Oto, leniwym na zachętę, a niedoukom (sorry Ludzie, naprawdę Was lubię, ale po angielsku trza jednak umieć czytać!) z dobrego serca... Oto pierwszy podrozdział pierwszego rozdziału książki Roberta Ardreya, którą macie szansę przeczytać za darmo w sieci - dzięki linkom zamieszczonych w poprzednich moich wpisach na tym blogu.
Żeby było zabawniej, ten pierwszy rozdział nosi wściekle aktualny tytuł "Tuskless in Paradise", co na polski tłumaczy się bez cienia wątpliwości jako "Bez Tuska w raju".
A więc oddaję głos Robertowi Ardreyowi:
Społeczeństwo jest to grupa nierównych jednostek zorganizowanych w celu zaspokajania wspólnych potrzeb.
W gatunkach rozmnażających się płciowo, równość jednostek jest naturalną niemożliwością. Nierówność musi zatem być uważana za pierwsze prawo społeczne, nieważne, czy chodzi o ludzi, czy też inne społeczeństwa. Równość szans musi być, wśród kręgowców, uznana za drugie prawo. Społeczności owadów mogą posiadać genetycznie zdeterminowane kasty, ale wśród kręgowców tek być nie może. Każdy kręgowiec, który się rodzi, z wykluczeniem kilku zaledwie rzadkich gatunków, ma równą szansę wykazania swego geniuszu lub zrobienie z siebie kompletnego idioty.
Choć społeczność równych - czy to wśród pawianów, czy wśród kawek, lwów czy ludzi - jest naturalną niemożliwością, sprawiedliwe społeczeństwo jest celem możliwym do zrealizowania. Ponieważ zwierzę, inaczej niż człowiek, rzadko odczuwa pokusę dążenia do rzeczy niemożliwych, zwierzęce społeczności rzadko nie mają szansy osiągnąć tego, co jest do osiągnięcia możliwe.
Sprawiedliwe społeczeństwo, tak jak ja to widzę, to takie, w którym wystarczająco wiele porządku chroni jego członków, niezależnie od ich różnorodnych zdolności, zaś wystarczająco wiele chaosu zapewnia każdej jednostce pełne możliwości rozwoju jej genetycznego potencjału, jaki by on nie był. To własnie równowaga porządku i chaosu, zmieniająca się zgodnie z aktualnymi zagrożeniami w danym środowisku, jest tym, co w moich oczach stanowi umowę społeczną. To zaś, iż jest to nakaz biologiczny, stanie się, jak myślę, oczywiste, kiedy tylko zaczniemy badać poszczególne gatunki.
Pogwalcenie biologicznego nakazu stało się przyczyną klęski człowieka społecznego. Choć jesteśmy kręgowcami, od najwcześniejszych godzin istnienia cywilizacji ignorowaliśmy prawo jednakowych szans. Choć jesteśmy istotami rozmnażającymi się seksualnie, dzisiaj udajemy, iż prawo nierówności nie istnieje. I choć być może oświeceni, uganiając się za nieosiągalnym, sprawiamy, że to co dałoby się zrealizować, staje się nieosiągalne.
I to by było na tyle. Jeśli ktoś chce teraz zobaczyć oryginał, to albo musi przyjść do mnie i pogrzebać po regałach z książkami, albo też kilknąć tutaj.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
wtorek, sierpnia 21, 2007
niedziela, sierpnia 19, 2007
Kto zmarnował tę wyjątkową szansę? (sensowny głos z lewa)
Obawiam się, że Marks miał nieco racji z tym epistemologicznym uprzywilejowaniem pewnych wykluczonych klas. Nie z tą jedną zresztą sprawą, choć całkiem często się też oczywiście mylił, albo po prostu serwował ludziom ideologiczne kłamstwa. Co do epistemologicznego uprzywilejowania robotników, to bym sie akurat nie zgodził, bo nic tego nie potwierdziło... Ale sam siebie czasami widzę jako swego rodzaju epistemologicznie uprzywilejowaną jednoosobową "klasę", i naprawdę nieraz wydaje mi się, że często dostrzegam rzeczy, których "normalna" prawica, w każdym razie polska, nie dostrzega, albo widzi całkiem opacznie.
Tyle autoreklamy, którz jednak w tych czasach mógłby żyć bez krzyny marketingu? I czy byłby to człowiek naprawdę inteligentny, gdyby to najpotężniejsze narzędzie stworzone przez naszą cywilizację lekceważył? Wracając do mnie, bo widzę tu jeszcze niewykorzystane możliwości marketingowe. (Ale za chwilę będzie o czym innym,więc czytać i nie marudzić!)
A więc... Jeśli podejdziemy do sprawy tak, jak moim zdaniem powinniśmy, czyli od najwyższych wartości, przez najwyższe cele, do wartości i celów coraz niższych, to nie ma chyba cienia wątpliwości, że nie można mi zarzucić lewicowości. Mam całkiem po prostu skrajnie przeciwne zdanie na temat spraw najważniejszych - ludzkiej natury, znaczenia hierarchii społecznej, postępu ludzkości, wojny, możliwości stworzenia systemu społecznego zapewniającego powszechne szczęście... Itd. itd.
Jednak całkiem sporo z tego, co mówią niektórzy, co bystrzejsi i mniej zideologizowani, lewicowcy wydaje mi się interesujące i w miarę słuszne. Oczywiście rzadko w sferze proponowanych rozwiązań, a raczej w sferze stawiania problemów i czasem ew. diagnoz. No i nie chodzi o nawiedzone lewactwo od pedałów, feministek i wskrzeszania Lenina, tylko o coś takiego, jak "Magazyn Obywatel".
Nie, żebym go dotąd bardzo pilnie czytał, lub często się zgadzał, ale na Forum Frondy znalazłem wczoraj tekst, z którego najważniejszymi tezami zgadzam się głęboko. Napisał go p. Remigiusz Okraska, podobno dobry znajomy Andrzeja Gwiazdy (także ponoć lewicowca, z którym się jednak w większości spraw chyba zgadzam) i człowiek, z którym kiedyś ostro się starliśmy w związku z Rospudą. Co jednak nie zmienia faktu, że ten tekst jest naprawdę niezwykle cenny, choć oczywiście na temat niektórych pomniejszych spraw mam inne oceny. Widać fakt, że ktoś nie przeszedł przez UPR'owską "szkołę" jest istotniejszy od tego, że posiada "lewicową wrażliwość".
W każdym razie spojrzenie ma mniej spaczone przez ideologiczne okulary i jaśniej ocenia podstawowe fakty. Dość smutne oczywiście, jeśli się pomyśli, że wielu zarażonych tą "liberalno-konserwatywną" (pęknę ze śmiechu!) chorobą mogło być autentyczną prawicą i widzieć świat w miarę realnie.
Oto wybrane przeze mnie i moim zdaniem najcennielniejsze fragmenty, bo ten tekst jest dość długi. (Wytłuszczenia moje własne.)
A to A to link do cytowanego tu tekstu p. Okraski w oryginale i w całości.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Tyle autoreklamy, którz jednak w tych czasach mógłby żyć bez krzyny marketingu? I czy byłby to człowiek naprawdę inteligentny, gdyby to najpotężniejsze narzędzie stworzone przez naszą cywilizację lekceważył? Wracając do mnie, bo widzę tu jeszcze niewykorzystane możliwości marketingowe. (Ale za chwilę będzie o czym innym,więc czytać i nie marudzić!)
A więc... Jeśli podejdziemy do sprawy tak, jak moim zdaniem powinniśmy, czyli od najwyższych wartości, przez najwyższe cele, do wartości i celów coraz niższych, to nie ma chyba cienia wątpliwości, że nie można mi zarzucić lewicowości. Mam całkiem po prostu skrajnie przeciwne zdanie na temat spraw najważniejszych - ludzkiej natury, znaczenia hierarchii społecznej, postępu ludzkości, wojny, możliwości stworzenia systemu społecznego zapewniającego powszechne szczęście... Itd. itd.
Jednak całkiem sporo z tego, co mówią niektórzy, co bystrzejsi i mniej zideologizowani, lewicowcy wydaje mi się interesujące i w miarę słuszne. Oczywiście rzadko w sferze proponowanych rozwiązań, a raczej w sferze stawiania problemów i czasem ew. diagnoz. No i nie chodzi o nawiedzone lewactwo od pedałów, feministek i wskrzeszania Lenina, tylko o coś takiego, jak "Magazyn Obywatel".
Nie, żebym go dotąd bardzo pilnie czytał, lub często się zgadzał, ale na Forum Frondy znalazłem wczoraj tekst, z którego najważniejszymi tezami zgadzam się głęboko. Napisał go p. Remigiusz Okraska, podobno dobry znajomy Andrzeja Gwiazdy (także ponoć lewicowca, z którym się jednak w większości spraw chyba zgadzam) i człowiek, z którym kiedyś ostro się starliśmy w związku z Rospudą. Co jednak nie zmienia faktu, że ten tekst jest naprawdę niezwykle cenny, choć oczywiście na temat niektórych pomniejszych spraw mam inne oceny. Widać fakt, że ktoś nie przeszedł przez UPR'owską "szkołę" jest istotniejszy od tego, że posiada "lewicową wrażliwość".
W każdym razie spojrzenie ma mniej spaczone przez ideologiczne okulary i jaśniej ocenia podstawowe fakty. Dość smutne oczywiście, jeśli się pomyśli, że wielu zarażonych tą "liberalno-konserwatywną" (pęknę ze śmiechu!) chorobą mogło być autentyczną prawicą i widzieć świat w miarę realnie.
Oto wybrane przeze mnie i moim zdaniem najcennielniejsze fragmenty, bo ten tekst jest dość długi. (Wytłuszczenia moje własne.)
Rządy braci Kaczyńskich miały w zamierzeniu przerwać wreszcie okres swoistej wielkiej smuty, kiedy to po roku 1989 zamiast wymarzonej wspaniałej Polski wszystko było nie tak. Żyliśmy w krainie wszechstronnego absurdu, którego poszczególne przypadki mogłyby z powodzeniem trafić do jakiejś światowej księgi rekordów i zająć tam poczesne miejsce.[...]
