musiał wybierać, może wybrałbym dla nich te właśnie babcine zajęcia, ale nie ma problemu - niech sobie skaczą i odbijają do woli!

Powie ktoś rozczarowany: "Jaka z ciebie zatem męska świnia? Że spytam." Mam jeszcze trochę wyznań do dokonania, moje kimono da się jeszcze nieco uchylić, może zdołam jednak tych malkontentów usatysfakcjonować. Otóż, drodzy malkontenci, jestem ci ja człek starej daty. I jako taki, uznaję (a niech sobie, skoro nie mają lepszych pomysłów, kiedy poczują chłopa, to im przejdzie!) babskie biegi do jakichś 800 m... skoki, w dal, wzwyż, ale już nie o tyczce czy trójskok... niech se miotają kulą, dyskiem czy oszczepem, ale żadnym młotem... niech se grają w rękę, ale nie w nogę... w siatkówkę, ale żadne rugby... Ciężarne chcą być? Proszę bardzo, mogę pomóc. Ale bez sztang proszę, a hantle tak do 5 kilo góra.

Po prostu dla mnie świat damskiego sportu skończył się mniej więcej na roku '70 ubiegłego wieku. I niech tak pozostanie! Nie dlatego, by mi się podobało PRL oczywiście, ale jednak postęp i równouprawnienie były wówczas jeszcze, w porównaniu z tym dzisiejszym, w kołysce. I to mi odpowiadało. Kiedy pierwszy raz ujrzałem w pewnym szwedzkim gimnazjum (czytaj liceum) ogłoszenie o sekcji damskich zapasów, kulałem się ze śmiechu przez pół godziny.

Kiedym pierwszy raz ujrzał ogłoszenie na temat naboru do damskiej sekcji rugby - to samo! Plus oczy w słup przez niemal tydzień. Mnie nawet dziewczyny kopiące piłkę zniesmaczają i niemal szokują. Taki ze mnie, kochane ludzie, moherowy dziadek. Odchodząc nieco od wąsko pojętego sportu, powiem, że kiedyśmy się z moją byłą dowiedzieli, że można "zgwałcić własną żonę", tośmy się oba kulali ze śmiechu naprawdę długo. Rozumiem - technicznie można, ale żeby tym się PAŃSTWO miało interesować? Nie zaś tylko sama żona i ew. teściowa? Paranoja!

To samo zresztą z "gwałtem na prostytutce". Można, oczywiście. Ona chce o pięć peso więcej za... nieważne. A my nie chcemy, natomiast... Sapienti sat. I ma to się prawo bardzo nie podobać na przykład jej alfonsowi. Skutkiem czego między zbyt gorliwym, a przy tym skąpym, klientem i wyżej wspomnianym profesjonalistą może ew. dojść do konfliktu - do nieprzyjemnej wymiany zdań, a nawet - Boże uchowaj! - do rękoczynów. Ale co ma do tego państwo, prawo i całe cnotliwie spełniająca obowiązki małżeńskie, a prostytutki znające jedynie z opowiadań babuni, przyzwoite społeczeństwo?

No dobra, wróćmy jednak do sportu i uratujmy ideę olimpijską (fanfary, werble, chóry starców zawodzą). Bo jak nie, to powstanie nam tu epopeja, nie zaś blogowy wpis, choćby i dłuuuuuu-u-u-gi. Więc jest tak... Wszyscy się chyba zgodzą, że z tą ideą olimpijską (fanfary, werble, starcy) nie jest dziś najlepiej. Miał to być ersartz wojny, no i jest, ale akurat tych najpaskudniejszych aspektów wojny, z wykluczeniem tych ładnych (które przecież w prawdziwej wojnie przeważają). No a poza tym prawdziwe wojny całkiem się tym swoim rzekomym ersatzem nie przejmują. Tylko co najwyżej dostosowują doń swą urodę. Czyli szpetnieją nam na potęgę.

No wiec ja postuluję, żeby zrobić tak... Mamy punktację medalową, jak dzisiaj, ale ją modyfikujemy w taki sposób... Chcecie jeszcze jedną moją mroczną tajemnicę? Dobra, powiem wam... Otóż kiedy widzę boksujące się baby, albo powiedzmy baby szarpiące się na jakiejś macie - babskiego judo, zapasów, boksu też za moich czasów nie było... I  komu to, cholera, szkodziło? - to wyrywa mi się z głębi trzewi okrzyk: O, TRESOWANE BABY!

Nie mogę bowiem uniknąć wrażenia, iż jest to dokładnie to samo, co gdybyśmy wytresowali szympansy, orangutany, czy powiedzmy lisy polarne albo gołębie. I kazali im coś takiego robić. Może by im to b. zgrabnie szło, może robiłyby to lepiej od nas. W ruskich cyrkach też mamy niedźwiedzie ślicznie jeżdżące na rowerkach i małpy palące cygara. Zgoda, ale jest w tym zawsze coś chorego. Coś na siłę. Jakaś paskudna komercja plus wredna uciecha motłochu. Dokładnie tak, jak moim zdaniem w zachęcaniu kobiet, by zamiast gotować mężowi zupę, haftować ornaty, malować akwarelką, okładały drug druga po mordach, albo szarpały się publicznie za piżamy.

Postuluję więc, by liczyć medale i zrobić z tego liczenia wielką rzecz - oś i centrum całego czteroletniego okresu w życiu LUDZKOŚCI... Ale tak liczyć, by sporty (?) w których udział biorą tresowane baby liczyć ODWROTNIE. Czyli te punkty za medale ODEJMUJE SIĘ od tych normalnych. Chcecie wysyłać swoje kobiety (często niestety raczej kobietony) na Igrzyska? Bo nie macie z nimi co zrobić? Nie ma na nie amatorów, nie mają chłopa i się burzą? Proszę bardzo - zróbcie z nich bokserki, rugbystki, zapaśniczki, szkolcie je w podnoszeniu ciężarów, niech ganiają maratony... Pamiętajcie jednak, że jak zdobędą medal, to wam się to starannie odejmie od punktacji!

Więc mamy taką nową punktację i co teraz? Co zrobić, żeby ona nabrała znaczenia dla całej Ludzkości (fanfary, werble, chóry starców zawodzą)? By stała się centrum, wokół którego wszystko - całe życie całego świata będzie się kręcić? Otóż zwycięzcy takiej punktacji należy, tytułem nagrody, przyznać jakiś połeć ziemi, jakiś kraik... Jakieś Kosowo czy inną Gruzję, krótko mówiąc! Że za wiele? Żarty sobie robicie! Za znacznie mniejsze osiągnięcia takie nagrody są przecież stale przyznawane, prawda?

Łał! To jest przecież rewolucyjny pomysł, nieprawdaż? Było warto przeczytać do końca? Mimo że triarius tyle o sobie pisze, przez co nigdy nie będzie z niego RAZ. (Będzie z niego STO RAZY więcej, nic się nie bójta!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 08, 2008

Jeśli ktoś bardzo pragnie, może to uznać za tekst na 8. Marca

Uważa się powszechnie, że pracę zawodową kobiety masowo rozpoczęły w wyniku dwóch wojen światowych, kiedy to mężczyzn brakowało, więc one musiały przejąć dużą część dotychczac typowo męskich ról i zawodów. Zgoda, coś w tym niewątpliwie jest, ale weźmy na przykład taką Szwecję. Kraj, który w obu wojnach światowych udziału nie brał i w ogóle wojen nie prowadził od stuleci, a w którym pracuje zarobkowo poza domem niemal sto procent kobiet, zaś psychologicznie, kobieta która takiej pracy nie ma, czuje się dokładnie tak samo podle - tak samo skrzywdzona przez los czy społeczeństwo - jak mężczyzna w podobnej sytuacji.

Jest to, przyznasz Czytelnku, spore osiągnięcie! Nie mówię, że coś cennego w sensie wartości, ale na pewno sukces inżynierii społecznej. W kraju, gdzie w końcu tego typu "osiągnięcia" są bardzo cenione i naprawdę hojnie "obywatelom" przez władzę serwowane, ci zaś przyjmują je z zadziwiającą pokorą, jeśli nawet nie zawsze z entuzjazmem. Jak zatem można wytłumaczyć to, dość w końcu wyłamujące się z wojennego paradygmatu, zjawisko?

Spotkałem się kiedyś z interesującym, i z pewnością w dużej mierze prawdziwym, wytłumaczeniem. Otóż zaraz po drugiej wojnie światowej den svenske mannen zapragnął własnego automobilu, w związku z czym, niewiele myśląc, wysłał współmałżonke do pracy zarobkowej. Rodzina dorobiła się wymarzonego pojazdu, który ma do dzisiaj - nie ten sam wprawdzie, ale w sumie bardzo podobne krowiaste Volvo - a żona pracować by już po prostu nie mogła.

Nie mogłaby, ponieważ, po pierwsze - rodzina by już dzisiaj z jednej pensji nie wyżyła. Po drugie - ponieważ teraz jest to już społeczną normą, więc i odgórne naciski idą w tym kierunku, jak i psychika szwedzkich kobiet jest odpowiednio ukształtowana. One po prostu "realizują się" w pracy zarobkowej, oczywiście poza domem! Drobiazgi w rodzaju tego, że półroczne dziecko oddawane jest do przedszkola, gdzie, zgodnie z wymaganiami ideologi, zajmują się nim mało męscy faceci i ledwo sobie radzące z językiem imigrantki z dalekich krajów. Plus różni ludzie, którzy muszą pracować, bo jakby inaczej - w tym oczywiście i kobiety, co tutaj akurat nie jest rzeczą najgorszą, a do żadnej ambitniejszej i lepiej płatnej pracy się nie nadają.

Szwedzkie zwalczanie bezrobocia to w ogóle temat-rzeka. Który w dodatku wiąże się w niemałym stopniu z moim głównym tutaj tematem. Otóż w Szwecji nie da się zmniejszać biurokracji także dlatego, że wtedy podnosi się wielki wrzask, że "urzędniczkami są przecież przeważnie kobiety, więc zwalnianie ich zaburzy strukturę zatrudnienia i cofnie równouprawnienie". A kto, że spytam, wysłał te swoje żony do pracy? (Kto nie wie, niech czyta od nowa!) I z jakich to motywów? Jeśli odpowiedziałeś, że "aby budować socjalizm", to niestety, tym razem, kulą w płot. Czytaj od nowa! Motywy te były bowiem czysto ekonomiczne, czysto liberalne - czysta chciwość i pragnienie błyskotek. Bez myślenia o realnych, dalekosiężnych kosztach, bez myślenia o skutkach uboczncyh.

Wracając do tamtejszych uciech życia rodzinnego, które w pewnym przynajmniej stopniu osiągnięto dzięki tamtej zbiorowej decyzji ówczesnych jedynych żywicieli rodziny. Swego czasu gdzieś przeczytałem, że szwedzcy rodzice ze swymi dziećmi - a nie mówię już o półrocznych niemowlakach, tylko o nastolatkach - rozmawiają przeciętnie 7 minut dziennie. Przeczytałem to pewnie z 20 lat temu, wątpię jednak, by to się znacząco od tamtych czasów poprawiło. Za co można w Szwecji zostać pozbawionym praw rodzicielskich, a do tego "nieoficjalnie" zostać publicznie ostemplowanym jako "pedofil", oraz tego, jak tamte dzieci to "sprytnie" i niemal na każdym kroku wykorzystują, nie będę tu opowiadał, bo to temat na inną okazję.

Powie ktoś, że fakt, teraz oboje małżonkowie (małżonkowie? w istocie raczej rzadko, choć to akurat nie jest aż tak ważne) pracują, ale przecież żyją i lepiej, niż w latach '40. Ano żyją lepiej, choć nie zawsze, bo kryzysy ekonomiczne, z bezrobociem, potrafią tam być długotrwałe i dotkliwe, wiem coś o tym z własnego doświadczenia. Teraz akurat takiego nie ma i Szwecja robi za cud gospodarczy. Zobaczymy co będzie dalej, ja tam jestem dość sceptyczny.

Fakt, Szwedzka rodzina ma teraz domek, połączony w szereg z innymi takimi, na trzydziestoletnie spłaty, Volvo, telewizję satelitarną, wakacje za granicą, często łódkę i taką chatkę gdzieś w plenerze. Majątku jednak Szwed ma przeciętnie kilkukrotnie mniej, niż np. Włoch, a kilkunastokrotnie mniej niż Niemiec. (Wykupią nas wszystkich, Hitler zwycięży!) Oraz mają gwarancję - no, niemal gwarancję, bo w końcu to nie może trwać wiecznie - że nie zostaną bezdomni, choćby stracili pracę, a jeśli udowodni się, że się jest alkoholikiem, to dostanie się zasiłek i na wódkę. Przynajmniej tak bywa, co jest potem przez nie lubiącą socjalizmu prasę dość mocno nagłaśniane.

Ma się też gwarancję, iż życie zakończy się w domu starców, gdzie człowiek będzie sobie siedział w oczekiwaniu na śmierć, która nie ma się prawa zbytnio odwlekać... Oj, daliby mu wtedy, oj dali! No bo przecież nie można zbyt długo zajmować innym tego cennego miejsca. Siedział, oraz leżał, potem to już raczej to drugie, z pampersem gdzie należy, od czasu do czasu przewijany przez jakiegoś imigranta dowolnej płci - z reguły ciemnoskórego, słabo znającego język i z dnia na dzień bardziej nienawidzącego tej swojej pracy, ludzi których musi wbrew sobie tak obsługiwać, oraz całego tego sytego i z sytości zidiocialego kraju.

