środa, marca 12, 2008

Proste pytanie hiperaktualne

I co ludkowie, było zdrajców wieszać, prawda?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 08, 2008

Jeśli ktoś bardzo pragnie, może to uznać za tekst na 8. Marca

Uważa się powszechnie, że pracę zawodową kobiety masowo rozpoczęły w wyniku dwóch wojen światowych, kiedy to mężczyzn brakowało, więc one musiały przejąć dużą część dotychczac typowo męskich ról i zawodów. Zgoda, coś w tym niewątpliwie jest, ale weźmy na przykład taką Szwecję. Kraj, który w obu wojnach światowych udziału nie brał i w ogóle wojen nie prowadził od stuleci, a w którym pracuje zarobkowo poza domem niemal sto procent kobiet, zaś psychologicznie, kobieta która takiej pracy nie ma, czuje się dokładnie tak samo podle - tak samo skrzywdzona przez los czy społeczeństwo - jak mężczyzna w podobnej sytuacji.

Jest to, przyznasz Czytelnku, spore osiągnięcie! Nie mówię, że coś cennego w sensie wartości, ale na pewno sukces inżynierii społecznej. W kraju, gdzie w końcu tego typu "osiągnięcia" są bardzo cenione i naprawdę hojnie "obywatelom" przez władzę serwowane, ci zaś przyjmują je z zadziwiającą pokorą, jeśli nawet nie zawsze z entuzjazmem. Jak zatem można wytłumaczyć to, dość w końcu wyłamujące się z wojennego paradygmatu, zjawisko?

Spotkałem się kiedyś z interesującym, i z pewnością w dużej mierze prawdziwym, wytłumaczeniem. Otóż zaraz po drugiej wojnie światowej den svenske mannen zapragnął własnego automobilu, w związku z czym, niewiele myśląc, wysłał współmałżonke do pracy zarobkowej. Rodzina dorobiła się wymarzonego pojazdu, który ma do dzisiaj - nie ten sam wprawdzie, ale w sumie bardzo podobne krowiaste Volvo - a żona pracować by już po prostu nie mogła.

Nie mogłaby, ponieważ, po pierwsze - rodzina by już dzisiaj z jednej pensji nie wyżyła. Po drugie - ponieważ teraz jest to już społeczną normą, więc i odgórne naciski idą w tym kierunku, jak i psychika szwedzkich kobiet jest odpowiednio ukształtowana. One po prostu "realizują się" w pracy zarobkowej, oczywiście poza domem! Drobiazgi w rodzaju tego, że półroczne dziecko oddawane jest do przedszkola, gdzie, zgodnie z wymaganiami ideologi, zajmują się nim mało męscy faceci i ledwo sobie radzące z językiem imigrantki z dalekich krajów. Plus różni ludzie, którzy muszą pracować, bo jakby inaczej - w tym oczywiście i kobiety, co tutaj akurat nie jest rzeczą najgorszą, a do żadnej ambitniejszej i lepiej płatnej pracy się nie nadają.

Szwedzkie zwalczanie bezrobocia to w ogóle temat-rzeka. Który w dodatku wiąże się w niemałym stopniu z moim głównym tutaj tematem. Otóż w Szwecji nie da się zmniejszać biurokracji także dlatego, że wtedy podnosi się wielki wrzask, że "urzędniczkami są przecież przeważnie kobiety, więc zwalnianie ich zaburzy strukturę zatrudnienia i cofnie równouprawnienie". A kto, że spytam, wysłał te swoje żony do pracy? (Kto nie wie, niech czyta od nowa!) I z jakich to motywów? Jeśli odpowiedziałeś, że "aby budować socjalizm", to niestety, tym razem, kulą w płot. Czytaj od nowa! Motywy te były bowiem czysto ekonomiczne, czysto liberalne - czysta chciwość i pragnienie błyskotek. Bez myślenia o realnych, dalekosiężnych kosztach, bez myślenia o skutkach uboczncyh.

Wracając do tamtejszych uciech życia rodzinnego, które w pewnym przynajmniej stopniu osiągnięto dzięki tamtej zbiorowej decyzji ówczesnych jedynych żywicieli rodziny. Swego czasu gdzieś przeczytałem, że szwedzcy rodzice ze swymi dziećmi - a nie mówię już o półrocznych niemowlakach, tylko o nastolatkach - rozmawiają przeciętnie 7 minut dziennie. Przeczytałem to pewnie z 20 lat temu, wątpię jednak, by to się znacząco od tamtych czasów poprawiło. Za co można w Szwecji zostać pozbawionym praw rodzicielskich, a do tego "nieoficjalnie" zostać publicznie ostemplowanym jako "pedofil", oraz tego, jak tamte dzieci to "sprytnie" i niemal na każdym kroku wykorzystują, nie będę tu opowiadał, bo to temat na inną okazję.

Powie ktoś, że fakt, teraz oboje małżonkowie (małżonkowie? w istocie raczej rzadko, choć to akurat nie jest aż tak ważne) pracują, ale przecież żyją i lepiej, niż w latach '40. Ano żyją lepiej, choć nie zawsze, bo kryzysy ekonomiczne, z bezrobociem, potrafią tam być długotrwałe i dotkliwe, wiem coś o tym z własnego doświadczenia. Teraz akurat takiego nie ma i Szwecja robi za cud gospodarczy. Zobaczymy co będzie dalej, ja tam jestem dość sceptyczny.

Fakt, Szwedzka rodzina ma teraz domek, połączony w szereg z innymi takimi, na trzydziestoletnie spłaty, Volvo, telewizję satelitarną, wakacje za granicą, często łódkę i taką chatkę gdzieś w plenerze. Majątku jednak Szwed ma przeciętnie kilkukrotnie mniej, niż np. Włoch, a kilkunastokrotnie mniej niż Niemiec. (Wykupią nas wszystkich, Hitler zwycięży!) Oraz mają gwarancję - no, niemal gwarancję, bo w końcu to nie może trwać wiecznie - że nie zostaną bezdomni, choćby stracili pracę, a jeśli udowodni się, że się jest alkoholikiem, to dostanie się zasiłek i na wódkę. Przynajmniej tak bywa, co jest potem przez nie lubiącą socjalizmu prasę dość mocno nagłaśniane.

Ma się też gwarancję, iż życie zakończy się w domu starców, gdzie człowiek będzie sobie siedział w oczekiwaniu na śmierć, która nie ma się prawa zbytnio odwlekać... Oj, daliby mu wtedy, oj dali! No bo przecież nie można zbyt długo zajmować innym tego cennego miejsca. Siedział, oraz leżał, potem to już raczej to drugie, z pampersem gdzie należy, od czasu do czasu przewijany przez jakiegoś imigranta dowolnej płci - z reguły ciemnoskórego, słabo znającego język i z dnia na dzień bardziej nienawidzącego tej swojej pracy, ludzi których musi wbrew sobie tak obsługiwać, oraz całego tego sytego i z sytości zidiocialego kraju.

Mógłbym opisywać różne takie specyficzne smaczki godzinami, ale nie tym razem. Chodziło mi o ukazanie interesującego moim zdaniem przecięcia kwestii "równouprawnienia kobiet" z kwestią ekonomiczną... Nie bójmy sie tego słowa - z liberalizmem. Tak zwani "konserwatywni liberałowie" (czy może odwrotnie, trudno to zapamiętać) twierdzą, iż "wolny rynek" jak najbardziej sprzyja konserwatywnym wartościom, zaś to, co tym wartościom szkodzi, to "socjalizm". Tutaj, mimo, że w Szwecji socjalizmu faktycznie nie brakuje, wydaje się być inaczej. Pierwszy impuls był jak najbardziej ekonomiczny, rynkowy, liberalny. Czyż nie?

Cóż jednak się dziwić, skoro liberałowie także za nasprowadzanie tych wszystkich imigrantów - którzy mieli tyrać w fabrykach i wywozić śmieci, podczas gdy tubylcy, rasa panów, mieli osiągać wyższe rzeczy - także próbuja winić "socjalizm", nie zaś chciwość, która dla nich jest przecież, mówią nam to bez przerwy i otwartym tekstem, bóstwem? To dyrektorzy wielkich firm domagali się siły roboczej! To przedsiębiorcy! To liberałowie! Teraz jednak, kiedy potomkowie tamtych emigrantów, bez zawodu, praktycznie nie znający miejscowego języka, znarkotyzowani, snują się po ulicach, czyniąc niektóre dzielnice enklawami czegoś całkowicie nie-europejskiego, niezbyt głośno i chętnie się do tego przyznają.

No więc tutaj podałem drugi tego rodzaju przykład, jak to ekonomiczna chcica i liberalne motywy prowadzą do mało konserwatywnych skutków, a w dodatku do skutków, które już nawet z czysto liberalnego punktu widzenia są jak najbardziej szkodliwe. Chodzi o skutki takie, jak przerost biurokracji i cykliczne, ale naprawdę poważne, problemy z bezrobociem.

