piątek, marca 11, 2011

Coś prawie jak biężączka (w tym nieco i o pedałach)

Wszyscy, którzy to czytują, wiedzą chyba, że biężączki und aktualności nie ma sensu ode mnie oczekiwać, bo raz - nie nadążam z pisaniem (jak ja nie znoszę pisać!), a dwa - w sumie nie śledzę. Jednak dzisiaj coś, co przy ogromnej dozie dobrej woli można uznać za rodzaj biężączki właśnie. (Słyszę chóralne "ŁAŁ!"? Dobra, to jeszcze parę, a potem przejdźcie na "Alleluja!")

Jednym z moich (obok blogów) b. nielicznych źródeł aktualnych informacji jest tasiemka, a czasem nawet wiadomostki, na francuskiej telewizji państwowej dla zagranicy. Obłęd jakie to lewackie i postępowe! Bo że proojropejskie, to nawet niesposób się bardzo dziwić.

Wciąż dokładnie np. pamiętam, jak kilka miesięcy temu mieli duszoszczipatielnyje kawałki na temat fejsbukowych akcji młodych wykształconych od Tarasa przeciw faszystom i oszołomom zgromadzonym wokół krzyża. Ach - gdybym był Francuzem i takie pierdoły oglądał bez beczki soli (szczypta oczywiście nie starczy) - jakżeż bym tych oszołomów nienawidził! I jak się modlił... Świecko znaczy, za tych odważnych młodych ludzi, którzy mieli odwagę im się przeciwstawić!

Jednak co widzę? Otóż nawet na tej postępowej ojrotelewizji zaczynają się pojawiać ciekawe wiadomostki - i to nie tylko ciekawe jako przykład neo-sowieckiej ojroagitki! Parę dni temu płakali, że "eurosceptycy zwyciężyli w Strassburgu", a chodziło o to, że brytyjscy konserwatyści (tzw. oczywiście, bo prawdziwy konserwatyzm byłby dziś "faszyzmem" co najmniej) chcą gdzieś z tego Strassburga przenieść jakiś rzekomy "Trybunał Sprawiedliwości". Na co francuskie polityczne elity rozgdakały się, że "nie oddamy, będziemy bronić niczym niepodległości..." Może nie dosłownie tak, ale w sumie pojechali jakimś takim dętym bełkotem w stylu Rokity.

To było parę dni temu. A wczoraj co widzę? Na tasiemce lecą naprawdę zabawne rzeczy. Jak to, że Francja uznała libijskich bojowników o wolność, na co wkurzyła się Merkel, bo Niemce chciałyby jeszcze czekać. Dosłownie napisali na tej tasiemce, że Merkel niezadowolona! Choć tam przecież miejsca tyle, co na Twitterze. Wydaje mi się, że Sarkozy z żabojadami się natnie, bo Kadafi się utrzyma... O czym można sobie poczytać np. tutaj: http://www.bibula.com/?p=33961.

Inną "europejską" wiadomostką na tej tasiemce było, też wczoraj, że "Grecja domaga się od Europy, żeby podziałała na agencje ratingowe w sprawie jej notowań". Niezłe! To prawie coś, jak III RP domagająca się od Unii interwencji u Rosji w sprawie naszego (czyjego właściwie, bo nie mojego przecież?) mięsa, czy innych jagódek. Tyle, że Grecja jednak jest nieco (?) ważniejsza. No bo gdzie, że spytam, pojadą na wakacje niemieccy homoseksualiści, jeśli na Mykonos wilki będą włóczyć padłych z głodu Greków? (Bo chyba jeszcze szkopy za swą hojność nie dostali tych wyśnionych wysp egejskich?)

Na tym blogu, com tu przed chwilą dał doń linka, sporo innych ciekawych rzeczy, które, niektóre, polecę, a niektóre może nawet skomentuję. Jak to, że obecnie Izrael brata się z wszelkimi neonazistami, ponieważ oni ostatnio mniej kochają muzułmanów, niż Żydów. Oto linek: http://www.bibula.com/?p=30268. Plus masa informacji o postępach postępu, i to takich, że ze trzy pokolenia wstecz za takie rzeczy byłaby po prostu czapa od jakiejś podziemnej armii.

Może nie aż czapa dla byle szeregowego nauczyciela, który, zgodnie z prikazem, naucza trzylatki o urokach homoseksualizmu - może dla tego wystarczyłoby wytarzane w smole i pierzu, czy podobne sprawy - ale na pewno już dla urzędnika, który takie coś wymyśla czy zatwierdza! No, ale nic - my już tak skurwieni, że najlepsi z nas co najwyżej cieszą się, że kiedyś, może całkiem niedługo, za tych zbrodniarzy wezmą się islamiści. Mniejsza już o to, kim wtedy, na tle tych islamistów, będziemy my.

Faktem jest jednak, że taki islamista, choć człowieka Zachodu raczej swymi motywami, wyglądem i zachowaniem nie przekonuje, nie jest czymś tak obrzydliwym i tak zbrodniczym, jak ci, którzy wyczyniają dzisiaj te pedofilnie obrzydliwe rzeczy z naszymi bezbronnymi i oddanymi na ich pastwę państwowym przymusem dziećmi. Poszukajcie sobie tych rzeczy na owym blogu, a potem się głęboko zamyślcie!

Mamy też drugiego bloga, którego też właśnie w ostatnich dniach znalazłem. Pisze go gość, któren pisuje w "NCz!" (zatem poniekąd mój "diachroniczny" kolega), więc trzeba stale brać poprawki na rynkowy bełkot, JOW'y i inne tego typu zboczenia, ale jest tam sporo ciekawych rzeczy. Gość mianowicie zabawia się - nie ma w tym określeniu nic pejoratywnego! - obliczaniem różnych, często istotnych rzeczy.

Jak np. tego, czy rzeczywiście - jak nam głoszą oficjalne media - w Kościele jest masa pedofili, a katolicyzm, szczególnie zaś kler, to jakaś pedofilii specjalna hiper-wylęgarnia. Niezły tekst, wnioski dość jednoczne i istotne, polecam: http://pilaster.blog.onet.pl/Pedofilia-w-sluzbie-Kulturkamp,2,ID415838211,DA2010-10-15,n.

Tytułem komentarza zaś powiem, że sam swego czasu pisałem o tym, że większość pedofili, przynajmniej tych praktykujących, musi być homo. No bo jak? Homo to od 1% do 3% społeczności, zgoda? Takie są oficjalne informacje i to się z grubsza musi zgadzać. Teraz - kiedy robi się wrzask, bo złapali jakiegoś pedofila (na tyle nisko postawionego, że nam o tym mówią, a nie tylko salutują i robią w tył zwrot), to jak często dobiera się on do chłopców? W co najmniej połowie przypadków z tego, co kojarzę.