Mógłbym opisywać różne takie specyficzne smaczki godzinami, ale nie tym razem. Chodziło mi o ukazanie interesującego moim zdaniem przecięcia kwestii "równouprawnienia kobiet" z kwestią ekonomiczną... Nie bójmy sie tego słowa - z liberalizmem. Tak zwani "konserwatywni liberałowie" (czy może odwrotnie, trudno to zapamiętać) twierdzą, iż "wolny rynek" jak najbardziej sprzyja konserwatywnym wartościom, zaś to, co tym wartościom szkodzi, to "socjalizm". Tutaj, mimo, że w Szwecji socjalizmu faktycznie nie brakuje, wydaje się być inaczej. Pierwszy impuls był jak najbardziej ekonomiczny, rynkowy, liberalny. Czyż nie?

Cóż jednak się dziwić, skoro liberałowie także za nasprowadzanie tych wszystkich imigrantów - którzy mieli tyrać w fabrykach i wywozić śmieci, podczas gdy tubylcy, rasa panów, mieli osiągać wyższe rzeczy - także próbuja winić "socjalizm", nie zaś chciwość, która dla nich jest przecież, mówią nam to bez przerwy i otwartym tekstem, bóstwem? To dyrektorzy wielkich firm domagali się siły roboczej! To przedsiębiorcy! To liberałowie! Teraz jednak, kiedy potomkowie tamtych emigrantów, bez zawodu, praktycznie nie znający miejscowego języka, znarkotyzowani, snują się po ulicach, czyniąc niektóre dzielnice enklawami czegoś całkowicie nie-europejskiego, niezbyt głośno i chętnie się do tego przyznają.

No więc tutaj podałem drugi tego rodzaju przykład, jak to ekonomiczna chcica i liberalne motywy prowadzą do mało konserwatywnych skutków, a w dodatku do skutków, które już nawet z czysto liberalnego punktu widzenia są jak najbardziej szkodliwe. Chodzi o skutki takie, jak przerost biurokracji i cykliczne, ale naprawdę poważne, problemy z bezrobociem.

Jeśli ktoś bardzo chce, to może ten tekścik uznać za hołd złożony wszystkim patriotycznym i sensownym polskim kobietom, w dniu tego ich rzekomego święta. Które sam uważam za dość błazeńskie i komunistycznej proweniencji, ale zdaje się są tacy, i to godni szacunku, którzy to widzą inaczej. A więc - wsiewo najłuczsziejszewo s Mieżdunarodnom Żienskom Dniom! (Na Boga, tylko niech się nikt nie próbuje uczyć z tego tutaj rosyjskiego!)

Choć oczywiście największą frajdę, darujcie to Cnotliwe Dziewice, Piękne Damy i Szacowne Matrony, sprawiło mi kolejne kopnięcie w kostkę zadufanego w sobie i głoszącego obrażające ludzki umysł brednie leberała.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 07, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (6)

A więc udowodniliśmy sobie, że rozwój cywilizacji polega między innymi na odcinaniu się od obiektywnej rzeczywistości leżącej poza nią, a coraz większym koncentrowaniu się na tym, co sama ta cywilizacja generuje. Mówię oczywiście o nauce, religii, literaturze, edukacji, wszelkich formach propagandy - nie da się chyba zaprzeczyć, że zajmują się one w coraz większym stopniu tą cywilizacją, wychodząc od niej jako od pierwotnych założeń, dorabiając do nich z coraz większym zapamiętaniem metafizyczne i quasi-metafizyczne uzasadnienia.

Oczywiście istnieje też, przynajmniej w naszej zachodniej cywilizacji, czysto praktyczna nauka, pozostająca w służbie technologii i zmagająca się z realnymi problemami. Jednak i ona służy - w swych celach - potrzebom w coraz większym stopniu generowanym przez daną cywilizację, w coraz większym zaś stopniu ignorując potrzeby inne, bardziej "obiektywne".

Czy jest w tym element skrajnego upraszczania obrazu świata, o którym mówiliśmy w związku z teorią metabolizmu informacyjnego i schizofrenii? Ograniczając się do analizy naszej własnej cywilizacji, z pewnością należy stwierdzić, że tak! Kiedyś ludzie różnili się rasą i stanem społecznym - teraz już w coraz mniejszym stopniu dostrzegamy takie zmiany, a w każdym razie za coraz mniej je istotne uważamy. I tak to naprawdę wszyscy odczuwamy, bo oficjalnej, sączonej nam bez przerwy "z góry" propagandzie "równości i braterstwa" już nawet nie warto w tym kontekście wspominać.

Podobnie jest z płcią - kilkadziesiąt lat temu każdy odruchowo widział kobietę jako coś innego od mężczyzny, niezależnie oczywiście od tego, że są ludźmi i wobec Boga mają równą wartość. Jednak były to dwie odrębne kategorie i nawet nie trzeba było tego głosić, co robi np. Ortega y Gasset, bo było to oczywiste. Czy tak jest dzisiaj? Z pewnością nie! Z każdym niemal dniem coraz mniej szokuje nas teza zwolenników kapłaństwa kobiet, że "Bóg nie zwraca przecież większej uwagi na taki drobny szczegół". I nie chodzi mi tu o kwestię religijną, tylko o sprowadzanie kwestii płci do "jednego małego szczegółu". Nas to jednak, jak powiedziałem, z każdym dniem szokuje i śmieszy coraz mniej.

Czy jest w tym to uproszczenie obrazu świata, o którym mówi teoria doktora Kępińskiego? Z pewnością jest. Czy jest ono w jakimś przynajmniej stopniu schizofreniczne? To kwestia osobistej oceny, dla mnie jest w tym rzeczywiście niemało ze schizofrenii. Pamiętając, że upraszcza ona w sumie obraz świata i że ten obraz u schizofrenika staje się coraz prostszy, coraz "logiczniejszy". I że jest prostszy i "logiczniejszy" niż u człowieka schizofrenią nie dotkniętego.

Albo weźmy coś, co nie bez racji można by uznać za największe w sumie intelektualne osiągnięcie naszej cywilizacji: znalezienie "wspólnego mianownika" dla wszystkich dosłownie rzeczy i zjawisk, istniejących lub potencjalnie istniejących, w ich cenie rynkowej. Mamy już dzisiaj wszyscy, my ludzie zachodniej cywilizacji, głębokie przekonanie, że tak właśnie jest.

Chłopska chata i poletko to nie jest już kwestia ślepego, zwierzęcego niemal, irracjonalnego przywiązania, zakorzenienia, kontynuacji krwi i nazwiska... To jest przede wszystkim kwestia ceny, kosztów, opłacalności. Tak samo zresztą jak z rodzeniem i płodzeniem dzieci przez nas, ludzi przeważnie już żyjących w miastach. Nie tak kiedyś było, całkiem jeszcze niedawno!

I nie chodzi mi tutaj o wygłaszanie jeremiad, tylko o konstatację faktu, że to się wszystko uprasza. Że wszystkie przejawy życia, i nie tylko życia - wszystko dosłownie - da się w bardzo istotnym aspekcie sprowadzić do jednej liczy, ceny rynkowej.

Cenę rynkową ma dzisiaj osobista godność - wystarczy włączyć telewizor. Cenę rynkową ma dzisiaj powiedzmy dziewictwo - wystarczy nieco poszukać w internecie. Cenę rynkową ma życie rodziców. Cenę rynkową ma dziecko. Cenę albo koszt - to przecież ta sama sprawa, tylko znak przeciwny.

Nie ma dziś praktycznie rzeczy, która by nie miała, choćby teoretycznie - bo nie wszystko znajduje się na razie na rynku i nie wszystko ma cenę, która normalnego śmiertelnika może realnie zainteresować - swej ceny czy kosztu, wyrażonego w jakiejś walucie, waluty zaś są oczywiście między sobą przeliczalne.

Nicoás Gómez Dávila mówi coś w tym duchu, że: "Dla prawdziwego arystokraty to co ma cenę, nie ma wartości. Dla burżuja tylko to co ma cenę ma wartość". Kiedyś było tak to widział każdy w miarę przyzwoity człowiek, dziś brzmi to jak paradoks, piękny, przynajmniej dla niektórych, ale nieżyciowy. Wszyscy więc jesteśmy zgodnie z tą tezą burżujami... Co także potwierdza sugestię, iż nasz generowany przez cywilizację świat się upraszcza.

Kiedyś było wiele rodzajów ludzi, teraz wszyscy są burżujami. Można to zresztą nazwać inaczej, wedle gustu - na przykład mówiąc, że "dziś wszyscy jesteśmy braćmi", albo "wszyscy jesteśmy demokratami". (Czy liberałami zresztą.)

Jeśli tego do końca nie udowodniłem, to w każdym razie mam nadzieję, że przedstawiłem nieco materiału do przemyśleń. I że nie było to całkiem bez sensu.

Na zakończenie chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej interpretacji tezy, że "Cywilizacja jest jak schizofrenia rozumiana zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego". Nikt już z pewnością nie pamięta wczesnych odcinków tego długiego cyklu, i wątpię by wielu Czytelników teraz się rzuciło do ich czytania. Jednak wspominałem tam o "zaletach" schizofrenii, która to choroba wcale nie jest tak po prostu ruiną umysłu. W każdym razie nie od razu.

I o tym, że jej przebieg często zaczyna się od pewnego "olśnienia", bardzo głębokiego przeżycia z nagłym "dostrzeżeniem prawdy". (Wspomniany już Nietsche, także być może słynne "olśnienie" Słowackiego, oraz wiele innych podobnych, i szeroko znanych, tego typu zdarzeń.) Potem często następuje okres dużej kreatywności, który w niektórych przypadkach daje naprawdę wartościową i interesującą twórczość artystyczną czy literacką. W końcu jednak następuje stopniowy zanik władz umysłowych, jakby się coś w umyśle, w psychice chorego wypaliło.

No i powyższe bardzo mi przypomina opis przebiegu Kultury/Cywilizacji w ujęciu wspomnianego już tu wielokrotnie i niezwykle przeze mnie cenionego Oswalda Spenglera. Nie będę już nawet tego się tutaj starał jakoś bliżej wyjaśnić, w końcu dzieło Spenglera ma niemal 1000 stron i jest naprawdę gęste od treści, a ten tekścik stał się już dość długi. Jednak powiem, że zarówno to początkowe "olśnienie", ten okres kreatywności, jak i to końcowe wyczerpanie sił witalnych... Z którym pacjent może jednak żyć naprawdę długo, jeśli mu się pozwoli... Ogromnie mi przypomina typowy przebieg schizofrenii opisywanej w książce Antoniego Kępińskiego "Schzofrenia".

Sam Spengler oczywiście nic takiego nie mówi, ale wiele rzeczy, o którym mówi, daje się znakomicie dopasować do dużo nowszych odkryć i całkiem nowoczesnych naukowych koncepcji. hrPonimirski zachwyca się, z tego co wiem, Spenglera "cybernetycznym" podejściem i jego fantastycznym zrozumieniem nauk ścisłych i ich historii. Nawet coś na ten temat, o ile mi wiadomo, skrobie i zamierza opublikować. Ja zderzyłem tu Spenglera akurat z teorią metabolizmu informacyjnego pochodzącą z psychiatrii.

Jeśli ktoś chce sam to skonfrontować, a ma czas, ambicję i masę energii, a do tego zna angielski lub niemiecki, może sobie przeczytać Spenglera w sieci. Linki sa po prawej stronie mojego blogu http://bez-owijania.blogspot.com. Może też sobie sprowadzić za niewielką sumkę np. z http://alibris.com. Wcale nie wypada to drogo, szczególnie przy obecnym kursie dolara. Ale przypominam - mówimy o PEŁNYM, NIEKASTROWANYM wydaniu "Der Untergang des Abendlandes" (angielski tytuł "The Decline of the West", polskiego wymieniać nie warto, bo wszystkie rodzime wydania są perfidnie skastrowane)!

KONIEC

No, ciężko było, ale skończyłem, co jest i tak niezwykłe i chwalebne. Uff! W razie czego dopiszę jeszcze uzupełnienie, ale do niczego się już nie zobowiązuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, grudnia 12, 2007

Triumf Europejskich Wartości... brukselska Siusiająca Dziewczynka!

Jeden z moich bonmotów sprzed lat przekornie zapytuje dlaczego w Brukseli, obok słynnego siusiającego chłopczyka, nie ma jeszcze siusiającej dziewczynki. Przecież to gwałt na żywym ciele równouprawnienia, prawda?

No i okazuje się, że jednak jest! Bloger o nicku pandada, mieszkający w Brukseli od 20 lat, dał mi link do absolutnie prześlicznego obrazka, który widać poniżej. Przedstawia ów obrazek absolutnie autentyczną parkę dla Siusiającego Chłopczyka, która także stoi (czy raczej kuca) w Brukseli i stara się usilnie... stać jej symbolem.

Przysięgam, że spróbuję się o tym arcydziele, które wabi się ponoć Jeaneke Pis, dowiedzieć tyle, ile to tylko będzie możliwe, ale na razie goły (!) obrazeczek... (Po kliknięciu nań, robi się to jeszcze większe, więc i radości więcej.)



