piątek, lipca 11, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (001)

Czasem sobie żartujemy, ale temat zawarty w tytule traktuję absolutnie poważnie. Jest to poza tym obszerne zagadnienie, którego na pewno nie uda mi się omówić w jednym blogowym tekście, co jest choćby dlatego nieco smutne, że nie mam już wielkiego przekonania do tekstów w odcinkach. Jednak ten temat chodzi za mną od lat i w końcu chciałbym nieco o tym pogadać.

* * *

Naszym tematem tutaj jest nie tyle cała sztuka - nie wszystko, co się daje tym terminem określić - tylko w sumie muzyka i tzw. sztuki plastyczne (malarstwo, grafika, rzeźba). Plus architektura. Sztuki posługujące się słowami (literatura, dramat) wymagałyby z pewnością sporo osobnego potraktowania.

(Nie żeby na niego nie zasługiwały, po prostu na razie koncentrujemy się na tamtych.) Są też takie rzeczy "z pogranicza", jak film czy pantomima. Nie będziemy ich na siłę w nasze rozważania pakować, ale niewykluczone, że będą one do nich lepiej pasować, bez wielu koniecznych modyfikacji i uzupełnień, niż do tych sztuk "słownych".

* * *

W owych latach, gdy obficie korzystałem z uroków miejskiej biblioteki w Uppsali, wpadła mi raz w ręce dość niezwykła książka z dziedziny, która zawsze mnie, raz bardziej, raz trochę mniej, interesowała. Był to kurs rysowania, ursprungligen duński, oparty na metodzie, której nigdzie indziej nie spotkałem - mianowicie na kopiowaniu dawnych mistrzów.

Autor tego kursu w przedmowie argumentował, że przecież tak właśnie uczyli się swego rzemiosła dawni malarze, rytownicy itd., łącznie z największymi. Z tymi największymi, których dzieła najbardziej podziwiamy... Podczas gdy dzieła współczesnych - przeważnie nikogo nie kopiujących i z tego bardzo dumnych, aż tak genialne, nie da się ukryć, nie są.

Dość do mnie ta argumentacja trafiła, choć już wtedy wydawało mi się, że to aż takie proste nie jest. Nie aż tak proste, żeby samo kopiowane załatwiało sprawę i zasypało, powiedzmy, tę przepaść pomiędzy jakimś Caravaggiem i jakimś tam... Nieważne, nie znam ich, ale wpiszcie tu sobie nazwisko najbardziej cenionego współczesnego malarza...

Albo też wpiszcie sobie zmienną M - bo w końcu tu chodzi jedynie o to, że kiedyś ci najwięksi byli o wiele więksi niż teraz, natomiast ci zupełnie średni (jeśli oczywiście nie mówimy o całkiem prowincjonalnych pacykarzach czy snycerzach) może jeszcze bardziej różnili się na korzyść od dzisiejszej średniej.

Na tym ten wątek na razie zakończę, nie wyjaśniając nawet do czego zmierzam - wrócimy sobie do tej sprawy, Deo volente, w dalszym ciągu naszego (nie bójmy się tego słowa!) eseju.

* * *

Całkiem na marginesie, to zadziwia mnie fakt, że tak wiele spośród najlepszych książek, które udało mi się złowić w uppsalskiej bibliotece, spotkałem tam tylko jeden raz, przez tych dziesięć lat. Co napawa mnie smutną myślą, iż ilość wspaniałych książek, których nigdy nawet nie ujrzałem, musiała tam być także spora, jeśli nie znacznie jeszcze większa.

Szczerze - serce mne boli, kiedy pomyślę, że mogłem nigdy nie trafić na Ardreya, albo że coś innego tej wartości, co jego "Territorial Imperative", było cały czas w czytaniu i już nigdy go nie spotkam.

* * *

I (wracając do poprzedniego wątku) my tu nawet nie mówimy o jakichś tam "performance'ach", wypchanym psie na wypchanym koniu, gównie w szkatułce, sedesie przerobionym na mandolinę... Nie - ta "nowoczesna sztuka", o której chcę mówić, to całkiem poważne, w zamierzeniu całkiem uczciwe, a w dodatku dziko ambitne zamierzenia.

Bardzo łatwo jest wyśmiewać te lewackie hece, na które biedni mocherowi podatnicy bulą, żeby ich obrażano itd., choć z drugiej strony wcale nie jest aż tak łatwo coś na ich temat powiedzieć nowego i sensownego. Może kiedyś i tego spróbujemy, ale na razie mówimy o sztuce jak najbardziej...

Nie powiem "prawdziwej", bo to by wywołało paskudny zgrzyt, o ile nie po prostu wybuch, w zderzeniu z moją przewodnią tutaj tezą - tą mianowicie, że:

AMBITNA NOWOCZESNA SZTUKA TO (NIESTETY) Z ZAŁOŻENIA DNO, PORAŻKA I BARDZO CZĘSTO CZYSTY SATANIZM.