A więc? Jeśli się napala na chłopców, a nie wzdryga się na samą myśl, to musi pedał, tak? Więc te góra 3% obsługuje z grubsza (bądźmy ostrożni) połowę przypadków pedofilii... Z czego wynika, że jest wśród pedofili homosów znaczna większość! W dodatku, czym się tak istotnie różni pedofilia od homoseksualizmu, żeby jedna była chorobą I JEDNOCZEŚNIE zbrodnią, druga zaś żadną chorobą, a tylko "inną orientacją"?

O czym na tym samym blogu tutaj: http://pilaster.blog.onet.pl/Homo-nadal-nie-wiadomo,2,ID405243367,DA2010-04-25,n. Tekst który naprawdę warto przeczytać! Autor ma całkowitą rację, że z nauką te oceny, co jest chorobą, a co nie jest, nie mają absolutnie nic wspólnego. To już jakaś post-nauka, po prostu. Zaczyna się od zakazu badań nad "Holocaustem"... Z lokalnymi drobiazgami w rodzaju zakazu badań nad ew. korzyściami z elektrowni atomowych, który wydano w Szwecji na fali czarnobylskiej demagogii.

Potem ustala się, że homoseksualizm "to nie choroba"... Jedni zaczynają od wprowadzania "naukowego" pojęcia "schizofrenii bezobjawowej", inni od jakiegoś innego, ale mamy przecież konwergencję, więc w końcu wszystkie te Naukowe Prawdy będą NAS obowiązywać, spokojna głowa! (Można by to chyba fajnie nazwać "Rewolucją Naukawą".)

Acha, jeszcze coś o tym pedalstwie... Autor przedstawia tam, b. moim zdaniem sensowną, teorię, która wyjaśniałaby jakim cudem pedalstwo utrzymuje się, skoro jest wadą (czy zaletą, jak chcą niektórzy) genetyczną, a przecież znacznie utrudnia pozostawienie potomstwa. B. mi się to podejście tam podoba, ale pragnąłbym uzupełnić. Otóż nie musi być tak, że ktoś noszący w sobie gen pedalstwa, ale utajony i nieaktywny, zyskuje genetyczne punkty za to, że jest, jako metroseksualny, atrakcyjniejszy dla płci pięknej (ale widać bez gustu).

On może zostawiać więcej potomstwa z wielu innych powodów. Że rzucę od ręki: może rzadziej ginie w młodości na wojnie czy w pojedynkach... W końcu kiedyś wielu ginęło (a pewnie niedługo będą znowu)... Albo też ostrzej od normalnych ludzi tyra, więc zostawia swoim (może i nielicznym) dzieciom masę w spadku, dzięki czego jego WNUKI robią karierę u płci nadobnej i zostawiają miliony genów. Wnuki i dalej. To wcale nie musi być atrakcyjność! Pragnę wierzyć, że większość niewiast ma jednak, przez Mamę Naturę dany, nieco lepszy gust, niż upodobanie do metroseksualnych facetów. (Czy jak to nazwać.) To co teraz się nie liczy, to tylko pryszcz na ewolucji i historii - mówię o setkach tysięcy lat.

Jest też na tym blogu interesujący tekst o obecnej "rewolucji" w krajach arabskich, a konkretnie o Egipcie. Ze sporą częścią się zgadzam, ale śmieszy mnie liberalne zadęcie i oburzenie autora, który naprawdę wierzy... Przecież wiem, że oni w to wierzą, ale za każdym razem mnie to jednak dziwi... Naprawdę wierzy, że to nasze (?) tyranie na różowe golarki do kuciapy i możliwość oglądadania Tańca z Gwiazdami w HD i 3D, to takie mecyje, że "Jerum, jerum, pani Popiołkowa!"

A tym cholernym Arabom, widzicie ludzie, się nie chce! Oni lubią tylko zabierać innym, a sami pracować, a już szczególnie usługiwać w śmiesznych czapeczkach hotelowych boyów bogatym turystom z Europy, to już nie! Czy można, droga pani Popiołkowa, wyobrazić sobie większe zboczenie?! Ja na to patrzę całkiem inaczej i śmieszy mnie niepomiernie to oburzanie się, że ktoś wyznaje inne od naszych ideały etyczne i ma inne życiowe ambicje.

Tym bardziej przecież, że MY TAK NAPRAWDĘ WCALE TAKICH AMBICJI NIE MAMY! A przynajmniej nie wszyscy z nas. Ja na przykład nie mam, a jestem pewien, że jeszcze by się nieco takich znalazło. No, ale jak to wyjaśnić liberałowi, skoro on się oburzać po prostu kocha, a człowieka - choćby samego siebie - za przysłowiowe Chiny Ludowe (nasza jedyna nadzieja, swoją drogą!) nie zrozumie. Innego, niż liberalno-oświeceniowy człowieczek z patyczków, pracowicie zmajstrowany przez oświeceniowo-liberalnych mędrców.

Na użytek mądrusich chłopiąt spędzających dnie całe pod trzepakiem, na pełnym zapału naprawianiu świata. (Ew. na blogaskach, różnica zupełnie żadna.) Więc tekst jest naprawdę interesujący, ale podstawowe różnice - już w samych założeniach wstępnych - pomiędzy liberalizmem tego autora z jednej, a Spengleryzmem-Tygrysizmem Stosowanym z drugiej, biją tam aż w oczy. Co, oczywiście, dla bystrych czytelników powinno być dodatkową tego (tamtego znaczy) tekstu atrakcją.

I to by było na tyle.

(Chciałem po prawdzie jeszcze przedstawić fajny darmowy serwis internetowy, któren by się mógł wielu przydać, także ew. w podziemiu, ale ich skrypt ma wciąż tyle błędów, że się chwilowo wstrzymam. A zresztą, jeśli ktoś się chce z tym użerać, to oto linek: http://issuu.com/triarius. Stosować mocne hasła, inteligentnie podzielić co prywatne, a co dla friendów, tych też dobierać z rozwagą... To się naprawdę może przydać, szczególnie, jak zacznie lepiej chodzić. A może to ZNOWU tylko u mnie?!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, marca 05, 2011

Skąd się wzięła polska powojenna prawica?

To jest chyba ważniejsze od wszystkich rzeczy, które sam mógłbym w tej chwili napisać...

Gorąco polecam ten tekst coryllusa: http://coryllus.nowyekran.pl/post/5056,mistrz-i-jego-uczniowie w "Nowym Ekranie" (gdzie, swoją drogą, mnie jakoś nigdy nie udaje się zalogować, nie wiem co to jest).

Zachęcam także do rozejrzenia się po komentarzach na temat bohatera owego tekstu w innych, niedaleko leżących, wpisach coryllusa. Są tam naprawdę pikantne szczególiki!