Jeśli ktoś bardzo chce, to może ten tekścik uznać za hołd złożony wszystkim patriotycznym i sensownym polskim kobietom, w dniu tego ich rzekomego święta. Które sam uważam za dość błazeńskie i komunistycznej proweniencji, ale zdaje się są tacy, i to godni szacunku, którzy to widzą inaczej. A więc - wsiewo najłuczsziejszewo s Mieżdunarodnom Żienskom Dniom! (Na Boga, tylko niech się nikt nie próbuje uczyć z tego tutaj rosyjskiego!)

Choć oczywiście największą frajdę, darujcie to Cnotliwe Dziewice, Piękne Damy i Szacowne Matrony, sprawiło mi kolejne kopnięcie w kostkę zadufanego w sobie i głoszącego obrażające ludzki umysł brednie leberała.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 07, 2008

Nową religią w leberała

"Leberał jaki jest, każdy widzi". Chciałoby się tak powiedzieć, zabrzmiałoby przepięknie, a w dodatku większość P.T. Czytelników nie domyśliłaby się nawet, że to parafraza słynnej definicji konia by ks. Benedykt Chmielowski. Niestety, koń to stworzenie szlachetne, a leberałów jest wiele różnych rodzajów i łączy te rodzaje niewiele - poza tym, że wszystkie błądzą i gadają (excusez le môt) od rzeczy.

Dość powszechnie występującym typem leberała jest ktoś, kto ma własny biznes, albo po prostu sporo zarabia, w związku z czym uważa, że jemu nikt nic nie daje, a już na pewno nie z podatków, natomiast jego podatki idą na jakichś nierobów i/lub nieudaczników. No i nasz człowiek sukcesu płacić podatków nie tylko nie lubi, o co zresztą wielkiej pretensji doń mieć nie sposób. Tym bardziej, kiedy się pomyśli, kto w III RP i całej Europie dzisiaj te podatki pobiera i jak z nich korzysta.

Tyle, że nasz człek sukcesu na tym niepłaceniu nie poprzestaje, tylko - zależnie od usposobienia głosem bardziej zrzędnym, lub bardziej kłótliwym, zawsze jednak głośno i dobitnie - głosi światu religię podatków niepłacenia. Co by się jeszcze dało jakoś może zaakceptować. Ale on i na tym nie poprzestaje i głosząc religię... Czego? No właśnie - leberalizmu! Religię z kompletną, wysoce rozwiniętą teologią, dogmatyką, liturgią, eschatologią... Z chórami aniołów (von Mises, von Hayek, von Friedman, von Mikke i kto tam akurat jest na tym leberalnym topie), diabłem (antyleberałowie), masami potępionych grzeszników (nieroby i nieudacznicy)...

Wszystko tu jest, zapewniam, jak w każdej przyzwoitej, dobrze rozwiniętej religii. I jak się człowiek zastanowi, to sam dojdzie co jest co. Komuś by to mogło zaimponować, no bo kiedyś do stworzenia religii trzeba było religijnego geniusza (tak tego typu ludzi określa Toynbee, o ile dobrze pamiętam), dobrze jeśli z padaczką (jak Mahomet) bo to daje fajne wizje i wnętrzne przeżycia. A najlepiej to w ogóle z jakąś boską pomocą. Jeśli bowiem jakiś bóg maczał w takiej religii palce, to jej przyszły sukces można uważać za zapewniony! ("Wow!", jak mówią leberałowie, w każdym razie kiedy chcą nam coś sprzedać.)

Niestety, ostatnio żadni bogowie do tworzenia nowych religii ręki z niewiadomych powodów nie przykładają, więc muszą wystarczać - z emfazą i rytualnym pochyleniem głowy wymawiane, zaś pisane obowiązkowo z dużej litery - sprawy takie, jak Święte Prawo Własności, czy Wolność.

I jest to chyba nienajgorszy biznes, bo jakże inaczej wytłumaczyć, że ludzie zarabiający ciężkie pieniądze na swej biznesowej działalności, mają czas i ochotę głoszeniem takich religii się zajmować? Płaci im ktoś za to? (Ciekaw jestem kto i w jakiej walucie.) A skoro jest to nienajgorszy biznes dla tych bogatych ludzi, to tym bardziej dla mnie, biednego nieudacznika. Więc też sobie stworzę własną religię, co mi tam, raz się żyje!

Otóż moja religia polegać będzie na tym, że Piekielnie Inteligentni Faceci o (Idealnym) Wzroście Sześciu Stóp i Dwóch Cali, z Włosami na Klatce Piersiowej (Na Głowie Zaś Niekoniecznie) i Udowodnionej Płodności powinni mieć prawo do 16 żon jednocześnie, które sobie mogą swobodnie wybrać spośród miliardów dostępnych na matrymonialnym rynku kobiet. Te żony mają oczywiście ustawowy obowiązek ich słuchać, kochać, pieścić, golić im łeb a potem polerować piersiami, gotować im frykasy i poić małmazją (nie posuwając się jednak do utopiena ich w beczce z tym szlachetnym i kosztownym trunkiem).

Do tego oczywiście willa z bardzo dużym ogrodem na koszt podatników - dzieci muszą w końcu mieć gdzie się bawić! Oraz, choć pecunia nieco olet, nie da się bez tego - okrągła sumka na utrzymanie i reprezentację (indeksowana ze wzgl. na inflację). A do tego oczywiście odpowiednia oprawa - ideologiczna, liturgiczna, prawna, dogmatyczna. Nic bym też nie miał przeciw wskrzeszeniu Świętego Oficjum, jeśli oczywiście miałoby bronić tej mojej nowej religii.

Wykrzyknie leberał: "Ależ to jakieś wariactwo! Dlaczego wszyscy mamy płacić na prywatne szczęście jakiegoś takiego?!" Odpowiadam: "To jest wasza, kochani ludkowie, inwestycja w przyszłość. Pomyśl tylko, leberale - jak poprawi się poziom intelektualny społeczeństwa, jak poprawi się jego płodność... I masa innych istotnych spraw. Nie wspominając już o owłosieniu tam gdzie naprawdę warto być owłosionym (mówię o mężczyznach)."

Wykrzyknie leberał (znowu, lubią krzyczeć): "Ale co to MNIE obchodzi?" Odpowiadam: "Kochany leberale. A co mnie obchodzi, czy w wyniku twojej działalności za pół wieku każdy mieszkający na terenie dzisiejszej Polski będzie posiadał trójkołowego mercedesa z napędem termojądrowym, zaś każda kobieta (czy to co kobiety wtedy zastąpi) - trzy różowe golarki? A przecież dokładnie na tym polegają twoje rzekome zasługi, czyż nie?"

I dodaję: "Dlaczego mamy budować drogi, mosty, linie telekomunikacyjne, żebyś ty, leberale, człowieku sukcesu, biznesczłowieku, mógł taniej i łatwiej produkować, sprzedawać, wmawiać spragnionym badziewia durniom swoje różowe barachło? Dlaczego najlepsze tereny mają być oddane właśnie tobie - na twoją, szemraną często, działalność, albo na twoje, prywatne wygody czy uciechy? Czemu przepisy prawa mają być tworzone pod ciebie? Dlatego, że durnie, nie mający nic innego do roboty, kochają spędzać czas w twoich hipermarketach i oglądając twoje 'Tańce z Gwiazdami'?"

"Dlaczego", kontynuuję, "porządny człowiek idąc latem przez ulicę, o plaży w Sopocie czy Jelitkowie nie wspominając (a nie jestem leberalną stonką, tylko tu mieszkam, zwróć łaskawie leberale uwagę!) musi słuchać twojego gównianego dysko, techno, rapu, popu i wszelkiego innego takiego świństwa? Dlatego że ty na tym zarabiasz? Dlatego, że zgraja durniów wtedy ci więcej i chętniej płaci?"

"A od kiedy to, słodki lebarałku, ci ludzie są dla ciebie tacy ważni? Od kiedy uważasz ich za coś innego, niż tylko demokratyczne bydło, które należy ew. wziąć za mordę, poza tym zaś całkowicie ignorować? Kiedy tobie płacą, kiedy tobie pozwalają zarobić, z demokratycznego bydła stają się nagle Solą Ziemi, Kwiatem Przecudnym Jednej Nocy, tak? Daruj, ale dla mnie to jakby zbyt subtelne, zbyt talmudyczne. Ja tego po prostu nie rozumiem."

"Jaka jest w końcu różnica pomiędzy moją skromną propozycją a twoimi żądaniami? Bo między moją nowowymyśloną religią, a twoją - mającą już 230 lat, przechodzoną, intelektualnie i moralnie zbankrutowaną, budzącą niesmak w każdym mającym odrobinę smaku człeku? No bo przecież 'po owocach ich poznacie', a twoje owoce, lebarale, to dysko, techno, Wielki Brat i Szkło Kontaktowe. Fakt, do tego jeszcze różowe golarki do... powiedzmy 'muszelki'. I język w którym królują 'odlotowy' z 'czadowym', plus medialny bełkot dla wykształciucha. Przecież te 'wolne media' nie są moje, tylko - daruj człowieku - twoje właśnie i nikogo innego. Twoje osobiście, albo też jakiegoś innego leberała, człowieka sukcesu, biznesmena."

