sobota, listopada 23, 2013

O szczęściu - część 1

Amalrykowi, który mnie swoim komętem podpuścil, żebym coś po dłuższej przerwie napisał.
Autor

* * *

- Rozmawiamy z panem Przywałko z Przaśnej, zasłużonym drużynnikiem Bolesława Chrobrego. Panie Przywałko, mógłby pan słuchaczom radia Flamingo-Lemingo powiedzieć, czy jest pan szczęśliwy?

- Dyć... Wciurności! Niech tylko złapię za topór, to cię @#$%...

Nie jesteśmy niestety w stanie z całą pewnością stwierdzić, że tak właśnie wyglądałaby rozmowa pomiędzy wojem Chrobrego a współczesnym reporterem radia dla lemingów (a są jeszcze jakieś inne?), i możliwe, że nigdy tego nie będziemy na pewno wiedzieli. W dodatku nie jest wykluczone, że ten czy ów TW wytknąłby nam językowe anachronizmy, bo np. słowo "dyć" nie występowało w dokumentach pisanych sprzed XIV w., a "wciurności", wprawdzie występuje już w Rękopisie Jakimśtam, ale w znaczeniu "erotyczna pieszczota o nieco gejowskim charakterze", więc nie za bardzo pasuje. (Słowo "gejowski" jest tu swego rodzaju cytatem, więc nie zniżyłem się do jego użycia wprost!)

Uniknęliśmy jednak dzięki takiemu początkowi długiego i pokrętnego zdania na wstępie, które wprawdzie idealnie by poniekąd pasowało do powagi naszej zamierzonej rozprawy, ale uśpiłoby ewentualnego czytelnika, dzięki czemu moglibyśmy mu potem wmówić cokolwiek, ale co z tego za radość, skoro i tak nic by mu w duszy nie zostało i o jakichś skutkach naszego zasiewu można by tylko naiwnie pomarzyć.

Prawdopodobne jest w każdym razie (żeby do naszego błyskotliwego wstępu jeszcze na chwilę wrócić), że woj Chrobrego odpowiedziałby naszemu reporterowi w całkiem podobnym duchu, a to tutaj jest dla nas najważniejsze. Gdybyśmy chcieli dokonać bliższej analizy reakcji naszego dzielnego wojaka na zadane mu pytanie, stwierdzilibyśmy, jak sądzę, że po pierwsze - nie zrozumie on go po prostu; po drugie - jeśli już jakoś zrozumie, to opacznie; po trzecie zaś, że jeśli nawet jakimś cudem zrozumie, i niezbyt opacznie, to z pewnością uzna pytającego za infantylnego głupka, a może nawet... No tego tam, co wiadomo.

Jeśli się w to wmyśleć i wczuć, to wydaje się to, jak sądzę, dość oczywiste, choć przecież z drugiej strony jest to szokujące, bo nam teraz nigdy by do głowy nie przyszło, że w pytaniu o czyjąś szczęśliwość, w poszukiwaniu szczęścia i o szczęściu wte i wewte rozmawianiu, może być coś niewłaściwego. Prawda?

Jest to - bez żadnego powoływania się na święte księgi! - bardzo szpęglerystyczna myśl, że oto na pewnym wczesnym etapie rozwoju cywilizacji (w potocznym sensie, dlatego z małej) żaden poważny człowiek o szczęściu by nie zachciał publicznie rozprawiać, jeszcze kawałek wcześniej w ogóle nie chciałby, i by zresztą nie potrafił, na ten temat w ogóle rozmyślać, no i gdzieś tam na podobnie wczesnym etapie w ogóle by tego pojęcia nie potrafił zrozumieć.