No i zachęcam też, żeby poza po prostu przeczytaniem i ew. pokiwaniem głową "nad dziwnością ludzkich losów", czy czymś podobnym, poza ew. docenieniem kunsztu Autora, zastanowić się głębiej nad tym:

1. dlaczego kogoś takiego oddelegowano WŁAŚNIE NA TEN odcinek?

2. jakie to konkretnie poglądy miał on tam zaszczepiać? (bo przecież nie zaszczepiał idei Manifestu Komunistycznego, prawda? na pewno nie wprost);

3. które z tych poglądów zdają się nadal funkcjonować wśród naszej (?) prawicy (?)?

4. kto je konkretnie propaguje i jak one wyglądają w swej obecnej, zaktualizowanej postaci?

To by było na tyle. Naprawdę gorąco zachęcam do przeczytania tekstu coryllusa, a jeśli ktoś naprawdę próbuje zrozumieć co się wokół nas dzieje - to zachęcam także do przeanalizowania go pod kątem zaproponowanych tu przeze mnie pytań.

Swoją drogą, jeśli kogoś razi, że mówię tu o "prawicy" i w dodatku "polskiej", kiedy ewidentnie ani jeden, ani drugi z tych epitetów naprawdę się do tych spraw nie stosuje - to ja się zgadzam. Zrobiłem to częściowo ze względów "czysto technicznych" (bo dodatkowy cudzysłów w tytule to nieco zbyt pokrętne), a częściowo jako właśnie intelektualną prowokację. Zbyt się jednak obawiam, że sporo ludzi przełknie to bezrefleksyjnie, bym na koniec (utrupiając niejako własną a intelektualną prowokację) tej sprawy jednak nie pragnął wyjaśnić.

* * *

A oto sam ten tekst - żeby mi przypadkiem kiedyś nie zniknął i link nie zechł, bo byłaby naprawdę szkoda:

Coryllus

Mistrz i jego uczniowie

Mając w pamięci kilka niewesołych doświadczeń własnych nieufnie bardzo podchodzę do relacji mistrz – uczeń. Bywa ona przedstawiana jako najdoskonalszy sposób przekazywania wiedzy i doświadczenia, jako creme de la creme pedagogiki, dostępny zresztą nielicznym tylko. Tym mianowicie, którzy dzięki swym zdolnościom w otocznie mistrza zostali dopuszczeni. Mistrzowie mają zwykle kilku uczniów i im przekazują swą wiedzę w czasie spotkań tajemnych,odbywanych w ustronnych miejscach, tak by nie dosięgły ich oczy profanów.
 

Konstrukcja ta jest jednym z największych i najpoważniejszych zakłamań funkcjonujących w naszej świadomości, jest to wręcz paraliżująca trucizna, która wcale niczego nie ułatwia, nie poprawia i nie przekonuje do niczego. Relacja – mistrz uczeń lub mistrz uczniowie to kłamstwo. Człowiek bowiem jest wobec otaczających go problemów i spraw samotny i tylko przez tą samotność może się czegoś naprawdę dowiedzieć. Jakieś podejrzane relacje z mistrzami czy nie daj Panie Boże z uczniami, to tylko jedno z doświadczeń, które czasem coś przybliży, ale częściej zafałszuje i zniszczy. Być może napiszę kiedyś o tym osobny tekst, ale dziś nie, dziś będzie o czym innym.

 
Niniejszy tekst będzie poniekąd kontynuacją wpisu wczorajszego, w którym padło nazwisko Tomasza Wołka. Nicpotem w jednym z komentarzy przywołał nazwisko jednego z najważniejszych w powojennej Polsce mentorów, wychowujących młode pokolenie intelektualistów – Henryka Krzeczkowskiego. Jeśli ktoś będzie chciał sięgnąć do komentarzy Nicpotem pod wczorajszym wpisem zachęcam. Ja nie będę ich cytował, bo chciałbym żeby pomiędzy nimi a tym co tu napiszę powstał pewien szczególny rodzaj napięcia. Zobaczymy czy to się uda.

 
Miałem kiedyś w ręku książkę z tekstami Henryka Krzeczkowskiego pod tytułem „Proste prawdy”, niestety kiedy przycisnęła mnie bieda musiałem ją sprzedać. Książka ta była gruba i zawierała felietony oraz różne inne opera minora pana Krzeczkowskiego. Zapamiętałem z niej tylko tyle, że często jeździł do Krakowa, żeby spotykać się ze środowiskiem literacko artystycznym, miał też podobno w Krakowie jakąś przyjaciółkę. Według pomieszczonych w tej księdze słów Tomasza Wołka był Krzeczkowski kimś w rodzaju Platona doby PRL-u, który próbował ocalić dla potomności to co najważniejsze, przekazując to, owe proste prawdy, swoim uczniom. Wśród nich zaś znajdowali się ludzie o nazwiskach bardzo znanych w latach dziewięćdziesiątych, a i dziś łatwych do przypomnienia. Byli tam więc: Tomasz Wołek, Kazimierz Michał Ujazdowski, Aleksander Hall, Wiesław Walendziak, Jacek Bartyzel i ponoć także Marek Jurek.

 
Żeby dowiedzieć się czegoś bliższego o Krzeczkowskim wpisałem jego nazwisko w Wikipedię. Cóż się okazało; oto Henryk Krzeczkowski urodził się w Stanisławowie, po zajęciu Polski przez Niemców i Rosjan został wywieziony na wschód, potem wstąpił do armii Berlinga. Znalazł się od razu w wywiadzie, albowiem znał biegle kilka języków. Wrócił do Polski i służył wojskowo do roku 1950. W roku tym – dostrzegając – jak podaje Wikipedia – postępującą sowietyzację Polski – sprowokował własne usunięcie z wojska i zajął się jedynie pracą literacką i tłumaczeniami.

 
Tutaj chciałbym się zatrzymać na chwilę – jakiż odważny musiał być Henryk Krzeczkowski, że widząc tę sowietyzację zrobił coś – nie wiemy co – przez co wyrzucili go z wojska. Rozumiem, że bez prawa do emerytury i różnych uposażeń, rozumiem że mieszkanie wojskowe w Warszawie także musiał oddać... To akurat chyba nie bo w latach dziewięćdziesiątych nakręcono o nim film pod tytułem „Wróżbita z ulicy Czackiego”. Mieszkanie więc zachował i to w nie byle jakim miejscu, przy Łazienkach. No, ale wojskowa emerytura i przywileje. To musiało być trudne dla człowieka, który przywykł do pewnej swobody. A tutaj – po rzuceniu wojska – trzeba było się utrzymywać z tłumaczeń, z książek wydawanych w „Znaku” i artykułów w „Tygodniku Powszechnym”. No i jeszcze ci uczniowie, przychodzili do domu, zapewne nie mieli ze sobą termosów z herbatą, trzeba było ich częstować. Młodzi ludzie już tacy są, że nie pamiętają o ważnych drobiazgach.