"I zapewniam cię leberale", dodałbym jeszcze na zakończenie, "że jeśli się chwilę zastanowisz, a masz jeszcze jakieś aktywne komórki w tym, co być może było kiedyś twoim mózgiem, przyznasz, że moja propozycja, wraz z jej religijną oprawą, jest o wiele sensowniejsza, mniej kosztowna dla społeczeństwa, zaś obiecująca mu bez porównania większe korzyści w niedalekiej już całkiem przyszłości. Poza tym, że ma w sobie bez porównania więcej smaku, bo żadnego dysko czy techno by nie było. Jeśli bardzo tego pragniesz, drogi leberale, to nazwij to sobie nawet 'Prawem' (z dużej litery), nawet Boskim Prawem, jeśli to cię ucieszy. Prawem, którego ja bym bezwarunkowo przestrzegał: ŻADNEGO DYSKO, ŻADNEGO RAPU, ŻADNEGO TECHNO! Możecie mnie z tego rozliczać. Tak mi dopomóż Bóg! Wszyscy, w sumie, byliby o wiele szczęśliwsi - ja, moje żony i moje dzieci już teraz, reszta ludzkości też niedługo."

No i już całkiem na koniec, taki oto coup de grâce w samą wątrobę leberała: "Zresztą nie byłby przecież sam, bo kilku takich jak ja, który także by się należała willa i 16 żon z przyległościami, w każdym pokoleniu na każdym kontynencie by się chyba znalazło. Sporo ludzi od razu by się uszczęśliwiło, a poziom ludzkości poprawiłby się w try miga. Portowych terminali byście dla nas budować nie musieli, przepisów celnych byście nie musieli dla nas stale modyfikować i ulepszać w te i wewte, oszczędziłoby się masę ludzkich nerwów przestając nadawać reklamy..."
"Jeśli więc musimy koniecznie mieć jakąś świecką religię naprędce wymyśloną, to moja jednak jest o niebo lepsza! A jeśli nadal masz, leberałku słodki, wątpliwości, to powiedz mi łaskawie, co w mojej propozycji ci nie pasuje? Co jest lepszego w twojej religii niż w mojej? Jeśli zaś sam nie potrafisz odpowiedzieć, to wynajmij sobie takiego, co potrafi! I tak nie masz nic lepszego do zrobienia ze swoją forsą."

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Cywilizacja jako schizofrenia (6)

A więc udowodniliśmy sobie, że rozwój cywilizacji polega między innymi na odcinaniu się od obiektywnej rzeczywistości leżącej poza nią, a coraz większym koncentrowaniu się na tym, co sama ta cywilizacja generuje. Mówię oczywiście o nauce, religii, literaturze, edukacji, wszelkich formach propagandy - nie da się chyba zaprzeczyć, że zajmują się one w coraz większym stopniu tą cywilizacją, wychodząc od niej jako od pierwotnych założeń, dorabiając do nich z coraz większym zapamiętaniem metafizyczne i quasi-metafizyczne uzasadnienia.

Oczywiście istnieje też, przynajmniej w naszej zachodniej cywilizacji, czysto praktyczna nauka, pozostająca w służbie technologii i zmagająca się z realnymi problemami. Jednak i ona służy - w swych celach - potrzebom w coraz większym stopniu generowanym przez daną cywilizację, w coraz większym zaś stopniu ignorując potrzeby inne, bardziej "obiektywne".

Czy jest w tym element skrajnego upraszczania obrazu świata, o którym mówiliśmy w związku z teorią metabolizmu informacyjnego i schizofrenii? Ograniczając się do analizy naszej własnej cywilizacji, z pewnością należy stwierdzić, że tak! Kiedyś ludzie różnili się rasą i stanem społecznym - teraz już w coraz mniejszym stopniu dostrzegamy takie zmiany, a w każdym razie za coraz mniej je istotne uważamy. I tak to naprawdę wszyscy odczuwamy, bo oficjalnej, sączonej nam bez przerwy "z góry" propagandzie "równości i braterstwa" już nawet nie warto w tym kontekście wspominać.

Podobnie jest z płcią - kilkadziesiąt lat temu każdy odruchowo widział kobietę jako coś innego od mężczyzny, niezależnie oczywiście od tego, że są ludźmi i wobec Boga mają równą wartość. Jednak były to dwie odrębne kategorie i nawet nie trzeba było tego głosić, co robi np. Ortega y Gasset, bo było to oczywiste. Czy tak jest dzisiaj? Z pewnością nie! Z każdym niemal dniem coraz mniej szokuje nas teza zwolenników kapłaństwa kobiet, że "Bóg nie zwraca przecież większej uwagi na taki drobny szczegół". I nie chodzi mi tu o kwestię religijną, tylko o sprowadzanie kwestii płci do "jednego małego szczegółu". Nas to jednak, jak powiedziałem, z każdym dniem szokuje i śmieszy coraz mniej.

Czy jest w tym to uproszczenie obrazu świata, o którym mówi teoria doktora Kępińskiego? Z pewnością jest. Czy jest ono w jakimś przynajmniej stopniu schizofreniczne? To kwestia osobistej oceny, dla mnie jest w tym rzeczywiście niemało ze schizofrenii. Pamiętając, że upraszcza ona w sumie obraz świata i że ten obraz u schizofrenika staje się coraz prostszy, coraz "logiczniejszy". I że jest prostszy i "logiczniejszy" niż u człowieka schizofrenią nie dotkniętego.

Albo weźmy coś, co nie bez racji można by uznać za największe w sumie intelektualne osiągnięcie naszej cywilizacji: znalezienie "wspólnego mianownika" dla wszystkich dosłownie rzeczy i zjawisk, istniejących lub potencjalnie istniejących, w ich cenie rynkowej. Mamy już dzisiaj wszyscy, my ludzie zachodniej cywilizacji, głębokie przekonanie, że tak właśnie jest.

Chłopska chata i poletko to nie jest już kwestia ślepego, zwierzęcego niemal, irracjonalnego przywiązania, zakorzenienia, kontynuacji krwi i nazwiska... To jest przede wszystkim kwestia ceny, kosztów, opłacalności. Tak samo zresztą jak z rodzeniem i płodzeniem dzieci przez nas, ludzi przeważnie już żyjących w miastach. Nie tak kiedyś było, całkiem jeszcze niedawno!

I nie chodzi mi tutaj o wygłaszanie jeremiad, tylko o konstatację faktu, że to się wszystko uprasza. Że wszystkie przejawy życia, i nie tylko życia - wszystko dosłownie - da się w bardzo istotnym aspekcie sprowadzić do jednej liczy, ceny rynkowej.

Cenę rynkową ma dzisiaj osobista godność - wystarczy włączyć telewizor. Cenę rynkową ma dzisiaj powiedzmy dziewictwo - wystarczy nieco poszukać w internecie. Cenę rynkową ma życie rodziców. Cenę rynkową ma dziecko. Cenę albo koszt - to przecież ta sama sprawa, tylko znak przeciwny.

Nie ma dziś praktycznie rzeczy, która by nie miała, choćby teoretycznie - bo nie wszystko znajduje się na razie na rynku i nie wszystko ma cenę, która normalnego śmiertelnika może realnie zainteresować - swej ceny czy kosztu, wyrażonego w jakiejś walucie, waluty zaś są oczywiście między sobą przeliczalne.

Nicoás Gómez Dávila mówi coś w tym duchu, że: "Dla prawdziwego arystokraty to co ma cenę, nie ma wartości. Dla burżuja tylko to co ma cenę ma wartość". Kiedyś było tak to widział każdy w miarę przyzwoity człowiek, dziś brzmi to jak paradoks, piękny, przynajmniej dla niektórych, ale nieżyciowy. Wszyscy więc jesteśmy zgodnie z tą tezą burżujami... Co także potwierdza sugestię, iż nasz generowany przez cywilizację świat się upraszcza.

Kiedyś było wiele rodzajów ludzi, teraz wszyscy są burżujami. Można to zresztą nazwać inaczej, wedle gustu - na przykład mówiąc, że "dziś wszyscy jesteśmy braćmi", albo "wszyscy jesteśmy demokratami". (Czy liberałami zresztą.)

Jeśli tego do końca nie udowodniłem, to w każdym razie mam nadzieję, że przedstawiłem nieco materiału do przemyśleń. I że nie było to całkiem bez sensu.

Na zakończenie chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej interpretacji tezy, że "Cywilizacja jest jak schizofrenia rozumiana zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego". Nikt już z pewnością nie pamięta wczesnych odcinków tego długiego cyklu, i wątpię by wielu Czytelników teraz się rzuciło do ich czytania. Jednak wspominałem tam o "zaletach" schizofrenii, która to choroba wcale nie jest tak po prostu ruiną umysłu. W każdym razie nie od razu.