(Tylko czy ona ma aby wszystko w porządku z ginekologią? Dziwnie nieco mi to tam u niej wygląda.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 27, 2007

Dawka historiozofii dla liberałów, męskich świń, i nie tylko

Jeśli ktoś nie wie, a chciałby wiedzieć, kim był sir John Bagot Glubb, to może sobie sprawdzić choćby w wikipedii, np. klikając na ten link. Wszystkim leniuszkom, jak również tym, którzy tego nie sprawdzą po prostu dlatego, że musieliby się na chwilę oderwać od mojego tekstu, co by im złamało serduszko, powiem, że był to brytyjski wyższy wojskowy, z którego życiorysu wynika, że znał się na wojennym rzemiośle, a także na Arabach, łącznie z ich historią, na temat której opublikował sporo książek.

Wiele lat temu w niezawodnej miejskiej bibliotece w Uppsali wpadła mi w ręce niewielka książka generała lejtnanta sir Johna Glubba zatytułowana "A Short History of Arab Peoples", czyli "Krótka historia ludów arabskich". Przeczytałem, a potem jeszcze skopiowałem sobie ostatni rozdział z tej książki, poświęcony naukom płynącym z historii, a szczególnie tym, dotyczącym schyłku poszczególnych cywilizacji. Parę dni temu, podczas porządkowania papierów, te kilka kartek wpadło mi w ręce i ponownie wzbudziło moje zainteresowanie. Nie da się ukryć, że problem schyłku i upadku wielkich cywilizacji zawsze mnie pasjonował. (Ciekawe dlaczego?)

W zasadzie warto by było przetłumaczyć i wklepać cały ten końcowy rozdział z książki generała Glubba, jednak chwilowo zadowolimy się jego drobnym fragmentem. Ludzie i tak się skarżą, że zbyt trudne problemy poruszam, a w dodatku byłaby to spora praca.

Na początek coś dla liberałów. W końcu czasem mogę ich nie tarmosić, a nawet zrobić im drobną przyjemność. Niech mają! Chodzi o schyłek arabskiego imperium, przypadający wg. naszego generała gdzieś na dziewiąty, dziesiąty wiek po Chrystusie.
Kiedy imperium zaczęło się załamywać i rozpoczął się ekonomiczny upadek, ludzie nie pracowali ciężej, by zrekompensować straty w handlu - przeciwnie, w Bagdadzie wprowadzono pięciodniowy dzień pracy. Stworzono państwo opiekuńcze podobne do naszego, z darmową opieką medyczną, darmowymi szpitalami, darmową edukacją na uniwersytecie, i rządowymi zapomogami dla studentów. Wygląda na to, że w początkach swej potęgi, imperialna rasa rozprzestrzenia się po całym świecie, pełna inicjatywy i pragnienia przygód. W późniejszym swym życiu jednak pojawia się reakcja i wahadło wychyla się w przeciwną stronę. [...]

Z początku czyni się wysiłki, by utrzymać wydatki na cele socjalne przez zwiększanie podatków i dewaluację monety. Te sztuczki pogarszają jednak tylko sytuację, państwo opiekuńcze musi zostać zarzucone, i trzeba zaakceptować coraz niższy standard życiowy. Wcale nie będąc cudownym nowoczesnym pomysłem, państwo opiekuńcze może być w istocie stałym i powracającym zjawiskiem u wielkich narodów w fazie upadku.
To było dla liberałów. Prawda że fajne? Przyznam, że mnie osobiście bardziej tutaj fascynuje możliwość, iż państwo opiekuńcze jest jednym z naturalnych symptomów schyłku wielkich cywilizacji, niż jego ew. wpływ na ten schyłek. Ale to tylko dygresja. Teraz zaś będzie coś jeszcze fajniejszego.
Innym interesującym zjawiskiem w Muzułmańskim Imperium było pojawienie się w życiu publicznym kobiet. Bagdadzcy pisarze dziesiątego wieku informują nas, że kobiety w ich epoce zostawały prawnikami, doktorami, wyższymi urzędnikami i profesorami uniwersytetu. Także i to zdaje się być jedynie przejściową fazą, ponieważ następnym etapem narodowego upadku było załamanie się ładu i porządku, czemu towarzyszył wzrost bandytyzmu, rozruchów i politycznych zamachów stanu. Być może to wzrost przemocy sprawił, że kobiety nie mogły już bez eskorty iść do pracy, co zmusiło je do pozostawania w domu.
Coś mi to jakby przypomina... W w każdym razie warto sobie może uświadomić ten drobiazg - skoro w dziesiątym wieku było tak cudownie, to dlaczego w tysiąc lat później jest całkiem inaczej? Czyżby coś z postępem ludzkości było nie tak? Nie, przecież niemożliwe!

Ludzie nie przepadający za czytaniem hiper-subtylnych i głębokich jak morze Azowskie tekstów, mogą z czystym sumieniem pogratulować sobie, że przeczytali dotychczasowe, pogratulować w myślach mnie, że dotychczasowe napisałem, po czym mogą z czystym sumieniem odmaszerować do swoich zajęć. Bo teraz będzie jeszcze trochę, ale to naprawdę będą rzeczy dla koneserów, a i to nie wszystkich. A więc jadę...

Powie ktoś: "Jaki schyłek - w końcu i dzisiaj Arabowie istnieją, mają nawet ropę naftową i al-kaidę?!" No dobra, ale bez ropy byliby niemal niczym, a gdyby nie Izrael (miłość do którego jest podstawowym obowiązkiem każdego ziemianina), to ani o Arabach, ani nawet o al-kaidzie, choćby nawet istniała, wiele byśmy tu nie słyszeli.

W końcu co naprawdę wielkiego i wartościowego, lub choćby tylko oryginalnego, stworzyły ludy arabskie w ciągu ostatnich tysiąca lat? Al-kaidę, tak? Ale nawet to nie zostało wcale stworzone w ostatnim tysiącleciu, po prostu bomba daje większe skutki, niż sztylet, a bomba to jednak nie jest arabski wynalazek.

Przywołam tu teraz tego, kogo najwyżej ze wszystkich autorów piszących na tematy cywilizacji cenię. Oczywiście chodzi o Oswalda Spenglera. Sir John Glubb, z tego co wiem, nigdzie się na poglądy Spenglera nie powołuje, jednak te poglądy bardzo fajnie jego wywody uzupełniają i czynią je w pewnym sensie znacznie bardziej aktualnymi. Otóż Spengler uważa, że islam nie stworzył żadnej własnej cywilizacji (czy kultury, wolę nie wchodzić tutaj w te rozróżnienia), a tylko stanowi coś odpowiadającego naszej reformacji.

Początek kultury (na nasze potrzeby w tej chwili można ją uznać za to samo, co cywilizacja), do której należy islam, przypada na okres koło narodzin Chrystusa. Kultura ta obejmuje jednak znacznie więcej bliskowschodnich ludów, krajów, religii i zjawisk, niż tylko te związane z Żydami i chrześcijaństwem. (Tę kulturę nazywa Spengler "magiańską", nie od magików, tylko od irańskich magów.)

Nasza natomiast kultura, którą nazywa celnie i pięknie "faustyczną", rozpoczęła się według Spenglera około roku tysięcznego po Chrystusie. A więc widzimy np., że "względne daty" obu reformacji zadziwiająco dobrze sobie odpowiadają. I nie tylko te daty, ponieważ w swej obszernej dwutomowej książce Spengler ukazuje ogromną ilość takich "równoczesnych" zdarzeń, i to nie tylko w omawianych tu dwóch kulturach/cywilizacjach, ale we wszystkich innych, które dotąd istniały, a doliczył się ich ośmiu.

No i widzimy też, że dziesiąty wiek w cywilizacji arabskiej, czyli "magiańskiej" (tu już nie "kultura", tylko właśnie "cywilizacja" - coś późniejszego, mniej żywotnego, pozbawionego twórczej, organicznej siły charakterystycznej dla wcześniejszej fazy, czyli właśnie kultury) odpowiada mniej więcej naszemu wiekowi XX. Co sprawia, że cała rzecz zaczyna wyglądać jeszcze bardziej interesująco, nabierając, o czym już wspomniałem, czegoś w rodzaju aktualności.

Nie zamierzam nikomu na siłę wmawiać, że cokolwiek z tego, co tutaj napisałem da się w jakiś ścisły i niepodważalny sposób udowodnić. Może dowody na prawdziwość tych tez się w końcu pojawią, ale obawiam się, że wtedy nie będzie już komu ich analizować. Nie mówię też, że każdy musi przyjąć te poglądy za swoje, odrzucając wszelkie wątpliwości czy zastrzeżenia. Dla mnie jednak są to rzeczy niezwykle interesujące i przyznam, że mnie naprawdę dają sporo do myślenia.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, lipca 16, 2007

W oparach języka - odcinek 3

Tuszę (jak mawiano w czasach, gdy anoreksja nie była jeszcze obowiązkowa), iż nie znudziłem jeszcze Mego Łaskawego Czytelnika tą szwedzką gramatyką. Gdyby trzeba było przypomnieć, po co to robię - wyjaśniam, że w języku tego niewielkiego, acz postępowego kraju dostrzegam nie mniej postępowych cech, niż w jego polityce społecznej. Co staram się tu wykazać, a ponieważ ten język nie jest w Polsce szeroko znany, więc muszę się nieco pobabrać w gramatycznych szczegółach. No dobra, jedziemy dalej.

Zastanawiałeś się kiedyś, O Czytelniku, dlaczego amerykański Anderson czy Carlson ma jedno "s", a szwedzki dwa? Zapewne nie, bo przecież każdy z nas ma tysiące większych życiowych problemów. Jednak tak rzeczywiście jest i niektórzy w wolniejszej chwili próbowali ten dziwny fenomen zrozumieć. A czy potrafisz sobie wyobrazić kraj, gdzie tak z 30 procent córek jest synami? Takim krajem jest właśnie Szwecja, jak zresztą i inne kraje skandynawskie, z wyjątkiem Islandii.

Po angielsku Anderson, czy powiedzmy Parsons, to po prostu jakiś dźwięk i nic to specjalnie nie nie zastanawia, nad tym, że kiedyś oznaczało to "syn faceta o imieniu Anders", a np. Parsons to "syn proboszcza" (parson's son). (No bo co to w ogóle miałoby być ten "anders"? Nasz generał tam się raczej wielu ludziom nie kojarzy.)

Całkiem inaczej jest w Szwecji, gdzie tego typu nazwiska stanowią naprawdę ogromną część wszystkich nazwisk. Wystarczy rzucić okiem na książkę telefoniczną Sztokholmu, gdzie ciągną się dziesiątkami strony samych Larsów Carlssonów i Carlów Larssonów. Zaś Larsson to całkiem dosłownie "syn Larsa" (czyli Łazarza) napisany i wymawiany dokładnie tak samo, tylko zbity w jedno słów. Normalnie byłoby to Lars son.

Tak jak Carlsson to zbitka z Carls son, gdzie Carl to imię Karol (pisane zresztą różnie, często przez "K", więc i nazwiska piszą się różnie), son to "syn", zaś pomiędzy nimi jest jeszcze "s", które doczepione do rzeczownika oznacza... Po łacinie nazywa się ten przypadek genetivus, po polsku zaś jakoś inaczej, ale w tej chwili nie kojarzę. W każdym razie oznacza posiadanie - że "syn jest Karola". Całkiem jak angielski Saxon genetive, tyle że normalnie nawet żadnego apostrofu tam nie ma.

A więc cała masa Szwedek jest "synami" swoich przodków i trudno przypuścić, by nie miało to żadnego wpływu na ich, oraz ich otoczenia, postrzeganie spraw płci. Że nie jest to sprawa całkiem bez znaczenia, sugerują np. działania feministek, które buntują się przeciw tej "męskiej dominacji", przybierając zamiast powiedzmy Larsson nazwisko Larsdotter, czyli "córka Larsa". (Co i tak wydaje się półśrodkiem, bo powinny zostać córką jakiejś autentycznej lub wyimaginowanej pra-pra-babki, a nie pra-pra-dziadka. A swoją drogą, całkiem ściśle to powinno być Larssdotter.) Taką właśnie formę mają żeńskie nazwiska tego typu (a innych tam chyba nie ma) na Islandii: kończą się na -dottir.

Zmiana nazwiska w Szwecji jest tak tanią i prostą sprawą, że te feministki naprawdę nie muszą się specjalnie rujnować. Z drugiej strony zabawny i dość symptomatyczny jest fakt, że spotkałem kiedyś w Szwecji chłopaka, który nosił nazwisko Kowalska (czy jakoś tak, w każdym razie żeńska forma polskiego nazwiska na -a). Mamusia, z całą pewnością Polka, nie wysiliła się, by dać mu za parę groszy męskie nazwisko.

Całkiem prawdopodobnie nawet dumna była, że tak skutecznie zaciera ślady wielotysięcznego uciśnienia kobiet przez patriarchat. (Rodzima emigracja do Szwecji, jej poglądy i tak dalej, to już inny temat, ale także włosy stają na plecach i wszędzie.) Albo po prostu uważała, że "jak to - matka i syn mieli by mieć inne nazwiska? Przecież tutaj tego nikt nie zrozumie!" Co w sumie na jedno wychodzi, zgoda?