 
W kilku miejscach nazwany jest Krzeczkowski „wychowawcą polskiej prawicy” człowiekiem, który myśl narodową wprowadził znów do debaty i uczynił z niej przedmiot sporów i poważnych refleksji. Napisał Henryk Krzeczkowski trzy książki – musiały mieć, kurcze, wielkie nakłady, jeśli się z tego pisania rzeczywiście utrzymywał – tylko trzy. Oto ich tytuły: „Po namyśle”, „O miejsce dla roztropności”, „Polskie zmartwienia”. Tę ostatnią wydał pod pseudonimem Mikołaj Sawulak, a przedostatnią pod pseudonimem XYZ. Wszystko to można znaleźć w Wikipedii, nic nie zmyślam. Tak tam jest napisane.

 
Ach! Byłbym zapomniał, siedem lat po odejściu z armii zajmował się wraz z innymi wybitnymi intelektualistami pracą nad miesięcznikiem „Europa”. Nagrodzono go nagrodą polskiego PEN Clubu za wybitne przekłady.

 
Reżyserem filmu o Henryku Krzeczkowskim jest Mateusz Dzieduszycki, a recenzję książki „Proste prawdy” do której dotarłem napisał Artur Wołek. Nie wiem czy prócz pana Artura jacyś inni synowie uczniów Henryka Krzeczkowskiego przywracają pamięć o tym niezwykłym człowieku, ale możliwe, że tak.

 
Henryk Krzeczkowski zmarł w 1985, pochowano go w Tyńcu. Właściwie to dziwne, że w Tyńcu, a nie na Skałce. No, ale może takie było życzenie zmarłego.

 
Kiedy przeczytałem powyższe informacje w Wikipedii, i w ogóle kiedy czytam o takich, jakże poważnych przecież sprawach. Przypomina mi się mój tata. Przeszedł on drogę dokładnie odwrotną niż pan Krzeczkowski, a i intelektem oraz wyrobieniem towarzyskim nie dorównywał panu Henrykowi. Zdarzyło się kiedyś, że stojąc na podwórku przed domem w roku pańskim 1946, kiedy Henryk Krzeczkowski służył w wywiadzie armii, zauważył tata mój biegnącego w jego stronę człowieka. Był to niejaki Kajtek, jego kolega z oddziału. Kajtek był ranny a za nim biegli żołnierze pokrzykując coś i strzelając, już to w Kajtka, już to w powietrze. Tata mój miał wtedy osiemnaście lat. Porwał tego Kajtka na plecy i biegnąc przez opłotki próbował dostać się do miejscowości Patok, położonej kilka kilometrów dalej. Żołnierze ci, których tata zawsze nazywał resortem, biegli za nimi i cały czas strzelali. Pisałem już o tym, ale to ważne by ten tekst był spointowany właśnie w ten sposób, wybaczcie, że się powtarzam. Dopiero gdzieś przy patockim lesie, kiedy ojciec był już cały mokry od potu i krwi omdlałego Kajtka odezwały się rkm-y. Resort przywarł do ziemi i już się z niej nie podniósł. Później, w czasie jakiejś wiejskiej biesiady, kiedy mężczyźni wymyślają przyśpiewki na znane melodie, żeby dodać sobie animuszu i przypomnieć różne ciekawe epizody z przeszłości, ktoś wstał od stołu i na melodię znanej kolędy „Pasterze mili” zaśpiewał: pasterze mili, coście widzieli? Widzieliśmy mundroloka, jak uciekoł do Patoka z Kajtkiem pod rękę.

Tym „mundrolokiem” był mój tata, tak go przezywali, lubił bowiem dominować i narzucać otoczeniu swoją wolę. Nie był łatwym człowiekiem. Nie znał języków. Z trudem skończył technikum dla pracujących. Nie bardzo mu to jednak pomogło, pracował jako robotnik kolejowy i zarabiał bardzo mało, żeby podnieśli mu uposażenie musiał się w końcu zapisać do partii. Było to w roku 1967, miał wówczas troje dzieci na utrzymaniu i był już wdowcem. Właśnie, przeszukując domowe papiery, znalazłem jego czerwoną legitymację. W tym samym roku Henryk Krzeczkowski przetłumaczył 14 tom dzieł Marksa i Engelsa, nie pracował już w wojsku od dawna, nie wydawał także miesięcznika Europa. Żył tylko z tych tłumaczeń. Informacje o tym możemy znaleźć w Wikipedii.


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 25, 2011

"Lepiej na miazgę rozgnieść muchę, niż połaskotać nosorożca", mówi Pan Tygrys

W tytule mamy nowy bonmot by Triarius the Tiger. A także nasze tutaj motto. Alternatywny tytuł (który można sobie potraktować jako podtytuł), to: "Gibbon, Septimius Severus i Koneczny".

Zacząłem sobie, znowu, po chyba trzydziestu latach, czytać Gibbona. (Oczywiście w oryginale, bo jaki sens czytać gościa, uważanego przez wielu za największego prozaika w angielskim języku, w jakimś innym narzeczu? Wydanie wzgl. współczesne, jednotomowe, a więc wyraźnie skrócone, ale wydaje się, że te skróty nie powinny nam tu w naszych razgaworach specjalnie przeszkadzać. To nie to co z rodzimym wydaniem Spenglera!)

W sumie fajna lektura, ALE NIE DLA KAŻDEGO! Ten "jedyny tak dawny historyk, którego nadal z pożytkiem i przyjemnością czyta wykształcony laik", to coś, na co ja bym wymagał osobistej dyspensy od spowiednika, jeśli nie od razu od biskupa. Gdyby, oczywiście, mniejsze było od tego, które mamy obecnie, prawdopodobieństwo, że to TW i w ogóle obrzydliwe typy.

Trochę żartuję, bo chodzi mi nie o religijne zagrożenie, tylko o intelektualne. Mimo, że Gibbon oczywiście do przyjaciół chrześcijaństwa nie należy, raczej przeciwnie. (Swoją drogą, w facet młodości sam z siebie nawrócił się na katolicyzm, ale został z tego forsownie wyleczony przez ojca, m.in. wysłaniem na naukę do Genewy.)

Z tymi dyspensami chodzi mi o to, że tutaj mamy coś, co trudno jest dokładnie rozróżnić - bardziej retoryka to, czy też propaganda? Retoryka, bo widać tu na każdym kroku imitację Cycerona. Co faktycznie daje dość zgrabny styl, ale całkiem, moim skromnym, nie na miejscu w poważnej, jakby nie było, historii. A poza tym wyraźnie archaiczny. Propaganda, bo Gibbon, choć facet w sumie sensowny, jest nieodrodnym dzieckiem swojej epoki... Nie wie ktoś jakiej? No to powiem, że jego Magnum Opus zostało do końca wydane w Anglii, na rok przez zburzeniem Bastylii. Było to więc Oświecenie jak w pysk strzelił - z całym tzw. "dobrodziejstwem inwentarza".