Ani woj Chrobrego, ani bijący się co dzień z leśnymi niedźwiedziami bartnik, ani chodzący na rękach po jarmarkach jongleur, ani ciągnąca za wojskiem niewiasta o komercyjnym podejściu do swej niewieściej cnoty, ani ksiądz biskup, ani... Ani w ogóle nikt. Powie ktoś, że taki Duns Scotus albo Św. Tomasz z pewnością o szczęściu coś tam sobie myśleli, wiedzieli co to takiego, i zapewne co najmniej jeden z nich coś nawet o nim napisał. OK, odpowiem, ale jednak oni byli, mniej lub bardziej, zanurzeni w literaturze i myśli antycznej, więc wiedzieli, co te różne Platony, Sokratesy, Cycerony i Marki Aureliusze o szczęściu sądziły.

Spytalibyśmy jednak o to samo - o szczęście znaczy - Scypiona Afrykańskiego czy innego Temistoklesa... Choć oni faktycznie dość późni, więc może nie pasują... (Późni szpęglerycznie, ma się rozumieć.) Niech zatem będzie (ze sporym zapasem sobie ich weźmy) król Priam czy inny Achilles... No i taki to zapewne by nie zrozumiał o czym mówimy, a niewykluczone, że bez słowa by nas przebił mieczem, albo klasnął w dłonie i wymownym zmarszczeniem brwi zlecił ukaranie nas za taką bezczelność (alternatywnie za bełkot, również bezczelny wobec dostojnej i poważnej osoby) swoim niewolnikom.

Jak się tak zastanowić, to całkiem sensowną wydaje się myśl, że - o ile najpierw w każdej cywilizacji o szczęściu nikt nie rozmawia i się nad nim nie zastanawia, to potem nagle o niczym innym się nie mówi, o niczym innym się nie myśli... Nawet jeśli samo to słowo niby nie pada, a mowa jest o "wolnym rynku", "sprawiedliwości społecznej", "likwidacji głodu czy nędzy", "legalizacji marihuany", "wolności", "równości płci", i tysiącu innych dźwięcznych haseł.

O "Postępie Ludzkości" oczywiście nie zapominając, bo on ci jest wisienką na tym torcie i pojęciem niejako nadrzędnym. Pod tym wszystkim kryje się jednak jakaś tam wizja "szczęścia" i nieznające żadnych wątpliwości przekonanie, iż szczęście właśnie jest tym, o co chodzi. Tym, co stanowi cel. Cel jak najbardziej, choć w realu o wiele częściej alibi. Alibi absolutnie niezbędne, ale też usprawiedliwiające wszelkie absolutnie działania - z najobrzydliwszymi akurat na samym czele.

Jak to celnie ujął Szpotański, stwierdzając, że naziści byli durniami, skoro nie wpadli na pomysł, by głosić, iż "tortury to gumanisticzieskije manikiury", a "w piecach krematoryjnych wytapia się nowe". Jakoś tak to brzmiało, sens w każdym razie był ten. "Nowe" to oczywiście inne określenie na "przyszłe szczęście Ludzkości", a "gumanisticzieskije" to "prowadzące do przyszłego Ludzkości szczęścia". Ex definitione.

No dobra, powie ktoś, Pan Tygrys jedzie po humaniźmie niczym jakiś, nie przymierzając, Korwin... Choć Korwin przecie Postęp kocha jak cholera, i niech mi nikt nie mówi, że nie podoba mu się "Ludzkość", skoro marzy o globalnym świecie rządzonym przez "wolny rynek". (I ukrytych za kulisami cynicznych macherów z służb. No bo przecież AŻ takim idiotą nie jest, żeby ich nie przewidzieć. A poza tym, ktoś przecież go podpuszcza i, jakoś tam także, wspiera. N'est-ce pas?)

No dobra, powie jakiś lingwista z dawniejszą, prlowską jeszcze, albo i wcześniejszą, maturą. A co z makarios? Co z felix?

A ja na to odpowiem: "tych to my sobie, Deo volente, weźmiemy na warsztat następnym razem". Na razie tyle. Dzięki za uwagę.

triarius

poniedziałek, października 28, 2013

Że sobie o Tusiu i Putku na odmianę biężączknę - a co!