Żeby zakończyć sprawę cech szwedzkiego języka sprzyjających "równouprawnieniu" mam jeszcze jedną gramatyczną kwestię. Otóż niektóre słowa mają po szwedzku końcówki sugerujące płeć żeńską, choć są to słowa dość nieliczne. Np. kvinna czyli "kobieta", kończy się na -a, czyli i tak dużo lepiej niż angielski krewniak tego słowa, czyli queen ("królowa"). Także np. flicka, czyli "dziewczynka" (rzadziej "dziewczyna", wym. z grubsza "flika"), plus sporo słów oznaczających najstarszy zawód świata w różnych odcieniach i wersjach.

Tyle, że obecnie flicka już prawie nikt nie mówi - zastępuje to słowo tjej (wym. siej), pochodzące z żargonu więziennego, i wszystkie "równe babki" są taraz tjejer, niezależnie od wieku. Zaś te określenia z dziedziny najstarszego zawodu świata czasem występują jako dumne emblematy feminizmu i synonimy "kobiety wyzwolonej".

Niektóre formy przymiotników mają też końcówki zależne od płci desygnatu, i tak np. "ten męski mężczyzna" to den manlige mannen, zaś "ta kobieca kobieta" to den kvinnliga kvinnan. (Jakkolwiek surrealistycznie i męsko-szowinistycznie by te określenia w tamtym języku nie brzmiały.)

Tak jest, zgoda, oficjalnie. Bo w realu to już od kilkudziesięciu lat te formy w normalnym języku zanikają i dzisiaj "ten męski mężczyzna" to już niemal zawsze den manliga mannen, a więc zasadniczo facet zniewieściały. Cóś jak "ta męska mencizna". Zaś używanie tradycyjnych, gramatycznie poprawnych form praktycznie klasyfikuje już dzisiaj człowieka jako dinozaura i męską szowinistyczną świnię.

Z przymiotnikami wiążą się nazwy pewnych zajęć i zawodów, które także w szwedzkim są dość specyficznie traktowane. Taki na przykład "opiekun niedźwiedzi" to björnskötare (wym. z grubsza: bjernszötare), zaś "pielęgniarka" to sjuksköterska (wym. z grubsza: szjukszöteszka).

Nic w tym by nie było dziwnego, gdyby nie to, że obecnie naprawdę spora część tych "pielęgniarek" to faceci (w pewny sensie) i władze wyraźnie mają ogromną satysfakcję z tego, że wreszcie faceci muszą nosić babskie nazwy. Nie potrafiłbym Ci Czytelniku opisać, jak tarzaliśmy się ze śmiechu spotykając się z tym po raz pierwszy, krótko po przyjeździe do skandynawskiego raju. (Drugi raz się aż tak śmialiśmy słysząc o tym, także wkrótce po przyjeździe do Szwecji, że można zgwałcić własną żonę i że to jest nielegalne. Dzisiaj to już chyba nikogo by nie rozśmieszyło.)

Ostatnie akapity zatrąciły nieco o kwestię poniekąd przeciwną do tej, którą w tej chwili staram się przedstawić - czyli o wpływ różnych inżynierów społecznych, uszczęśliwiaczy świata i postępowców na język. W Szwecji jest tego naprawdę sporo i byłoby o czym pisać, ale tę kwestię muszę jednak zostawić teraz na boku, ponieważ rozsadziłoby mi to cały tekst. Może innym razem.

A teraz powiedz Czytelniku szczerze i z głębi serca - czy żyjąc w takim świecie i mówiąc takim językiem, trudno jest nabrać przekonania, iż "płcie różnią się jedynie jedną malutką rzeczą, o której nie warto w ogóle wspominać"? (Taki jest bowiem np. sztandarowy argument zwolenników tzw. "kapłaństwa kobiet", licznie i skutecznie grasujących po Szwecji.)

Przedstawiłem już pokrótce związki szwedzkiego języka z tzw. równouprawnieniem. Należałoby dodać, że b. podobnie musi się przedstawiać sytuacja innych skandynawskich języków i tamtejszego równouprawnienia, choć, mimo braku wystarczającego materiału badawczego, podejrzewam, iż Szwecja jednak tu przoduje.

Druga sprawa jest taka, że fakty, które tu przedstawiłem - te gramatyczno-słownikowe - mogą się wydać szokujące, albo też nie. Jeśli ktoś naprawdę dobrze zna angielski i obecne realia społeczne w mówiących po angielsku krajach zachodnich, to stwierdzi, iż angielski mniej więcej w podobnym stopniu "sprzyja równouprawnieniu" (jeżeli przyjąć naszą roboczą hipotezę o związku tych dwóch zjawisk), zaś równouprawnienie w USA daje się już może porównać ze szwedzkim, jeśli czasem go nie przewyższa. O angielskim jeszcze będzie (Deo volente.)

Jeśli ktoś miałby zacząć odczuwać rozczarowanie, że nie było dość powodu, by męczyć się z taką ilością szwedzkiej gramatyki i słownictwa, nie mówiąc już o anegdotkach i lokalnym kolorycie, to mam jednak coś na swoje usprawiedliwienie. Może w sprawach damsko-męskich szwedzki, choć absolutny leader, nie zasługuje aż na taką uwagę. Jednak ten język ma inne "zalety", całkiem wyjątkowe, dzięki którym jak żaden inny sprzyja kolektywizmowi, a także wierze w postęp. I w tej dziedzinie, o ile wiem, nie ma już żadnej absolutnie konkurencji!

A więc nie tylko - O Mój Czytelniku Nad Czytelnikami! - nie zmarnowałeś czasu na te językowe studia, ale będziesz z nich jeszcze miał korzyść przy poznawaniu nowych, całkiem niesamowitych i przez nikogo chyba dotąd nie odkrytych tajemnic. A więc, Deo volente, do następnego razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 15, 2007

W oparach języka - odcinek 2

Poprzedni odcinek tutaj.

Zaatakujmy teraz frontalnie i chwyćmy za rogi (czy też za co tam takie bydlę należałoby chwycić) problem tzw. "równouprawnienia płci". Problem nabrzmiały, czy raczej - nie bójmy się tego słowa! - wzdęty, niczym Gruba Małgośka z ballady Villona, choć z pewnością nie tak przymilny i nie tak sexy. A przy okazji spróbujemy odkryć związek poszczególnych języków z innymi istotnymi sprawami, takimi jak kolektywizm czy postępowość. Tutaj też dają się zaobserwować ciekawe i całkiem chyba P.T. Ogółowi nieznane sprawy.

Nie jest oczywiście łatwo ustalić jakąś klasyfikację "zwycięzców" w rozgrywającym się na naszych oczach wyścigu do tytułu "najbardziej równouprawnionego kraju świata", jednak w najogólniejszych zarysach można się raczej zgodzić, że na czele, łeb w łeb, idą kraje skandynawskie i angielskojęzyczne kraje należące do zachodniej cywilizacji. No i Francja bien sûr. Za nimi jedzie peleton złożony z krajów mówiących językami romańskimi i innymi germańskimi - tymi spoza grupy skandynawskiej. Kraje słowiańskie, w przeważającej większości mówiące językami słowiańskimi, wloką się na szarym końcu. (I chwała im za to!)

Jeśli, o Najsłodszy z Czytelników, gotów jesteś zgodzić się z tą prowizoryczną kolejnością, to słuchaj dalej! Ta kolejność pokrywa się bowiem całkiem nieźle ze stopniem, w jakim płeć jest uwzględniana w języku danego ludu - przede wszystkim w gramatyce, ale także w słownictwie i innych aspektach.

Oczywiście istnieją też, i być może mają większe znaczenie, czynniki innego rodzaju: kraje słowiańskie są niewątpliwie bardziej "cywilizacyjnie zapóźnione" od skandynawskich czy anglojęzycznych krajów naszej cywilizacji, z czym nawet nie zamierzam polemizować, bo ich historia naprawdę nie pozwalała im się w ostatnich stuleciach, nie mówiąc już o ostatnich dziesięcioleciach, równie szybko, co niektórym innym rozwijać. (Z czego jednak nie wynika, by ten "rozwój" musiał być czymś jednoznacznie dobrym, więc w sumie to zapóźnienie może się wkrótce okazać błogosławieństwem losu.)

Kraje mówiące językami romańskimi, to w dużej części kraje latynoskie, o specyficznej tradycji machismo, znacznie też biedniejsze i "mniej rozwinięte" od np. USA czy Szwecji. Równouprawnienie w USA, kraju wciąż zasadniczo anglojęzycznym i o dużej wadze wśród anglojęzycznych krajów, które nas tu interesują, jest oczywiście w dużym stopniu wynikiem rozbestwienia tamtejszych prawników, którzy terroryzują całe społeczeństwo i zarabiają krocie na egzekwowaniu politycznej poprawności. (Paradoksalnie, ten terror prawników wydaje się być z niebios daną karą za nieco mniejszą, niż w innych cywilizowanych partiach globu, biurokrację. Zabawne, kochani liberałowie, prawda?)

Dobra, zgoda. To wszystko prawda. Ale przyjrzyjmy się nieco językom tych krajów, a dojrzymy w nich coś naprawdę zadziwiającego: otóż im bardziej "równouprawniony" dany kraj, tym bardziej "równouprawniony" jest jego język! Czy może ta dziwna koincydencja być całkowicie bez znaczenia? Niby może, ktoś to powinien przeliczyć na jakimś komputerze. Ale najpierw, jak już powiedziałem, należałoby utworzyć jakieś w miarę obiektywne kryteria do pomiaru równouprawnienia. (Tylko błagam, nie ujawniajcie ich niepowołanym, bo przy ich pomocy Unia i inne obrzydliwe gremia błyskawicznie zniszczą potem do reszty ten nieszczęsny kraj zwany Polską!)

No dobra, ten odcinek nie jest jeszcze, jak na mnie, przesadnie długi, a więc rozpoczniemy wprowadzenie w niuanse języka naszych sąsiadów zza wody - Szwedów. O angielskim też będzie trzeba nieco porozmawiać, ale ten język jest dość powszechnie znany, a przez to może być trudniej wykazać, do jakiego stopnia sprzyja "równouprawnieniu". Po prostu coś dobrze znanego przestaje silnie działać na zmysły i wzbudzać zdziwienie.

A więc szwedzki, jak co bystrzejszy z Moich Uwielbianych Czytelników zdążył się zapewne domyślić, żadnych gramatycznych rodzajów - żeńskich, męskich i nijakich - oczywiście nie ma. Gdyby miał, to może inaczej wyglądała by współczesna Szwecja, a cała reszta tego Najlepszego Ze Światów, ustraciłaby dyndającą mu przed postępowym nosem marchewkę i niedościgły wzór.

Szwedzki, który znam wyjątkowo dobrze, co się fajnie składa, bo Szwecja to jednak absolutny leader wszelkiego - excusez le mot - Postępu. Ichni język ma dwa rodzaje, ale nie męski i żeński, tylko taki co niby kiedyś oznaczał rzeczy żywe i osobowe, oraz taki, który kiedyś oznaczał rzeczy martwe i nieosobowe. Czyli dla nas sprawa nieinteresująca.

Co jeszcze? Acha, "osoba" to po szwedzku människa (czytaj "menicha"), która jest rodzaju żeńskiego. W tym sensie, że mówi się o tym czymś hon (czyt. hun), czyli "ona". Nawet jeśli tą "meniską", jak to prywatnie sobie w rodzinie nazywaliśmy, jest facet. (Choć faktem jest, że person, czyt. peszon, czyli też osoba, ale z łaciny, żadnego rodzaju gramatycznego nie ma.) Do tego, po szwedzku "się robi" (i inne bardzo powszechnie występujące konstrukcje tego rodzaju) to man gör (czyt. man jör), gdzie ten "man" to oczywiście, jak po angielsku, niby "człowiek, mężczyzna", tyle, że tutaj absolutnie tak samo dobrze oznacza to kobietę. A stosuje się w zasadzie dokładnie tak, jak we francuskim "on", które dla odmiany jest nijakie, jako jedyne chyba słowo w dzisiejszej francuszczyźnie.

Widziałem wprawdzie kiedyś jakąś parodię feministycznej powieści, gdzie ten man był zastąpiony przez hon, czyli "ona" (co już być może pamiętasz, o Mój Najukochańszy Czytelniku, a poza tym doceń, jak skutecznie potrafię bawiąc uczyć!), ale w sumie trzeba stwierdzić, że najpowszechniej w Szwecji spotykany "mężczyzna" jest ewidentnym obojnakiem lub może eunuchem.

To by było chyba na tyle podstawowych spraw na temat płci w szwedzkim języku. O tym narzeczu jeszcze jednak będzie, bo są tam inne naprawdę niezwyczajne i interesujące sprawy, związane nie tylko z płcią i równouprawnieniem, ale także z kolektywizmem. (Co dodatkowo wzmacnia naszą lingwistyczną teorię, prawda?)

To na razie tyle, do następnego, Deo volente, razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, maja 18, 2007

Bezpitulki w oparach języka

Na początku remanent - otóż dziennikarz, o którym pisałem w niedawnym poście o agenturalnej przeszłości Buzka i infantylnej obojętności Polaków na takie sprawy, wabi się Janusz Trus i, jak donoszą moje liczne dobrze poinformowane źródła jest, cytuję: "wyjątkową mendą" (koniec cytatu).