Z tą propagandą u Gibbona jest jeszcze o wiele zabawniej, niż by to mogło wynikać z tego, com dotychczas rzekł, bowiem mamy tu propagandę PODWÓJNĄ: najpierw przecież cała ta praktycznie historia, wszystkie te źródła i ówczesne opinie, na których Gibbon opiera swą narrację - a które do dziś stanowią zasadniczą część tego, co o historii cesarskiego Rzymu (zakładając, że coś w ogóle), wie współczesny inteligent! - to przecież pisma mniej lub bardziej stoickie i reprezentujące ideologię ówczesnego rzymskiego senatu...

Na co z kolei, nakłada się oświeceniowa propaganda Gibbona. Całkiem wierzę, że on ją ludziom aplikował w całkowicie dobrej wierze i uczciwie, ale ani naukowe standardy nie były wtedy takie, jak potem, ani też, biedny Gibbon nie miał przecież szansy czytać Spenglera, Pana Tygrysa... Czy, od drugiej strony, (toutes proportions gardées and pardon my French) Michnika. Żeby to przeraziło i nauczyło rozumu.

Jest to, com powyżej rzekł, sprawą ogromnie, moim skromnym, ciekawą, ale na dziś przyszykowałem coś innego i dość specjalne danie. Otóż, zgodnie z tytułem, chciałem dać coś moim ulubieńcom... Jest ich sporo, różnych kategorii, fakt, ale w tej chwili zajmiemy się dopieszczaniem czcicieli Naszego Wielkiego Historiozofa Konecznego... Chyba Feliks mu było, tak?

Jego najlepszym, i autentycznie pankosmicznym, dowcipem są oczywiście "bizantyjskie Niemcy". (I nie ma to absoutnie nic z moją do Niemiec ew. sympatią, czy, o wiele bardziej namacalnym, jej absolutnym brakiem.) Jednak "łacińska Polska" to także całkiem niezły żart, a w dodatku z niego - w odróżnieniu od tamtego, totalnie abstrakcyjnego - coś podobno miałoby wynikać. Dla nas tutaj i tu. Polaków znaczy - jęczących pod jarzmem III RP i całego tego syfa, z sąsiadami na czele.

Gdyby ktoś nie wiedział, to Koneczny głosi, iż każda "cywilizacja" jest zdeterminowana przez swój "system prawny"... I to by w sumie było tyle, reszta to w sumie politura, fioritura, klej do wąchania i taniec z gwiazdami na lodzie.

No i my tutaj - Polacy znaczy - mamy "prawo rzymskie" po prostu w samym szpiku kości. Od zawsze. Nic to, że PRL, III RP, zabory... Niemcom, tysiąc lat temu, wystarczyła - wedle Konecznego znaczy - jedna (słownie jedna) cesarzowa importowana z Bizancjum, by się na wieki stali bizantyjscy, a my jakoś tak bez powodu staliśmy się Rzymianami, i to się nas trzyma, bez żadnych tam wahnięć, czy przestojów w pracy!

Mamy bowiem, jak uczy Koneczny, "prawo rzymskie". W genach, szpiku kości, jak zapewne należy rozumieć, ale też chyba w sądowej praktyce? Więc może jednak Koneczny miał np. rację, ale jego dzisiejsi czciciele już nie? Bo czyż sądowa praktyka III RP i Ojrounii to takie cholernie rzymskie? Co ja tam wiem, prawo, jako takie, nie ma dla mnie nijakiej świętości. Nawet, o zgrozo, nie jestem skłonny pisać go z Wielkiej Litery! (Wiem, bolszewik jestem czystej wody. A w dodatku dyslektyk i upiornie mnie ten jałowy prawniczy bełkot nudzi.)

W skrócie jednak - więc "prawo rzymskie", to prawo, które - jak należy bez cienia wątpliwości wierzyć - stanowi podstawę systemów prawnych w całym cywilizowanym świecie (z wykluczeniem jednak takich NIECYWILIZOWANYCH miejsc, jak Wielka Brytania i wiele jej dawnych kolonii). A konkretnie, żeby się już nie babrać w historycznych detalach, bierze się ono z tzw. Kodeksu Jutyniana, spisanego w wieku bodajże VI naszej ery...

Opartego zaś praktycznie wyłącznie na prawniczych autorytetach z epoki o wiele wcześniejszej, bo z przełomu wieków II i III, panów Papiniana i Ulpiana. Nie wdając się już w szczegóły, że obaj oni byli, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Aramejczykami (po aramejsku mówił, jakby ktoś nie wiedział, także Chrystus), a ich prawo było o tyle "rzymskie", że spisane faktycznie po łacinie i na dworze władcy, który na jakiś czas odzyskał zachodnią część Imperium. Z Rzymem Scypionów, czy choćby nawet Cycerona, miało to naprawdę niewiele wspólnego. (No a Aramejczycy, to zdecydowanie wschód imperium. Co nie jest bez znaczenia dla tej sprawy.)

Zresztą po co ja mam to mówić, skoro może Gibbon? Poczytajmy sobie zatem o tym władcy u Gibbona. Któren, choć, jako się rzekło, obciążon oświeceniowymi skazami optycznymi, nie jest żadnym kłamcą, ani też żadnym idiotą - wręcz przeciwnie! Jego "konkrety" dają się czytać bez problemu i zagrożenia dla duszy, a nawet ze sporym pożytkiem. (Cały problem, by je odróżnić od ideologii, dlatego potrzebna by była dyspensa.)

Niestety nie mogę tu wkleić całego Gibbona, ani nawet wszystkiego, co pisze on o Severusie i jego epoce. Przełożę jednak dla Moich P.T. Czytelników jeden fragment. (Pewnie to istnieje i po polsku, zapewne nawet lepiej przełożone, bo nie szybko i na kolanie, a starannie i za forsę, ale ja mam tu angielski oryginał i tyle.)
Ale młodość Severusa została wyszkolona w oczywistym posłuszeństwie obozów, zaś swe dojrzalsze lata spędził on w despotyźmie militarnego dowodzenia. [_ _ _] Brzydziło go określanie siebie, jako sługi zgromadzenia [konkretnie Senatu], które nienawidziło jego osoby i drżało na każde zmarszczenie jego czoła. Wydawał rozkazy tam, gdzie życzenie byłoby równie skuteczne, przyjął maniery i zachowanie władcy i zdobywcy, sprawując, bez żadnego maskowania, wszelką ustawodawczą, jak i wykonawczą władzę.

Zwycięstwo nad senatem było łatwe i pozbawione chwały. Wszystkie oczy i wszystkie pasje były skierowane na najwyższego urzędnika, posiadającego siłę zbrojną i skarb państwa, podczas gdy senat, ani wybrany przez lud, ani chroniony przez zbrojną siłę, ani też motywowany obywatelskim duchem, opierał swój chylący się do upadku autorytet na kruchej i rozpadającej się podstawie dawnych opinii.