Mogę sobie nawet ja czasem biężączknąć? No to dzięki!



Więc sobie biężączknę - o czym by innym, jeśli nie o tym cudnym zdjęciu Tuska naszego kochanego z Putinem. Na którym bez cienia wątpliwości Tusk śmieje się jak uczniak, któremu się udał figiel i oczekuje od starszego chłopaka uznania, Putin zaś spogląda nań badawczo, z lekkim rozbawieniem, jakby chciał spytać "Czy możliwe, że to aż taki głupek? Zobaczysz głupku dalszy ciąg, to ci mina zrzednie."

Do tego ten całkiem jednoznaczny gest piąstkami. Bomba! Za Putinem zaś gość z niewinną minką Tartuffa, chyba nieźle wyszkolony i doświadczony w ukrywaniu uczuć. (Być może czujny i wie, że właśnie cyka się wiekopomną fotkę?) No i oczkami łypie na te piąstki naszego Tusia.

Zaraz... A może Tusk do Putina : "Zgaduj zgadula, gdzie złota kula"? Tylko że to tworzy więcej nowych pytań, niż daje odpowiedzi. Cóż bowiem miałoby być tą złotą kulą? Wot zagwozdka!

* * *

Żeby to miało być zdjęcie sprzed trzech dni, z wizyty samego Tuska w Rosji, wykazano już dobitnie, że to niemożliwe. Na blogaskach. Zresztą nawet Gazownik, z tego co wiem, nie próbuje tego argumentu, uderzając - jak liberalna lewizna zawsze, kiedy jej się logika nie dopina - w duszoszczipatielnyje tony. Z leciutką nutą niezbyt precyzyjnej groźby.

* * *

Nie wiem, czy Schetyna to aż taka ranga, żeby mógł coś takiego od ruskich na zawołanie dostać - żeby się, oczywiście, zemścić na Tusku za wykoszenie go w dolnośląskich wyborach i ponoć (jak mi w to nietrudno uwierzyć!) ewidentne wyborcze oszustwo. No, ale Komóra z ruskiej budy to już jest jakaś "ranga" (jakby w to nie było trudno uwierzyć, patrząc na tę twarz żywcem ze słynnego carskiego zalecenia dla czynowników), Schetyna to zaś pono jego człowiek...

Więc ta koincydencja może nie być bez znaczenia. W końcu raczej nie agonia Mazowieckiego (niech się w piekle smaży!).

* * *

Kiedyś, dawno temu (w Szwecji mieszkając) oglądałem b. ciekawy amerykański program na temat masowych morderców. Takich hobbystycznych, nie chodzi o zagranicznych kolegów rodzimego weekendowego samobójcy. No i tam był taki jeden, którego już złapali i próbowali mu udowodnić, że utrupił cała masę kobiet w celach rozrywkowych.

Działo się to w jakichś latach '70 i facet miał długie włosy, plus chyba wąsy. Spory był i dorodny, w ogóle to trochę dlatego to tak dobrze pamiętam, że gość b. przypominał z wyglądu jednego z moich życiowych nauczycieli Mike'a Daytona. (Można sobie poszukać w sieci, kto zacz. W każdym razie nie masowy morderca.)

Facet był ewidentnym psychopatą, przecudnie wprost płakał i przysięgał że to nie on... W ogóle wcielona niewinność. Uwierzyli by mu zapewne, bo materialne dowody były dość wątłe, a gość naprawdę miał aktorskie zdolności pierwszej wody, ale wpadł, bo w jego celi była ukryta kamera, a kiedy przesłuchujący wyszli, facet zaczął się dosłownie tarzać i zanosić histerycznym śmiechem.

Nie śledziłem, niestety, bo nie bardzo miałem jak (to były czasy przed internetem, przynajmniej dla mnie), jego dalszych losów, ale sądzę, że mu się jakość życia potem radykalnie pogorszyła, jeśli nie gorzej. Ale też to nie było w Polsce.