Co więcej, ten "satanizm" nie jest tylko dla ludzi wierzących w realnego, osobowego szatana - nawet dla kogoś całkiem w sumie niewierzacego, jak choćby ja, jeśli się w to naprawdę mocno wgryźć i wczuć - to będzie coś zdecydowanie zalatującego siarką i do czego określenie "satanizm", choćby w jakimś metaforycznym sensie, wprost przedziwnie pasuje, a nawet samo się jakoś narzuca.

* * *

No dobra, a co to będzie ta "nowoczesność" w tej "nowoczesnej sztuce"? Z naprawdę wielką ostrożnością rzekłbym, że na pewno od początku XX w. Ta ostrożność wydaje mi się jednak w wielu przypadkach aż ZBYT wielka, i, może z pewnymi wyjątkami, bez większego trudu bym się cofnął do połowy XIX w. co najmniej, jeśli nie do jego początku.

(Już w XVIII w. w sztuce jest coś, dla mnie, niezbyt zdrowego... Nie całkiem w całej zapewne, ale w sporej części. Ale to jednak było coś w istotny sposób różnego od tej późniejszej, którą tu sobie ochrzciliśmy mianem "nowoczesnej".)

* * *

Ów nasz chronologiczny podział da się, z pewną trudnością, ale jednak, zsynchronizować ze spenglerowską chronologią naszej, to jest zachodniej, czyli "faustycznej" Kultury/Cywilizacji. Tutaj jednak nic nie robimy na siłę - jeśli to się ładnie zgodzi, pięknie! Jeśli nie, cóż, nie musi.

(W końcu Spengler kochał np. Beethovena i nie czuł odrazy do Wagnera, Montevrdiego zaś w swym Opus Magnum wspomina niemal mimochodem, bez orgazmu na słodko... My zaś, Tygrysiści znaczy, dokładnie odwrotnie. Więc tu nie chodzi o żadne mentalne niewolnictwo czy święte księgi.)

Ze Spenglera będziemy jednak potrzebować czegoś o wiele ważniejszego w tym kontekście od chronologii. Chodzi o jego podział sztuk na Ornament i Imitację. Sięgając teraz wyłącznie do własnej kory mózgowej, powiem, że Ornament to jest sztuka najwyższego lotu...

Znaczy niekoniecznie tworzona przez absolutnych geniuszy, ale tego właśnei rodzaju. Czyli sztuka w sporej, jeśli nie w ogromnej, części sakralna, lub, że to tak na razie prowizorycznie wyrażę, z nią duchowo spokrewniona. Jest to sztuka, która posiada swoją "naukę". W końcu teoria harmonii, kontrapunktu, czy architektury takiej jak gotycka, to naprawdę nie jest byle jaka wiedza, i nie jest tego wcale mało.

Człek się tego uczy latami, terminuje, szlifuje, siedząc w ławce albo u stóp Mistrza, lub też zaczynając od malowania fałd na jego obrazach, aby potem ewentualnie przejść do malowania dłoni... Te rzeczy!

Podczas gdy Imitacja, to jest sztuka przy której - w mniej lub bardziej dosłownym sensie - nogi same skaczą (Buck Owens "Streets of Bakersfield"!) i/lub łzy się same cisną do ócz (Mary Travers "You'll Know Me by No Other Name"). Czasem też na przykład ręka sama sięga do głowni karabeli, podczas gdy druga podkręca wąsa.

Czyli sztuka względnie spontanicznie tworzona, folklor albo coś doń w sumie zbliżożonego, i wypływająca w znacznej mierze ze spraw, żeby to tak skrótowo określić, biologicznych. W sensie przede wszystkim rytmu, i to rytmu w każdej postaci i w każdym niemal znaczeniu. Także np. w malarstwie.

Żeby nie było - nazwa Imitacja to nie jest żadna obelga! Ta sztuka może być naprawdę bardzo fajna, wybitna też, nie mówiąc, że ja osobiście gorąco kocham różne folklory i "popularne" rodzaje muzyki (choć też wielu "popularnych" nie znoszę).

Jednak my sobie tutaj zamierzamy właśnie wykazać, że - o ile Imitacja może nadal istnieć i, w niektórych swych przejawach, ma sie całkiem dobrze nawet w tych paskudnych i pozbawionych cienia smaku czasach - to Ornament, czyli ta sztuka z założenia WIELKA, ta sztuka napawdę ambitna i przeznaczona dla "wyrobionej publiczności", to już dzisiaj, i to od co najmnej gdzieś początku XX wieku, o ile nie znacznie wcześniej, niestety i bez ratunku tytułowe DNO, PORAŻKA... I co jeszcze? Zgoda - całkiem często (taki czy inny. mniej lub bardziej świecki, mniej lub bardziej antyreligijny) SATANIZM.

My się tu mamy zamiar skoncentrować na ORNAMENCIE. (Czego już się pewnie co bystrzejszy i pilniejszy P.T. domyślił.)

* * *

W ogóle, w nieco pobocznym wątku, dodam, że jako historyk sztuki Spengler jest naprawdę WIELKI, przełomowy, rewolucyjny i w ogóle! W dodatku, choć tego pracowicie nie porównywałem, to o sztuce i jej historii nie zostało chyba aż tak mocno wykastrowane w tej liberalnie skastrowanej wersji jego Magnum Opus, której polskie tłumaczenie dałoby się jeszcze z pewnością znaleźć, gdyby ktoś naprawdę się postarał. Ale róbcie sobie jak chcecie, kochane ludzieńki!