Dawni komuniści stali się czołowymi zwolennikami wolnego rynku. Dawni SB-cy – obrońcami swobód obywatelskich. Dawni partyjni koledzy Czesława Kiszczaka, autora osławionej akcji „Hiacynt” – orędownikami praw mniejszości seksualnych. Dawni kumple Moczara – przeciwnikami antysemityzmu. Dawny wrażliwy społecznie Jacek Kuroń dał się poznać jako zwolennik liberalizmu i wspólnik Balcerowicza. Symbol antykomunistycznej opozycji, Adam Michnik, został politycznym przyjacielem generała Jaruzelskiego. „Gazeta Wyborcza”, czyli środowisko dawnego „Tygodnika Mazowsze”, okazała się pracodawcą agenta SB Lesława Maleszki, nawet po jego zdemaskowaniu. Szemrane interesy Jana Kulczyka zyskały certyfikat wiarygodności od ojców paulinów z symbolicznego klasztoru na Jasnej Górze. Największym przyjacielem Polski jawili się Niemcy, którzy od kilku stuleci, dziwnym trafem, zapisywali się na kartach historii w zgoła odmiennej roli. Rosnące wskaźniki biedy i wykluczenia społecznego oznaczały „wzrost gospodarczy” i „doganianie Europy”. Jednobrzmiący chór masowych mediów był „pluralizmem”, zaś brutalne nagonki na wszelkich przeciwników – „tolerancją”. Wyprzedaż strategicznych przedsiębiorstw i banków przedstawiana była jako „polska racja stanu”. Masowa, planowa likwidacja wielu zakładów pracy stanowiła wyraz „etatyzmu” i „nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę”. 40-złotowe zasiłki z opieki społecznej były przejawem „postawy roszczeniowej” i „mentalności socjalistycznej”. Tę wyliczankę można ciągnąć niemal w nieskończoność, ale szkoda zdrowia i czasu.
Koalicja z Samoobroną oznaczała nie tylko – choć i to było czymś bardzo ważnym – faktyczne przezwyciężenie anachronicznego podziału wyznaczanego stosunkiem do PRL i zastąpienie go teraźniejszymi wyzwaniami. Była ona przede wszystkim nadzieją na to, że bracia Kaczyńscy serio potraktowali „klasowy” wymiar antagonizmów politycznych w Polsce. Nawet dokooptowanie LPR-u, znacznie słabiej akcentującego kwestie ekonomiczne, a wręcz ocierającego się o liberalizm gospodarczy, pozwalało mieć nadzieję na kurs rządowego okrętu w dobrym kierunku. Co prawda „kapitalizm narodowy” to ideologia raczej krótkowzroczna, ale zawsze mniej szkodliwa niż reprezentowanie interesów burżuazji kompradorskiej i ponadnarodowej oligarchii finansowej w wykonaniu liberałów „bezprzymiotnikowych”. Do pełni szczęścia brakowało chyba tylko pozyskania antyliberalnego PSL-u, a przede wszystkim – co stanowiło trudność natury obiektywnej – obecności w Polsce bardziej „miejskiej” niż Samoobrona lewicy patriotycznej. Taki Rząd Jedności Narodowej, oparty na krytyce liberalizmu i neutralizowaniu jego skutków, byłby największym szczęściem Polski od roku 1918. Jednak koalicja PiS – SO – LPR i tak była wielkim powodem do radości, tym większym, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej realną wizją był „Prezydent Tusk” i „premier z Krakowa”, ucieleśniający najgorsze cechy chamskiego liberalizmu oraz paniczykowatej dulszczyzny.[...]
Ekonomiczna „baza” została w rękach liberałów, wbrew temu, co stało się przyczyną wyborczego sukcesu PiS, czyli zdefiniowaniu konfliktu w kategoriach ekonomicznych. Nacisk położono na kwestie polityczne i kulturowe. W tym właśnie należy upatrywać fiaska koalicji. Liderzy obozu władzy przedstawiają problem – zwłaszcza post factum – jako starcie uczciwych i konsekwentnych „szeryfów” z całymi zastępami łotrów i oszustów, skupionych zarówno w opozycji, jak i w partnerskiej do niedawna Samoobronie. Ale jeśli odrzucimy tę propagandę, to okazuje się, że konflikt przebiegał między obsesyjnym poruszaniem się w sferze mitów przez liderów PiS, a konkretnymi, twardymi oczekiwaniami Samoobrony w kwestii prowadzenia polityki prospołecznej.[...]
Oczywiście byłoby głupotą sądzić, że w polityce przeciwnicy dają rządzącym same cenne wskazówki i chodzi im wyłącznie o wspólne dobro. Jednak idealizm podniesiony do rangi absolutu sprawia, że nigdy nie próbuje się nawet rozważyć argumentów drugiej strony, a każde odstępstwo od głównego wzorca traktowane jest jako krecia robota o dalekosiężnych diabelskich celach. Dlatego też Samoobrona, która nie odwoływała się do tej samej ideologii „antyagenturalnej”, lecz kładła nacisk na wspólny – jak się jej jeszcze wówczas zdawało – mianownik „Polski solidarnej”, w naturalny sposób z sojusznika stała się wrogiem. W koalicji nie było już rozbieżnych ocen i różnic w akcentowaniu tych samych kwestii, lecz „warcholstwo” i „torpedowanie działań rządu”. Andrzej Lepper z „trudnego partnera” zmienił się w „przestępcę”, a jego partia w „element patologicznego układu” czy „obrońców III RP”.
Rzekoma afera łapówkarska w ministerstwie rolnictwa nie była żadnym momentem zwrotnym. Wystarczyło uważnie wsłuchać się we wcześniejsze – i to o dobrych kilka miesięcy – wypowiedzi liderów PiS, by wiedzieć, że drogi obu partii się rozchodzą, a każdy pretekst do zakończenia współpracy będzie dobry. Warto przypomnieć rozważania o zablokowaniu przestępcom możliwości kandydowania do parlamentu, niedwuznacznie wymierzone w Leppera, a padające z ust prominentnych polityków PiS. W tych wywodach pomijano oczywisty fakt, że Lepper – cokolwiek by nie sądzić o jego stylu uprawiania polityki – nie został skazany za żadne przestępstwo kryminalne, lecz za działalność publiczną spod znaku obywatelskiego nieposłuszeństwa. Człowiek, który blokował egzekucje komornicze zadłużonych gospodarstw, wysypał na tory przemycane zboże, albo w oparciu o dostępne sobie informacje formułował oskarżenia polityczne wobec polityków i biznesmenów, jest postacią kontrowersyjną i niekoniecznie godną poparcia, ale nie jest złodziejem, łapówkarzem, mordercą czy defraudantem. Gdyby to wszystko chcieć wpisać do katalogu z napisem „przestępstwa”, to przestępcami okazaliby się Mahatma Gandhi, Nelson Mandela czy Wojciech Drzymała – i nie zmienia tej oceny nawet fakt, że były to postaci sympatyczniejsze niż lider Samoobrony.
Lepper musiał stać się obiektem napaści nie dlatego, że dokonał czynów wątpliwych prawnie lub moralnie, lecz z powodu odmiennej oceny sytuacji i podejmowanych priorytetów. To nie jest żaden spór personalny między uczciwym szeryfem a rzezimieszkiem, ani też walka partii „czystej” z „podejrzaną”, lecz konflikt między tymi, którzy hasło „Polski solidarnej” potraktowali jako wyborczy wabik, a tymi, którzy do dziś traktują je serio. Nie mam przy tym na myśli tego, że socjalne propozycje Samoobrony są trafne, a przedstawicielom owej partii na pewno nie zdarzyły się kolizje z prawem czy zasadami etycznymi. Logika wydarzeń wskazuje jednak, że taki sam los, jaki spotkał Leppera, stałby się - choć zapewne pretekst byłby inny - udziałem każdego innego koalicjanta czy nawet kogoś z PiS-u, gdyby i oni zamiast położenia nacisku na tropienie agentów i demaskowanie „układów” zażądali wywiązania się z obietnic prowadzenia polityki prospołecznej. A gdy chce się uderzyć psa, to kij zawsze się znajdzie.
I PiS ten kij znalazło. Jest on bardzo wątpliwej jakości. Nawet pomijając wszelkie zastrzeżenia i duże znaki zapytania wobec akcji CBA i stosowanych przez nią metod, trudno uwierzyć, aby oskarżanie Leppera o chęć przyjęcia łapówki miało sensowne podstawy. Zawrotna nie była kwota, którą minister rolnictwa miał otrzymać. Tym bardziej, gdy mówimy o człowieku, który po latach funkcjonowania w roli folkloru politycznego dostał się wreszcie na salony, zyskując poważną szansę pozostania tam do końca życia. Lepper biorąc łapówkę w tym momencie, musiałby być skończonym idiotą, a przecież cała jego kariera pokazuje, że mimo braków w wykształceniu i obyciu, jest to człowiek inteligentny. Dla jednorazowego przypływu gotówki, której kwota może budzić zazdrość zwykłego śmiertelnika, ale przecież nie człowieka ze szczytów władzy, ryzykowałby on nie tylko odpowiedzialność karną, lecz także zakończenie kariery politycznej. Czyniłby to w dodatku jako lider partii, która na celowniku mediów i przeciwników politycznych znajduje się nieustannie, a on sam wnikliwie obserwowany i poddawany analizom jest jak mało która inna osoba w Polsce. Naprawdę trudno w to uwierzyć.
A to A to link do cytowanego tu tekstu p. Okraski w oryginale i w całości.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Andrzej Lepper,
kryzys rządowy,
lewica,
Magazyn Obywatel,
PiS,
rozpad koalicji,
Samoobrona
sobota, sierpnia 18, 2007
I jeszcze sensowniej będzie można, hurrra!
Poprzedni wpis, umieszczony tu chwilę temu, ogłaszał coś ważnego wszem i wobec. (Można to zobaczyć, żadna sztuka.) No i poszedłem za ciosem (czyż może być coś bardziej prawicowego i bardziej tygrysiego? nie na darmo widać przez pół ostatniej nocy oglądałem stare na YouTube filmy z Jackiem Dempseyem, Georgem Carpentierem, Gene Tunneyem i innymi dawnymi championami) i znalazłem... Fanfary! Werble! Chóry starców zawodzą, dziewczątka w białych sukieneczkach sypią kwiecie... Ach! Znalazłem mianowicie DRUGĄ książkę Ardreya dostępną za darmo w sieci! Tym razem jest to... A zresztą co będę gadał, widać chyba wszystko tu po lewej.
Dodam, że to właśnie była pierwsza książka Ardreya, która wpadła mi w ręce, a więc akurat ona była najważniejsza w moim rozwoju intelektualnym. Od tamtego czasu minęło dobre 20 lat, ale jak dziś pamiętam, jak ją pożyczałem, nie wiedząc jeszcze właściwie co to jest, w miejskiej bibliotece w Uppsali. Musi jakiś, rzadki tam, prawicowiec oddał akurat swoje książki, bo jednocześnie pożyczyłem "The Left Luggage" C.N.Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", na temat genezy Labour Party. Niemal nigdy więcej już tego typu książek tam nie znalazłem, a akurat tych już dosłownie nigdy.
No więc teraz możemy chyba zakładać w Polsce nasza własną Nową Prawicę, prawda? I niech by była zoologicznie paleo-konserwatywna. Kto się zgłasza? (Ale ostrzegam, ze z Adreya będę przepytywał, chyba, że ktoś z góry zgłasza się do fizycznej roboty. Żeby nie powiedzieć do mokrej. Ale na serio - może przestaniemy się wreszcie, mówiąc eufemistycznie, bren..ować wydumanymi przez kogoś na kacu teoriami ekonomicznymi i odruchami godnymi rozbestwionego i niezbyt rozgarniętego czterolatka, któremu mama każe dać się pobawić samochodzikiem młodszemu bratu? I zaczniemy rozmawiać z sensem i o konkretach, znaczy.