I o tym, że jej przebieg często zaczyna się od pewnego "olśnienia", bardzo głębokiego przeżycia z nagłym "dostrzeżeniem prawdy". (Wspomniany już Nietsche, także być może słynne "olśnienie" Słowackiego, oraz wiele innych podobnych, i szeroko znanych, tego typu zdarzeń.) Potem często następuje okres dużej kreatywności, który w niektórych przypadkach daje naprawdę wartościową i interesującą twórczość artystyczną czy literacką. W końcu jednak następuje stopniowy zanik władz umysłowych, jakby się coś w umyśle, w psychice chorego wypaliło.

No i powyższe bardzo mi przypomina opis przebiegu Kultury/Cywilizacji w ujęciu wspomnianego już tu wielokrotnie i niezwykle przeze mnie cenionego Oswalda Spenglera. Nie będę już nawet tego się tutaj starał jakoś bliżej wyjaśnić, w końcu dzieło Spenglera ma niemal 1000 stron i jest naprawdę gęste od treści, a ten tekścik stał się już dość długi. Jednak powiem, że zarówno to początkowe "olśnienie", ten okres kreatywności, jak i to końcowe wyczerpanie sił witalnych... Z którym pacjent może jednak żyć naprawdę długo, jeśli mu się pozwoli... Ogromnie mi przypomina typowy przebieg schizofrenii opisywanej w książce Antoniego Kępińskiego "Schzofrenia".

Sam Spengler oczywiście nic takiego nie mówi, ale wiele rzeczy, o którym mówi, daje się znakomicie dopasować do dużo nowszych odkryć i całkiem nowoczesnych naukowych koncepcji. hrPonimirski zachwyca się, z tego co wiem, Spenglera "cybernetycznym" podejściem i jego fantastycznym zrozumieniem nauk ścisłych i ich historii. Nawet coś na ten temat, o ile mi wiadomo, skrobie i zamierza opublikować. Ja zderzyłem tu Spenglera akurat z teorią metabolizmu informacyjnego pochodzącą z psychiatrii.

Jeśli ktoś chce sam to skonfrontować, a ma czas, ambicję i masę energii, a do tego zna angielski lub niemiecki, może sobie przeczytać Spenglera w sieci. Linki sa po prawej stronie mojego blogu http://bez-owijania.blogspot.com. Może też sobie sprowadzić za niewielką sumkę np. z http://alibris.com. Wcale nie wypada to drogo, szczególnie przy obecnym kursie dolara. Ale przypominam - mówimy o PEŁNYM, NIEKASTROWANYM wydaniu "Der Untergang des Abendlandes" (angielski tytuł "The Decline of the West", polskiego wymieniać nie warto, bo wszystkie rodzime wydania są perfidnie skastrowane)!

KONIEC

No, ciężko było, ale skończyłem, co jest i tak niezwykłe i chwalebne. Uff! W razie czego dopiszę jeszcze uzupełnienie, ale do niczego się już nie zobowiązuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, marca 06, 2008

Totem, tabu... i kto głosował na platfusów Tuska

Czytam wielkie dzieło Oswalda Spenglera. Trzeci raz od początku do końca i metodycznie, nie licząc różnych wyrywkowych czytań. I nie licząc tego upiornie skastrowanego wydania, które jest, a w każdym razie było jakiś czas temu, dostępne w sprzedaży po polsku. Skastrowane, jak wszystkie zdaje się wydania tej książki w całej dzisiejszej Europie - metodycznie próbuje się stwarzać wrażenie, że tę książkę trzeba skrócić, zapewne żeby pozbawić dłużyzn, dzięki czemu ten i ów inteligent zdoła ją może, z obowiązku, przeczytać.

Zabawnie tylko, że amputowana są akurat najciekawsze, najaktualniejsze i najbardziej kontrowersyjne (choć przyznam że dla mnie akurat one kontrowersyjne aż tak bardzo nie są) części tej książki. Czyli te, dotyczące bezpośrednio historii, a przede wszystkim kwestii schyłku cywilizacji. Pozostawiono natomiast Spenglera fenomenologiczne rozważania na temat sztuki.

To był w(s)tręt, nie całkiem o tym mam zamiar pisać. Nie mogę jednak tej - jakże symptomatycznej przecież - sprawy pomijać, kiedy piszę o Spenglerze. No a o czym chcę w takim razie pisać?

Otóż właśnie teraz przeczytałem Spenglera rozważania na temat dwóch stron życia - strony "totemu" i strony "tabu". Ta pierwsza jest związana z czymś, co by można nazwać czystym życiem: rodzeniem się, umieraniem, trwaniem, uprawianiem ziemi, odwiecznymi, a w każdym razie bardzo powoli się zmieniającymi obyczajami... Ta druga to coś świadomego, czego się człowiek uczy, co studiuje, co nauczyciel czy mistrz przekazuje uczniowi...

Spengler, słusznie moim zdaniem, na licznych przykładach udowadnia, iż nasza zachodnia historia sztuki (a jest inna?) popełnia ogromny błąd, traktując jako jedno i nie czyniąc istotnych rozróżnień pomiędzy czymś tak całkowicie różnym, jak pomiędzy architekturą świątyni, a "architekturą" wiejskiej chaty. Albo między zwykłym codziennym strojem jakiegoś ludu, a ornamentem, który ten strój być może zdobi. (Oczywiście mówimy o ludach sprzed epoki telewizji i hipermarketów.)

Spengler dowodzi, że sztuka - język mniej więcej świadomych form, czyli strona tabu, każdego ludu może się dość łatwo zmieniać, podlegać wpływom, i niewiele w istocie mówi to o samym ludzie i istotnych zmianach, jakim on podlega. Zresztą nie tylko "język form", bo nawet język po prostu, jak i każda inna rzecz reprezentująca stronę tabu.

Zdobienia używanych przez taki lud przedmiotów, które potem nasi archeologowie odkopują, a my podniecamy się potem tworzonymi przez nich na tej błahej podstawie teoriami na temat losów tego ludu. I "okazuje się", że jest to ten sam lud - choćby znalezione artefakty występowały w bardzo od siebie odległych miejscach. Albo też odwrotnie - lud nagle okazuje się być całkiem inny, bo nagle zmieniają się znajdowane na danym terenie ornamenty. A jednak ornamenty, wraz z całą stroną tabu, czyli wszystkim tym, co w dużym stopniu wyuczone, mogą się zmieniać całkiem szybko i często zadziwiająco łatwo, w odróżnieniu od strony totemu, dużo mniej irracjonalnej, bez porównania mniej podlegającej modom i wpływom.

Pisze Spengler:
Gdybyśmy w zachodniej Europie jedynie znaleziska ceramiki ze stuleci pomiędzy Troją a Chlodwigiem, nie mielibyśmy najmniejszego pojęcia o tym, co znamy jako "wielka migracja". Ale obecność owalnego domu w rejonie Morza Egejskiego, a inny, bardzo uderzający jego przykład w Rodezji, jak też szeroko dyskutowana zgodność saskiego chłopskiego domu z domem libijskich Kabylów, ujawnia kawałek historii rasy. Ornamenty rozprzestrzeniają się, gdy ludzie wprowadzają je do swego języka form, ale typ domu daje się przeszczepić wyłącznie razem z daną rasą. Zniknięcie jakiegoś ornamentu oznacza nic więcej, niż tylko zmianę języka, ale kiedy zanika jakiś typ domu, oznacza to, że rasa wyginęła.
Pragnę zwrócić uwagę Czytelnika na to ostatnie zdanie, które także w oryginale jest zaznaczone italikiem. Kiedy je czytałem, przypomniało mi się, jak jako młode chłopię mieszkałem w Krakowie, na Bronowicach. Były to czasy dość wczesnego Gomułki. I bardzo blisko nie tylko Krakowa czy Bronowic, ale także mojej szkoły "tysiąclatki" i paskudnych bloków z nieotynkowanej cegły, w których wtedy mieszkaliśmy, stały najautentyczniejsze wiejskie chaty - z drewna, bielone wapnem, przeważnie z dodatkiem błękitnej farbki... Oraz ze słomianymi strzechami!

To naprawdę nie były żadne skanseny, tylko najprawdziwsze ludzkie domy. I nikogo to wtedy nie szokowało. Inne cechy tej wiejskiej, a często raczej całkiem podmiejskiej, architektury, także byłyby chyba dla nieco młodszych Czytelników szokujące. Na przykład to, że obory, z tego co pamiętam, były w tym samym budynku. (Co nie znaczy, że w tej samej izbie, to już jednak nie były kurne chaty.) Z mniejszych spraw, też jednak z dziedziny totemu, można dodać, że w takich chatach bywało się przeważnie częstowanym ziemniakami z kwaśnym mlekiem.