(Swoją drogą tamten - nie bójmy się tego słowa - psychopata nie miał w tej celi nawet żadnego Putka, któremu by się mógł pochwalić i łasić o podrapanie za uchem. Tutaj nasz kochany Tuś jest do przodu.)

* * *

"Śmiech jest płaczem mędrca". Jakiś starożytny mazgaj - mędrzec znaczy, a przynajmniej mistrz od paradoksów - to kiedyś rzekł, ja to b. dawno temu gdzieś przeczytałem i od tamtej pory jest to ze mną. Czasem to powtarzam, sobie lub innym. Z mniejszym lub większym rozbawieniem, z mniejszą lub większą powagą.

Nie trzymam ręki na pulsie, ale czy Gazownik jeszcze w te tony nie uderzył, tłumacząc ową wiekopomną scenkę i całą tę przecudną pantomimę? Albo to, albo stan wojenny i bratnia pomoc. No, chyba że rodacy znowu wykażą się skapcanieniem na skalę kosmiczną i to się da jakoś wyciszyć.

Chwila... Czy to nie było aby odwrotnie? "Płacz jest śmiechem mędrca"? (Doktor Alzheimer uśmiecha się figlarnie, jak sam Tusk na omawianym tu zdjęciu.) Trochę by to utrudniało... Ale przecież nie Gazownikowi!

triarius

P.S. Psia mać! Jakbym się był wcześniej zorientował, bo bym dał temu wpisu tytuł "Afekt rzekomoopuszkowy". Zmarnować taką okazję...

wtorek, października 22, 2013

Pisać? Nie...

Pisać tu jeszcze coś? Nie pisać? Kogoś to jeszcze w ogóle obchodzi? (Bo żeby ktoś kiedyś siadł i się głębiej zastanowił, czego ten gość, Tygrysem przez niektórych zwany, chce, co właściwie gada, po co pisał te wszystkie, dziwne nieraz, rzeczy przez tyle lat - to właściwie głupio było kiedykolwiek oczekiwać.)

Za parę dni musiałbym znowu zapłacić za domenę triarius.pl. Nie chciałbym, żeby takie coś wpadło w lepkie łapki byle komu, ale z drugiej strony - po co mi ten koszt? Gmyzem nie jestem, Ziemkiewiczem nie będę... (I dzięki Ci choć za to Dobry Panie Boże!)

Coryllusem też zresztą, co mnie znacznie mniej cieszy, ale nie ta pracowitość i nie ta chęć orania na ugorze, walenia głową w ścianę i rzucania (bez urazy) pereł przed nierogaciznę.

Życie krótkie, rozum moich rodaków jeszcze krótszy... Przynajmniej ten zbiorowy i polityczny (?)... Za to dowcipasy w stylu  "najweselszy baraczek" i martyrologiczne orgazmy to ci u nas kwitną, że daj Boże!

Napawdę nie wiem. Bez urazy. Zresztą po co ja w ogóle komukolwiek głowę takimi sprawami zawracam? Macie martyrologii do woli, macie lisowczyków i "żołnierzy wyklętych", macie (wciąż chyba jeszcze) na wódkę, samochód i telewizor...

W dodatku nawet mnie to już przestało aż tak cholernie wkurwiać i męczyć. Tylko co z tą biedną domeną zrobić?

triarius

piątek, października 04, 2013

Wodne igraszki, czyli Jak dobrze być szpęglerystą

Istnieje taka powieść, którą w mojej opinii każdy, kto się za prawicowca uważa, powinien przeczytać... (Inni też, ale na nich nie mam przecie żadnego przełożenia, a oni i tak nie zrozumieją, bo inaczej zrozumieliby już dawno... Itd.) Powinien, a jakoś chyba nie czytają, choć czytają masę o wiele gorszych, nie mówiąc już o filmach i, gównianej przeważnie, muzyce (tu pozdrowienia dla Toyaha).