Link, jakby się ktoś pytał, jest po prawej, w "Rzeczy nieprzemijające", ale co mi szkodzi, mogę go umieścić także tutaj. (Co niniejszym czynię.)
To się nazywa bezinteresowna robota na rzecz społeczeństwa, nie?
Właśnie z niejakim smutkiem zauważyłem, że tylko sam początek książki jest w tej chwili dostępny, ale spis treści jest cały i wygląda, że ta książka jest właśnie umieszczana w sieci. Więc niedługo powinno być wszystko. I może następne książki Adreya też! A więc, radujmyż się Bracia! Alleluja!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Dodam, że to właśnie była pierwsza książka Ardreya, która wpadła mi w ręce, a więc akurat ona była najważniejsza w moim rozwoju intelektualnym. Od tamtego czasu minęło dobre 20 lat, ale jak dziś pamiętam, jak ją pożyczałem, nie wiedząc jeszcze właściwie co to jest, w miejskiej bibliotece w Uppsali. Musi jakiś, rzadki tam, prawicowiec oddał akurat swoje książki, bo jednocześnie pożyczyłem "The Left Luggage" C.N.Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", na temat genezy Labour Party. Niemal nigdy więcej już tego typu książek tam nie znalazłem, a akurat tych już dosłownie nigdy.
No więc teraz możemy chyba zakładać w Polsce nasza własną Nową Prawicę, prawda? I niech by była zoologicznie paleo-konserwatywna. Kto się zgłasza? (Ale ostrzegam, ze z Adreya będę przepytywał, chyba, że ktoś z góry zgłasza się do fizycznej roboty. Żeby nie powiedzieć do mokrej. Ale na serio - może przestaniemy się wreszcie, mówiąc eufemistycznie, bren..ować wydumanymi przez kogoś na kacu teoriami ekonomicznymi i odruchami godnymi rozbestwionego i niezbyt rozgarniętego czterolatka, któremu mama każe dać się pobawić samochodzikiem młodszemu bratu? I zaczniemy rozmawiać z sensem i o konkretach, znaczy.
Link, jakby się ktoś pytał, jest po prawej, w "Rzeczy nieprzemijające", ale co mi szkodzi, mogę go umieścić także tutaj. (Co niniejszym czynię.)
To się nazywa bezinteresowna robota na rzecz społeczeństwa, nie?
Właśnie z niejakim smutkiem zauważyłem, że tylko sam początek książki jest w tej chwili dostępny, ale spis treści jest cały i wygląda, że ta książka jest właśnie umieszczana w sieci. Więc niedługo powinno być wszystko. I może następne książki Adreya też! A więc, radujmyż się Bracia! Alleluja!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
boks,
Gene Tunney,
Georges Carpentier,
Jack Dempsey,
lektury,
Robert Ardrey,
YouTube,
zoologiczny paleo-konserwatyzm
Wreszcie będzie można w miarę sensownie porozmawiać!
Czy wiesz Mój Najsłodszy Czytelniku co to jest, to po lewej? No to się przyjrzyj!
Zawiadamiam wszystkich, że właśnie (ze sporym zdziwieniem i autentycznym zachwytem) znalazłem w sieci moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". O Ardreyu już tu (i w innych miejscach zresztą też) wspominałem dość często, choć było to poniekąd gadanie dziada do obrazu, bo nikt w Polsce nie wie, o kogo i o co chodzi. Jednak dla mnie ten autor jest jednym z absolutnie najważniejszych w mym intelektualnym rozwoju, o czym zresztą traktował absolutnie pierwszy mój wpis na tym blogu.
A więc wreszcie, jeśli ktoś sobie zada wysiłek, by tę książkę przeczytać, będziemy mieli możliwość rozmawiania w miarę konkretnie - o prawicowości, socjaliźmie, ludzkiej naturze, nacjonaliźmie, ewolucji... Jest to wprawdzie tylko jedna z książek Ardreya, ale znajomość jej to i tak niebo a ziemia w stosunku do sytuacji, gdy ja coś tam gadam, powołując się na tego właśnie autora, a nikt inny nie ma pojęcia o co może chodzić, brat katolicki fundamentalista się jeży, bo to - apage Satanas! - ewolucja... Do dupy z taką rozmową! Albo też rozmówca wyrabia sobie całkiem fałszywe pojęcie na podstawie jakichś drobnych i mylących fragmentów, np. przeze mnie przetłumaczonych i opublikowanych. Np. że chodzi o jakiś prymitywny socjaldarwinizm, jak ten stworzony swego czasu przez Herberta Spencera i teraz międlony przez jego późnego wnuka Korwina-Mikke.
Niedawno się by the way dowiedziałem, co warto chyba podkreślić, że Ardrey był jedną z głównych inspiracji amerykańskiej Nowej Prawicy (najpierw napisałem Lewicy, cholera, ktoś mógł się na to nabrać!). Różne rzeczy się na jej temat słyszy, np. że to żydowcy trockiści, którzy przejrzeli na oczy, ale przejrzeć na oczy u takiego kogoś to jednak spore osiągnięcie, przyznacie, a złudzenie, iż każdy kto nie jest wierzącym katolikiem od razu stanowi forpocztę lewactwa jest po prostu fałszywe i może się dla nas okazać b. kosztowne.
Serdecznie współczuję wszystkim, których znajomość angielskiego nie pozwoli na przeczytanie tej wspaniałej książki, mimo ich uczciwego do tej pracy zapału. Naprawdę cenię ludzi zakorzenionych, także zakorzenionych w jednym, własnym języku, ale bez angielskiego to dzisiaj nie da się po prostu żyć. Jak i bez znajomości Ardreya na prawicy, zresztą.
A więc, sam już nie wiem, w zasadzie należałoby się zakręcić za możliwością przetłumaczenia dorobku Ardreya (jak również paru innych wspaniałych i ważnych książek, np. niedostępnych obecnie fragmentów Spenglera) i wydanie ich w Polsce. Ranga narodu i jego języka wiąże się przecież także z tym, czy są w nim dostępne najważniejsze dzieła, a u nas z najważniejszych dzieł dostępne są głównie chyba Żiżki, Erichy Frommy i Leniny. Więc jakaś ściepa, czy coś. Ja mógłbym zrobić samo tłumaczenie, a może i nieco pozałatwiać sprawy wydania.
No a jak ktoś sobie nie zechce zadać trudu przeczytania i zrozumienia, to nadal oczywiście będę go kochał i szanował, szczególnie, jeśli jest jednak po naszej, a nie po tow. Sierakowskiego z tow. Środą stronie, ale za intelektualistę, z którym można rozmawiać inteligentnie, już go uważać nie mogę. Sorry! I będę go zachęcał, by się wziął do jakiejś innej od mędrkowania roboty, jeśli chce być uważany za prawicowca. (Co nawiasem mówiąc przydało by się nam wszystkim, bo smęcenie na forach i blogach pochodu lewactwa z pewnością nie zahamuje.)
Sami to chyba rozumiecie. A więc macie ludzie powiedzmy... Trzy miesiące na przeczytanie, przetrawienie, przyswojenie, a potem zaczynamy wreszcie autentyczną prawicową debatę. A nie tylko odwieczne polskie międlenie martyrologii i Piłsudzki vs. Dmowski (co by wcale nie musiało być głupie, ale warto mieć jakieś konkretne dane, jeśli to ma do czegoś prowadzić, nie?)
Acha, jeszcze może warto by było wyraźnie powiedzieć, gdzie ten cudowny Ardrey jest do znalezienia, tak? No więc w prawym menu, w kategorii "Rzeczy wiekopomne". Ale co mi szkodzi: oto bezpośredni link.
A tak przy okazji, to jeśli by ktoś chciał sobie ściągnąć tę stronkę z Ardreyem (albo jakąkolwiek inną zresztą) na dysk swego kompa, a nie wiedział jak i czym to zrobić - niech pyta, chętnie pomogę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Zawiadamiam wszystkich, że właśnie (ze sporym zdziwieniem i autentycznym zachwytem) znalazłem w sieci moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". O Ardreyu już tu (i w innych miejscach zresztą też) wspominałem dość często, choć było to poniekąd gadanie dziada do obrazu, bo nikt w Polsce nie wie, o kogo i o co chodzi. Jednak dla mnie ten autor jest jednym z absolutnie najważniejszych w mym intelektualnym rozwoju, o czym zresztą traktował absolutnie pierwszy mój wpis na tym blogu.
A więc wreszcie, jeśli ktoś sobie zada wysiłek, by tę książkę przeczytać, będziemy mieli możliwość rozmawiania w miarę konkretnie - o prawicowości, socjaliźmie, ludzkiej naturze, nacjonaliźmie, ewolucji... Jest to wprawdzie tylko jedna z książek Ardreya, ale znajomość jej to i tak niebo a ziemia w stosunku do sytuacji, gdy ja coś tam gadam, powołując się na tego właśnie autora, a nikt inny nie ma pojęcia o co może chodzić, brat katolicki fundamentalista się jeży, bo to - apage Satanas! - ewolucja... Do dupy z taką rozmową! Albo też rozmówca wyrabia sobie całkiem fałszywe pojęcie na podstawie jakichś drobnych i mylących fragmentów, np. przeze mnie przetłumaczonych i opublikowanych. Np. że chodzi o jakiś prymitywny socjaldarwinizm, jak ten stworzony swego czasu przez Herberta Spencera i teraz międlony przez jego późnego wnuka Korwina-Mikke.
Niedawno się by the way dowiedziałem, co warto chyba podkreślić, że Ardrey był jedną z głównych inspiracji amerykańskiej Nowej Prawicy (najpierw napisałem Lewicy, cholera, ktoś mógł się na to nabrać!). Różne rzeczy się na jej temat słyszy, np. że to żydowcy trockiści, którzy przejrzeli na oczy, ale przejrzeć na oczy u takiego kogoś to jednak spore osiągnięcie, przyznacie, a złudzenie, iż każdy kto nie jest wierzącym katolikiem od razu stanowi forpocztę lewactwa jest po prostu fałszywe i może się dla nas okazać b. kosztowne.
Serdecznie współczuję wszystkim, których znajomość angielskiego nie pozwoli na przeczytanie tej wspaniałej książki, mimo ich uczciwego do tej pracy zapału. Naprawdę cenię ludzi zakorzenionych, także zakorzenionych w jednym, własnym języku, ale bez angielskiego to dzisiaj nie da się po prostu żyć. Jak i bez znajomości Ardreya na prawicy, zresztą.