Subtelna teoria republiki niezauważalnie znikała, zostawiając miejsce dla oczywistszych i konkretnych monarchicznych uczuć. W miarę jak wolność i honory Rzymu stopniowo przekazywane zostawały prowincjom, w których dawny ustrój był albo nieznany, albo też wspominany ze wstrętem, tradycja republikańskich maksym stopniowo się zacierała. Greccy historycy wieku Antoninów zauważają ze złośliwą przyjemnością, że, choć władca Rzymu, zgodnie z przestarzałym przesądem, powstrzymał się przed przyjęciem tytułu króla, miał pełen zakres królewskiej władzy.

W wieku Severusa senat był wypełniony gładkimi i elokwentnymi niewolnikami ze wschodnich prowincji, którzy usprawiedliwiali osobiste pochlebstwa spekulatywnymi zasadami niewolnictwa. Ci nowi adwokaci [królewskich] prerogatyw byli z przyjemnością wysłuchiwani na dworze, z cierpliwością zaś przez lud, kiedy wynosili pod niebiosa obowiązek biernego posłuszeństwa i obrazowo przedstawiali okropieństwa wolności.

Prawnicy i historycy wspierali ich swymi naukami o tym, że Imperialny urząd jest sprawowany, nie w drodze mianowania, ale w wyniku nieodwołalnej rezygnacji senatu, że cesarz jest zwolniony z ograniczeń narzucanych przez cywilne prawa, może w oparciu o swą arbitralną wolę zarządzać życiem i majątkiem swych poddanych, a cesarstwem może dysponować tak, jak swym prywatnym dziedzistwem.

Najbardziej wyróżniający się z owych ekspertów prawa cywilnego, szczególnie zaś Papinian, Paulus i Ulpian, "kwitli" za panowania dynastii Severusa, a rzymska jurisprudencja, złączywszy się ściśle z systemem monarchicznym, jak uważano, osiągnęła pełnię dojrzałości i doskonałości.

Współcześni Severusa, korzystając z pokoju i chwały jego panowania, przebaczali okrucieństwa, jakimi zostało wprowadzone. Potomność, która doświadczyła fatalnych skutków jego maksym i przykładu, słusznie uważała go za głównego autora schyłku rzymskiego imperium.
(Formatowanie, w sensie podziału na akapity, moje własne. Także to wytłuszczenie dla dyslektyków.)

Co z tego wszystkiego wynika? Niby nic, w końcu Gibbon to nie objawiene, może się mylić i może nawet kłamać. Jednak teraz wszystkich P.T. Czcicieli Konecznego zachęcam, by raczej popolemizowali z Gibbonem, niż ze mną (choć co mi tam, zapraszam do polemiki i ze mną). I raczej uczynili to, zanim znowu zaczną nam te zabawne poglądy serwować, jako drogę do zbawienia.

Nie wiem, czy jest to AŻ zgniecenie (kolejnej, po Korwinie) muchy, ale - nil desperandum! - jeszcze parę pacnięć i powinno być po tym mało sympatycznym źwierzaku.

W każdym razie obszerny cytat z naprawdę nie byle jakiego historyka - choćby w sensie znaczącego publicysty, bo czymże w końcu jest WSZELKA historia? - też ma swój wdzięk i coś chyba daje.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lutego 23, 2011

Ekonomia (tygrysia i wszelkie inne, a szczególnie liberalna)

Naprawdę nie chciałbym, by wyglądało, że się wciąż czepiam Wyrusa, ale akurat gość mnie znowu zapłodnił. (Na szczęście w przenośni, jeśli wolno mi tu brzydko rzygnąć homofobią.) Otóż Nicek w swym ostatnim poście parę razy rzekł coś o "pustych garnkach" (które doprowadzą rodzime lemingi do opamiętania), a na to Wyrus coś w stylu "więc jednak ekonomia, a nie ideologia?"

OK, nic złego, czy głupiego, nie rzekł... I żeby nie było - nie jestem stróżem Nicka, nie odpowiadam za jego sformułowania, ani nie muszę go bronić. Nie muszę, bo ani nikt mnie nie zmusił, ani też on (przeważnie) obrony nie potrzebuje. Co więcej, Nicek nie jest żadnym certyfikowanym Tygrysistą, czy Młodym Spenglerystą. Ani sam się nigdy jako ktoś taki nie deklarował, ani ja jakoś nie czuję wewnętrznego przymusu, by go na to zaszczytne stanowisko mianować.

Fakt, że ostatnio, dla mnie, pisze przeważnie całkiem sensownie, ale czasem jak coś łupnie! I ja muszę na to odpowiadać afrykańskimi bajeczkami o zajączkach... Potem Nicek się poprawia, albo co najmniej zmienia temat, i bajeczki pozostają niedokończone, w zawieszeniu. Ubaw!

Jednak ten na wstępie cytowany dialożek, jako się rzekło, mnie zapłodnił. Bo to naprawdę jest sprawa niepozbawiona wagi i warta sobie wyjaśnienia. A więc wyjaśnijmy!

Zresztą idźmy od spraw mniej istotnych do najważniejszych, bo jest w tym krótkim Wyrusa dictum spore materii pomieszanie. Więc, jeśli mogę tak Nicka tutaj pobronić, wczuć się niejako w jego poglądy i z nimi utożsamić (a znam je nienajgorzej, jak sobie pochlebiam), to rzekę, iż nikt przecież nie głosi, że "najważniejsza jest ideologia". Konserwatyzm to przecież właśnie brak ideologii, a Nicek - całkiem jakby był Młodym Spenglerystą - ostatnio sporo i elokwentnie mówi o "odrzucaniu oświeceniowych kłamstw"... I tyle!

Odrzucanie ideologii, która jest tak powszechnie obecna, że nawet już jej nie widzimy jako ideologii, to nie jest całkiem to samo, co jakichś własnych ideologii snucie! Nicek zdaje się głosić (poza swym religijnym millenaryzmem, czy co to może być, czego ja akurat całkiem nie podzielam), odrzucenie oświeceniowej ideologii, która wypacza nasze spojrzenie na rzeczywistość i czyni nas bezwolnymi ofiarami różnych Michników (o Kiszczakach i Putinach nie wspominając), i że najważniejszy jest w sumie człowiek. (Wiem - "bolszewizm czysty, bo tow. Lenin też tak mówił". Na drzewo!)

I tu się z Nickiem całkowicie zgadzam. Teraz najważniejsze i tytułowe... Fanfary, werble, chóry starców zawodzą... Na scenę wchodzi EKONOMIA!