* * *

Niestety tylko sobie nieco uporządkowaliśmy przedpole, nie dochodząc do żadnych naprawdę istotnych i nowych dla ew. P.T. Publiczności wniosków, ale tego już się zrobiło sporo, pora późna, do wymarzonego celu jeszcze daleko... Więc sobie na razie zakończymy, stwierdzając, że jeśli Bóg zechce, to będzie dalszy ciąg. Czyli, skrótowo...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

środa, lipca 09, 2014

Nowa tajna broń w walce z kelnerską mafią

III RP przechodzi do kontrataku! Nareszcie!

To co widzicie Państwo poniżej, to zrobione najnowszej generacji teleobiektywnem zdjęcie nowej tajnej broni, którą służby min. Sienkiewicza (jr.) mają od jutra stosować wobec wszystkich wrogów Państwa - szczególnie zaś tych najbardziej niebezpiecznych, jak kelnerzy warszawskich restauracji serwujących ośmiorniczki z Biedronki po wygórowanych cenach.

Ni mniej, ni więcej, tylko... (Fanfary, werble!): AGENCI POD PRZYKRYCIEM.

Wdzięczni obywatele chórem wołają BRAWO, dorzucają HIP HIP HURRA, i pokornie proszą o więcej takiej dbałości o nasze wspólne Państwo.




triarius

No dobra - więc jak to w końcu jest z tym Leninem?

Śmy sobie ostatnim razem (ach jak ja kocham te moje językowe żarciki!) wzięli na warsztat Włodzimierza Iljicza, trochę go pooglądaliśmy, a potem Pan Tygrys stwierdził, że była w tym masa niezwykle pożytecznej nauki... I to właściwie tyle. Było jeszcze niby zadanie do domu, ale takie jakieś mało konkretne, więc jakby go nie było.

Oczywiście - jeśli ktoś poważnie traktuje te nasze tajne komplety... Jeśli myśli o nostryfikowaniu matury w wolnej Polsce, która kiedyś... Jeśli myśli o jakiejkolwiek w niej karierze... No to oczywiście potraktował sprawę poważnie, zadanie domowe odrobił i do jakichś wniosków pracowicie doszedł.

Z czego jednoznacznie wynika, że nikt nie odrobił, nikt nie doszedł, i nikt jeszcze nie ma najmniejszego pojęcia jakie nauki z tego Lenina opisanego prez pana Malaparte (sza, bo to był faszysta!) należałoby wyciągnąć. No to ja wam ludzie powiem. Powiem, bo jestem urodzony edukator (hłe hłe!), i w ogóle leży mi na sercu wasze, oraz Ludzkości całej, dobro. Takie wytłumaczenie musi wam wystarczyć - innego nie budiet!

Nauk z tego Lenina może być więcej, ale mi do głowy przychodzą następujące...

1. Burżuj to bliski kuzyn Bolszewika... Bolszewik to bliski kuzyn Biurokraty... Biurokrata to bliski kuzyn Burżuja. Wielka Triada. Trzej Panowie B. To się da zrozumieć? W końcu ten nasz (?) Lenin okazał się zarówno B... iurokratą, jak i B... urżujem, no i oczywiście był, par excellence, B.... olszewikiem.

Niektórzy z was mogli coś takiego przeczuwać, no a inni to nawet to zwerbalizowali, i to w nie byle jakiej formie. Przychodzi mi od razu na myśl Dávila, a konkretnie ta jego myśl, że: "Liberalny burżuj to starszy brat bolszewika".

I na pewno tego typu stwierdzeń jest u Dávili znacznie więcej, także na temat tych innych pokrewieństw. Dałoby się to pewnie znaleźć choćby tych "scholiach", które sam dla mojego blogasa przetłumaczyłem, a co dopiero w całości dorobku wielkiego (wstecznego) Kolumbijczyka.


2. Biurokrata... Burżuj... Bolszewik... Nie musi koniecznie mieć kłów jak udo dorosłego mężczyzny, ostrych jak brzytwy i stale ociekających krwią... Mógłbym tu jeszcze długo improwizować, przywołując Kaligulę, boginię Kali, i co tam jeszcze, ale chyba wiadomo o co chodzi?

No to dokończę tę myśl: taki Pan B. wcale nie musi być jak wyżej opisano, może przypominać mopa, indyka, tow. Barroso - a mimo to może, w sprzyjających warunkach, ruszyć bryłę świata i zamienić życie milionów ludzi w piekło, sporo z nich wyprawiając także do lepszego świata (co poniekąd nieco by kompensowało tę winę, tylko że my się tu nie zajmujem akurat teologią).

Może nawet, jak w przypadku Lenina, lubić koty, zamiast je np. palić, i to od pokoleń.  Sam mam z tym problem, bo koty uwielbiam, a Lenina wręcz przeciwnie. W sumie, to co przedstawiłem w tym punkcie to chyba niezły temat do przemyślenia. (Choć oczywiście wiem, że macie ważniejsze i pilniejsze sprawy na głowie, więc nic z tego nie będzie.)