A więc, sam już nie wiem, w zasadzie należałoby się zakręcić za możliwością przetłumaczenia dorobku Ardreya (jak również paru innych wspaniałych i ważnych książek, np. niedostępnych obecnie fragmentów Spenglera) i wydanie ich w Polsce. Ranga narodu i jego języka wiąże się przecież także z tym, czy są w nim dostępne najważniejsze dzieła, a u nas z najważniejszych dzieł dostępne są głównie chyba Żiżki, Erichy Frommy i Leniny. Więc jakaś ściepa, czy coś. Ja mógłbym zrobić samo tłumaczenie, a może i nieco pozałatwiać sprawy wydania.
No a jak ktoś sobie nie zechce zadać trudu przeczytania i zrozumienia, to nadal oczywiście będę go kochał i szanował, szczególnie, jeśli jest jednak po naszej, a nie po tow. Sierakowskiego z tow. Środą stronie, ale za intelektualistę, z którym można rozmawiać inteligentnie, już go uważać nie mogę. Sorry! I będę go zachęcał, by się wziął do jakiejś innej od mędrkowania roboty, jeśli chce być uważany za prawicowca. (Co nawiasem mówiąc przydało by się nam wszystkim, bo smęcenie na forach i blogach pochodu lewactwa z pewnością nie zahamuje.)
Sami to chyba rozumiecie. A więc macie ludzie powiedzmy... Trzy miesiące na przeczytanie, przetrawienie, przyswojenie, a potem zaczynamy wreszcie autentyczną prawicową debatę. A nie tylko odwieczne polskie międlenie martyrologii i Piłsudzki vs. Dmowski (co by wcale nie musiało być głupie, ale warto mieć jakieś konkretne dane, jeśli to ma do czegoś prowadzić, nie?)
Acha, jeszcze może warto by było wyraźnie powiedzieć, gdzie ten cudowny Ardrey jest do znalezienia, tak? No więc w prawym menu, w kategorii "Rzeczy wiekopomne". Ale co mi szkodzi: oto bezpośredni link.
A tak przy okazji, to jeśli by ktoś chciał sobie ściągnąć tę stronkę z Ardreyem (albo jakąkolwiek inną zresztą) na dysk swego kompa, a nie wiedział jak i czym to zrobić - niech pyta, chętnie pomogę.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
środa, sierpnia 15, 2007
Bez trochy biężączki się chyba nie obejdzie, a więc...
Cóż, nie ma rady. Skoro się tyle pisało o sprawach ogólnych i ponadczasowych, wypada wypowiedzieć się w kwestii aktualnej, a ważnej jak cholera, którą nam rodzimi politycy ostatnio zafundowali. Mówię oczywiście o rozpadzie rządzącej Polską koalicji i reperkusjach tego faktu.
Co do samej przyczyny rozpadu koalicji, a więc rzekomego udziału ówczesnego wicepremiera Leppera w przerażającej "aferze gruntowej", moje zdanie różni się chyba od zdania większości rodzimych prawicowców, choć akurat zdaje się tym zgadzać ze zdaniem rodzimego ultrasa i monarchisty p. Wielomskiego. Oto jak komentuje tę sprawę wspomniany pan:
Z powyższym cytatem się akurat zgadzam. Ja też widzę tę sprawę jako co najmniej nadmiernie rozdmuchaną, jeśli nie po prostu dość paskudną intrygę, która w dodatku wypaliła samym intrygantom w ich własne ryła. Co byłoby dla nich należytą zapłatą za takie machinacje, ale niestety to my chyba zapłacimy za tę ich głupotę więcej, niż oni.
Winy Andrzeja Leppera w tej sprawie absolutnie nie uważam za udowodnioną. Zresztą, gdyby tu chodziło naprawdę o interes Polski, który dla mnie polega w ogromnej mierze na stawianiu maksymalnie skutecznego oporu pogłębianiu się europejskiej integracji i dominacji Niemiec, to Adrzeja Leppera (założywszy oczywiście, iż miał zamiar zrobić coś zdrożnego) nie należało łapać na tym przestępstwie, tylko uprzejmie w cztery oczy poinformować, że wszystko jest obserwowane przez odpowiednie służby i nie ma szansy się udać. Tyle!
Dlaczego, spyta ktoś, skoro przecież chodzi nam przede wszytkim o uczciwe państwo? Po pierwsze, uczciwe państwo to takie, w którym do przestępstw nie dochodzi, i nie ma większego znaczenia, dlaczego nie dochodzi. Po drugie, sprawę brukselskiej i berlińskiej wszechdominacji uważam za absolutnie zasadniczą. Za lat trzydzieści Polska może nie tylko nie być już krajem suwerennym, zresztą i dzisiaj jest nim w dość ograniczonym stopniu, szczególnie, gdy uwzględnimy, kto trzyma środki przekazu i kto posiada immunitet wobec wszelkiej krytyki, przy którym wszelkie parlamentarne immunitety wyglądają jak pistolet na wodę przy czołgu Abrams... Nie tylko krajem suwerennym, powiedziałem, ale nawet nie prawdziwą grupą folklorystyczną, na co nam zezwolił przecież nawet Wujaszek Stalin.
Epoka państw narodowych, przynajmniej w tym sensie, że niemal każdy naród ma swoje państwo, wyraźnie mija, a Polska, w stanie, w jakim się znajduje (ze zrozumiałych powodów, wiem, ale to nie zmienia faktu) z pewnością nie rokuje nadziei na wejście do ścisłej elity tych krajów, które będą miały jakieś realnie znaczące własne państwo. Zaś naród bez własnego państwa, w sensie realnym oczywiście, bo państwem można nazwać co się tylko chce, jeśli ma się odpowiednio silną baterię broni medialnej, szybko roztopi się w obecnym globalnym świecie. Szczególnie, że potężnym siłom na tym właśnie zależy i skutecznie działają w tym właśnie kierunku. W dodatku wobec Polski akurat te siły zdają się mieć jeszcze mniej względów, niż wobec państw i narodów w ogólności.
A więc, tak jak ja to widzę, ideologiczny front jest obecnie wyjątkowo wyraźny i przebiega w ten sposób: z jednej stron ci, którzy pragną "zjednoczonej Europy", "postępu w dziedzinie praw człowieka", "przemiany obyczajów w stronę większej otwartości", "odrzucenia dawnych, związanych z chrześcijaństwem struktur i zachowań", itp. itd., z drugiej zaś ci wszyscy, dla których te wszystkie rzeczy są co najmniej podejrzane, jeśli nie wstrętne, zaś najważniejsze jest zachowanie tożsamości Polaków i maksimum polskiej suwerenności.
I PiS, żeby do niego wrócić, wydawał się mi całkiem długo formacją, która walczy właśnie po tej drugiej, tej mojej, stronie barykady, choć wobec ogromnych trudności i przeciwieństw, raz po raz musi iść na kompromisy, a także gra z wrgiem, próbując co chwilę coś mu urwać, samemu zbyt wiele nie tracąc. Teraz, w świetle ostatnich wydarzeń, to moje przekonanie zostało praktycznie zrujnowane. Gdybym nie był człowiekiem wiekowymi i dość z natury sceptycznym, przynajmniej w sprawach polityki, powiedziałbym chyba, że czuję się oszukany.
Obecnie główny gracz polskiej sceny politycznej Jarosław Kaczyński - główny oczywiście spośród oficjalnie, demokratycznie wybranych polskich polityków oczywiście, ponieważ są, w Polsce i poza jej granicami, i inni gracze, być może bez porównania potężniejsi, o czym się niestety być może rychło przekonamy - jawi mi się jako coś w rodzaju podwórzowego Machiavella, który gros swej energii i przemyślności przez swój czas u władzy złużył na realizację swej ideologicznej utopii. Czyli na to, by zniszczyć wszystko na prawo od PiS'u (w końcu dość mdłej centrowej chadecji i żadnej autentycznej prawicy) i podzielić całą rodzimą polityczną scenę pomiędzy centro-prawicę, czyli PiS, oraz centro-lewicę, czyli Platformę.
I niech nikt nie mówi, że "przecież Platforma to jest prawica, bo to liberałowie". Jeśli dla kogoś liberalizm jest esencją prawicowości, albo chociaż prawicową cechą, to trafił na nieodpowiedni blog, sorry! Poza tym ten cieniacki liberalizm oznacza równie niewiele, co niegdysiejsze "Nicea albo śmierć", choć oczywiście Platformie naprawdę by nie pasowały jakiekolwiek uczciwe rozliczenia z polityką i osobą Balcerowicza, czy wiekopomnym programem NFI. O tyle, to oni rzeczywiście są liberalni. W końcu "liberalizm to lewactwo sklepikarzy i aferzystów", prawda?
A więc nasz podwórzowy Machiavelli - cóż, każdy naród ma takiego Machiavella, na jakiego zasłużył - wyraźnie bardziej ceni sobie uznanie salonu i warsiaskiej elity, o brukselskiej już nie mówiąc, i poświęcił masę wysiłku na zniszczenie Andrzeja Leppera. Ja uważam, że może Samoobrona ma sporo wad (kto zresztą, i która partia w szczególności, ich nie ma?), ale Andrzej Lepper jest właśnie znacznie lepszy, od przeciętnego lokalnego działacza Samoobrony. W końcu do tej partii przynęciło się masę ludzi, próbujących się jakoś w tej balcerowiczowskiej, liberalnej, rzeczywistości urządzić i nikt ich dokłanie nie sprawdzał i nie prześwietał. Trudno się więc dziwić, że są tam męty.
Choć przyznam, że "afera seksualna" całkiem do mnie nie trafia. Widać jestem przedpotopowa szowinistyczna męska świnia. To, że jakaś niewiasta się prostytuuje - za forsę, czy za posadę, to jest jej sprawa, a nie moja, a już z pewnością i nie służb specjalnych. I kto z tego korzysta, to też nikogo nie powinno obchodzić. Oczywiście, jeśli chdzi o stanowisko opłacane z pieniędzy podatnika, systuacja jest nieco inna, bo to tak, jakby prostytutkę, albo cokolwiek zresztą, opłacano z moich, podatniczych pieniędzy. Poza tym jednak - hulaj dusza, jeśli mnie spytać! Tak samo z zatrudniamiem krewnych w biurach poselskich zresztą. Co komu do tego?
Skoro już jesteśmy przy aferach, to powiem, że "taśmy Beger" nigdy mnie dotąd specjalnie nie szokowały, bo ukazana tam "korupcja" nie podpada chyba pod żadne oficjalne paragrafy. Teraz jednak poszczególne kawałki całej misternej układanki naszego Machiavella dla biednych wydają się wpadać na swoje miejsce... PiS rzeczywiście cały czas dążył do zniszczenia leaderów obu koalicyjnych partii, aby przejąć tych partii członków (a być może coś jeszcze). To by nie było może aż tak straszną rzeczą- w końcu polityka to dość brudna sprawa - gdyby nie dotyczyło partii poniekąd zaprzyjaźnionych; gdyby nie wynikało z żałośnych motywów, jak to: utopijne pomysły na przyszły system partyjny kraju, ęteligęckie fumy Premiera i jego chęć przypodobania się wreszcie warsiawskiej elicie.