Chodzi mi o powieść Jeana Raspail "Obóz świętych". Nie żebym, w sensie czysto literackim, nic lepszego w życiu nigdy nie czytał, ale mówimy przecie o literaturze epoki schyłku zachodniej cywilizacji, a zresztą to wcale nie jest zła powieść. Tym bardziej, jeśli, zamiast masturbować się, mętnymi przeważnie i pokrętnymi, "artystycznymi" kryteriami, uśwadomimy sobie jej prawdziwe i, jak się okaże, ogromne, zalety.

W końcu powieść (i nie tylko ona zresztą, bo cała literatura ze sztuką) to nie jaka sobie prosta rzecz - tam są drugie i trzecie dna, za tym stoją potężne, i przeważnie niezbyt dobroczynne, siły. (Coryllus-Maciejewski ma tutaj, moim zdaniem, masę racji.) W przypadku książki Raspaila jest jednak inaczej, choć także "to nie tylko taka sobie literatura".

Książka ta opowiada o upadku Zachodu, o całkowitym zawładnięciu nim przez siły totalitarnej lewizny, a ten końcowy, dramatyczny i szybki jak cholera, etap rozpoczyna się od klęski żywiołowej w Indiach, skutkiem której do Europy wyrusza ogromna fala najprzeróżniejszych jednostek pływających, co jedna to w gorszym stanie od pozostałych, wyładowanych po brzegi głodnymi, bezbronnymi i niewinnymi oczywiście niczym Boże baranki imigrantami.

Takimi, których tylko byś do serca przycisnął i utulił. Wyruszającymi w tę podróż na wezwanie dziwnego proroka interpretującego niewypowiedziane słowa kalekiego dziecka. Niemowy, o ile dobrze pamiętam.

No i to zupełnie wystarcza, żeby w krótkim czasie padło wszystko, do czego jesteśmy przywiązani - my, ludzie w miarę zwykli i w miarę normalni, nieopętani totalitarno-gnostyckimi ideologiami współczesnej lewizny. Tytułowy "obóz świętych" to garstka (pięciu, o ile pamiętam) mężczyzn, którzy walczą do końca i bez cienia nadziei na sukces czy przeżycie. Giną na ostatnich stronach ksiażki, zbombardowani przez lotnictwo, na którego udział po własnej stronie zapewne naiwnie liczyli.

Jeden z nich to były właściciel burdelu. (Reszta za to bardzo, z prawicowego punktu widzenia, szacowna.) Zresztą to właśnie poniekąd skłoniło mnie do przeczytania tej ksiażki - po latach od przeczytania jej krótkiej recenzji w "Nowym Państwie" (które było wtedy jeszcze tygodnikiem i czasem zamieszczało moje drobiazgi o historii).

Wielu się dziwi i oburza, Coryllus na pewo by to jakoś nieprzychylnie zinterpretował, ale mnie kręcą tego typu etyczne dylematy. Zresztą rozczarowałem się, bo motywacja tego właściciela burdelu okazała się płytka i mało skomplikowana.

Nawet, rzekłbym, po prostu nieprzekonująca. Dziewczyny mu uciekły do lewizny, więc musiał zamknąć firmę i się wściekł. Bardzo to liberalne w sumie, choć, jak na liberalizm, dziwnie dużo ten gość miał jaj. Nie przekonało mnie to - ta psychologiczna motywacja - i to było poniekąd rozczarowanie.

Jednak książka może się okazać prorocza - I TO STANOWIŁOBY JEJ NAJWIĘKSZĄ ZALETĘ! Weźmy ostatnie wydarzenie, o którym huczą media zachodniego świata. Mówię oczywiście o zatonięciu statku załadowanego, nielegalnymi oczywiście, emigrantami, koło włoskiej wyspy Lampedusa. Wszyscy się wypowiadają, oczywiście w duchu humanizmu i głosem nabolałym szczerą troską...