Słuchajcie młodzi (jeśli któryś z Was dotąd doczytał, w co skądinąd wątpię). Kwaśnym mlekiem, które już dzisiaj, zgodnie z utartą od stuleci w krajach anglosaskich i atakującą po kolei wszystkie "cywilizujące się" kraje, jest największym świństwem na świecie, jeśli nie wprost trucizną. (Odwrotnie, niż Walentynki i Halloween oczywiście.)

Chciałem jednak wrócić na zakończenie do tych wiejskich chat krytych strzechą i zakończyć na melancholijną nutę. Otóż, jeśli Spengler ma rację, a ja osobiście uważam, że ma ją niemal zawsze (i nie dlatego, Bóg mi świadkiem, bym kochał Niemców, czy coś podobnego), to owe wiejskie chaty odeszły... RAZEM Z RASĄ LUDZI, KTÓRZY W NICH OD STULECI MIESZKALI I KTÓRZY JE PRZEZ STULECIA, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, BUDOWALI! No bo nie jest tak, że z każdego przedstawiciela zrobił się inteligent, czy choćby wyksztłciuch. Ale ten lud mieszka teraz w betonowych pudełkach z furą wystawioną na widok sąsiadów i przyjezdnych. I wcale go to nie boli, ani mu za tymi krytymi strzechą chatami nie tęskno.

Bo to po prostu nie jest już ten lud! Tamten wymarł. Jeśli wierzyć Spenglerowi. Zabiła go Cywilizacja - ta w spenglerowskim znaczeniu, czyli stopniowe zamieranie sił żywotnych tego, co wcześniej było, wedle spenglerowskiego określenia, Kulturą. I wszystkiego co nie jest metropolią, ekonomią, prasą, rozrywką, inteligencją, wieczną prawdą, dowcipasem... Ale także cywilizacja całkiem po prostu, czyli Postęp, który wzbudza tak powszechny entuzjazm i na którym nawet rzekoma hiper-prawica opiera cały swój utopijny system.

No bo w końcu jak inaczej można znaleźć sens podporządkowania wszystkiego dzikiej rynkowej ekonomii, jeśli nie we wierze w wieczny postęp, dzięki któremu każdy dosłownie będzie kiedyś - wedle dzisiejszych kryteriów - bardzo bogaty, a bogaci będą bogatymi nie-do-wyobrażenia! (Wow!)

No i, nie da się wykluczyć, że zabili ten lud komuniści. Czy jak tam należałoby nazwać tę zgraję, która Polską rządziła z sowieckiego nadania, a i dzisiaj ma się całkiem nieźle, choć większości porządnych ludzi aż tak się nie poprawiło. (Bosze, jaki ja byłem wtedy głupi! Teraz jest gorzej, a i banda, która nam miłościwie, o wiele gorsza! 28-04-2024)

I to jest myśl dla mnie na przykład bardzo przykra, ale mająca tę zaletę, że wiele wyjaśnia. Zamiast dziwić się, co się stało z sumieniem, odwagą i rozumem tych krakusów, którzy na malutkich, pokracznych konikach siali popłoch wśród doborowych kozackich oddziałów i wprawiali w zachwyt Napoleona, który na gorliwość naszego mięsa armatniego zdążył się już był przecież uodpornić, więc tu musiało chodzić o coś lepszego. Oni nie zidiocieli! Nie sparszywieli! Nie skurwili się! Nie sprzedali! Nie dali kupić! Nie stracili całej dawniejszej przyzwoitości! Oni po prostu WYGINĘLI!

Po prostu nie polski lud wybierał Tuska do władzy, nie polski lud darowywał życie Urbanom i Jaruzelskim, nie polski lud czyta "Gazetę Wyborczą", ogląda szkło kontaktowe... To nie polski lud głosował za Anschlussem do Ojro-Unii, to nie polski lud popiera w tych wszystkich, skądinąd załganych, sondażach platformianych platfusów i ojropę! Tamci wyginęli, na ich miejsce przyszli jacyś nowi. Skąd przyszli? Ideowo to chyba jasne, stronę tabu mamy więc jakby załatwioną. Co do strony totemu zaś... A czy to w końcu ma aż takie znaczenie, w przypadku tych smętnych istot?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 01, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (5)

Powie ktoś, że w gruncie rzeczy niczego nowego z pomocą teorii metabolizmu informacyjnego nie powiedzieliśmy, bo zarzuty, iż prominenci ("niech pan zamyka piwnicę, bo tu się różni prominenci kręcą", jak mówił cieć do Wojciecha Młynarskiego w pamiętnym roku '80, czy może '81) są oderwani od życia, że niewiele widzą spoza firanek swych Lancii, z okienek służbowych czy prywatnych odrzutowców, zza redakcyjnych biurek, nie jest niczym nowym, a tym mniej odkrywczym.

Tyle, że tu nie o to chodzi. Teoria doktora Kępińskiego mówi przecież, że odcięcie od informacji płynących ze świata zewnętrznego skutkuje nie tylko brakiem informacji na temat tego świata - to przecież byłoby trywialne! - ale także przesadną aktywnością funkcji organizujących umysłu. Czego skutkiem jest świat uproszczony, stylizowany, wewnętrznie logiczny... Świat schizofrenika, prawdopodobnie mający nieco przynajmniej wspólnego ze światem marzenia sennego.

W końcu we śnie także jesteśmy odcięci od informacji z zewnątrz, a umysł porządkuje sweje dane. Z całą pewnością to porządkowanie w tej ilości, jaką mamy podczas normalnego snu, jest jak najbardziej pożądane, ale fakt, że wizje i przeżycia, które przy tym mamy, mają, z tego co się na ten temat wie, więcej wspólnego z tym, co przeżywa schizofrenik, niż normalne życie na jawie normalnego człowieka.

Zapewne gdybyśmy tak pospali, "normalnym" snem, z 10 lat, to bylibyśmy schizofrenikami. Choć zapewne byłoby to odwracalne, gdybyśmy po obudzeniu odzyskali kontakt z rzeczywistością. W końcu dlaczego mielibyśmy tego nie chcieć? Tylko dlatego, że ktoś nas na długo uśpił? To nie ten przypadek, co Michnika czy innego... Wiecie kogo.

W każdym razie, nie mówię tutaj o odcięciu prominentów i lewactwa od świata, tylko o tej drugiej stronie - czyli o tym, co dzieje się w ich mózgach skutkiem tego odcięcia. I oczywiście nie chodzi tu przede wszystkim o firanki i brak zainteresowania życiem zwykłych ludzi - często przy ciągłym wymądrzaniu się na ten temat - tylko o pewne niewytłumaczalne cechy ich psychiki, które powodują działanie mechanizmów opisanych przez Kępińskiego i objawy zbliżone do schizofrenii.

W każdym razie teraz mogę już uczynić prestigitatorską sztuczkę, wyciągając z cylindra dorodnego królika. Czyli, mówiąc mniej metaforycznie, wykazać, iż Cywilizacja - z dużej litery, aby pokazać, że to w sensie używanym przez Spenglera, czyli późna i mało już żywotna faza tego, co się powszechnie określa jako "cywilizacja" (z małej litery) - ma sporo wspólnego z takim zaburzeniem metabolizmu informacyjnego, jakie wedle dyskutowanej tu teorii daje schizofrenię.

Nie byłoby to jeszcze wszystko, co chcę tutaj zrobić. Byłby to, gdybym na tym poprzestał, swego rodzaju trick, niezbyt nawet czysty. Ale i tak byłoby to już coś. W każdym razie miałbym możliwość z czystym sumieniem twierdzić, iż "udowodniłem, że Cywilizacja to schizofrenia". (Premier Tusk ze swymi obietnicami jest o lata świetlne choćby od takiej możliwości, więc i tak jestem o lata świetlne uczciwszy od dzisiejszej elity.)

Musiałbym tylko wykazać, że:

1. duża ilość wpływowych ludzi dotkniętych tego typu zaburzeniami metabolizmu informacyjnego przekłada się na analogiczne objawy w życiu społecznym;

2. takich dotkniętych a wpływowych ludzi jest obecnie więcej, niż dwieście i więcej lat temu;

3. ich ilość od około 200 lat wykazuje w miarę stałą tendencję wzrostową;

4. (to sprawa niejako dodatkowa) żadne inne czynniki nie grają znacząco większej roli w tych - hipotetycznych na razie jeszcze, bośmy tego na razie nie wykazali - postępach tej schizofrenii na skalę nie jednostek, ale całego społeczeństwa, a właściwie całej naszej cywilizacji (tutaj to słowo może być z małej litery), czyli czegoś, co by należało określić jako meta-schizofrenia.

Ad. 1 - To przypuszczenie wydaje mi się dość oczywiste. Trudno bowiem, by hipotetyczne, (bądźmy wyrozumiali i nie rzucajmy nieudowodnionych oskarżeń w hiper-naukowym tekście) społeczeństwo złożone wyłącznie schizofreników, mogło być zdrowe. I dość naturalnym wydaje mi się przypuszczenie, że miałoby objawy, które dałoby się zinterpretować jako swego rodzaju schizofrenia podniesiona do poziomu meta.