Czy ktoś mówi, że ona jest nieważna? Nicek na pewno nie, ale to w końcu ledwo co wyleczony liberał, a do tego przedsiębiorca na niemałą skalę itd. Ale nawet ja też nic takiego nie mówię. Wbrew pozorom. Mówmy tu raczej o moich poglądach, bo trudno mi gadać za Nicka, to jednak zbyt skomplikowana kwestia, by można było w czyimś imieniu, na podstawie tego, co sobie pisze na blogu, przemawiać. Sądzę jednak, że my się z Nickiem w sumie w tej kwestii też zgadzamy. (Jak nie, to protestuj Nicku!)

Więc to nie jest tak, że Pan Tygrys ma jakąś fobię "wolnego rynku" - w sensie, że jak zobaczy babuleńkę handlującą pietruszką na trawniku, to dostaje szału i dzwoni po straż miejską. Albo jak widzi kogoś, kto rozkręca biznes polegający na tym, że, powiedzmy, tłumaczenia Spenglera na polski dokonują się w try miga, wierne, czytelne, nieocenzurowane, i dostępne dla każdego za jeden uśmiech... (O polskich bombach termo za dwa, góra trzy, uśmiechy, już nie wspominając, bo to niepolityczne i w ogóle.)

Jak widzi coś takiego, to wcale mu się świat nie wali i agresja w sercu nie wzbiera - wprost przeciwnie! Jakiego "wolnego rynku" Pan Tygrys nie znosi? "Wolnego rynku" jako religii, jako ideologii (!), jako mętnej i pokracznej "teorii"... Choćby nawet tylko ekonomicznej, a przecież ci ludzie wcale się z tym do ściśle zdefiniowanej ekonomii nie ograczają.

Babcia handlująca pietruszką - OK, istnieje. Ale jeśli TO ma być ten słynny "wolny rynek", no to, ludzie, nie ośmieszajcie się, bo o czym tu w ogóle gadać? Jeśli się zaś to pojęcie spróbuje przenieść na wyższy, bardziej ogólny poziom, i potraktować bardziej ściśle "naukowo", to co widzimy? Że w istocie nie sposób w żadnym wartym analizowania przykładzie stwierdzić jednoznacznie CO "wolnym rynkiem" jest, a co już nie.

Z definicji jest chyba tak, że: "Wolny rynek to jest to, co się podoba zwolennikowi wolnego rynku, a wszystko inne to wolnego rynku ograniczenia i w ogóle anatema". Fajne to jako definicja i bonmot, ale jednak jeśli mamy na tej podstawie na serio analizować rzeczywistość, to bez żartów! A tak przecież jest - wystarczy sobie pogadać z pierwszym z brzegu korwinistą. U nich Chiny to potrafi być raj czystej wolności, USA to kraj do imentu przeżarty antyrynkową biurokracją... Itd, itd.

Ale miało być o ekonomii, a ja wciąż o mętnych hipostazach w rodzaju "wolnego rynku". Sorry! Ekonomia więc... Ekonomia JEST oczywiście ważna, bo dotyczy ZASOBÓW, które (z definicji, bo inaczej nie nazywalibyśmy ich zasobami) są OGRANICZONE. Ograniczone, a jednak potrzebne, często niezbędne.

Mamy więc ekonomię, jak najbardziej. Ale ekonomia tygrysia - całkiem inaczej, niż ekonomia liberalna, w której nas różne autoryteta nurzają - zaczyna od tego właśnie, co ta druga raczy ignorować... Czyli od pytania "KTO TYMI ZASOBAMI DYSPONUJE?"

Dla liberała to w sumie nieistotne - ważne jest co najwyżej, by było "dobrze zarządzane" i w sumie, w ostatecznym rachunku "dobrze służyło Postępowi, Ludzkości, Konsumpcji..." I czemu tam jeszcze. W oświeceniowym świecie, którego liberalna ekonomia (z "wolnym rynkiem" na czele) kwestia władzy w ogóle jest traktowana, jako "coś poza"... Poza polem widzenia, poza tym, co w istocie warto jest badać.

Jak "niewidzialna ręka rynku" Adama Smitha to oświeceniowa, deistyczna Opatrzność, tak władza, to z założenia (choć dość implicite) to Szatan. A już szczególnie władza Państwowa. Nie wiem, można by tu nieźle pojechać Spenglerem i jego subtelnymi analizami podejścia do narodu i państwa u różnych Kultur/Cywilizacji... Co by nas chyba szybko doprowadziło do "judaizmu plus wieprzowiny". Ale to byłoby długie, skomplikowane, więc nie teraz. (W sumie miałem zamiar napisać króciutką i prostą rzecz, ale ubaw!)

W każdym razie dla Nas, Młodych Spenglerystów (oraz ich Sympatyków), kwestia tego "KTO MA" dany zasób - a bardziej precyzyjnie: "KTO NIM MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ WG. SWOJEJ WOLI", jest właśnie absolutnie Kluczowa.

Dlaczego nie po prostu "kto ma"? A dlatego, że "mieć" to sobie można, np. na podstawie "świętego prawa własności", czy innej mętnej hipostazy, ale nam chodzi o fakty i o real. Jeśli ma, to dlaczego inni, co nie mają, nie są mu tego w stanie odebrać? Co, kto, jakie siły, czy ew. przekonania, ich przed tym powstrzymują? TO są podstawowe pytania ekonomii, a nie bełkot o krzywych Laffera i wartościach granicznych, które to sprawy są trywialne dla zdolnego ucznia liceum (wiem, bo byłem takim, i były dla mnie trywialne, są zresztą nadal).

Ekonomia jest więc dla nas ważna, ale też, co wynika z tego, com tu rzekł przed chwilą, nie jest ją wcale tak łatwo jednoznacznie wydzielić z całej reszty rzeczywistości, czy choćby całej reszty życia społecznego. I to właśnie jeden z najistotniejszych powodów, dla których Młody Spenglerysta nie przepada za mówieniem o ekonomii.

Oczywiście liberały popełniają w kwestiach ekonomii także i inne (sprośne) błędy. Na przykład wmawiając nam, że "siła państwa zależy od takich spraw, jak ilość różowych golarek do (excusez le mot) pizdy na głowę ludzkości". Kiedy jakiś szalony nacjonalista domaga się np. silnej polskiej armii, czy wprost bomb A... Z, to taki liberał tłumaczy mu pracowicie, że droga do tego wiedzie WŁAŚNIE przez wzrost produkcji owych golarek. "Ceny bowiem spadną, każdy będzie miał po sześć... Nie będziemy musieli importować, nawet zaczniemy eksportować, co jest współczesną wersją militarnego podboju...No i nie zapominajmy o żelu do pięt!"

Oczywiście negowanie tych przemądrych nauk to bolszewizm w wersji czystej. No bo jak to? Bez "świętego prawa własności"?! Bez bicia czołem (patrząc na Wschód) przed "wolnym rynkiem?! Pragnąc pozbawić Lud nieograniczonej konsumpcji różowych golarek i żeli do pięt?!