Teraz będą różne drobne i często (nie oszukujmy się) błahe sprawy, jednak nie całkiem bez znaczenia i nie całkiem nieinteresujące. Moim skromnym oczywiście.

Podobno w swym niepowstrzymanym marszu nauka doszła do wniosku, że "wszystko jest językiem", co określa się często uczonym mianem "postmodernizmu". A więc może nie od rzeczy będzie się pogrzebać małowiela w sprawach językowych...


Julia Pitera zapomina o Platformie!

Wczoraj ubawiła mnie La Pasionaria Platformy Obywatelskiej, vulgo posłanka Julia Pitera, która nie tylko swym efektownym ideologicznym rozkrokiem w temacie nowej inicjatywy tow. Kwaśniewskiego i Spółki, zaprezentowanym na gościnnych łamach TVN24, odwzorowała i ucieleśniła ideologiczny rozkrok swej formacji, ale do tego oświadczyła z przekonaniem, że (cytuję z pamięci): "nie ma znaczenia, czy będą się określać jako 'ruch', 'stowarzyszenie', czy 'partia' (bo cośtam cośtam, a PO i tak zwycięży, hurra!)". Rozśmieszyło mnie konkretnie to, że zapomniała o określeniu 'platforma', choć chyba powinno jej się ono samo z siebie nasunąć.


Demokracja L... L... L... - jasne że LIBERALNA!

Na poważniejszą nutę (bo czasem tu sobie żartujemy)... W TV Puls była do niedawna taka całkiem niezła i dość prawicowa audycja, gdzie zapraszano różnych sensownych ludzi i odbywały się fajne dyskusje. Podpadli mi wprawdzie tym, że ostatnim razem po spotkaniu wigilijnym z udziałem m.in. państwa Gwiazdów, Marka Nowakowskiego i innych niezłych ludzi, puszczono nam "Stille Nacht", jakbyśmy nie mieli własnych, dużo lepszych kolęd. No, ale jesteśmy w Europie, więc się trzeba przyzwyczajać.

Ta audycja - naprawdę nie pamiętam, jak się nazywa, ale jest znana - nadal istnieje, ale ostatnio prowadził ją Igor Janke (samo imię mówi za siebie) a goścmi byli: mój absolutny faworyt Andrzej Celiński, Janusz Onyszkiewicz, i jakaś jeszcze smętna menda, której sobie w tej chwili nie przypominam. No i Onyszkiewicz tłumaczył, że "demokracja w sensie rządów większości istniała w starożytnej Grecji, gdzie m.in. skazała na śmierć Sokratesa, najmądrzejszego człowieka, teraz zaś mamy demokrację liberalną, która polega na czymś całkiem innym, mianowicie na współdziałaniu różnych instytucji". (Zacytowalem to z pamięci, ale wciąż mam ją niezłą.)

Fajnie to powiedział! Demokracja z epitetem, z czymś mi się to kojarzy. Tyle że Światli Europejczycy w rodzaju p. Onyszkiewicza są jednak od zwykłych zgrzebnych komuchów bystrzejsi. No bo proszę pomyśleć: Hitlerowcy nie mieli dość rozumu, by głosić, że "tortury to gumanisticzieskije manikiury, a w piecach krematoryjnych wytapia się Świetlana Przyszłość" (cytuję z pamięci Szpotańskiego). Komuchy zgrzebne, np. prlowskie, miały już tyle rozumu, chwała im za to! Jednak z kolei przyznawali się całkiem niepotrzebnie i na każdym kroku, ze serwują nam "demokrację ludową", a nie po prostu demokrację.

Nasze Światłe Europejsy (czyli inaczej Światłopejsy) zrozumiały, że trzeba mówić od "demokracji" zwykłej, i to jak najczęściej, a epitety dodawać do niej dopiero, kiedy ktoś zacznie się dopytywać, przyciskać, albo też bezczelnie domagać się jej przestrzegania. W tym już ich głowa, by takie zdarzenia miały miejsce jak najrzadziej i nie częściej niż raz w wykonaniu danego osobnika, ponieważ na drugi raz osobnik powinien już zrozumieć, czym to grozi. Na tym właśnie polega demokracja, choć oczywiście nie oczekujcie Państwo, że Wam to Światli Demokracji Obrońcy powiedzą!


Kryjcie się żaby i ślimaki - idą prawicowe bezpitulki!

Prawicowy, że aż ziemia dudni, rząd Francji składa się z 15 członków, z czego 7 bezpitulków i jednego socjalistę (czyli bezpitulka honorowego). Dlaczego nie mówię po prostu "kobiety"? A co tego rodzaju stworzenia mają z normalnymi kobietami wspólnego? Mógłbym co najwyżej określić je łagodnie "kobietonami", ale po co wciąż zapożyczać od Witkacego? On na pewno tworząc to określenie nie myślał o tow. Środzie czy... jak się zwie ta kopnięta feministka? (Jakby wszystkie one nie były kopnięte, ale chodzi o tę znaną, no tę...)

Jeden skutek polityki obecnego "prawicowego" rządu rebe Sarkozy'ego we Francji jest już do przewidzenia - za dwa, trzy lata we wszystkich przestrzegających norm europejskich krajach będzie obowiązywał parytet kobiet (bezpitulków znaczy) na wszystkich znaczących cokolwiek stanowiskach. Trochę to niby trudno w świecie logiki pogodzić ze zdobywającą szybką popularność w Europie tezą, że płeć to jedynie sprawa aktualnego wyboru zainteresowanego i nie jest nijak obiektywnie zdeterminowana, ale któż by się w Europie troskał o logikę, skoro tyle przed nami zadań?


Co poza tym? To na razie chyba tyle, ale zachecam do pilnego śledzenia tego bloga, ponieważ chyba będę miał do zakomunikowania całkiem szokujące, absolutnie nieznane informacje na temat przesławnej, tajemniczej kataryny!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 09, 2006

Comprachicos 2006

Na onecie, w sekcji "Nauka", umieszczono artykuł Marka Karolkiewicza na temat wyników badań neuropsychiatrki z San Francisco, niejakiej Louann Brizendine, dotyczących różnic pomiędzy kobiecym a męskim mózgiem i psychiką. Dowiadujemy się z niego kilka sensownych rzeczy, przede wszystkim tę, że kobiety od mężczyzn dzieli znacznie więcej, niż tylko "jedna malutka rzecz, na którą Bóg przecież nie zwraca uwagi" (jak brzmi czołowy argument szwedzkich bojowników o kapłaństwo kobiet, z pewnością nie tylko tam, ale tam to stale słyszałem).

Oczywiście wyniki takiego "naukowego studium", w dodatku wykonanego przez kogoś, kto określa się sam, jako "nowoczesna feministka", nie mogą być całkowicie poważne, zatem czytamy na przykład, że: "(...) faceci myślą o seksie co 52 sekundy. Mają też znacznie mniejszy ośrodek w mózgu, odpowiadający za słuch." Osobiście sporo myślę o seksie, ale na pewno nie jest to co 52 sekundy, ani nawet co półtorej minuty. I bardzo wątpię, by jakikolwiek normalny facet mógł tak szybko przestać o seksie myśleć, skoro już zaczął, by mogło to być co 52 sekundy. Badaczka nie wyjaśnia także, jakim to cudem wszyscy wybitniejsi kompozytorzy są mężczyznami, a wśród wykonawców też przewagi pań nie widać. Ja na pewno nie zgodzę się z tezą, że miałbym mieć słuch rozwinięty gorzej od jednego procenta najlepszych w tym kobiet.

To jednak tylko drobiazgi, znacznie już bardziej interesujący wydaje mi się fakt, że doktryna feminizmu tak wyraźnie napotyka na ogromne problemy w zetknięciu z realnym życiem, że same feministki próbują jakoś ją skorygować. Są tu jednak także rzeczy jeszcze w mojej opinii znacznie ważniejsze. Otóż okazuje się, że:
Pewna pacjentka dr Brizendine dawała swej trzyletniej córeczce zabawki odpowiednie także dla chłopców, m.in. czerwony wóz strażacki. Dziewczynka włożyła jednak samochód do wózka, przykryła go kocykiem, kołysała i śpiewała słodkim głosem: "Nie martw się, mały samochodziku, wszystko będzie dobrze".
Co zostało w ten sposób, całkiem słusznie zresztą, podsumowane w omawianym artykule:
Z pewnością gdyby podobną książkę napisał mężczyzna, rozpętałaby się burza. Przez lata feministki zaprzeczały, że między męskim a kobiecym mózgiem istniała naturalna różnica.
To jednak nie wszystko, oto okazuje się, że:
W ubiegłym roku wybuchł skandal, w wyniku którego musiał ustąpić ze stanowiska Lawrence Summers, rektor renomowanego Uniwersytetu Harvarda. Summers podczas wykładu wyraził pogląd, iż "uniseksualne" wychowanie skazane jest na porażkę. Opowiadał, jak podarował swej córeczce dwie ciężarówki-zabawki. Dziewczynka natychmiast uznała je za "ciężarówkę-mamusię" i "ciężarówkę-tatusia".
Pan rektor wyciągnął z tego logiczne wnioski. "Oburzenie było tak wielkie, iż uznany za 'kryptoseksistę' rektor w niesławie złożył dymisję." To by mogło teoretycznie kogoś zaszokować, nawet by powinno, ale nikogo, kto nieco choćby zna stosunki na amerykańskich uniwersytetach i obowiązującą tam polityczną poprawność, to nie zdziwi.

Mnie jednakże uderzyło nie to, tylko coś całkiem innego. Czy ktoś inny może zwrócił też na to uwagę? Otóż czytamy, że Summers "wyraził pogląd, iż 'uniseksualne' wychowanie skazane jest na porażkę". "Skazane na porażkę", a zatem się nie uda. Nic jednak nie zostało powiedziane na temat losu dzieci poddawanych temu wychowaniu, prawda? Wolno zatem dokonywać radykalnych eksperymentów na osobowościach dzieci, i jedynym problemem jest to, że "może się nie udać".

Ayn Rand (za którą osobiście wcale  tak nie szaleję, jak wielu innych, mniej lub bardziej autentycznych prawicowców) napisała mimo wszystko kilka tekstów ważnych i znakomitych. Jeden z nich nosi tytuł Comprachicos i jest równie przerażający, co słuszny. Co to znaczy comprachicos? Zacytujmy samą Ayn Rand, w końcu warto pokazać, że kobiety potrafią nie tylko ruszać z posad bryłę świata i w pseudonaukowy sposób bredzić, ale i czasem pisać z sensem.
Comprachicos (...) stanowili dziwne i skryte zrzeszenie nomadów, sławne w siedemnastym wieku, zapomniane w osiemnastym... nieznane dzisiaj...
Comprachicos (...) jest złożonym hiszpańskim słowem, które znaczy "kupcy dzieci".
Comprachicos handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli ich. Porywanie dzieci to całkiem inne zajęcie.
A co robili z tymi dziećmi?
Robili z nich potwory.
Po co?
Dla śmiechu.
Ludzie potrzebują śmiechu, tak samo królowie. Miasta żądają widowisk z klaunami i dziwolągami, pałace żądają błaznów...
Aby wyhodować dziwoląga, trzeba się wcześnie do tego zabrać. Karła należy zacząć tworzyć, gdy jest jeszcze mały...
A zatem jest to sztuka. Byli oni wychowawcami. Zabierali człowieka i zmieniali go w pokrakę, zmieniali jego twarz w mordę. Hamowali wzrost, kaleczyli rysy. Sztuczna produkcja przypadków teratologicznych rządziła się własnymi zasadami. To była cała nauka. Wyobraźmy sobie ortopedię na odwrót. Gdzie Bóg dał proste spojrzenie, ta sztuka stwarzała zeza. Gdzie Bóg stworzył harmonię, tam wprowadzali zniekształcenie.
Więcej? Proszę bardzo:
Comprachicos deformowali nie tylko twarz dziecka, wymazywali też jego pamięć. Przynajmniej o tyle, ile mogli. Dziecko było nieświadome okaleczenia, jakiego doznało. [...] Mogło co najwyżej pamiętać, że pewnego dnia zostało zabrane przez jakichś ludzi, potem zasnęło, a jeszcze później ci ludzie je leczyli. Co leczyli? Nie wiedziało. Nie pamiętało oparzeń siarką i nacięć żelazem. Podczas operacji comprachicos używali uchodzącego za magiczny oszałamiającego proszku, który uśmierzał ból, powodując, że mały pacjen tracił przytomność...
No to może jeszcze mały fragmencik:
W Chinach od niepamiętnych czasów istniała szczególnie wyrafinowana odmiana tej sztuki i przemysłu: formowanie żywego człowieka. Dziecko w wieku od dwóch do trzech lat wkładano do porcelanowego wazonu o mniej lub bardziej groteskowym kształcie, pozbawionego pokrywy i dna, tak że głowa i nogi swogodnie z niego wystawały. W dzień ustawiano wazon pionowo, na noc kładziono, by dziecko mogło spać. Tak więc dizekco, powiększając się, ale nie rosnąc, powoli wypelniało wnętrze wazonu swymi zgniecionymi członkami i pokręconymi koścmi. Taki "zabutelkowany" rozwój trwał kilka lat.
Nie, już naprawdę więcej nie mogę! Ale czy z czymś się to nie powinno nam kojarzyć? Sama Ayn Rand do comprachicos porównuje "postępowych" wychowawców, mnie też z nimi przede wszystkim się to kojarzy. Szokujące jest, przynajmniej w moich oczach, że dziś ci hodowcy dzieci w dzbanach potrafią się bez cienia żenady swymi "sukcesami" chwalić, nad porażkami zaś płakać, domagając się współczucia. Oraz że najgorszą rzeczą, jaką na temat tego procederu kastrowania dzieci ma do powiedzenia pani neuropsychiatra i oglądana przez miliony ludzi witryna jest, że "jest skazany na porażkę".