Jeśli wszyscy ludzie wpływowi w tym hipotetycznym (wciąż) społeczeństwie byliby schizofrenikami, zaś pozostali nie, niewiele by to zmieniło. A więc, punkt pierwszy uważam za załatwiony. (A kto się nie zgadza, niech da głos.)

Ad. 2 - To jest z pewnością nieco trudniej wykazać, jednak ludzie o względnie podobnych do moich przekonaniach, którzy różne, z roku na rok coraz obficiej nam serwowane "społeczeństwa otwarte", "otwartości", "równouprawnienia", "toleracje", "eurpejskie wartości", "święte-świeckie relikwie Jacka Kuronia" traktują jako przejawy, choć może nie wyłącznie - excusez le mot - świra, zgodzą się, że ilość tego typu zachowań, haseł i dogmatów zdecydowanie rośnie. A nawet zdaje się nabierać rozpędu. W końcu ludzie szturmumący plaże Normandii, czy atakujący butelkami z benzyną niemieckie czołgi, o "homofobii" i głębokich prawdach feminizmu nigdy nie słyszeli.

Nie mówiąc już o ludziach sprzed powiedzmy 300 lat, którzy by padli ze śmiechu słysząc np. o "równouprawnieniu płci" czy "ekumeniźmie". A my słyszymy o tym, prawda? Chcemy czy nie. Zaś nasze dzieci... Te się dopiero przez całe życie nasłuchają! Może ktoś takich haseł ze schizofrenią nie kojarzy. Ale po pierwsze, z pewnością taki ktoś mnie nie czyta, a jeśli, to służobowo. A po drugie, ja dla takich nie piszę. A więc to także uważam za praktycznie wykazane.

Ad. 3 - Punkt 2 właściwie wyjaśnił nam tę sprawę. Tak przynajmniej sądzę. Q.E.D.

Ad. 4 - Nie wiem wprawdzie, czy żadne inne czynniki nie grają znacznej roli, ale ja ich nie znam, nic mi się nie nasuwa. I w ogóle wątpię, by ktoś inny potrafił mi wskazać, z czego w takim razie, jeśli nie z zaburzeń metabolizmu informacyjnego "elit", miałaby wynikać - wykazana już przez nas przed chwilą - ciągła schizofrenizacja zachodniego życia społecznego. Spengler z pewnością żadnych takich przyczyn, które by rywalizowały z tym zaburzeniem metabolizmu informacyjnego o tytuł bezpośredniej przyczyny postępującego kostnienia i głupienia Cywilizacji, nie podaje. Opisuje natomiast sporo takich mechanizmów i zjawisk, które by wyjaśniały powstawanie i rozszerzanie się tych zaburzeń. A więc i świeżo przez nas odkrytej meta-schizofreniii.

No dobra, pierwszą redutę wroga zajęliśmy niemal z marszu. W końcu nikt nam chyba nie będzie wypominał tych krótkich harców po przedpolu, kiedyśmy, klnąc wroga, jak na wojaków przystało, omijali zasieki z kolczastych gałęzi i rowy przeciw konnicy. Nawet niespecjalnie się kulom kłaniając, bo wróg widać zajęty był swymi sprawami i nie bardzo strzelał. Było w tym wprawdzie coś z prestigitatorstwa, bo publiczność oczekiwała nie "Cywizacji", o której nic nie wie (bo ojropiejsy dbają, by nie wiedziała), tylko "cywilizacji"... Czyli nie spenglerycznej, z dużej litery, tylko takie zwyczajnej, z małej.

Drobne to zapewne rozczarowanie, w porównaniu z tym, które przeżyje młody, przedsiębiorczy, kiedy dojdzie do jego powoli działającego mózgu, jak został przez "Obywatelską" Platformę wykiwany, ale jednak rozczarowanie. Ale nie, tutaj nie ma obietnic bez pokrycia! Tutaj nie ma Tusków, tutaj nie ma miejsca na poczucie zawodu.

Dokonamy i tego! Już niedługo. Po po krótkim, zasłużonym odpoczynku. Po wypiciu zdobytej na wrogu wódki i nacieszeniu się dyskretną urodą i znacznie mniej dyskretnym zachowaniem jego (do niedawna) markietanek... Weźmiemy się za szturm na samą stolicę wroga. Może nie będzie to już tak jednoznacznie... politycznie, że tak powiem - w pysk i o ziemię, bo tego tutaj, jeśli ktoś uważnie czytał i ma w sobie należytą rewolucyjną czujność, było co niemiara... Ale za to... Dokonamy, z Boża pomocą, zadania, które można porównać chyba jedynie do udowodnienia twierdzenia Fermata.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Cywilizacja jako schizofrenia (4)

A więc, mamy cybernetyczną teorię schizofrenii, autorstwa doktora Kępińskiego, którą sobie nieco rozszerzyliśmy. Dzięki czemu tego samego mechanizmu - upośledzenia funkcji pobierania informacji z otoczenia i wynikającej stąd nienormalnej dominacji funkcji porządkującej umysłu - dopatrzyliśmy się także u ludzi z klinicznego punktu widzenia zapewne zdrowych, jednak wykazujących swego rodzaju psychiczne narowy.

Coś, co moglibyśmy, zależnie od dziedziny, gdzie to się objawia, nazwać "schizofrenią ideologiczną", czy powiedzmy "schizofrenią intelektualną". Czyli swego rodzaju psychiczne zaburzenie objawiające się (względną) ślepotą na obiektywne fakty, w połączeniu z dogmatyczną wiarą, iż świat realny rzeczywiście jest tak prosty, ja się danemu... Chciałem powiedzieć "pacjentowi", ale niestety, to, w tych przynajmniej czasach, nigdy nie są pacjenci, a często wręcz przeciwnie, bo osoby bardzo wpływowe.

Takie upraszczanie świata, tworzenie modelu - który ze swej natury musi być bardzo prosty i na tym w końcu polega jego wdzięk i wartość - gdyby odbywało się jako świadoma intelektualna działalność, nie ma w sobie nic złego. Nie mam pretensji do Newtona, że stworzył względnie prosty model wszechświata. Nie mam nawet prentesji do oświeceniowych mędrków, którzy ten newtonowski model starali się zastosować do ludzi i życia społecznego. Voltaire nie dlatego jest dla mnie dość obrzydliwy, że tego właśnie próbował dokonać, a z całkiem innych przyczyn.

Różne tam D'Alemberty, Condorcety, nie mówiąc już o Szkotach, takich jak Malthus, Adam Smith, czy Hume, dokonywali całkiem wartościowych rzeczy - nieważne, czy ich skłonność do tworzenia prostych modeli była uwarunkowana jakimiś psychicznymi przechyłami, czy po prostu tak im wyszło. Z realnego świata widzieli i tak dość sporo, a modele stworzyli interesujące, nadające się w każdym razie jako materiał do dyskusji i dalszej obróbki.

Cały problem z tym, że dalszej dyskusji nie ma, a obróbka jest taka, że chce się płakać. To nie Oświecenie jest tak straszne, tylko to, że my już wyjść poza nie nie potrafimy, choć minęło dobrze ponad 200 lat. (Dávila zresztą wyraźnie mowi w jednej ze swych scholiów, że potrzeba nam nowego Oświecenia. I na pewno nie chodziło mu o to, by jeszcze pogłębiać obecne lewactwo, bo to nie był tego rodzaju facet, wręcz przeciwnie.)

Przywołałem już w tym tekście Oswalda Spenglera, o wiele zbyt wsześnie, ale teraz wreszcie do czegoś nam się przyda. Otóż, gdyby pojechać Spenglerem, to nie tyle Oświecenie jest winne, co po prostu faktem jest, iż Oświecenie było końcem naszej zachodniej ("faustycznej" wedle terminologii Spenglera) Kultury (w sensie tej wcześniejszej, organicznej fazy, co już wyjaśniałem we wcześniejszej części tego tekstu), zaś teraz mamy już od 200 lat Cywilizację (czyli fazę niejako mechaniczną i coraz bardziej skonstniałą).

Wobec czego trudno się dziwić, że nie udaje nam się już stworzyć w dziedzinie myśli czegoś żywego i oryginalnego, a tylko coraz bezmyślniej powtarzamy to, do czego Oświecenie, w swym zapale niszczenia wszystkiego co stare i "nieracjonalne" - doszło. "Nieracjonalne" przeważnie zresztą było to właśnie dlatego, że organiczne. Czyli powstałe ewolucyjnie, nie zaś wymyślone od A do Z przez znajdującego się - przynajmniej wedle własnych i kolegów po fachu zapewnień, którym człowiek (nomen omen) cywilizowany wierzyć przecież musi! - w bezpośrednim, intymnym kontakcie z Istotą Najwyższą "mędrca".