Papież też, no i jakby mógł nie? Może kiedyś potrafiłby bronić jakichś innych wartości, które dlań, i dla europejskich katolików, byłyby większe - jeszcze większe - od życia kilkuset nielegalnych imigrantów - ale przecież nie dzisiaj! Nie po JP2, nie po V2. (Coś sporo tych dwójek.) Że o ONZ'etach tego świata nawet nie wspomnę.

No i tak sobie jednym okiem łypię na ten ekran, na którym wszyscy tak się okrutnie wzruszają i oburzają, ale żeby nie marnować za wiele czasu, korzystam ze swojej wielozadaniowości ("multitasking" dla prawdziwych znawców). Czytając sobie luźno Herodota, com go sobie ostatnio za 23 złote w antykwariacie po angielsku nabył. (Bardzo ciekawa ksiażka. Kupiłem ją będąc tam z Adasiem. Nie Michnikiem, choć ten też ponoć w tej samej antykwarni bywał.)

No i ten Herodot opowiada mi właśnie jak Persowie zdobyli Babilon. Przez to miasto, otoczone potężnymi murami, przepływał samym środkiem Eufrat. Po obu jego stronach, wewnątrz miasta, były też potężne mury z potężnymi bramami. Powinno to być w zasadzie nie do zdobycia.

W okolicy było za to wykopane sztuczne jezioro, obecnie wysuszone, mające kiedyś służyć także i częściowo do obrony, a w każdym razie  pozostałość po pracach mających na celu utrudnienie dostępu do Babilonu, tak aby Persowie nie zwracali na niego swej niebezpiecznej uwagi jak najdłużej.

Chodziło o pogięcie biegu Eufratu tak, by trzeba się było przezeń przeprawiać aż trzy razy, zamiast raz jak poprzednio. Do tego sztucznego jeziora spuszczono wodę z tej rzeki, a potem zmieniono jej koryto i znowu zasilono je wodą.

No i Cyrus, wobec nieskuteczności wszystkich standardowych metod zdobycia Babilonu, wpadł (ktoś mu pewnie podpowiedział, ale tak to działa w wypadku władców i zasługa jest jednak głównie ich) na pomysł, by to jezioro wykorzystać do osuszenia Eufratu na odcinku przepływającym przez sam środek warownego miasta.

Jak postanowił, tak też zrobił. Herodot pisze, że gdyby to nie było zaskoczyło Babilończyków, z pewnością by się, dzięki potężnym murom od strony rzeki, obronili, a nawet mieliby Persów w pułapce. Jednak się nie zorientowali, a miasto, jak nam mówi Ojciec Historiografii, było tak ogromne, że kiedy jedną dzielnicę pustoszyli już Persowie, w innych nic o tym nie wiedzieli i odbywały się tam jakieś huczne święta.

Tak mi się to jakoś skojarzyło. Tylko szpęgleryście chyba te dwie rzeczy, o których napisałem, mogą się wydać jakoś pokrewne... Nie wiem, czy do dobrze, czy wprost przeciwnie. W każdym razie optymizmem to przeważnie nie napawa, choć daje ciekawe tematy do rozmyślań.

Herodot żaden szpęglerysta oczywiście, żył z grubsza dwa i pół tysiąca lat przed Spenglerem (i jeszcze więcej przed Panem Tygrysem), ale kiedy, zaczynając swój opis miasta, pisze że Babilon ma wszystkie ulice proste i prostopadłe, szpęglerysta czuje w sercu jakieś takie ukłucie. I jeszcze nieco mocniejsze, kiedy zaraz potem czyta o upadku tego Babilonu, a w uszach ma chóralne  jęki z powodu ostatniej tragedii u brzegów Lampedusy.

I wszystko się tak przedziwnie zazębia. Ale tego nikt inny, poza szpęglerystami i Jeanem Raspail, nie zrozumie.

triarius