3. Na poziomie bardziej ogólnym - na poziomie META po prostu (ach, jak mi do tych meta-poziomów brakuje Hrabiego, dawnego kumpla, który jednak uciekł, zmylił pogonie, a teraz zapewne przywraca złoty parytet na zmywaku w Londynie, za nic mając Tygrysizm i upadek Zachodu!) - mamy tu takie coś, że (turpe dictu) tow. Lenin z czegoś REZYGNOWAŁ, żeby móc się skupić na czymś, co uznawał za istotniejsze. No i to mu dało sukces. Zgoda?

Ja tu od dawna próbuję ludziom, naszej "prawicy" znaczy, naprostować w głowach, że na przykład, żeby odnieść sukces w polityce (że się gorzko zaśmieję), to nie tego trzeba, żeby wymyślić jeszcze parę genialnych nowych postulatów, czy nawet sposobików... Tylko WRĘCZ PRZECIWNIE - zacząć trzeba od tego, żeby sobie wprost powiedzieć, co jesteśmy gotowi ODPUŚCIĆ!

Oczywiście - wolność słowa w tym specyficznym późno-liberalnym rozumieniu, wraz z demokracją i politpoprawnością, to wszystko prawda, utrudnia i zwiększa ryzyko, ale albo albo, moi państwo! Ja tam się za żadnego męczennika absolutnie nie uważam, ale np. dla wolnej Polski, gdyby kiedyś miała się pojawić, byłbym bez wahania gotów oddać powiedzmy ciepłą wodę w kranie.

Chodziłbym sobie niedaleczko na podwóreczko i czerpał wodę ze studni, choćby i z żurawiem. (Widywałem takie całkiem niedalego od Krakowa w mojej zamierzchłej młodości, choć większość była jednak z korbą. I komu to przeszkadzało?)

Tym bardziej, że jeśli taki Korwin może być Regentem, w tym obłędnym operetkowym mundurze z masą blaszanych orderów - no to ja, prorok i wirtualny Wernyhora wolnej Polski (i Tygrysizmu oczywiście) - mogę chyba liczyć, że ta wolna Polska da mi szansę na jakąś młodą, zdrową, nisko zawieszoną (i atrakcyjną także pod innymi istotnymi względami) żonkę, która mi bez protestów (spróbowałaby!), bez płaczów, bez w sumie większego bólu, za to ze śpiewem na ustach...

I nie mówimy o Odzie do Radości - prędzej jakieś pentatoniczne "Oj chmielu, chmielu, ty bujne zielę!". (Fakt, że się teraz chmiel w rodzimych wolnorynkowych piwach zastępuje żółcią bydlęcą, ale pannom wciąż jest potrzebny chmiel, a nie co inne!)

I jeszcze parę tego typu spraw - jak ta ciepła woda w kranie - byłbym w stanie dla ew. wolnej Polski poświęcić. Wcale, podkreślam to, nie głosząc się żadnym Championem du Monde w abnegacji, ascezie i subtelnej sztuce poświęceń. (No, nie całkiem, bo akurat sutemi - "rzuty poświęcenia" - to zawsze były moje ulubione techniki w stójce. Grapplerskie znaczy, bo nie mówimy o kopie w... i palcu w oku.)

W każdym razie wielu ludzi jest o wiele bardziej do poświęceń (poza sutemi oczywiście!) stworzonych i zdolnych, a do głowy nawet im nie przyjdzie, żeby sobie nad tym pomyśleć i jakoś to z tą ich rzekomą walką o wolną Polskę powiązać. Oczywiście - przykład z wodą w kranie to tylko jedna kategoria takiej rezygnacji. Można by tu także np. przywołać Piłsudskiego z tym o "jednym groszu i jednej kropli krwi". To nie było wcale głupie, jak zresztą większość tego co mówił!

Ogólnie, żeby się z kwestią tych rezygnacji wznieść na JESZCZE WYŻSZY, jeszcze bardziej "meta", poziom, przywołam tutaj pewne znane (komu znane, temu znane) anegdotki, jak ta o patyczkach, które się dają złamać osobno, a razem nie. Albo dość oczywisty (dla niektórych) przykład tego, że pięść bywa skuteczniejsza od sumy pięciu palców, z których się niby składa.

Niby te przykłady i te anegdotki mają pokazać coś innego - że "jedność większa od dwóch", ach! - ale można tu także bez trudu (dla niektórych) dostrzec piękne przykłady redukcji celów w celu koncentracji siły na małej powierzchni... I te rzeczy. Nie zawsze tak jest najlepiej - oczywiście - czasem należy strzelać śrutem, a czasem równoważną ilością ołowiu w postaci pełnopłaszczowej (powiedzmy) amunicji. (Mówię PRZENOŚNIE!)