A może jednak nie jest? Może należy się po prostu mocniej zmobilizować, mocniej uwierzyć w świetlaną przyszłość? I jeszcze silniej zapałać świętym oburzeniem, uświadomić sobie jeszcze dobitniej, że tak się wykuwa NOWY CZŁOWIEK... Potem zaś jeszcze wyżej wznieść sztandar i jeszcze mocniej wpieriod! Cóż wobec takich spraw znaczy płacz i krzywda jednostek?

To, że okalecza się przy tym dzieci, nikogo nie zdaje się dziś przesadnie szokować. Ale cóż się dziwić, skoro przecież i dorośli są na codzień poddawani podobnej obróbce, i nadal uważają się za ludzi wolnych, mądrych, przyzwoitych - ba, konserwatystów nawet. Może jest tak, że z dziećmi to się jeszcze nie całkiem udaje, słychać nawet tu i ówdzie defetystyczne głosy, że to "skazane na porażkę", ale my, dorośli, zostaliśmy już ukształtowani i ślicznie dopasowani do naszych dzbanów o groteskowych kształtach?

Tylko, że nawet nie ma się z tego komu pośmiać, a przynajmniej tych wesołków nie spotykamy osobiście na ulicy. Jeśli gdzieś są, to oglądają nas z daleka, na jakichś ekranach albo przez przydymione szyby limuzyn. Rycząc ze śmiechu na widok naszych coraz ucieszniejszych kształtów i pokracznych, kalekich ruchów. Z dziećmi może się nie do końca wszystko udaje, ale pozostają przecież dorośli. Czyli my. Co za szczęście! Z nami nie ma większych problemów - dajemy się kształtować do woli i jeszcze jesteśmy z siebie z tego powodu niesamowicie dumni. Z roku na rok nawet jakby coraz bardziej dumni.

(Komentowany w tym tekście artykuł jest tutaj:

http://wiadomosci.onet.pl/1376910,242,kioskart.html.)

poniedziałek, grudnia 04, 2006

Zgwałcona niewinność Anety K. i honor Najjaśniejszej

"Te kobiety są załamane, chcą rozpocząć nowe życie, są żonami i matkami" (cytuję z pamięci), mówi "dziennikarz" Gazety Wyborczej w telewizyjnym programie, który widziałem przed chwilą w publicznej telewizji. I porównuje tę sprawę do znanej sprawy dyrygenta chłopięcego chóru od lat wykorzystującego swoich wychowanków.

Przepraszam, ale albo myśmy wszyscy powariowali, albo ktoś bardzo usilnie się stara, by się tak stało. Toż te kobiety - zakładając nawet, iż to, co pisze Gazownik, to w ogóle prawda - albo zdecydowały się zostać kochankami tych polityków Samoobrony i coś tam chciały dodatkowo otrzymać, albo też po prostu SIĘ SKRURWIŁY. Porównywanie dorosłych, interesownych bab, które decydują się zdradzać mężów i biorą za to korzyści, do nieświadomych dzieci jest żałosne i w najwyższym stopniu nieuczciwe (czyli typowe dla Gazownika).

Widać tu wściekły atak na rządzącą teraz Polską koalicję i coraz wyraźniej, mnie przynajmniej, jawi się jej główny autor. Dzisiejsze ataki Cieniasów z Platformy, wszystkie te opowieści o tym, jak to "Najjaśniejsza Rzeczypospolita" (jak to wzniośle określił cienias Komorowski) kompromituje się za granicą - na przykład tym, że nie zaproponowano rozmowy przelatującemu nad Polską niemieckiemu ministrowi spraw zagranicznych - wpisują się znakomicie w ten scenariusz. Do tego oczywiście ujawnienie "faszystowskiego" LPR w wykonaniu Der Dziennika, a tutaj jeszcze nowe "karykatury" i "satyra" na Prezydenta Kaczyńskiego w tym samym, co pół roku temu szkopskim szmatławcu...

"Kto ma media, ten ma władzę" - taka jest prawda, a w każdym razie tak powinna wyglądać w opinii ludzi mających media (polskie i światowe) w rękach. Jeśli się nie uda dość ludzi przekonać i załatwić, by wybory wygrał ten, który je wygrać "powinien" - cóż, wypadek przy pracy. Media mogą wiele innych rzeczy, nie ma tragedii. No i widzimy, że naprawdę mogą. Jeśli się wywęszy albo zorganizuje "skandal", choćby najgłupszy, najgrubszą szyty nicią i najmniej prawdopodobny, to wystarczy, by wystarczająco wiele wystarczająco znacznych mediów zaczęło zgodnie ujadać, a władza coś z tym będzie musiała zrobić.

"Domniemanie niewinności" w takich przypadkach nie obowiązuje, tym bardziej, jeśli ktoś deklarował, że chce rządzić w sposób mniej cyniczny, złodziejski i agenturalny, niż poprzednicy. Taki ktoś, pod naciskiem wściekłego ujadania mediów, będzie musiał co najmniej rozpocząć dochodzenie. Jeśli zaś jest dochodzenie, to "winnych" trzeba przecież, czasowo, odstawić na boczny tor. A w tym czasie troskliwa o honor i dobro Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, wreszcie zjednoczona, opozycja zdoła przecież odsunąć "skompromitowaną władzę" od wpływów.

Długo można by jeszcze o tym, ale nasuwają mi się dwa ogólne wnioski. Pierwszy taki, że dzisiejsza, akceptowana przez wszystkich, poza "ekstremistami", polityka "równouprawnienia", stanowi idealną maczugę na wszelkie nieposłuszne mediom i strażnikom politycznej poprawności ośrodki. Kobiety "muszą" być w życiu publicznym i polityce, wiele wskazuje, że ludzki instynkt seksualny jeszcze trochę będzie istniał i działał, ludzie będą więc nawiązywać damsko-męskie znajomości, romanse, układy zatrącające kurestwem. I tak dalej.

Kobietom wolno dzisiaj "otwarcie mówić o swojej seksualności", reklamować w telewizji tampony, uprawiać boks, sprzedawać swoje ciała (niektóre sprzedają także swoje dziewictwo wraz z sfilmowaną samą sceną defloracji, z krwią i wszystkim, co widziałem na własne oczy), wychodzić na całą noc, służyć w wojsku... Mogą żyć całkiem jak mężczyźni. Ale tylko one mogą czuć się "zgwałconymi", "wykorzystanymi", "mieć męża, dzieci i chcieć rozpocząć nowe życie". Tylko im może być "bardzo trudno o tym wszystkim mówić".

I tylko one mogą pozywać uwodzicieli za "gwałt", "molestowanie", "korupcję polityczną". Oczywiście przejęty bezinteresowną troską "dziennikarz" Gazety Wyborczej bardzo się do tego przydaje, jednak to kobieta może być "wykorzystana", "molestowana", tylko ona może się w telewizji wstydzić, ale jednak odsłonić swe zgwałcone dziewicze łono na wzrok gawiedzi... Dla dobra i honoru Najjaśniejszej oczywiście.

No i publika się przejmuje, a przynajmniej odpowiednio duża i wrzaskliwa jej część, przejmuje się też zagraniczna prasa - także o dziwo zatroskana o losy Najjaśniejszej, choć na co dzień tej troski mało było dotąd widać. No i musi się przejąć prokurator, służbowo - w końcu publicznie stwierdzono, iż dokonane zostało przestępstwo.

I nikt jakoś tej zagranicznej troski o nasze dobre imię, honor i w ogóle dobro, nie kojarzy ze sprawą konstytucji europejskiej, przyjęcia euro, wetem w sprawie negocjacji z Rosją, z niejasną sytuacją wielu niedawnych, albo i dzisiejszych, prominentów, moralnych autorytetów... Wszystkich, tak się akurat dziwnie składa, oczywiście proeuropejskich i proniemieckich, choć inne nacje także stoją w tych kręgach wysoko.

To była jedna ogólna sprawa, jaka mi się nasuwa. Druga jest taka: wobec takiej właśnie sytuacji - na krajowym froncie i w najkrótszej perspektywie istnieje realna groźba gwałtownego powrotu do III RP, oraz totalnego zniechęcenia do spraw publicznych i narodowych wszystkich, którzy dotąd te zmiany popierali. Historia uczy bowiem, że na jedno pokolenie może wypaść co najwyżej jedna rewolucja, to wydaje się być prawem po prostu biologicznym.

Czy chodzi nam (bo im z pewnością o to właśnie chodzi) o to, by przez następne ćwierć wieku nikt już nie przeciwstawił się temu, czym była III RP? Czy potraficie sobie wyobrazić, jakie skutki i jakie represje spadłyby na ten "oszołomski", niepokorny naród, gdyby pełną kontrolę uzyskali nad nim znowu ci sami ludzie? Z jeszcze większym wsparciem "światłej Europy", międzynarodowego lewactwa i kilku, stale tych samych, zagranicznych potęg?

Polska "prawica" woli jednak kłócić się o "tanie państwo", "jednomandatowe okręgi wyborcze", "podatek liniowy" i podobne - excusez le mot - pierdoły. Woli wołać, niczym niegdysiejsi rewizjoniści - zwolennicy Marksa nie "starego", tylko "młodego" ("młody" zawsze lepiej lewakowi brzmi) - "więcej liberalizmu!". Tamci rewizjoniści żyli w realnym socjaliźmie, ale nie chcieli przyjąć do wiadomości, że innego nie ma i nie będzie. Nasi "prawicowcy" żyją w realnym liberaliźmie - no bo jakaż to doktryna obowiązuje na Zachodzie od co najmniej dziesięcioleci? I nie raczą zrozumieć, że innego liberalizmu nie będzie i być nie może. Jednak co im szkodzi pokrzyczeć sobie o "prawdziwy liberalizm"?

Świetne prawicowe pióra realizują się namiętnie w krytykowaniu biurokracji i całkiem im to zdaje się wystarczać. Dla mnie to całkiem jak takie samo krytykowanie biurokracji przez oficjalnych prlowskich "satyryków" - przykro mi, jeśli kogoś tym porównaniem uraziłem, ale nie dostrzegam istotnej różnicy. Przecież krytykowanie przerostów biurokracji to odwieczny temat, który nigdzie tak nie kwitł, jak właśnie w realnym socjaliźmie! Tyle, że wtedy to nie była żadna opozycja, to był niemal jedyny dozwolony i popierany rodzaj "satyry". (No, czasem było też o brakach w zaopatrzeniu, przejściowych oczywiście i związanych z biurokracją.) Czy wy tego ludzie naprawdę nie dostrzegacie? A lewactwo i układ tylko się śmieją w kułak...

Pokrzyczeć sobie zawsze przecież dobrze, wtedy nie trzeba myśleć, nie trzeba nic naprawdę robić, można odgrywać zgwałcone dziewice, można zakładać "wreszcie autentycznie prawicowe partie"... i przyjmować do nich nawet kochający Tuska i Cieniasów liberalny drób. Pod jednym względem ci "prawicowcy" mają rację - tak, to jest jak najbardziej zgodne z doktryną klasycznego liberalizmu "jak najwięcej szczęścia dla jak największej ilości ludzi". Lewactwo, którego jest sporo i z każdym dniem coraz więcej, naprawdę czuje się z tego powodu szczęśliwe! A więc wszystko jest jak najbardziej w porządku, prawda Polska Prawico?

A najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że na pytanie gazowniczego "dziennikarza": "co by zrobiła, gdyby za polubowne załatwienie tej sprawy zaoferowano jej odpowiednio dużo pieniędzy, Aneta K. odpowiedziała że nie wie. Nie chciała sobie bidulka odcinać widoków za przyzwoity dochód za swój wstyd i sromotę. To się dopiero nazywa "żałować i chcieć rozpocząć nowe życie!". Mąż i dzieci, nie mówiąc już o załodze i czytelnikach Gazownika, mogą z Anety K. być szczerze dumni. Z Najjaśniejszej może w tej chwili nie mogą, ale jeden dobry powód do dumy już chociaż jest. I to dobrze, tak trzymać!

poniedziałek, października 02, 2006

Rozważania o modzie damskiej i paru innych sprawach

Jeszcze długo po rozpoczęciu dwudziestego wieku kobiety nie miały w niemal żadnym kraju, nawet najbardziej cywilizowanym, prawa głosu. Można by oczywiście rzec “i komu to przeszkadzało”, by na tym zakończyć całą kwestię, ja jednak wybrałem wariant ambitniejszy i postaram się całe zagadnienie twórczo rozwinąć. A zatem zapytajmy - jakie były przyczyny tej radykalnej przecież zmiany stosunków społecznych?

Za najważniejszą, jeśli nie w ogóle jedyną przyczynę przyznania kobietom prawa głosu uważa się działalność tzw. sufrażystek w Wielkiej Brytanii, zaś kiedy już ten kraj już się ugiął, nikt nie chciał być gorszy i postęp zatriumfował w każdym w miarę cywilizowanym kraju.