Teraz uważam, że Samoobrona i Renata Beger miała pełne prawo nagrać te taśmy, i że ujawniają one bardzo paskudne, od samego początku nielojalne zachowanie PiS'u. I nie dziwię się, że co najmniej od tamtego momentu Samoobrona, a także LPR, PiS'owi absolutnie nie ufały. Można w polityce robić różne niezbyt piękne rzeczy, dla mnie osobiście można by nawet dążyć do dyktatury... Ale dyktatura, z której wszystkie korzyści będą mieli Niemcy, Bruksela i ci tam odwieczni Eskimosi, to już lekka przesada. A jeśli by się PiS'owi udało wyeliminować Samoobronę i LPR, to przecież za dwa lata każdy sprzeciw wobec Unii Europejskiej i każdy głośno wyrażony pogląd nieco na prawo od różowego chadeckiego pisowego centrum, będzie oznaczał jednodniowe badania w Tworkach... Na razie, potem może być znacznie gorzej.
A więc, kiedy Premier z dumą ogłasza, że przepędza min. Giertycha i przywraca Gombrowicza, to sorry, ale traci w tym momencie resztki mego poprarcia i zaufania. Które, nawiasem mowiąc, zaczął tracić w wyniku sprawy TW Beaty. Pamiętacie? Do tego czasu nie było żadnych sfingowanych ubeckich papierów! Teraz za to są. Nie ma za to żadnych wyników komisji bankowej, żadnych wyroków za postkomusze przekręty... Jest za to przyrost naturalny, tylko przypominam sobie mgliście, że PiS był przeciw becikowemu, które zostało wprowadzone dzięki głupiej przekorze Platformy, a pomysł był przecież LPR'u. Teraz przydaje się, jako kolejny sukces PiS.
Jeśli rozumiem taśmy Beger, to nagrywanie przez ministra sprawiedliwości półprywatnej rozmowy z wicepremierem uważam za rzecz całkiem kompromitującą. Teraz już nie tylko wśród postkomuny i dziennikarskiej menażerii nikt nikomu nigdy nie zaufa, ale nawet na polskiej prawicy (choć ta prawica jakaś taka bardziej przypominająca meduzę z Zatoki Gdańskiej - bladoróżowa i galaretowata). I o to przecież chodzi, żeby Polacy, pomiędzy cieniackim jałowym ględzeniem a pisowskimi manipulacjami - tyleż cynicznymi, co głupimi - do końca stracili zaufanie jeden do drugiego, o zaufaniu do jakiejkolwiek rodzimej władzy już nie mówiąc, i z rozkoszą poddali się w całkowite władanie obcym.
Nawiasem mówiąc, mamy Święto Wojska Polskiego i rzygać mi się chce na te historyczne przebierańce i cały ten bełkot. Jeśli to jest patriotyzm, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego! To coś równie autentycznego i tyleż z armią mającego do czynienia, co Dorzynki za Gierka.
No to może jeszcze fragmencik oficjalnego tekstu jednej z naszych firm żeglugowych, który przypadkiem wpadł mi w oko. Chodzi o porty w Szczecinie i Świnoujściu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Co do samej przyczyny rozpadu koalicji, a więc rzekomego udziału ówczesnego wicepremiera Leppera w przerażającej "aferze gruntowej", moje zdanie różni się chyba od zdania większości rodzimych prawicowców, choć akurat zdaje się tym zgadzać ze zdaniem rodzimego ultrasa i monarchisty p. Wielomskiego. Oto jak komentuje tę sprawę wspomniany pan:
Jest faktem, że PiS znajduje się teoretycznie w stanie krytycznym. Kaczyński miał większość, ale ją zniszczył. Zresztą zupełnie nie wiadomo po co. Nie widać w tym logiki. Raczej polityczną zabawę Wielkiego Rozgrywającego. Co więcej, afera wokół odrolnienia ziemi w Mrągowie spowodowała wielki wybuch miny politycznej w postaci ministra Janusza Kaczmarka, który zaczął ujawniać tajne szczegóły „pisowskich” operacji. Kaczmarek to chodząca bomba szczególnie niebezpieczna dla tego rządu, a dla premiera szczególnie. Można by powiedzieć, że to w nieco innym wymiarze niż kiedyś Afera Rywina.(Wytłuszczenie moje własne.) Całość tutaj. Zachęcam nawiasem do przeczytania tego tekstu, choć raczej nieco później. Opis tego, jak to Wielki Rozgrywający wkrótce cynicznie wykiwa Tuska, łamiąc słowo, jest uroczy. I przyznam, iż mam mimo wszystko nadzieję, że naprawdę zostanie zrealizowany. W końcu polityka to nie zabawa dla grzecznych dzieci, Tusk to Tusk, a na rządy kogoś lepszego od PiS i tak nie ma w tej chwili szansy.
Z powyższym cytatem się akurat zgadzam. Ja też widzę tę sprawę jako co najmniej nadmiernie rozdmuchaną, jeśli nie po prostu dość paskudną intrygę, która w dodatku wypaliła samym intrygantom w ich własne ryła. Co byłoby dla nich należytą zapłatą za takie machinacje, ale niestety to my chyba zapłacimy za tę ich głupotę więcej, niż oni.
Winy Andrzeja Leppera w tej sprawie absolutnie nie uważam za udowodnioną. Zresztą, gdyby tu chodziło naprawdę o interes Polski, który dla mnie polega w ogromnej mierze na stawianiu maksymalnie skutecznego oporu pogłębianiu się europejskiej integracji i dominacji Niemiec, to Adrzeja Leppera (założywszy oczywiście, iż miał zamiar zrobić coś zdrożnego) nie należało łapać na tym przestępstwie, tylko uprzejmie w cztery oczy poinformować, że wszystko jest obserwowane przez odpowiednie służby i nie ma szansy się udać. Tyle!
Dlaczego, spyta ktoś, skoro przecież chodzi nam przede wszytkim o uczciwe państwo? Po pierwsze, uczciwe państwo to takie, w którym do przestępstw nie dochodzi, i nie ma większego znaczenia, dlaczego nie dochodzi. Po drugie, sprawę brukselskiej i berlińskiej wszechdominacji uważam za absolutnie zasadniczą. Za lat trzydzieści Polska może nie tylko nie być już krajem suwerennym, zresztą i dzisiaj jest nim w dość ograniczonym stopniu, szczególnie, gdy uwzględnimy, kto trzyma środki przekazu i kto posiada immunitet wobec wszelkiej krytyki, przy którym wszelkie parlamentarne immunitety wyglądają jak pistolet na wodę przy czołgu Abrams... Nie tylko krajem suwerennym, powiedziałem, ale nawet nie prawdziwą grupą folklorystyczną, na co nam zezwolił przecież nawet Wujaszek Stalin.
Epoka państw narodowych, przynajmniej w tym sensie, że niemal każdy naród ma swoje państwo, wyraźnie mija, a Polska, w stanie, w jakim się znajduje (ze zrozumiałych powodów, wiem, ale to nie zmienia faktu) z pewnością nie rokuje nadziei na wejście do ścisłej elity tych krajów, które będą miały jakieś realnie znaczące własne państwo. Zaś naród bez własnego państwa, w sensie realnym oczywiście, bo państwem można nazwać co się tylko chce, jeśli ma się odpowiednio silną baterię broni medialnej, szybko roztopi się w obecnym globalnym świecie. Szczególnie, że potężnym siłom na tym właśnie zależy i skutecznie działają w tym właśnie kierunku. W dodatku wobec Polski akurat te siły zdają się mieć jeszcze mniej względów, niż wobec państw i narodów w ogólności.
A więc, tak jak ja to widzę, ideologiczny front jest obecnie wyjątkowo wyraźny i przebiega w ten sposób: z jednej stron ci, którzy pragną "zjednoczonej Europy", "postępu w dziedzinie praw człowieka", "przemiany obyczajów w stronę większej otwartości", "odrzucenia dawnych, związanych z chrześcijaństwem struktur i zachowań", itp. itd., z drugiej zaś ci wszyscy, dla których te wszystkie rzeczy są co najmniej podejrzane, jeśli nie wstrętne, zaś najważniejsze jest zachowanie tożsamości Polaków i maksimum polskiej suwerenności.
I PiS, żeby do niego wrócić, wydawał się mi całkiem długo formacją, która walczy właśnie po tej drugiej, tej mojej, stronie barykady, choć wobec ogromnych trudności i przeciwieństw, raz po raz musi iść na kompromisy, a także gra z wrgiem, próbując co chwilę coś mu urwać, samemu zbyt wiele nie tracąc. Teraz, w świetle ostatnich wydarzeń, to moje przekonanie zostało praktycznie zrujnowane. Gdybym nie był człowiekiem wiekowymi i dość z natury sceptycznym, przynajmniej w sprawach polityki, powiedziałbym chyba, że czuję się oszukany.
Obecnie główny gracz polskiej sceny politycznej Jarosław Kaczyński - główny oczywiście spośród oficjalnie, demokratycznie wybranych polskich polityków oczywiście, ponieważ są, w Polsce i poza jej granicami, i inni gracze, być może bez porównania potężniejsi, o czym się niestety być może rychło przekonamy - jawi mi się jako coś w rodzaju podwórzowego Machiavella, który gros swej energii i przemyślności przez swój czas u władzy złużył na realizację swej ideologicznej utopii. Czyli na to, by zniszczyć wszystko na prawo od PiS'u (w końcu dość mdłej centrowej chadecji i żadnej autentycznej prawicy) i podzielić całą rodzimą polityczną scenę pomiędzy centro-prawicę, czyli PiS, oraz centro-lewicę, czyli Platformę.
I niech nikt nie mówi, że "przecież Platforma to jest prawica, bo to liberałowie". Jeśli dla kogoś liberalizm jest esencją prawicowości, albo chociaż prawicową cechą, to trafił na nieodpowiedni blog, sorry! Poza tym ten cieniacki liberalizm oznacza równie niewiele, co niegdysiejsze "Nicea albo śmierć", choć oczywiście Platformie naprawdę by nie pasowały jakiekolwiek uczciwe rozliczenia z polityką i osobą Balcerowicza, czy wiekopomnym programem NFI. O tyle, to oni rzeczywiście są liberalni. W końcu "liberalizm to lewactwo sklepikarzy i aferzystów", prawda?
A więc nasz podwórzowy Machiavelli - cóż, każdy naród ma takiego Machiavella, na jakiego zasłużył - wyraźnie bardziej ceni sobie uznanie salonu i warsiaskiej elity, o brukselskiej już nie mówiąc, i poświęcił masę wysiłku na zniszczenie Andrzeja Leppera. Ja uważam, że może Samoobrona ma sporo wad (kto zresztą, i która partia w szczególności, ich nie ma?), ale Andrzej Lepper jest właśnie znacznie lepszy, od przeciętnego lokalnego działacza Samoobrony. W końcu do tej partii przynęciło się masę ludzi, próbujących się jakoś w tej balcerowiczowskiej, liberalnej, rzeczywistości urządzić i nikt ich dokłanie nie sprawdzał i nie prześwietał. Trudno się więc dziwić, że są tam męty.