Jednak, o czym jestem gorąco przekonany, prawdziwa polityka zaczyna się nie od  wymyślenia czegoś, czego jeszcze świat nie widział... Bo takie coś, albo nie istnieje; albo to durna utopia, która by co najwyżej zamieniła ten świat w jeszcze gorsze piekło... Tylko właśnie od ODRZUCENIA przekonań, celów, wyobrażeń - wchłoniętych zazwyczaj wcześniej przez osmozę, a uznawanych bez dobrego powodu za absolutne prawdy.

Towarzysz Lenin widać to wiedział i odniósł sukces. (Jeśli ktoś uważa, że nie odniósł, możemy podyskutować. Mnie też się ten jego sukces nie podoba, ale osiągnął co chciał lepiej od większości z nas, niestety!) Jakiś kretyn, jakaś lewacka menda, może mnie nawet nazwać bolszewikiem, ale jednak NAWET od Lenina można się czegoś nauczyć.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

poniedziałek, lipca 07, 2014

Czego nas uczy Włodzimierz Iljicz

Kupiłem sobie jakiś czas temu w pięciozłotowej antykwarni książkę "Legenda Lenina". (Polski tytuł zresztą totalnie idiotyczny, bo żadnej "legendy" tam nie ma ani śladu. Można sobie pospekulować dlaczego tak i komu się to opłaciło. Tytuł włoskiego oryginału: "Intelligenza di Lenin", co, na odmianę, ma sens.)

Autor Curzio Malaparte. (A teraz szybko zapomnijcie to nazwisko, bo to faszysta był!) Oficyna Wydawnicza RYTM, 1995. Kupiłem, przeczytałem, na pewno nie uważam tego czasu za stracony. Bezpretensjonalna, pozbawiona ideologicznych filtrów, obsesji i zacietrzewień biografia Lenina. Nastawiona jednak szczególnie na tę jego działalność i sprawy, żeby to tak, nieco może na wyrost, określić - "intelektualne".

Chwilami ta książeczka drażniła mnie nieco swoją... Jak to wyrazić... Naiwnością - w tym sensie, że brak tam szerokiej, historycznej czy filozoficznej perspektywy, i momentami to się czyta trochę jak magazyn plotkarski u dentysty. Nie - przesadzam! Tak źle tam nigdy jednak nie jest, a ta prostota, z pewnością zamierzona, w sumie stanowi zaletę.

Rozkrwawię teraz serduszka wszystkim (szeroko pojętym) lemingom, o ile jakieś tu trafiły i do tego miejsca doczytały. Moherom zresztą też chyba rozkrwawię. Lenin bowiem wcale nie wypada na podstawie tej książki jak ten, tyle razy z lubością opisywany, psychopatyczny syfilityk, dręczony i dręczący wzajem przez swoje żydowsko-tatarskie geny.

Nie - Lenin opisywany w tej książce jest, po pierwsze, dość typowym francuskim mieszczaninem. Dlaczego francuskim? No bo niewiele w nim, w sumie, jakiejś głębokiej, obcej Zachodowi, rosyjskości. Gość spędził długie lata na Zachodzie. Gdzie żył sobie w sumie jak przyzwoity burżuj: pomagając sąsiadowi naprawiać rower, chodując kota w małym mieszkanku, czytając wieczorami żonie, grając w szachy w narożnej kawiarence... Zgroza!

Gdyby to było wszystko, z pewnością byśmy o tym panu nigdy nic nie usłyszeli, a Pan Tygrys nie poświęcałby mu jednego ze swych genialnych tekstów. Tak, to prawda! Druga twarz Lenina, to była twarz urzędnika do szpiku kości. Biurokraty, jeśli ktoś woli to słowo. W wersji wyspecjalizowanej w biurowych przepychankach i rozszerzaniu własnej sfery wpływów. Poniekąd czysty Parkinson.

Gdzie syfilis, gdzie pragnienie pogrążenia świata we krwi, gdzie apetyt na delikatne ciała świeżo zamordowanych dziewic? Nic takiego w tej książce nie ma, bardzo mi przykro! I to wcale nie dlatego, że autor Lenina kocha, czy się z nim, z jego celami, zgadza. Absolutnie nie! Po prostu, jak się rzekło, Lenin to dla niego: 1. absolutnie archetypiczny francuski burżuj; 2. absolutnie archetypiczny biurokrata i mistrz "biurowej intrygi".

Z tą "biurową" trochę zażartowałem, bo to się przeważnie nie działo w żadnym biurze, ale to w sumie jedyna istotna różnica. Od takiego Robespierre'a Lenin opisany w tej książce różni się o tyle, że tamten o wiele bardziej zdawał się być przesiąknięty oświeceniową ideologią Jana-Jakuba, niż Lenin jakąkolwiek konkretną ideologią... (Nienawiść do caratu na pewno, plus przekonanie iż Zachód musi wkrótce paść. Ale to wszystko. I nawet się trudno specjalnie tym jego poglądom dziwić, prawda?)

Oczywiście Robespierre (nie żeby Malaparte o nim wspominał) był o wiele bardziej "na linii frontu" - sam walczył nie tylko o władzę, ale i pod koniec o życie, a wtedy już nawet trudno przypuścić, by te oświeceniowe, człowiekolubne hasła mogły być czymś więcej, niż zaledwie sloganami w jego ustach. Sprawy szły już własnym trybem i na ideologiczne przekonania nie było miejsca.