Rzecz w tym, iż takich "oświeceniowych mędrców" mamy dziś nieprzeliczoną ilość, i im większy ma ktoś wpływ na nasze życie, tym większym "oświeceniowym mędrcem" się z pewnością okaże. My zaś tego już nawet nie zauważamy, bo tak nas od tych ponad 200 lat wytresowano, że poruszamy się jedynie w wąskiej przestrzeni pomiędzy oświeceniowym lewactwem Michnika, a oświeceniowym... naprawdę nie wiem czym, Korwina. Czy kogoś dziś razi słynne określenie Le Corbusiera, że "mieszkanie to po prostu maszyna do mieszkania"?

Czy ktoś, choćby był architektem lub studentem architektury, widzi w tym coś nienormalnego? Obraźliwego dla nieszczęśnika, który w takiem "maszynie" zmuszony będzie "mieszkać"? Czy ktoś, na przykład historyk sztuki, zastanawia się dzisiaj dlaczego nasi przodkowie na tę genialną myśl nie wpadli? Dlaczego dla nich mieszkania nie były "maszynami" i dlaczego dawało się w nich żyć - i nie chodzi mi teraz o trywialny argument wygód, zależny w końcu od wielu różnych rzeczy, tylko o ludzką... powiem brutalnie - godność? "Jestem robotem, czy jakimś powiedzmy manometrem, i mieszkam w maszynie" - albo też "jestem człowiekem i mieszkam na pewno nie w maszynie". Tertium, do q...wy nędzy, non datur!

No dobra, ale pohasaliśmy sobie na oświeceniowym poletku, porozmawialiśmy o ludziach, którzy świat ŚWIADOMIE starają sie upraszczać, organizować... Czyli z pewnościa intensywnie korzystać z funkcji porządkowania zawartej w ich mózgach, jak zresztą przecież w mózgach nas wszystkich... Ale czy to już "schizofrenia", zgodnie z teorią doktora Kępińskiego?

Ocena musi zależeć od tego, czy się upraszcza świadomie - mówiąc sobie: "zbuduję model, wiem, że to cholernie skomplikowane, ale model na pewno ułatwi analizę", czy też człek upraszcza, bo tak mu działa jego informacyjny metabolizm, a potem wykrzykuje: "Eureka! To przecież takie proste! Że też te cholerne irracjonalisty/mohery/reakcjonisty/socjalisty/katoliki/Polaki/itd. itd. (niepotrzebne skreślić) tego nie widzą! Po prostu trzeba wziąć to bydło za mordę i narzucić tolerancję/liberalizm/socjalizm/internacjonalizm/europejskość/racjonalność/itd. itd. (niepotrzebne skreślić)."

No, wtedy to już jest z całą pewnością coś nie tak z metabolizmem informacyjnym danego towarzysza. Nie tylko dlatego, że chce narzucać coś, czego ja nie lubię - inaczej się jakoś nigdy nie zdarza - tylko dlatego, że wyraźnie ma problemy z pobieraniem informacji z otoczenia, skutkiem czego świat staje się dlań prosty, "logiczny", symetryczny, i ach jakiż elegancki! ("Żeby tylko chcieli to zobaczyć, ale się zmusi!") No i to nie jest już jakaś intelektualna gra, nie jest to świadomie skonstruowany model, służący jakimś w miarę konkretnym celom - praktycznym czy czysto intelektualnym.

To już jest psychopatologia. Od intelektualnego modelu różni go fanatyzm. Ten swój - absolutnie schizofreniczny, zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego - obraz świata traktuje się jako jedyny prawdziwy. I zadziwiająco wprost często narzuca się go, przemocą czy podstępem, innym.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lutego 29, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (3)

No dobra, w(s)tręty w(s)trętami, wstawki wstawkami, ale do ad remu! Czyli do wyjaśnienia kwestii dlaczego cywilizacja jest jak schizofrenia. A w każdym razie jak schizofrenia wedle teorii "metabolizmu informacyjnego" przedstawionej przez doktora Antoniego Kępińskiego w książce "Schizofrenia" (łatwo nawiasem mowiąc dostępnej w sieci).

Co bystrzejszy czytelnik pewnie już zaczął się domyślać gdzie moim zdaniem leży odpowiedź. Tym bardziej, że skoro taki pilny, to mógł także zwrócić uwagę, iż już kilkukrotnie analizowałem istotę lewactwa - a w każdym razie jego intelektualnej wersji, w odróżnieniu od różnych ogłupiałych od rapu i "Szkła Kontaktowego" hunwejbinów, czy ordynarnej rodzimej postkomuny - właśnie jako skutku nienaturalnej dominacji funkcji porządkującej umysłu nad funkcją pobierania informacji z otoczenia. W oparciu o teorię schizofrenii stworzoną przez doktora Kępińskiego właśnie.

Skutkiem czego, mówimy znowu o tych intelektualnych lewakach i ich charakterystycznym zaburzeniu, obraz świata takiego kogoś jest nie tylko zbudowany z fałszywych cegiełek, ale także stanowi konstrukcję z pozoru prostą, logiczną, "elegancką" (co wielu intelektualistów i estetów zachwyca, poniekąd nie bez przyczyny), no i zachęcającą do wprowadzania tam poprawek. Oraz budzącą w dotkniętym tą przypadłością poczucie, że: "cała ta głupia moherowa banda nic ze świata nie rozumie, stoi tylko z rozdziawionymi gębami, modląc się do jakichś przedpotopowych bożków... A oto ja - wszystko rozumiejący, wszystko potrafiący wytłumaczyć, wszechmocny!"

Tak to widzę całkiem od dawna. Właściwie mógłbym to powiedzieć znowu i na tym poprzestać, bowiem to i tak sporo i niemało owocnej dyskusji powinno to na prawicy naszej kochanej wywołać. (Choć nie wywoła, bo prawica ma, jak zwykle, większe problemy.)

Mógłbym też dodać, z nieco mniejszą wprawdzie satysfakcją, ale cóż - amicus Plato i te rzeczy - że ten specyficzny rodzaj ideologicznej schizofrenii, jak należałoby tego typu przewagę funkcji porządkujących umysłu nad funkcjami służącymi pobieraniu informacji, nie dotyczy jedynie czystej krwi lewaków. Dotyczy także różnych innych (mniej lub bardziej) świeckich gnostyków, ludzi wierzących ślepo i fanatycznie w Postęp, w Prawo (pisane Z Dużej Litery), w Ludzkość...

W ogóle pojęcia pisane Z Dużej Litery są nieco podejrzane, jeśli to nie konkrety, którym należy się naszym zdaniem szacunek, tylko jakieś abstrakcje. Bo wtedy, turpe dictu, robią się z tego hipostazy. Czyli pojęcia abstrakcyjne "przerobione" na rzekome byty realne.

(Wyjaśniam, że sam piszę sporo rzeczy z dużej litery, ale, o ile to nie dla ich wykpienia, to po to, by odróżnić jakąś b. konkretną definicję tych rzeczy od ich ogólnorozumowej interpretacji. Bowiem np. "Cywilizacja" u Spenglera, to nie to samo, co po prostu "cywilizacja". Zresztą u np. Konecznego też tak jest, i w wielu innych miejscach. Robię to zatem jak najbardziej w zgodzie z dobrą intelektualną praktyką.)

I niestety, ten rodzaj ideologicznej schizofrenii, pogającej - przypomnę raz jeszcze, bo chyba warto - na słabym kontakcie z rzeczywistością przy dużej aktywności umysłu, nie jest wcale monopolem tego, co się zazwyczaj za lewicowe uważa. Co ja uważam za lewicowe, albo taki np. Spengler co nazywa socjalizmem, to już inna sprawa, o której sobie może kiedyś porozmawiamy. Ale jeśli byśmy mieli oprzeć definicję lewicowości właśnie na teorii metabolizmu, nie zaś na różnych pokrętnych, przeważnie ekonomicznych czy mętno-ideologicznych, kryteriach, to trzeba by sobie powiedzieć, że lewicą stałoby się w naszych oczach (moim zdaniem słusznie) sporo dzisiejszych prawicowców, z paroma rzekomych "hiper-prawicowcami" na czele.

Proponowałbym, choćby tytułem intelektualnej gimnastyki, rozważyć różnych ideologów, politykow i publicystów pod tym właśnie kątem. Zresztą, nawet jeśli się nie zgodzimy, że tego typu zaburzenie to lewicowość - albo coś b. zbliżonego, jak świecka gnoza, czy fanatyczne przekonanie, że cały świat da się w istocie wytłumaczyć przez jeden łatwo uchwytny parametr - to i tak nie będzie to czas zmarnowany. Mówię o analizie różnych ludzi pod tym kątem. W końcu marny kontakt z rzeczywistością, a konkretnie zaburzenia w odbieraniu informacji z otoczenia, bo o tym teraz mówimy - to naprawdę jest poważny problem i poważny, jak sądzę, handicap dla, powiedzmy, polityka.