Choć przyznam, że "afera seksualna" całkiem do mnie nie trafia. Widać jestem przedpotopowa szowinistyczna męska świnia. To, że jakaś niewiasta się prostytuuje - za forsę, czy za posadę, to jest jej sprawa, a nie moja, a już z pewnością i nie służb specjalnych. I kto z tego korzysta, to też nikogo nie powinno obchodzić. Oczywiście, jeśli chdzi o stanowisko opłacane z pieniędzy podatnika, systuacja jest nieco inna, bo to tak, jakby prostytutkę, albo cokolwiek zresztą, opłacano z moich, podatniczych pieniędzy. Poza tym jednak - hulaj dusza, jeśli mnie spytać! Tak samo z zatrudniamiem krewnych w biurach poselskich zresztą. Co komu do tego?
Skoro już jesteśmy przy aferach, to powiem, że "taśmy Beger" nigdy mnie dotąd specjalnie nie szokowały, bo ukazana tam "korupcja" nie podpada chyba pod żadne oficjalne paragrafy. Teraz jednak poszczególne kawałki całej misternej układanki naszego Machiavella dla biednych wydają się wpadać na swoje miejsce... PiS rzeczywiście cały czas dążył do zniszczenia leaderów obu koalicyjnych partii, aby przejąć tych partii członków (a być może coś jeszcze). To by nie było może aż tak straszną rzeczą- w końcu polityka to dość brudna sprawa - gdyby nie dotyczyło partii poniekąd zaprzyjaźnionych; gdyby nie wynikało z żałośnych motywów, jak to: utopijne pomysły na przyszły system partyjny kraju, ęteligęckie fumy Premiera i jego chęć przypodobania się wreszcie warsiawskiej elicie.
Teraz uważam, że Samoobrona i Renata Beger miała pełne prawo nagrać te taśmy, i że ujawniają one bardzo paskudne, od samego początku nielojalne zachowanie PiS'u. I nie dziwię się, że co najmniej od tamtego momentu Samoobrona, a także LPR, PiS'owi absolutnie nie ufały. Można w polityce robić różne niezbyt piękne rzeczy, dla mnie osobiście można by nawet dążyć do dyktatury... Ale dyktatura, z której wszystkie korzyści będą mieli Niemcy, Bruksela i ci tam odwieczni Eskimosi, to już lekka przesada. A jeśli by się PiS'owi udało wyeliminować Samoobronę i LPR, to przecież za dwa lata każdy sprzeciw wobec Unii Europejskiej i każdy głośno wyrażony pogląd nieco na prawo od różowego chadeckiego pisowego centrum, będzie oznaczał jednodniowe badania w Tworkach... Na razie, potem może być znacznie gorzej.
A więc, kiedy Premier z dumą ogłasza, że przepędza min. Giertycha i przywraca Gombrowicza, to sorry, ale traci w tym momencie resztki mego poprarcia i zaufania. Które, nawiasem mowiąc, zaczął tracić w wyniku sprawy TW Beaty. Pamiętacie? Do tego czasu nie było żadnych sfingowanych ubeckich papierów! Teraz za to są. Nie ma za to żadnych wyników komisji bankowej, żadnych wyroków za postkomusze przekręty... Jest za to przyrost naturalny, tylko przypominam sobie mgliście, że PiS był przeciw becikowemu, które zostało wprowadzone dzięki głupiej przekorze Platformy, a pomysł był przecież LPR'u. Teraz przydaje się, jako kolejny sukces PiS.
Jeśli rozumiem taśmy Beger, to nagrywanie przez ministra sprawiedliwości półprywatnej rozmowy z wicepremierem uważam za rzecz całkiem kompromitującą. Teraz już nie tylko wśród postkomuny i dziennikarskiej menażerii nikt nikomu nigdy nie zaufa, ale nawet na polskiej prawicy (choć ta prawica jakaś taka bardziej przypominająca meduzę z Zatoki Gdańskiej - bladoróżowa i galaretowata). I o to przecież chodzi, żeby Polacy, pomiędzy cieniackim jałowym ględzeniem a pisowskimi manipulacjami - tyleż cynicznymi, co głupimi - do końca stracili zaufanie jeden do drugiego, o zaufaniu do jakiejkolwiek rodzimej władzy już nie mówiąc, i z rozkoszą poddali się w całkowite władanie obcym.
Nawiasem mówiąc, mamy Święto Wojska Polskiego i rzygać mi się chce na te historyczne przebierańce i cały ten bełkot. Jeśli to jest patriotyzm, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego! To coś równie autentycznego i tyleż z armią mającego do czynienia, co Dorzynki za Gierka.
No to może jeszcze fragmencik oficjalnego tekstu jednej z naszych firm żeglugowych, który przypadkiem wpadł mi w oko. Chodzi o porty w Szczecinie i Świnoujściu.
Jednym z atutów jest bliskość stolicy Niemiec - najbogatszego państwa w Unii Europejskiej. To właśnie Berlin, a nie Paryż czy Londyn coraz częściej uważany jest za stolicę Europy. Podróż ze Szczecina do Berlina trwa zaledwie półtorej godziny.Żadnej polityki, tylko interesy. Konkretnie, szczerze i od serca. Niby nic, a cieszy, prawda?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
Andrzej Lepper,
Jarosław Kaczyński,
kryzys rządowy,
PiS,
Roman Giertych,
rozpad koalicji
niedziela, lipca 29, 2007
Wreszcie nawet najgłupszy idiota powinien chyba dostrzec...
Chcesz, o Czytelniku, w jednym rzucie oka ujrzeć różnice pomiędzy liberalnym lewactwem, a czymś w miarę sensownym? Oto zestawienie, które przed chwilą znalazłem przeglądając pyskówki i blogi w Salon24, konkretnie blog Jewropejczyka.
Są to oczywiście zdjęcia czołowych żeńskich przedstawicielek i rzeczniczek dwóch czołowych amerykańskich partii politycznych - lewackich Demokratów (u dołu) i znacznie bardziej konserwatywnych Republikanów (u góry). Fajnie, nie? Przyznam, że gdybym mógł dotychczas mieć jakiekolwiek wątpliwości, komu kibicować, to bym je od razu widząc to zestawienie stracił. Ciekawe, czy istnieje ktoś, kto się potrafiłby się temu zderzeniu dwóch typów kobiecości oprzeć? A przynajmniej jakoś go sobie i innym wytłumaczyć z korzyścią dla Demokratów?
Zachęcam do pokazania znajomym, a także skopiowania i rozpowszechniania wszelkimi możliwymi sposobami. Warto!
A tak z obowiązku, to wszystkim ew. komputerowym analfabetom zwracam uwagę, że kliknięcie na ten obrazek po prawej sprawi, iż się on w cudowny sposób powiększy, przez co wszystko będzie dużo lepiej widać.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
demokraci,
kobiecość,
lewactwo,
liberalizm,
republikanie,
uroda
sobota, lipca 28, 2007
Myśli i bonmoty lewaków
Proszę - przyjmijcie do Partii. Chcę komunistą umierać. Wisława Szymborska
Naszym celem jest taka hegemonia, która pozwoliłaby na zawsze wykluczyć z dyskursu pewne treści. Kinga Dunin
Oto zaś pendant to tej śmiałej deklaracji, świadczący o tym, iż to nie był po prostu indywidualny jednorazowy wyskok:
Naszym celem jest stworzenie przestrzeni, w której pewne praktyki, uważane przez lewicę za szkodliwe, staną się niedopuszczalne. Sławomir Sierakowski
Oczywiście, że nastapi oddanie suwerenności. Ale przecież nie byłbym taki niemądry, żeby zwracać na to uwagę opinii publicznej. Premier Luksemburga dla "Le Soir"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Naszym celem jest taka hegemonia, która pozwoliłaby na zawsze wykluczyć z dyskursu pewne treści. Kinga Dunin
Oto zaś pendant to tej śmiałej deklaracji, świadczący o tym, iż to nie był po prostu indywidualny jednorazowy wyskok:
Naszym celem jest stworzenie przestrzeni, w której pewne praktyki, uważane przez lewicę za szkodliwe, staną się niedopuszczalne. Sławomir Sierakowski
Oczywiście, że nastapi oddanie suwerenności. Ale przecież nie byłbym taki niemądry, żeby zwracać na to uwagę opinii publicznej. Premier Luksemburga dla "Le Soir"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
komunizm,
lewactwo,
postkomuna,
Unia Europejska
piątek, lipca 27, 2007
Dwa hipopotamizmy czy jednak jeden? (część 2)
Początek tego tekstu tutaj.
Wyjaśnijmy sobie teraz może sprawę samej nazwy interesującej nas w tej chwili ideologii. Jest to tym bardziej istotne, że zwolennicy tego drugiego hipopotamizmu - tego, którego nikt nigdy w przyrodzie dotychczas nie spotkał - wyrażają na ten temat całkiem inny pogląd od zwolenników tego pierwszego rodzaju. Podczas gdy ci ostatni utrzymują, iż hipopotamizm powstał w epoce Wielkiego Mędrkowania i opiera się w znacznej mierze na intuicjach niepiśmiennego pańszczyźnianego chłopa z tobolskiej obłasti, niejakiego Wasilija Hipoppotamowa, o którym nic bliższego nie wiadomo, ale którego dorobek intelektualny przedostał się jakoś do krwioobiegu zachodnioeuropejskiej myśli.
Niewykluczone, że w stanie nietrzeźwym podzielił się on swymi przemyśleniami z żoną (możliwe że na imię było jej Elizawieta, albo może Prochownia), ona zaś rozplotkowała wszystko sąsiadkom. Jak dokładnie się to zdarzyło, z pewnością już nie ustalimy, był to jednak bez wątpienia szczęśliwy splot wydarzeń, istna ręka boska Świeckiego Postępu. Tak przynajmniej twierdzą zwolennicy pierwszego rodzaju hipopotamizmu.
Nowoczesna nauka potwierdza tę hipotezę, z tym, że Wasilij nie nazywał się w istocie Hippopotamow, a najprawdopodobniej nie nazywał się także Wasilij. Niektóre teorie sugerują, że mógł się nazywać Lockow, albo jakoś bardzo podobnie. Na imię zaś mógł mieć np. Trofim, ale to nic pewnego, bo każde imię używane wśród rosyjskiego chłopstwa w tamtym okresie jest tu równie prawdopodobne. Niektórzy sugerują nawet, że mogło to być imię Dżon, co by sugerowało chińsko-kałmuckie pochodzenie Proroka. Niedawno pewien zdolny doktorant Uniwersytetu Postępu w Jakżemutam wysunął, i częściowo nawet udokumentował, hipotezę, iż Prorok miał po prostu na imię po Potamow, zaś Hippo było pieszczotiwym imieniem, które nadała mu jego poprzednia, przedwcześnie zmarła żona (która mogła się nazywać np. Marfa, choć niemal każde inne imię jest tu równie prawdopodobne).