Lenin natomiast działał sobie w dość - jak na urodzonego biurokratę oczywiście - luksusowych warunkach, po prostu użerając się z takimi jak on sam, a także raz po raz ogrywając w dziecinny przeważnie sposób... A to autentycznych zajadłych i skorych do autentycznej walki, poświęceń i rozlewu krwi, rewolucjonistów... A to oderwanych całkowicie od życia, marzacych o szczęściu ludzkości kopnietych świrów (których łagodniejsi ode mnie lubią nazywać "marzycielami").

No i co takiego, spyta ktoś, specjalnego było w tym Leninie - w tej jego biurokratycznej działalności, w tych jego cwanych intrygach - że to on odniósł sukces, a nie jego, z pewnością liczni i także mający podobne instynkty, rywale? Jedna konkretnie taka rzecz była, o której nam zresztą explicite i wielokrotnie mówi autor książki.

Mianowicie to, że Lenin kompletnie zdawał się w istocie ignorować - może nie zawsze, ale często po prostu te rzeczy wcale nie miały dlań wysokiego priorytetu -  sprawy takie (ważne i wzniosłe, ach!), jak "interes rewolucji", "interes klasy robotniczej", "czystość doktrynalna", "wierność nauce Marksa/Engelsa"... Można tu sobie dośpiewać naprawdę długą listę.

Co było dla Lenina ważne? Czego nie odpuszczał NIGDY? Czemu był gotów poświęcić wszystkie te - piękne i ważne przecież dla komunisty - sprawy, któreśmy sobie tu wymienili? Taką rzeczą, której Lenin NIGDY nie odpuścił, która zawsze była dlań busolą i drogowskazem, była JEGO WŁASNA DOMINACJA W RUCHU MARKSISTOWSKIM. Tyle!

Oczywiście - żeby z tego była jakaś korzyść, ten ruch marksistowski (komunistyczny, "socjalistyczny", jak tam go nazwiemy) musiał odnieść jakiś istotny sukces. Gdyby na przykład szwajcarska policja wyłapała ich wszystkich i powsadzała na długie lata do pierdli - dominacja Lenina w tym doborowym gronie niewiele by mu dała. Ani w doczesnym życiu, ani w późniejszej historii.

Jednak faktem jest, że Lenin zdawał się chwilami - kiedy jego priorytety i sytuacja tego wymagały - odpuszczać, ignorować sprawę samego komunizmu, nie mówiąc już o ideologicznej czystości czy choćby konsekwencji - interesować WYŁĄCZNIE tym, aby to JEGO doktryna (jaka by ona w danej chwili nie była, bo to się lubiło zmieniać) zwyciężała, i aby JEGO osoba stawała się niepodważalnym przywódcą całego ruchu.

No i dobra... Teraz jakie z tego wnioski, jaka z tego dla nas nauka? Proponuję zastanowić się nad tym w domu, a my tu sobie te kwestie weźmiemy na warsztat jakimś innym razem. Dziekuję za uwagę! Teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

triarius

niedziela, lipca 06, 2014

Łzy miniaturowego szympansa (rzecz o kostarykańskim futbolu)

Wyobraźmy sobie kraj, gdzie niemal wszyscy mężczyźni pasjonują się sportem... Ale nie każdym sportem, nie byle jakim sportem - najpopularniejsza jest jazda figurowa na lodzie, potem długo nic, następnie pływanie synchroniczne, kulturystyka i gimnastyka artystyczna.

No i co? No i nic. Po prostu potrzebowałem jakiegoś melodyjnego akordu na rozpoczęcie. Inaczej pod względem literackim ten tekst pozostawiałby nieco do życzenia. Tego zaś, każdy się chyba zgodzi, byśmy nie chcieli.

* * *

Karłowaty szympans Bonobo - najbliższy krewniak człowieka, mający w swym garniuturku tylko coś tam półtora procenta innych od nas chromosomów - kiedy widzi naparzających się pobratymców, ilość testosteronu we krwi momentalnie zwiększa mu się 1100-krotnie. (Chodzi o Bonobę płci męskiej.)

Tak więc, choćby tylko z tego względu (zakładamy bowiem, że u ludzi jest podobnie, no a testosteron w sumie jest w facetach cenny, a z drugiej strony coraz go tam, z jakichś powodów, mniej) - kibicowania nie da się zbyć jednym pogardliwym prychnięciem.

Więcej powiem! Kiedy taki Bonobo da drugiemu w kość, ilość testosteronu w jego krwi podnosi się 1300 razy. Kiedy jednak sam w kość od drugiego dostanie - poziom ten momentalnie się obniża. Nie wiem dokładnie o ile, chyba nie idzie to w setki i tysiące, bo by było wiadomo, ale jednak się obniża.

Tak więc, z prostego oszacowania wynika, że kibicowanie (no bo w końcu czymże innym jest przyglądanie się, jak się inni naparzają?) - ze względu na poziom testosteronu we krwi przynajmniej - jest lepsze od rywalizacji sportowej we własnym wykonaniu (no bo w końcu czymże innym jest...? itd.)