Metody działania sufrażystek były różne. Niejaka Emily Davidson rzuciła się w 1913 roku pod kopyta konia wygrywającego słynny wyścig w Derby, a należącego do następcy tronu. Ze skutkiem śmiertelnym dla niej samej. Trudno dziś stwierdzić nie tylko, jak z tego zderzenia wyszedł koń, ale nawet jak ta ingerencja “siły wyższej” wpłynęła na wypłaty zakładów. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy.) Nasuwa się też refleksja, iż jak wielokrotnie to wykazała historia, uderzenie w interes ekonomiczny wroga jest z reguły bardziej bolesne od zniszczenia nawet znaczącej ilości “siły żywej”.

Tak na marginesie wyrażę nieśmiałą myśl, że trudno nie dostrzec podobieństwa metod działania dzielnych zwolenniczek postępu do działań obecnych islamskich terrorystów. Tym bardziej, że poza samobójczym rzucaniem się pod konia, sufrażystki podłożyły też bombę pod dom kanclerza skarbu Lloyd George'a, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju niepłacenia podatków, czy naprzykrzania się uczestnikom różnych politycznych mityngów.

Powiedzmy sobie jednak bez ogródek, że nie każda jednak sufrażystka zdołała się doprowadzić do aż takiej histerii, by poświęcić życie lub całość członków swoich i szlachetnego zwierzęcia, albo choćby narazić się na męsko-szowinistyczne represje wysadzając w powietrze siedzibę ministra. Wszystkie jednak bardzo się starały, przepełnione świętym oburzeniem na kobiecą krzywdę. Bardzo popularną metodą walki stało się przykuwanie łańcuchami w różnych publicznych miejscach. Dzisiaj jakiś zapiekły wróg równouprawnienia, gdyby jeszcze takowy istniał, mógłby spytać: “Czy policja naprawdę musiała się męczyć, by te panie rozkuć i odwieść w bezpieczne miejsce? Czy w ogóle ktokolwiek miał powód, by się przejmować tymi przykutymi do sztachet histeryczkami? Nie można było ich tam zostawić, aż im się odechce?”

Byłoby to jednak reakcja anachroniczna. Dzisiaj, kiedy nieśmiałe dziewczę w pierwszej wiośnie swej kobiecości nie mrugnie nawet okiem, gdy przy rodzinnym obiedzie z telewizora płyną techniczne i ginekologiczne szczegóły najnowszego modelu tamponów czy podpasek, w których najpierw cieniutkie jak opłatek artykuły higieniczne leje się kubłami niebieską ciecz, przy akompaniamencie nabrzmiałego erotyzmem głosu snującego opowieści, jak to “dopasowują się one same z siebie do najintymniejszych zakamarków twojego działa”, potem zaś dziewczęta jak ze snu tańczą w zapamiętaniu sugerującym wstęp do lesbijskiej orgii (a to przecież tylko model podstawowy takiej reklamy, w sumie niemal niewinny), trudno nam zrozumieć, że kiedyś kobieta przykuta do balustrady w publicznym miejscu na czas nieokreślony, mogła dla konserwatywnego ówczesnego społeczeństwa stanowić pewien problem.

Język polski nie ma na to całkowicie odpowiedniego określenia, ale chodzi o to, co po angielsku wyraża się słowem “mess”. Zadowalając się z konieczności słownikowym tłumaczeniem tego słowa, wyobraźmy sobie jaki to “bałagan” powstałby po kilku, kilkunastu, czy może kilkudziesięciu godzinach stania, gdyby pęcherz tej pani stwierdził nagle, że dłużej nie da rady. Zgoda, wszystkie te obfite suknie i halki, które eleganckie damy wówczas nosiły, mogłyby zapewne przez jakiś czas ukryć. Jeśli cieniutka podpaska potrafi wchłonąć aż tak niesamowite ilości cieczy, to aż w głowie się kręci na myśl, ile jej musi potrafić wchłonąć taka elegancka poduszka na pupie, zwana o ile pamiętam “tiurniurą”. W końcu jednak chłonność zostałaby nasycona i powstałby “bałagan”.

Konserwatywne, paternalistyczne społeczeństwo stawia, jak wiadomo kobiety na piedestale, i całkiem mu nie pasuje, gdy eleganckie damy w eleganckich sukniach, w publicznych miejscach... Łaskawy czytelnik sam sobie zechce dopowiedzieć.

Opisane tu zdarzenia i metody walki rzeczywiście miały miejsce, odniosły z pewnością pewien skutek, jednak to, że są dzisiaj nam podawane do wierzenia jako jedyne i najważniejsze przyczyny zdobycia przez panie prawa głosu i równouprawnienia, wydaje mi się sporym nadużyciem. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy. Czy ja tego już wcześniej nie powiedziałem?)

Dlaczego rozszerza się krąg ludzi uprawnionych do głosowania, jest łatwe do wytłumaczenia. Po prostu rządzący, albo jakieś siły mające wpływy, pragną zwiększyć ilość własnych potencjalnych wyborców. W praktyce bywa to nieco bardziej skomplikowane, ale to już wykracza poza ramy niniejszych naszych rozważań. Nas interesuje tzw. “równouprawnienie”, którego prawo głosu dla kobiet jest tylko jednym z przejawów. Sufrażystki to dla potrzeb tego tekstu po prostu wczesne bojowniczki o “równouprawnienie” (żeby nie powiedzieć “wczesne feministki”, co, przyznam, mogłoby być przesadą).

Poza propagandą i spektakularnymi akcjami sufrażystek, postęp równouprawnienia pod koniec wieku XIX miał jednak także i inne, prawdopodobnie znacznie istotniejsze przyczyny. Jakie przyczyny mogą być istotniejsze od groźby publicznego zgorszenia w wykonaniu istoty, którą męscy szowiniści pełniący wówczas nieograniczoną władzę, pragnęli widzieć na piedestale - nie zaś męczącą się w szponach trywialnych fizjologicznych konieczności i w końcu im ulegającą, w dodatku pod Pałacem Buckingham? Przyczyny ekonomiczne ma się rozumieć! Które już na marginesie wspomnieliśmy analizując wypadek nieszczęsnego rumaka.

Przyjrzyjmy teraz się teraz jednak na odmianę paru ekonomicznym przyczynom “równouprawnienia” kobiet. W jednym szwedzkim studium znalazłem bardzo interesującą analizę przyczyn dopuszczenia kobiet na wyższe uczelnie. W dużym skrócie przyczyną okazuje się to, iż wielu ludzi spośród społecznej elity miało, jak się to mówi “na głowie”, dorosłe a niezamężne panny – różne wychowanice, pasierbice, czasem po prostu córki... Bystre, całkiem porządnie wykształcone w elitarnych pensjach dla panien, i, z takich czy innych powodów, bardziej zdolne do wykonywania pracy urzędniczej czy nauczycielskiej, niż do złapania odpowiedniego męża.

Dopuszczenie ich do studiów uniwersyteckich dawało im dodatkowe atuty zaróqno na rynku pracy, jak i na matrymonialnym. Nie było w tym oczywiście nic specjalnie zdrożnego, bo wcale nie uważam faktu, iż kobiety studiują na uniwersytetach za oznakę upadku zachodniej cywilizacji. Po prostu warto się zastanowić nad tego rodzaju prostym i logicznym wyjaśnieniem, zamiast, albo przynajmniej obok, heroicznych opowieści o roli natchnionych przez ideę bojowniczek.

Inna znana mi analiza przyczyn “równouprawnienia” dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo powojennych, jednak pochodzi z tego samego kraju, czyli ze Szwecji. Gdzie sam spędziłem sporo lat, stąd między innymi znam prace, które tu wspominam, jednak to nie tylko o to chodzi. Szwecja jest po prostu krajem, gdzie “równouprawnienie” zaszło chyba najdalej, a jego przejawy zjeżyłyby włosy na głowie wielu tzw. "normalnym", liberalnie nastawionym ludziom, gdyby tylko się o nich dowiedzieli. Jednak Szwecja to mało ludny kraj gdzieś na uboczu, jego język nie jest zbyt szeroko znany, więc włosy się niemal nikomu nie jeżą i wszędzie wszystko idzie sobie powolutku (?) w tym samym kierunku.

W studium, o którym teraz mówię, tym drugim, wykazano, jak to nieprzeparty apetyt szwedzkich mężczyzn na własny samochód, który właśnie stał się “dostępny każdej rodzinie”, spowodował, iż żony wysłane zostały do pracy zarobkowej. Czy to koniec całej historii? Otóż nie! - w dalszej części studium wykazano, jak to na przestrzeni stosunkowo niewielkiej ilości lat, pracujący mąż wraz z pracującą żoną zaczęli zarabiać mniej więcej tyle samo, co poprzednio sam mąż.

I teraz już praca zarobkowa kobiety stała się po prostu koniecznością! Bez niej rodzina spadłaby na niższy od przeciętnego poziom ekonomiczny. Nie, żeby inne czynniki, a szczególnie rozbuchana do niebotycznych rozmiarów inżynieria społeczna mającej praktycznie monopol na rządzenie szwedzkiej socjaldemokracji, jak i wielu innych sił postępu, nie maczały w tym palców... Walcząc np. o “gwałcone od czasów neolitu prawa kobiet". (Z tym neolitem to prawda, taka jest oficjalna wersja, bowiem wtedy podobno skończył się matriarchat, a zaczęła władza męskich świń i wszystko paskudne, co się z tym wiąże.)

Tysięcy wstrząsających i prześmiesznych na to przykładów przedstawić teraz nie mogę. Muszą poczekać na następne okazje. Tutaj chodzi mi o coś innego, mianowicie o to, że praktycznie na naszych oczach “równouprawnienie” robi postępy, i to niesamowite. Z pewnością dość wielkie, by każdy człek o nieco choćby konserwatywnych przekonaniach nieco się nimi przejął.

Nie trzeba się nawet cofać o dziesięciolecia, choć można i byłoby warto. Sam, choć do setki trochę mi jeszcze brakuje, świetnie pamiętam czasy, gdy o kobiecym boksie, maratonie, czy rzucie młotem nikomu się nie śniło, tak samo zresztą jak o męskich pielęgniarkach czy stripteaserach. Mężczyzna miał jeszcze wtedy mieć przysłowiowe włosy na klatce piersiowej, a na dziewczynę z tarką na brzuchu, bez żadnego niemal zaokrąglenia (jeśli nie liczyć ew. silikonowych cycków tak nienaturalnego kształtu, że nawet największego homoseksualistę nie są w stanie przyprawić o odruch wymiotny), za to z bicepsami jak bochny, nikt by nawet nie spojrzał.

A są to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady, mógłbym ich z głowy podać dziesiątki, jeśli nie setki. Potem rozprzestrzeniające się w błyskawicznym tempie wpływy kultury kalifornijskich homoseksualistów tamten błogi stan zmieniły, co wcale nie znaczy, że nadal nie zmieniają tego, co jeszcze do zmienienia pozostało.

Nie każdy jednak może sięgnąć pamięcią aż tak daleko wstecz, więc skoncentrujmy się na latach całkiem ostatnich. A więc pozwól, że Cię Drogi Czytelniku spytam: ile tego roku napotkałeś na ulicy młodych kobiet w sukienkach lub spódnicach, nie zaś w spodniach? Zapewne nie więcej, niż kilka dziennie, w każdym razie jedną na kilkadziesiąt. Czy tak było zawsze? Oczywiście, że nie – dwa czy trzy lata temu sukienki widziało się na każdym kroku.

Jeszcze parę lat wcześniej spodnie można było niemal uznać za miłe urozmaicenie – w końcu to jeden z dość licznych kobiecych przywilejów w naszym, podobno męsko-szowinistycznym, świecie, że panie mogą się ubrać niemal w cokolwiek i mają szansę na przychylną akceptację, podczas gdy facet za każde większe odchylenie od odzieżowej normy w miejscu publicznym zostałby, w taki czy inny sposób, odizolowany.

Jedna dziewczyna w spodniach na dwadzieścia może zapewne być interesująca, jedna na pięć – całkiem znośna, jednak jeśli idzie się za czterema, a każda ma na tyłku takie same, chińskie zapewne, dżinsy... Sprawa zaczyna wyglądać nieco inaczej. Szczególnie, gdy takich dżinsowych grupek widzi się w ciągu dnia masę, zaś każda normalnie i po kobiecemu kobieta zaczyna w człowieku wzbudzać niemal szczenięcą fascynację.

Ktoś może się w ogóle dziwić, że wszystkie kobiety godzą się, by wyglądać tak samo. W końcu towarzysz Mao musiał zastosować sporo propagandy i (łagodnie mówiąc) nieco przymusu, by ubrać swoich nieszczęsnych rodaków w jednakowe mundurki, tutaj zaś z wypełnionych dobrami doczesnymi hipermarketów nasze dziewczęta wybierają chińskie mundurki całkiem dobrowolnie, potem zaś z dumą obnoszą je na swych – mniej lub bardziej kształtnych, choć przeważnie za chudych – pupach. Przepraszam, nie wszystkie noszą dżinsy! Niektóre noszą bojówki w kamuflażowe łaty, co jednak z pewnością nie jest spowodowane pragnieniem zachowania resztek kobiecości w wyglądzie zewnętrznym, stanowiąc raczej deklarację wojującego feminizmu.