OK, niech będzie. Mógłbym po prostu odpowiedzieć, że jak cię lewak wyzywa od bolszewików, to wyraźnie jesteś na dobrej drodze (by dać mu, i jego kumplom, w dupę). A że świry od Korwina to lewizna, nie może chyba być dla zdrowych na umyśle ludzi wątpliwości. ("Skrajna prawica skrajnej lewicy." Prawica w formie, lewizna w treści. Globalizm, utopizm i panekonomizm - gdyby komuś było potrzeba paru argumentów.)

Powiem jednak, że zasadniczą różnicą pomiędzy naszym podejściem, a podejściem wszelkiej lewizny, jest ta, że my tu staramy się trzeźwo analizować JAK FUNKCJONUJE TEN NASZ ŚWIAT, lewizna zaś - czy to będą liberały dowolnej maści; czy socjaldemokraty; czy różne obrzydlistwo od wolności pedalenia się, chodzące na pasku wielkiego kapitału, Unii Ojro i za ich (czyli nasze) pieniądze - zawsze w sumie buduje, na naszych grzbietach, jakąś swoją UTOPIĘ.

Utopia zaś to właśnie ostateczny i nieomylny symptom każdej lewizny.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, lutego 20, 2011

Do Przyjaciół Mózgowców

Władca postanawia obciąć głowę Mędrcowi. Z jakiegoś powodu (któż pojmie pokrętną psychikę takiego Mubaraka, gwałcącego Europejskie Standardy?), zamiast załatwić sprawę po prostu, mówi mu: "W ciągu tygodnia zostanie ci obcięta głowa. Za najdalej siedem dni będziesz już martwy. Stanie się to o świcie, ale nie dowiesz się którego dnia. Co więcej, jeśli to odgadniesz, zostaniesz ułaskawiony. (A teraz zabrać go i zakuć w kajdany!)"

Na to Mędrzec: "O wielki i wspaniały Królu! Możesz mnie od razu uwolnić, ponieważ nie da się mi obciąć głowy w taki sposób, jak powiedziałeś!"

Na to Król (trudno powiedzieć, czy bardziej rozbawiony, czy jednak zaniepokojony, w końcu Astrologia to potężna nauka, a Czarna Magia też nie sroce z dzioba): "Jakże to, bezczelny Mędrcze?! Gdyby nie to, com przed chwilą rzekł, to bym ci kazał łeb obciąć w tej chwili. Ale cóż, nie mogę, bom Król w staroświecki sposób prawdomówny, choć nie przestrzegam Europejskich Standardów."

"No bo tak, o Najwspanialszy", Mędrzec na to, "Jeśli głowy nie stracę przez sześć dni i nastanie dzień ostatni, to będę już wiedział, że stracić ją mogę jedynie tego właśnie dnia. A więc odgadłem i, zgodnie z tym, co raczyłeś ogłosić, zostanę ułaskawiony."

"Hę?", Król na to. (Nie chcę zbyt długich wypowiedzi, bo w cudzysłowach nie powinno być więcej, niż dwa wiersze, więc Król musi sobie pochrząkać.) Potem jednak jakby zrozumiał i łaskawie skinął głową, by Mędrzec kontynuował. Ten zaś, nieco już mniej blady, ciągnie:

"Jeśli nie mogę stracić głowy ostatniego dnia, to ten dzień odpada i tak jakby go nie było. Prawda, o Najłaskawszy? A więc dzień szósty staje się tym OSTATNIM... Potencjalnie ostatnim, że tak to naukowo określę."

"Hę? Ale mów dalej, bo to coraz zabawniejsze." (To oczywiście Król mówi.)

"No i tak, o Perło Bliskiego Wschodu, metodą niejako indukcyjną..."

"Co? Jaką znowu metodą?!"

"To się tak nazywa, ale nieważne! W każdym razie, o Najłaskawszy, wyraźnie widzisz, że kolejno dzień po dniu odpada, więc obciąć mi głowy... Zachowując oczywiście Twoje, Panie, wysokie (choć nie całkiem Europejskie) Standardy Moralne, się nie da."

Nie będziemy tego dalej ciągnąć - nie żeby nie było ciekawe, ale dla naszych potrzeb założymy sobie, że Król był naprawdę wyjątkowo bystry i tego typu indukcje pojmował w lot. Historia nie jest zresztą oczywiście mojego własnego chowu, musi być bardzo stara, a ja przeczytałem ją dzieckiem w jakimś zapewne "Młodych Techniku".

Skoncentrujmy się teraz na prostej, ale istotnej, przynajmniej dla niektórych z bohaterów tej anegdotki, kwestii takiej oto: Może Król obciąć Mędrcowi łeb, czy nie może?

Pytanie to przedstawiam do rozstrzygnięcia przede wszystkim naszym kochanym Przyjaciołom Mózgowcom. Tym, których niesamowicie rozwinięta kora mózgowa potrafi rozwiązać każde szachowe zadanie... Każdą kwestię związaną, choćby najbardziej pośrednio, z Krzywą Laffera... Każdy w sumie Teoretyczny und Intelektualny Problem...

A jednocześnie owa niesamowicie przerośnięta Kora zdaje się całkiem zasłaniać oczki, uszka, nosek... Buzi za to już przeważnie nie. (Swoją drogą, kochany Czytelniku, czy potrafisz to zobaczyć oczyma swej Wyobraźni? Zupełnie obłędny, groteskowy widok - ta kora spadająca na buzię, niczym grzywka na na takim dawnym wiejskim koniu, który nic przez nią nie mógł chyba widzieć... Albo na, excusez le mot, Celińskim.)

Jeśli jacyś Przyjaciele Mózgowcy (a mam ich tutaj przed sobą dość pokaźną listę) zechcą łaskawie wypowiedzieć się w postawionej tu kwestii, to i ja zobowiązuję się do podrążenia tej sprawy o wiele dalej. Bowiem są w niej niesamowite wprost (mózgowe) głębie!

Mówię serio - to naprawdę (o ile nie jestem, oczywiście, w ogromnym błędzie) genialny intelektualny paradoks, przy którym żałosne paradoksy Eleatów, a nawet, o wiele od nich lepszy,  Kreteński Kłamca, to zabawa w piaskownicy. Takie zaś paradoksy, to - darujcie Przyjaciele Mózgowcy, że Wam próbuję odebrać monopol - to nie tylko czysto mózgowa zaba... Sorry! - czysto mózgowa Praca oczywiście! Nie tylko, bo także widzę w tym różne fajne związki np. z filozofią historii.

A więc - do roboty, Przyjaciele Mózgowcy!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 18, 2011

Bonmot moralny

Dla wielu prawicowców prawicowość to nic innego, niż tylko żelazna zasada, by spotkanie z każdą nową rzeczą czy osobą rozpoczynać od wystawienia im moralnej cenzurki, a potem się tego niezłomnie na wieki wieków trzymać.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?