Szansę na zwycięstwo w bójce określamy, zgrubnie ale inteligentnie, na 50 procent, z czego wynika że przy kibicowaniu mamy gwarantowane T = 1100, czyli wzrost 1100 razy, a przy własnym udziale T = (1300 + x) / 2, gdzie x jest nieznaną wartością UJEMNĄ, z czego wynika, że T < 650. Czyli niemal dwukrotnie lepiej jest kibicować na testosteron, niż samemu się narażać! Jeśli ktoś nie miał do czynienia z min. Hall, to chyba nie powinno z tym obliczeniem być problemu.

* * *

No i nie jest to jedyna, potencjalna choćby (mówię to z wrodzonej ostrożności procesowej) korzyść z kibicowania. Oglądając tych różnych championów można się na przykład tego i owego nauczyć z ich techniki. Jeśli ktoś, oczywiście, sam te same techniki także uprawia.

Co nie jest aż tak częste. Jednak są i inne korzyści, o których mógłbym napisać książkę, albo co najmniej porzadny esej... (Wiem, że to musi być wnerwiające, czytać co ja bym mógł, gdyby był sens, ale tu akurat to jest prawda i to ma znaczenie.)

Od tych atletów można się nauczyć psychicznego podejścia, że tak to określę. Nie chodzi t jednak o: "widzisz dziecino do czego można dojść wytrwałą pracą", bo to, moim zdaniem, kłamliwe pierdoły.

Wytrwałą pracą taki wyczynowiec dochodzi do zmarnowanego dzieciństwa; zmarnowanej młodości; masy kontuzji, które z nim zostaną do końca; braku wolności na codzień (oczywiście siedzący w biurze mają to samo, ale wciąż jakby jednak mniej); opasłego cielska zaraz po zakończeniu kariery, czyli przeciętnie gdzieś po trzydziestce... I tak by można długo.

Nie o to mi tu chodzi - chodzi mi o rzeczy naprawdę imponujące, i z którymi można, a nawet warto, się w jakimś stopniu "utożamić". Mówię o gościu strzelającym karnego w sytuacji, gdy od jego stopy zależy przyszłość narodu (ach!)...

Mówię o bokserze, który dostając potworne cięgi, wciąż jednak pamięta, że to jego zawód, że nie czas teraz na zastanawianie się, czy nie było lepiej wziąć tę pracę w pizzerii u stryja, kiedy mu ją proponowano, zamiast tego koszmaru co teraz... I to się jeszcze szybko nie ma zamiaru skończyć.

Ani nawet (wciąż mówimy o bokserze) - choćby i wygrywał wysoko, ale i tak co pewien czas może dostać bombę, po której mu dzwoni w uszach i wzrok się zaćmiewa (ktoś z was to przeżył?), a on nawet nie może jęknąć "ch... d...a i kamieni kupa!", bo przeciwnik dostanie zastrzyk energii i te rzeczy.

Plus sprawy poznawcze, naprawdę liczne i często istotne, które można wyciągnąć z kontemplowania sportu uprawianego przez innych, ale to już jest właśnie to, o czym teraz nie będzie mówione.

* * *

Skoro z tym kibicowaniem jest tak fajnie, to dlaczego każdy sensowny Bonobo, widząc typowego dzisiejszego kibica... Takiego stadionowego na razie sobie bierzemy na warsztat - tego z wymalowaną twarzą, z meksykańską falą, z wuwuzelą, w czapeczce...

(UWAGA: Nie mówimy tu o tzw. "kibolach"! To całkiem inna kwestia. Nie mówimy też o kibicowaniu Polonii Golina i tego typu lokalnym klubom! Mówimy o Mundialach, a co najmniej meczach międzynarodowych. I to w sumie, w tej chwili, tych bez "naszej" reprezentacji, bo wtedy rolę grają całkiem inne, choć też często dziwne, czynniki.)

Dlaczego zatem ten miniaturowy nasz krewniak, widząc takiego... Lub widząc raczej stado takich, bo to stworzenia stadne... Dlaczego on zatem krzywi się pogardliwie i pod nosem syczy coś o lemingach?

I czemu ten nasz przyjaciel, ten nasz kuzyn, widząc siedzącego przed telewizorem - nawet bez czapeczki, bez wuwuzeli (sąsiedzi by mu dali!), bez wymalowanej twarzy... Jedynie z piwem, telewizorem i tym kibicowaniem... Czemu on, ten Bonobo, także nie przejawia zachwytu? A przecież powinien - testosteron i to wszystko!

Gorzej! Jeśli ten Bonobo czuje się polskim patriotą, to na widok typowego polskiego kibica - powiedzmy piłkarskiego, bo takich najwięcej i to akurat na czasie - czemu on jest smutny, a z jego oczu często, całkiem dosłownie, płyną rzęsiste łzy?