Sama nazwa "hipopotamizm" miałaby wedle tej wersji wydarzeń pochodzić od wielkiego różowego hipopotama, który w pijackim śnie ukazał się naszemu bohaterowi, by ujawnić mu nową świecką Ewangielię, opartą przede wszystkim na idei Świętego Prawa do Sadła na Grzbiecie, Bokach, Brzuchu, Tyłku, Udach, Policzkach, oraz Świętego Prawa do Siedmiu Podbródków. (Drugi fundamentalny dogmat hipopotamizmu pierwszego rodzaju, czyli Świętość Worów Pod Oczami, stanowi dorobek późniejszych dwustu lat teologicznego rozwoju tej ambitnej dziedziny.)
Co na ten temat mają do powiedzenia zwolennicy drugiego rodzaju? Przeważnie zdają się dość niechętnie podchodzić do kwestii genezy swej (nie bójmy się tego słowa!) świeckiej religii, zamiast tego wysuwając argumenty, które tu w skrócie przytoczę. Zasadzają się one na, trudnej w istocie do zbicia, tezie, że przecież każdy z nas w pewnych okresach życia pragnie być jak hipopotam, marzy o hipopotamach, śni o hipopotamach, czuje niedosyt i cierpi, nie dostrzegając w sobie samym i w swym otoczeniu (słusznie czy nie, to już inna kwestia) wystarczająco wielu hipopotamich cech. (Ach!)
Co do tego nie może być większych wątpliwości, zgoda! Czy jest to jedak wystarczający powód, by cała ideologia, by cały ten świecki kościół, nazywał się właśnie hipopotamizmem? By odmawiał tego miana innym świeckim kościołom? By monopolizował tę wzniosłą nazwę? Cui bono? - że zapytam w imieniu nas wszystkich!
Nie da się zaprzeczyć, iż w tej kwestii można co najmniej podnieść poważne wątpliwości. Przecież nie ma dziś, poza paroma całkiem odciętymi od świata totalitarnymi rezerwatami, krajów czy politycznych ruchów, dla których hipopotam nie były emblematem, sztandarem, totemem... Nie ma dziś niemal nikogo, kto by otwarcie odważył się powiedzieć: "Na drzewo z hipopotamizmem! Hipopotam nie jest dla mnie niczym innym, niż spasioną bestią o wrednym charakterze i paskudnych nawykach, o których na szczęście dla nawiedzonych naprawiaczy świata mało kto wie!"
Nie, takich oczywiście już nie ma i gdyby byli, spotkaliby się z odporem każdego z nas indywidualnie, a także z ostracyzmem, żeby na nim poprzestać, zorganizowanych instytucji całego zdrowego i jakże wolnego świata! Hipopotamizm wszedł już bowiem do krwioobiegu naszego życia i bez niego po prostu nasz świat nie daje się nawet pomyśleć!
To jednak podważa tezę hipoptamistów drugiego rodzaju, iż ta nazwa jakoś do nich sama z siebie przylgnęła, ponieważ to oni właśnie, jak nikt inny, repezentują szczytne ideały hipopotamstwa. Nie! To nie tak! Wszyscy dzisiaj - lewica, centrum i centroprawica - jesteśmy w tym sensie hipopotamistami! I nikt nie ma na to miano monopolu tylko dlatego, iż wydaje mu się, że właśnie jego idee najlepiej oddają te wzniosłe ideały i one najszybciej doprowadzą do ich realizacji! Nie, nie i jeszcze nie raz NIE!
Hipopotamizm drugiego rodzaju TAKŻE został wynaleziony w epoce Wielkiego Mędrkowania, i także opiera się na intuicjach Wasilija Hippopotamowa vel Dżona Lockowa z tobolskiej obłasti. Głośno artykuowane różnice pomiędzy oboma, zaciekle się z pozoru zwalczającymi, odłamami tej świeckiej religii, nie powinny przesłaniać ich zasadniczej tożsamości i tych samych, jeśli nawet nie "celów", to z pewnością skutków. Co właśnie mam zamiar wykazać w następych częściach tego tekstu.
koniec odcinka 2
c.d.n. (Deo volente)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Wyjaśnijmy sobie teraz może sprawę samej nazwy interesującej nas w tej chwili ideologii. Jest to tym bardziej istotne, że zwolennicy tego drugiego hipopotamizmu - tego, którego nikt nigdy w przyrodzie dotychczas nie spotkał - wyrażają na ten temat całkiem inny pogląd od zwolenników tego pierwszego rodzaju. Podczas gdy ci ostatni utrzymują, iż hipopotamizm powstał w epoce Wielkiego Mędrkowania i opiera się w znacznej mierze na intuicjach niepiśmiennego pańszczyźnianego chłopa z tobolskiej obłasti, niejakiego Wasilija Hipoppotamowa, o którym nic bliższego nie wiadomo, ale którego dorobek intelektualny przedostał się jakoś do krwioobiegu zachodnioeuropejskiej myśli.
Niewykluczone, że w stanie nietrzeźwym podzielił się on swymi przemyśleniami z żoną (możliwe że na imię było jej Elizawieta, albo może Prochownia), ona zaś rozplotkowała wszystko sąsiadkom. Jak dokładnie się to zdarzyło, z pewnością już nie ustalimy, był to jednak bez wątpienia szczęśliwy splot wydarzeń, istna ręka boska Świeckiego Postępu. Tak przynajmniej twierdzą zwolennicy pierwszego rodzaju hipopotamizmu.
Nowoczesna nauka potwierdza tę hipotezę, z tym, że Wasilij nie nazywał się w istocie Hippopotamow, a najprawdopodobniej nie nazywał się także Wasilij. Niektóre teorie sugerują, że mógł się nazywać Lockow, albo jakoś bardzo podobnie. Na imię zaś mógł mieć np. Trofim, ale to nic pewnego, bo każde imię używane wśród rosyjskiego chłopstwa w tamtym okresie jest tu równie prawdopodobne. Niektórzy sugerują nawet, że mogło to być imię Dżon, co by sugerowało chińsko-kałmuckie pochodzenie Proroka. Niedawno pewien zdolny doktorant Uniwersytetu Postępu w Jakżemutam wysunął, i częściowo nawet udokumentował, hipotezę, iż Prorok miał po prostu na imię po Potamow, zaś Hippo było pieszczotiwym imieniem, które nadała mu jego poprzednia, przedwcześnie zmarła żona (która mogła się nazywać np. Marfa, choć niemal każde inne imię jest tu równie prawdopodobne).
Sama nazwa "hipopotamizm" miałaby wedle tej wersji wydarzeń pochodzić od wielkiego różowego hipopotama, który w pijackim śnie ukazał się naszemu bohaterowi, by ujawnić mu nową świecką Ewangielię, opartą przede wszystkim na idei Świętego Prawa do Sadła na Grzbiecie, Bokach, Brzuchu, Tyłku, Udach, Policzkach, oraz Świętego Prawa do Siedmiu Podbródków. (Drugi fundamentalny dogmat hipopotamizmu pierwszego rodzaju, czyli Świętość Worów Pod Oczami, stanowi dorobek późniejszych dwustu lat teologicznego rozwoju tej ambitnej dziedziny.)
Co na ten temat mają do powiedzenia zwolennicy drugiego rodzaju? Przeważnie zdają się dość niechętnie podchodzić do kwestii genezy swej (nie bójmy się tego słowa!) świeckiej religii, zamiast tego wysuwając argumenty, które tu w skrócie przytoczę. Zasadzają się one na, trudnej w istocie do zbicia, tezie, że przecież każdy z nas w pewnych okresach życia pragnie być jak hipopotam, marzy o hipopotamach, śni o hipopotamach, czuje niedosyt i cierpi, nie dostrzegając w sobie samym i w swym otoczeniu (słusznie czy nie, to już inna kwestia) wystarczająco wielu hipopotamich cech. (Ach!)
Co do tego nie może być większych wątpliwości, zgoda! Czy jest to jedak wystarczający powód, by cała ideologia, by cały ten świecki kościół, nazywał się właśnie hipopotamizmem? By odmawiał tego miana innym świeckim kościołom? By monopolizował tę wzniosłą nazwę? Cui bono? - że zapytam w imieniu nas wszystkich!
Nie da się zaprzeczyć, iż w tej kwestii można co najmniej podnieść poważne wątpliwości. Przecież nie ma dziś, poza paroma całkiem odciętymi od świata totalitarnymi rezerwatami, krajów czy politycznych ruchów, dla których hipopotam nie były emblematem, sztandarem, totemem... Nie ma dziś niemal nikogo, kto by otwarcie odważył się powiedzieć: "Na drzewo z hipopotamizmem! Hipopotam nie jest dla mnie niczym innym, niż spasioną bestią o wrednym charakterze i paskudnych nawykach, o których na szczęście dla nawiedzonych naprawiaczy świata mało kto wie!"
Nie, takich oczywiście już nie ma i gdyby byli, spotkaliby się z odporem każdego z nas indywidualnie, a także z ostracyzmem, żeby na nim poprzestać, zorganizowanych instytucji całego zdrowego i jakże wolnego świata! Hipopotamizm wszedł już bowiem do krwioobiegu naszego życia i bez niego po prostu nasz świat nie daje się nawet pomyśleć!
To jednak podważa tezę hipoptamistów drugiego rodzaju, iż ta nazwa jakoś do nich sama z siebie przylgnęła, ponieważ to oni właśnie, jak nikt inny, repezentują szczytne ideały hipopotamstwa. Nie! To nie tak! Wszyscy dzisiaj - lewica, centrum i centroprawica - jesteśmy w tym sensie hipopotamistami! I nikt nie ma na to miano monopolu tylko dlatego, iż wydaje mu się, że właśnie jego idee najlepiej oddają te wzniosłe ideały i one najszybciej doprowadzą do ich realizacji! Nie, nie i jeszcze nie raz NIE!