To tak, jakbyśmy mieli superkomputer - jakiegoś Craya nie-wiem-ile (bo już straciłem rachubę, który jest numer najnowszego) - i dawali mu na wejście same informacyjne śmieci. Albo też, kazalibyśmy mu przetwarzać zawartość komórek własnej pamięci, niezależnie od tego, czy w tych komórkach byłaby jakaś sensowna informacja, czy też nie. Przecież taka, w dużym przybliżeniu, jest sytuacja umysłu dotkniętego upośledzeniem funkcji pobierania informacji z otoczenia, czyli - zgodnie z teorią doktora Kępińskiego - schizofrenią (lub stanem bardzo do niej zbliżonym, żeby zachować należytą ostrożność).

A więc, czyż nie warto sobie zadać pytania, Polska Prawico, czy genialne, uniwersalne, do każdej sytuacji pasujące, proste i eleganckie rozwiązania, reguły, rzekome "prawa" rządzące spełeczeństwem, polityką, państwem czy historią... Czy one zatem, miast budzić nasz zachwyt, nie powinny raczej wzbudzać nieco niepokoju? Niepokoju o to, czy mówiący te wszystkie piekne rzeczy, tym bardziej jeśli sam w nie wierzy, nie daje powodu by niepokoić się o jego psychiczne zdrowie? O to, czy nie doktnęło go, w jakimś przynajmniej stopniu, upośledzenie informacyjnego metabolizmu, opisane przez doktora Kępińskiego? Dające, co z przykrością muszę jeszcze raz przypomnieć, objawy schizofrenii.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 28, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (2)

Teraz muszę coś galopem wyjaśnić. Widząc tytuł tego cyklu, ten czy ów z pewnością pomyśli, że zamierzam lansować "powrót do natury", że będę wychwalał Jana Jakuba czy innego (Biało)Rusa. Otóż nie! Wajraki (czy jak mu tam, temu nadrzewnemu świrowi na usługach Gazownika) i wszelkie inne ekolofile tego świata są mi wstrętne. A nawet Andrzej Gwiazda, którego charakter, dokonania, a przede wszystkim analizy naszej (?) bananowej III RP, bardzo sobie cenię - nawet on podpadł mi okrutnie, kiedy wlazł nad Raspudą w celach ekolofilnych na drzewo.

To naprawdę nie o to tu chodzi! I nie chodzi nawet o rzucanie takich sobie obelg bez wielkiego pokrycia na cywilizację, naszą obecną, czy jakąkolwiek. Zresztą schizofrenia, jak wykazuje doktor Kępiński, to na swój sposób wzniosła i poniekąd piękna choroba. Która ma zresztą różne fazy, nie wszystkie aż tak koszmarne, jak można by sądzić. (A co, nasze "normalne" życie nie jest często koszmarem?) Fakt, że przeważnie kończy się demencją, czyli całkowitym wyniszczeniem psychiki chorego... Ale też jej początkowa faza całkiem często przejawia się autentyczną kreatywnością, nierzadko na naprawdę wartościowym poziomie.

Nie tylko malarską kreatywnością zresztą, o czym już było, ale przypomnijmy choćby Nietschego, który doznał "olśnienia" wiedząc zarzynanie dwóch koziołków przez ojca i syna w górskim szałasie, po czym miał długi okres naprawdę nie byle jakiej płodności intelektualnej i literackiej, który zakończył się smutno - nagłym załamaniem i całkowitą, dożywotnią demencją. I tak to przeważnie ponoć wygląda, choć oczywiście poziom kreatywności nieczęsto jest aż taki.

Bezpośrednią przyczyną tego końcowego załamania Nietschego też zresztą było brutalne traktowanie zwierzęcia, w tym wypadku dorożkarskiego konia, co właściwie słabo się wiąże z mym zasadniczym tematem, ale jest interesującą sprawą, której jednak nikt, o ile wiem, dotąd nie zauważył. Choć z drugiej strony pokazuje to ten charakterystyczny idealizm schizofrenika, ten jego poważny stosunek do życia, bezinteresowność - tę "wzniosłość" właśnie, która tak go różni od np. histeryka czy innego neurotyka, a co wyraźnie podkreśla Kępiński.

A więc, moje porównanie cywilizacji ze schizofrenią to nie jest jakaś obelga czy druzgocąca w założeniu krytyka. Mam nadzieję, że to w wystarczającym stopniu wyjaśniłem.

Przywołam teraz drugiego niezwykle mądrego człowieka i zajmę się, wreszcie, problemem cywilizacji. Człowiekiem tym jest Oswald Spengler, największy moim zdaniem intelekt z jakim się kiedykolwiek zetknąłem i autor najwspanialszej książki jaką moim zdaniem kiedykolwiek napisano. Oczywiście nie mówię o tym skastrowanym ogryzku, zawierającym może 20% co mniej interesujących fragmentów jego mangum opus (co i tak daje b. interesującą książkę, ale to jednak nie jest to), który jest nam w dzisiejszej Europie dozwalany i czasem można go dostać, nawet po polsku.

Wielkiego, tysiącstronicowego dzieła Spenglera - mówię oczywiście o jego najbardziej znanej (?) książce o "schyłku Zachodu" - nie da się nijak w paru zdaniach streścić, ale spróbuję w przedstawić maksymalnie syntetyczną koncepcję cywilizacji, która się z niej wyłania. A właściwie koncepcję "Kultury" i "Cywilizacji", bo Spengler, jak chyba i wielu innych niemieckich historiozofów, nazywa "Kulturą" wcześniejszą, żywotną, organiczną niejako fazę rozwoju tego, co normalnie nazywa się "cywilizacją", "Cywilizacją" zaś nazywa jej fazę późniejszą, pozbawioną już zasadniczo kreatywności, sił żywotnych... I w coraz większym i większym stopniu je tracącą, aż do nieuniknionego końca, który jednak nie ma, wbrew temu co poczciwe ludziska sądzą, żadnej ścisłej daty czy przepisanego terminu.

W Kulturze "to coś" to jest żywy organizm, w Cywilizacji zaś to już zasadniczo jedynie maszyna. (Warto zapamiętać te terminologiczne rozróżnienia, jeśli ktoś zamierza np. ze mną, albo z kimkolwiek, na tematy historii filozofii rozmawiać.)

I teraz, w największym skrócie i w najbardziej syntetycznym ujęciu - proszę mi wierzyć, u Spenglera to naprawdę nie jest takie proste ani trywialne! - Kultura (w znaczeniu stosowanym przez Spenglera) jest pewnego rodzaju organizmem. Który, jak każdy organizm, rządzi się własnymi prawami, przede wszystkim zaś, przy braku przesadnie wielkich nacisków z otoczenia, rozwija się wedle swego "przepisanego", choć w bardzo ogólnym tylko zarysie oczywiście, scenariusza. Czy raczej programu.

A propos programu... Antoniego Kępińskiego, lekarza, zajętego przede wszystkim przecież medycyną i swymi pacjentami, możemy i powinniśmy podziwiać za jego "cybernetyczną" par excellence teorię schizofrenii. I nie tylko przecież schizofrenii - bo metabolizm informacyjny nie tylko jej dotyczy, lecz także psychiki w ogóle. Nawet nie tylko ludzkiej.

Co jednak powiedzieć o Spenglerze, który pisał swoje wielkie dzieło w latach '20 ubiegłego wieku, a zmarł w roku 1936? On przecież nigdy nie słyszał o cybernetyce! Kiedy więc opisywał swe "Kultury" jako żywe organizmy, miał za wzór jedynie autentyczne, czyli z białka, z węgla i azotu złożone, żywe stworzenia. Dzisiaj mógłby przecież, w glorii naukowości, mówić np. o "samouczących się systemach z homeostazą". O ileż łatwiej by mu było robić za naukowego autoryteta! A tak naprawdę nie było mu łatwo ludzi przekonać, iż cywilizacje cokolwiek z organizmami mają wspólnego. Większość dzisiejszych "mędrców" zresztą do dziś pozostała nieprzekonana.

Czy to zresztą dziwne, skoro cóż może być odleglejsze od panującego nam miłościwie Oświeceniowego - mechanicznego, opartego przecież całkiem świadomie przez Voltaire'a i jego wyznawców na newtonowskim modelu wszechświata - modelu ludzkich społeczeństw? Który stał się już co najmniej takim samym fundamentem miłościwie nam obecnie panującej religii praw człowieka i światłego liberalizmu, jakim system Ptolemeusza był dla Kościoła okresu "awiniońskiej niewoli papieży".

Co najmniej tak samo trzeszczącym w szwach, co najmniej tak samo pełnym tłumaczonych ad hoc i przy użyciu magii wyjątków... I tak samo, co najmniej, narzucanym ogółowi. Jedna istotna różnica, że średniowieczny kościół nigdy, z tego co wiem, nie głosił ani "demokracji", ani "wolności wypowiadania opinii", ani "swobody badań naukowych", ani nawet jakiegoś kultu empirycznych nauk.

c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.