No dobra, co z tego wynika, poza tym, że autor tych dywagacji wolałby oglądać po kobiecemu zaokrąglone dziewczyny w sukienkach, bez tarki na brzuchu, zajmujące się raczej czymś innym, niż boks lub rugby? Oczywiście nie chodzi mi o modę damską jako taką, będącą w końcu sprawą czwartorzędnej wagi. Chodzi mi o sprawy znacznie poważniejsze, których damskie (i mniej damskie, coś jak “żydowska gazeta dla Polaków” w dziedzinie mody) stroje potrafią być symptomami. Chodzi mi przede wszystkim o to, że postęp "równouprawnienia", który zaczął się stosunkowo niedawno i długo szedł opornie, zdaje się cały czas przyspieszać, i to przyspieszenie także wydaje się być coraz szybsze. Postęp - "równouprawnienia" i Postępu - nabiera na naszych oczach dzikiego szwungu... A my co?

I chodzi mi też o to, by pokazać - choć tylko na bardzo nielicznych przykładach - jak to mężczyźni przyczynili się do "równouprawnienia", które, zależnie od czyichś indywidualnych gustów i przekonań, kiedyś mogło być do zaakceptowania, ale dzisiaj zaczyna być potworem Frankensteina. Co więcej, ci mężczyźni nie czynili tego z miłości do kobiet czy z przekonania, iż "sprawa" jest słuszna, tylko przede wszystkim z banalnych, codziennych, ekonomicznych powodów. Oraz oczywiście, przez swe zaniechanie.

Zadajmy sobie takie pytanie: dla kogo się właściwie ubiera dzisiejsza młoda kobieta? Dla mężczyzny? Tak powinno się na pierwszy rzut oka wydawać, z biologii wiemy przecież o upierzeniu godowym ptaków... Choć człowiek to podobno nie ptak. U ssaków trudno coś na temat strojów powiedzieć. Jednak u człowieka, nie ma wątpliwości, kobiety “od zawsze” ubierały się po to, by przyciągnąć wzrok mężczyzn. I nie chodziło o homoseksualnych projektantów mody, pragnących z kobiety uczynić abstrakcyjną rzeźbę z pewnymi męskimi elementami, co widzimy na wszystkich pokazach mody i, w nieco mniej jaskrawej formie, niemal bez przerwy we wszystkich mediach. Nie - chodzi o mężczyzn będących potencjalnymi partnerami i ojcami przyszłych dzieci.

Dlaczego więc coś się w ostatnich latach stało, co zmieniło te priorytety młodych kobiet? No bo chyba nie sądzisz Czytelniku, że dziewczyny urządziły jakąś wielką ankietę, z której wyszło, że współczesny chłopak najbardziej kocha, i najsilniej reaguje, na dziewczyny maksymalnie upodobnione do facetów, i to takich na anabolach, spędzających gros czasu w siłowni, ubranych zaś w spodnie i ukazujących całemu światu pępek na chudym brzuchu. Co to może by za radość dla w miarę normalnego faceta, nawet takiego dzisiejszego, oglądać chudy pępek w stylu unisex, pokazywany bez przerwy, każdemu, bez żenady i bez proszenia?

Nie, moja teza jest taka, że w ostatnich czasach, praktycznie z roku na rok dziewczynom gwałtownie przestaje zależeć na męskiej opinii i na tym, żeby się facetom podobać. Jasne, chłopaki na tych pępkach, tarkach, silikonach, anoreksjach, bicepsach i spodniach wychowane, z pełnym przekonaniem uważają, że tak jest ślicznie. Jednak w miarę normalny kobiecy wygląd opiera się nie tylko na wmówionych przez media gustach homoseksualnych projektantów, ale też na głębokich biologicznych przesłankach. Te zaś nie zmieniają się z powodu wymyślenia rapu czy powstania nowego telewizyjnego szołu do ogłupiania i zarabiania na młodzieży. Po prostu nagle wszystkie te biologiczne aspekty przestały być ważne, a facet przestał być wart tego, by go kokietować i uwodzić.

“Postęp”, proszę Państwa, dzieje się w tej chwili na naszych oczach, i to w niesamowitym wprost tempie! Nie chodzi bynajmniej o postęp techniczny, czy jakikolwiek inny pozytywny rozwój, tylko o ten “drugi” Postęp – ten zasługujący na pisanie z dużej litery, ten rozkładający tradycyjne wartości, w dłuższej perspektywie zniewalający jednostkę i doprowadzający naszą zachodnią cywilizację na skraj przepaści. Chodzi o “Postęp” będący z definicji celem i marzeniem wszelkiego lewactwa. Nam on podobno nie odpowiada, tak? Czy jednak robimy cokolwiek, by go powstrzymać, nie mówiąc już o odwróceniu?

Nikt naprawdę zaangażowany w politykę nie stwierdzi chyba, że do tego wystarczy raz na parę lat wrzucić do urny kartkę wyborczą. Z pewnością nie robi tak lewactwo, obnosząc swoje koszulki z Che Guevarą, pisząc na murach, organizując demonstracje, robiąc tysiące innych codziennych rzeczy, które mają w nich zwiększyć nadzieję na rychłe zwycięstwo, obojętnych przekonać, nas zastraszyć, wpędzić w poczucie winy, albo doprowadzić do rozstroju nerwowego. A co my robimy?

Nie nosimy na ogół koszulek z Che Guevarą, to fakt. (Z Ronaldem Reaganem też zresztą nie.) Czy jednak odrzucenie przez nasze towarzyszki z ideowych okopów, współwyznawczynie, przez nasze dziewczyny, żony i córki, spódnic na rzecz bojówek i dżinsów - w akcie jakby dobrowolnego naśladownictwa, nie najważniejszego wprawdzie, ale za to wyjątkowo widocznego, aspektu chińskiej rewolucji kulturalnej – nie jest w istocie niemal tym samym?

Wierzymy w powodzenie naszych prawicowych planów, przeważnie w postaci wiary w zbawcze skutki hiper-liberalnych rynkowych reform, jednocześnie jednak nie robimy nic, poza mieleniem stale tych samych tematów, które będą czytane i słuchane przez stale tych samych ludzi, w stale tych samych tygodnikach, czy na stale tych samych forach. W tym czasie nie próbujemy nawet wpłynąć na te kobiety i dziewczęta, które teoretycznie powinny się naszym zdaniem przejmować, by także swym wyglądem wyraziły poparcie dla naszych – a często także ich własnych – deklarowanych wartości.

Nie chcemy sobie, i im, zawracać głowy? Brawo! Więc to taki jest ten nasz konserwatyzm czy konserwatywny liberalizm, ta nasza prawicowość? Wiemy, że i tak się naszą opinią nie przejmą? Super! No więc dalej wierzmy w zwycięstwo naszych “prawicowych” idei! Bryła świata to przecież nic wobec odzieżowych gustów tej czy innej nastolatki. Zresztą przecież wiadomo, że kobieta w sukience wygląda żałośnie i śmiesznie, staje się automatycznie maszyną do rodzenia dzieci i niewolnicą męskiego szowinizmu... Cieszmy się więc, że nasza córka nie nosi na koszulce podobizny Bin Ladena, a ukochana przedstawienia pań Senyszyn i Szczuki w namiętnym uścisku z panem Biedroniem!

A może jednak należałoby nad tymi kwestiami nieco pomyśleć i istnieje nawet szansa, że zrobienie czegoś w tych sprawach, na własną niewielką skalę, może się okazać łatwiejsze, niż myśleliśmy. W końcu jeśli całą indywidualną inicjatywę zostawimy lewakom, to ani o nie-lewackim liberaliźmie, ani tym bardziej o zwycięstwie jakiejkolwiek prawicowej idei nie mamy prawa myśleć.

Fakt, nie polujemy już na tury, nie walczymy za pomocą topora i zardzewiałej rohatyny, kobiety potrafią robić niemal wszystko to co my, i nie gorzej. Jakże więc mielibyśmy wymagać, by chciały jeszcze być dla nas, i dla innych równie mało imponujących facetów, prawdziwymi kobietami? Gdybyśmy zaczęli, aż włos się jeży na myśl, gdzie byśmy się mogli zatrzymać... Zaczniemy się domagać szacunku dla nas, po prostu jako mężczyzn? Zaczniemy może starać się odzyskać pradawną niekontestowaną rolę przywódcy rodziny? Postawimy nasze kobiety na piedestale i będziemy zarówno je adorować, bronić i kochać, ale jednocześnie nie pozwolimy im sobą, w sensie nami, tak po prostu rządzić?! Albo zabronimy im wychowywać naszych synów i córki na stworzenia, do określenia płci których stają się niezbędne zaawansowane badania genetyczne?!?

Oczywiście, że tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy zrobić nie możemy - nawet pomyśleć o nich to rzecz straszna! Prawda? Tylko, że w takim razie - zamiast bez sensu międlić te same "prawicowe", liberalne i rzekomo konserwatywne slogany - miejmy odwagę spojrzeć prawdzie o bezsensowności naszej walki i zrobić to, co robią nasze panie. Czyli ubrać się w koszulkę z Che Guevarą, zapuścić koński ogon... Kolczyk we brwi i/lub w nosie też by nie był od rzeczy.

A potem idźmy, razem z naszą ubraną w dżinsy, muskularną i wyemancypowaną dziewczyną na najbliższą feministyczną "manifę". I cieszmy się, że w tej wzniosłej sprawie nie musimy już podążać w ślady Emily Davidson i rzucać się pod cokolwiek – ani pod konia, ani nawet pod służbową Lancię. Koszulka z Che i spodnie na chudym damskim tyłku wystarczą. I kto śmie twierdzić, że Postęp nie istnieje?

Albo - albo! Trzeciej drogi nie ma, moi Panowie!

A co do Pań, to jeśli któraś doczytała do tego miejsca, to sama może wyciągnąć wnioski. Bo naprawdę nigdy nie sądziłem, by kobiety były z natury głupsze, czy mniej skłonne do walki o dobro.

czwartek, lipca 06, 2006

Szwedzkie postępy postępu w ludzkim rozmnażaniu

Tak się składa, że Bozia mnie obdarzyła znajomością szwedzkiego, więc co pewien czas sprawdzam sobie w sieci, co też tam słychać w Najbardziej Światłym i Postępowym Kraju Na Świecie. A potem czasem nie mogę się po prostu powstrzymać, by części z tych niesłychanych historii nie opowiedzieć Rodakom.

No i właśnie znalazłem taką oto wiadomość:

Parę dni temu do pracującej jako fotograf w b. znanym szwedzkim liberalnym (czyli różowym) dzienniku "Dagens Nyheter" Emelie Asplund zadzwonił pewien człowiek, przedstawił się grzecznie i zapytał ją w imieniu Roberta Acuñi, reprezentanta Paragwaju w piłce nożnej, czy nie zechciałaby się z nim spotkać i bliżej go poznać.

Co do zręczności z jaką pan Acuña tę sprawę próbował załatwić można mieć niejakie zastrzeżenia, tym bardziej, że telefon był o pierwszej w nocy.

Odpowiedzią było zdecydowane "nie", dzwoniący przeprosił i odłożył słuchawkę. Na tym mogło by się zdawać, sprawa się zakończyła. Jednak to by było naiwne przypuszczenie... W końcu przecież mamy Postęp i Równouprawnienie.

Fotografka zwietrzyła swoją wielką zawodową szansę i pobiegła do swej redakcji. Ta również nie zlekceważyła okazji i przez dwa dni ta sprawa była wydarzeniem numer jeden na jej pierwszej stronie.

W dyskusji, jaka się wywiązała - w "Dagens Nyheter" oraz w trzech innych sztokholmskich gazetach - wzięli udzial m.in. szwedzki minister sprawiedliwości Thomas Bodström i rzecznik ds. równouprawnienia Claes Borgström. Tenor tych wypowiedzi był jednoznacznie potępiający, sugerowano między innymi, że obaj winowajcy - piłkarz i jego pomagier - powinni zostać ukarani przez FIFA.

Sprawa jest dość nowa i całkiem możliwe, że będzie jeszcze miała dalszy ciąg, ale na razie podsumowanie...

Jeśli ktoś tego jeszcze nie wie, to proponowanie kobietom randki stanowi zwyczaj sięgający niepamiętnych czasów. Jeśli pominiemy prostytucję i aranżowane małżeństwa - które tak się zabawnie składa, także nie są w szwedzkich postępowych (a są tam jakieś inne?) kręgach popularne - trudno znaleźć jakąś sensowną alternatywę, zapewniającą zachowanie ludzkiego gatunku. Zgoda?

(Gdyby ktoś miał jednak jakiś dobry pomysł, prosiłbym o kontakt, chętnie go rozpropaguję.)

Nie mogę sobie wyobrazić, by to paragwajskość niefortunnego fatyganta stanowiła problem dla wszystkich tych Światłych ludzi. Nasuwa się więc nieodparcie pytanie, czy to może idea zachowania ludzkiego gatunku nie jest im szczególnie bliska?

Ciekawe, co by było, gdyby ten nocny telefon i propozycja rozkosznego tête-à-tête spotkały nie fotografkę Emilię, tylko fotografa Emila?

--------------------------------------------
Gdyby ktoś chciał zweryfikować moje informacje, to oto źródło: http://www.contra.nu/kommentar0623.html