Hipopotamizm drugiego rodzaju TAKŻE został wynaleziony w epoce Wielkiego Mędrkowania, i także opiera się na intuicjach Wasilija Hippopotamowa vel Dżona Lockowa z tobolskiej obłasti. Głośno artykuowane różnice pomiędzy oboma, zaciekle się z pozoru zwalczającymi, odłamami tej świeckiej religii, nie powinny przesłaniać ich zasadniczej tożsamości i tych samych, jeśli nawet nie "celów", to z pewnością skutków. Co właśnie mam zamiar wykazać w następych częściach tego tekstu.
koniec odcinka 2
c.d.n. (Deo volente)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Dwa hipopotamizmy czy jednak jeden? (część 1)
Wszystko na ziemi ma swą przyczynę i jeśli dwie całkiem różne rzeczy mają tę samą nazwę, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że łączy je coś więcej, niż tylko nazwa. Weźmy na przykład taki hipopotamizm. Istnieją dwa jego rodzaje, których zwolennicy nienawidzą się nawzajem z całego serca, odmawiając sobie poza tym (co nie jest aż trudne do zrozumienia) prawa do posługiwania się tą nazwą. Jeden rodzaj hipopotamizmu - nie powiem "jeden odłam", bo to by od razu zakładało, iż są to dwa aspekty tego samego zjawiska, a to przecież mam dopiero wykazać - występuje w Sporym Kraju Mbumbwa Hen Za Wodą i jest zasadniczo tym samym, co w innych rejonach globu nazywane jest hienozoofilizmem.
Ten drugi rodzaj jest czymś całkiem innym. Czymś diametralnie innym nawet. Po prostu zaprzeczeniem tego pierwszego we wszystkich praktycznie aspektach. I to jest, nawiasem mówiąc, wszystko, co o tym drugim rodzaju hipopotamizmu wiadomo. Ponieważ, wypowiedzmy w końcu tę bolesną prawdę... O ile ten pierwszy hipopotamizm rzeczywiście w przyrodzie istnieje, i to masowo, o tyle ten drugi nie do końca. To znaczy w zasadzie istnieje i co do tego nie może być cienia wątpliwości. W końcu nie ma tygodnia, by niszowa prasa nie doniosła czegoś nowego na jego temat.
A to w mule wyschniętej rzeki widziano odcisk niezidentyfikowanej tylnej łapy... A to niemówiący żadnym znanym językiem tubylec pokazywał coś na migi... A to hipopotam sfotografowany z turystycznego stateczku na Nilu miał coś takiego w oczach, coś takiego moi państwo! Tak więc dowody występowania drugiego rodzaju hipopotanizmu są liczne i dobrze udokumentowane, ale należą jednak do nieco innego porządku ontologicznego, niż dowody na istnienie pierwszego rodzaju, z którymi chcąc czy nie chcąć, wszyscy się spotykamy na codzień, nawet bez pomocy niszowych pisemek.
Skoro ustaliliśmy, że hipopotamizm pierwszego rodzaju jest jakby łatwiej dostępny naszym zmysłom, ustalmy sobie może czym też on właściwie jest. Otóż jego zasadniczą tezą jest tak, że wszystkie zwierzęta powinny mieć dobrze, sprawiedliwie, równo, do syta. Chodzi o to, nie bójmy się tego powiedzieć, by wszystkie zwierzęta żyły nie gdzieś w jakichś szemranych lasach, w jakichś nudnych stepach, na jakichś niegościnnych, pełnych za to zdradliwych przepaści, skałach, albo by taplały się w obrzydliwych przecież błotach czy niezbyt (excusez le mot) czystej wodzie... Będąc narażone na liczne nieprzyjemności i - co jeszcze potworniejsze! - same nabierając w ich wyniku różnych niemiłych cech. O nie! Tego przecież nikt z nas nie chce, zgoda?
Zwierzęta powinny żyć w zoo, bo to jest ich właściwe, naturalne rzec by się chciało, miejsce. W dobrze zorganizowanym zoo, of course! Z wysoko kwalifikowaną i sumienną obsługą, która do żadnej przemocy się nie ucieka, wszystko załatwiając za pomocą tego, co młodzież swego czasu nazywała "truciem dupy", zaś niektórzy mniej wyrobieni "propagandą i zakłamywaniem rzeczywistości". Oraz większą lub mniejszą miską codziennej strawy. Załatwiają znaczy. Plus, w razie ewidentnej potrzeby, strzelbą z usypiającymi strzałkami. Plus polityką zoofiliczną, w wyniku której zwierzęta lepiej do warunków zoo przystosowane będą żyły dłużej, dłużej będą pozostawać w znośnym stanie, zaś ich potomstwo w ogóle się urodzi i będzie miało warunki do dorastania.
(No a w całkiem ostatecznej ostateczności eutanazją, oczywiście jedynie na wyraźnie i na piśmie zadeklarowane życzenie zainteresowanego.) Czyli humanitaryzm najczystszej wody, czy może raczej najczystszej wody zoofilizmi. To podejście właśnie, mówiąc nawiasem, różni hienozoofilię od zwykłeg hienizmu, gdzie nacisk na unikanie użycia bata i dobrowolność wyrażonej zgody nie są aż tak skrupulatnie przestrzegane, przynajmniej do chwili, gdy hienizm zapanuje już na całym globie na dobre, zaś wszystkie zwierzęta staną się idealnymi lokatorami ogrodów zoologicznych i w swych pragnieniach przynajmniej, jeśli już nie da się tego w pełni zrealizować, hienami.
Co właśnie jest celem nurtu ideowego znanego pod nazwą hienozoofilizmu, a także jego bardziej egzotycznej - jednak tylko czysto geograficznie - odmiany o której na razie mówimy. Czyli hipopotamizmu pierwszego rodzaju. Takie naprawdę dobrze zorganizowane ogrody zoologiczne istnieją już w pewnych niewielkich izolowanych enklawach afrykańskiego kontynentu, każdy chyba wie, o jakie regiony Czarnego Lądu może chodzić. Oczywiście nawet i tam ideału jeszcze nie osiągnięto, można nawet powiedzieć, że do ideału jest jeszcze bardzo daleko.
I tu właśnie dochodzimy... Ale sza! Nie możemy jeszcze frontalnie zaatakować nabrzmiałej do granic cenzuralności kwestii widzenia postępu przez obie wersje hipopotamizmu, ponieważ nic przecież na razie nie wiemy o ideologii tej drugiej wersji. A więc, chwyćmy się teraz za bary z tym ambitnym tematem!
koniec odcinka 1
Dalszy ciąg tutaj.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Ten drugi rodzaj jest czymś całkiem innym. Czymś diametralnie innym nawet. Po prostu zaprzeczeniem tego pierwszego we wszystkich praktycznie aspektach. I to jest, nawiasem mówiąc, wszystko, co o tym drugim rodzaju hipopotamizmu wiadomo. Ponieważ, wypowiedzmy w końcu tę bolesną prawdę... O ile ten pierwszy hipopotamizm rzeczywiście w przyrodzie istnieje, i to masowo, o tyle ten drugi nie do końca. To znaczy w zasadzie istnieje i co do tego nie może być cienia wątpliwości. W końcu nie ma tygodnia, by niszowa prasa nie doniosła czegoś nowego na jego temat.
A to w mule wyschniętej rzeki widziano odcisk niezidentyfikowanej tylnej łapy... A to niemówiący żadnym znanym językiem tubylec pokazywał coś na migi... A to hipopotam sfotografowany z turystycznego stateczku na Nilu miał coś takiego w oczach, coś takiego moi państwo! Tak więc dowody występowania drugiego rodzaju hipopotanizmu są liczne i dobrze udokumentowane, ale należą jednak do nieco innego porządku ontologicznego, niż dowody na istnienie pierwszego rodzaju, z którymi chcąc czy nie chcąć, wszyscy się spotykamy na codzień, nawet bez pomocy niszowych pisemek.
Skoro ustaliliśmy, że hipopotamizm pierwszego rodzaju jest jakby łatwiej dostępny naszym zmysłom, ustalmy sobie może czym też on właściwie jest. Otóż jego zasadniczą tezą jest tak, że wszystkie zwierzęta powinny mieć dobrze, sprawiedliwie, równo, do syta. Chodzi o to, nie bójmy się tego powiedzieć, by wszystkie zwierzęta żyły nie gdzieś w jakichś szemranych lasach, w jakichś nudnych stepach, na jakichś niegościnnych, pełnych za to zdradliwych przepaści, skałach, albo by taplały się w obrzydliwych przecież błotach czy niezbyt (excusez le mot) czystej wodzie... Będąc narażone na liczne nieprzyjemności i - co jeszcze potworniejsze! - same nabierając w ich wyniku różnych niemiłych cech. O nie! Tego przecież nikt z nas nie chce, zgoda?
Zwierzęta powinny żyć w zoo, bo to jest ich właściwe, naturalne rzec by się chciało, miejsce. W dobrze zorganizowanym zoo, of course! Z wysoko kwalifikowaną i sumienną obsługą, która do żadnej przemocy się nie ucieka, wszystko załatwiając za pomocą tego, co młodzież swego czasu nazywała "truciem dupy", zaś niektórzy mniej wyrobieni "propagandą i zakłamywaniem rzeczywistości". Oraz większą lub mniejszą miską codziennej strawy. Załatwiają znaczy. Plus, w razie ewidentnej potrzeby, strzelbą z usypiającymi strzałkami. Plus polityką zoofiliczną, w wyniku której zwierzęta lepiej do warunków zoo przystosowane będą żyły dłużej, dłużej będą pozostawać w znośnym stanie, zaś ich potomstwo w ogóle się urodzi i będzie miało warunki do dorastania.
(No a w całkiem ostatecznej ostateczności eutanazją, oczywiście jedynie na wyraźnie i na piśmie zadeklarowane życzenie zainteresowanego.) Czyli humanitaryzm najczystszej wody, czy może raczej najczystszej wody zoofilizmi. To podejście właśnie, mówiąc nawiasem, różni hienozoofilię od zwykłeg hienizmu, gdzie nacisk na unikanie użycia bata i dobrowolność wyrażonej zgody nie są aż tak skrupulatnie przestrzegane, przynajmniej do chwili, gdy hienizm zapanuje już na całym globie na dobre, zaś wszystkie zwierzęta staną się idealnymi lokatorami ogrodów zoologicznych i w swych pragnieniach przynajmniej, jeśli już nie da się tego w pełni zrealizować, hienami.
Co właśnie jest celem nurtu ideowego znanego pod nazwą hienozoofilizmu, a także jego bardziej egzotycznej - jednak tylko czysto geograficznie - odmiany o której na razie mówimy. Czyli hipopotamizmu pierwszego rodzaju. Takie naprawdę dobrze zorganizowane ogrody zoologiczne istnieją już w pewnych niewielkich izolowanych enklawach afrykańskiego kontynentu, każdy chyba wie, o jakie regiony Czarnego Lądu może chodzić. Oczywiście nawet i tam ideału jeszcze nie osiągnięto, można nawet powiedzieć, że do ideału jest jeszcze bardzo daleko.
I tu właśnie dochodzimy... Ale sza! Nie możemy jeszcze frontalnie zaatakować nabrzmiałej do granic cenzuralności kwestii widzenia postępu przez obie wersje hipopotamizmu, ponieważ nic przecież na razie nie wiemy o ideologii tej drugiej wersji. A więc, chwyćmy się teraz za bary z tym ambitnym tematem!
koniec odcinka 1
Dalszy ciąg tutaj.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
słowa kluczowe:
hipopotamizm,
liberalizm,
socjaldemokracja
Subskrybuj:
Posty (Atom)