A dlatego, jak sądzę, że ten nasz rodzimy kibic - ten wielbiciel futbolu, siedzący sobie spokojnie, bez wuwuzeli i z gołą głową, przed rodzinnym telewizorem - uwielbia "piękny futbol". Uwielbia go i nie znosi żadnego innego. Kiedy widzi jakiś inny, to po prostu cierpi. Geneza tego zjawiska? Cóż, co najmniej to, że mu to wpojono, że mu to wpajano przez dziesieciolecia, i to nie byle jaka machina się tym zajmowała.

Cóż jednak jest nie tak z tym "pięknym futbolem?", spyta ktoś. Na co odpowiem (w dużym skrócie, bo to wielki temat, a ja mam zamiar za chwilę to skończyć), że "piękny futbol" to jest taka futbolowa imitacja jazdy figurowej na lodzie... (Wyjaśnił się ów dziwny początek tego tekstu, prawda?) Albo może pływania synchronicznego - minus te urocze klamerki na noskach, oczywiście.

O ile ktoś naprawę sam kopie piłkę i przywiązuje do tego sporą wagę... A do tego kopie tę piłkę bez porównania lepiej od np. Donalda T., obecnie premiera III RP - któren to robi, jak sugerują pokazywane czasem w telewizji migawki, marnie - no to zgoda! Albo trenuje przynajmniej jakąś podwórzową drużynę. Wtedy podpatrywanie, ale także "wchłanianie przez osmozę", technicznej maestrii różnych tam Brazylijczyków ma swój sens. Coś z tego wynika.

(Ja na przykład, w taki sposób oglądam boks czy MMA, choć żadnym zawodnikiem nie jestem, a rękawice zdarza mi się założyć, dać i dostać w ryło, raz na parę lat... No, parę razy. Ale jednak wciąż mam poczucie, że to mi się przyda, albo przydać może. To było obowiązkowe zjadanie własnego ogona, of course. Tak samo będzie patrzył ktoś grywający czasem w tenisa na jakiś Wimbledon, choć przepaść pomiędzy nim i tamtymi zawodnikami jest przecież kosmiczna.)

Dla innych ludzi, dla typowego inteligenta w średnim wieku patrzącego na mundialowy futbol, ten aspekt sprawy po prostu nie istnieje. W sensie, że nie ma powodu istnieć, bo go naprawdę nie dotyczy. Dla niego cudne opanowanie piłki przez Brazylijczyków to dokładnie to samo, co cudne skoki homoseksualnych (albo świetnie udających) figurowych łyżwiarzy, bo jazdy figurowej taki ktoś (dzięki Bogu!) też na ogół osobiście nie uprawia.

Piękne zgranie i celne podania... (A przyznam, że sam nie znoszę niecelnych podań, chyba najbardziej ze wszystkiego, co oferuje futbol.) Piękne zgranie zatem - czy to nie jest całkiem jak pływanie synchroniczne, że spytam? (Minus oczywiście te klamerki, choć parę lat temu niektórzy próbowali i temu zaradzić - pamiętacie?)

Tym co naprawdę jest ważne w tym obcym, międzynarodowym, mundialowym futbolu - dla Bonobo i dla sensownego kibica - jest WALKA! Nerwy, czyli te karne, które wspomnieliśmy sobie wcześniej. Ryzyko. Odporność psychiczna. Wydolność fizyczna też oczywiście, ale z naciskiem na to, że kiedy już całkiem nie możesz (ktoś to jeszcze z dzieciństwa pamięta, jak to się czuje, kiedy ze zmęczenia masz ciemno przed oczyma itd.?)

Piękny techniczny boks (żeby na chwilę znowu odejść od piłki nożnej) jest, czy może być, fascynujący dla kogoś, kto chce swój własny boks poprawić, albo lepiej trenować kogoś innego. Piekny futbol jest interesujący dla specjalistów i ludzi futbol praktykujących.

(To trochę tak, jak z urodą modelek, by the way: w tej branży królują homoseksualiści, więc masy w miarę normalnych facetów nabierają się na te ich dziwaczne gusta. Przy założeniu, że sprawozdawcy sportowi i eksperci są uczciwi, to by mogło być wytłumaczenie i tego zjawiska, o którym mówimy!)

Mecz, czy walka bokserska, w której obie strony stosują te same środki, i chodzi tylko o to, kto w danym dniu będzie je stosował nieco, odrobinę, lepiej - to z założenia skrajna nuda. Pułapka na zmanipulowane lemingi po prostu. Pułapka na współczesnych biednych, zahukanych, zagubionych i niemal już skastrowanych, facetów.

Naprawdę fascynujące są zawsze walki GAMBITOWE! W sensie, że każda ze stron stosuje INNE środki. (Najczęściej dlatego zresztą, że innych nie może czy nie potrafi.) Kiedy jeden bokser jest super technikiem, walczącym na dystans prostymi, drugi zaś odpornym na ciosy sluggerem, dysponującym usypiającym prawym sierpem. Warianty tego tematu można podawać godzinami, z wielu sportowych dyscyplin, i ilustrować je konkretnymi przykładami.

To samo dotyczy futbolu. Niby dlaczego miałoby nie dotyczyć? Jeśli mam rację (a na ogół miewam), to wczorajszy mecz Kostaryki z Holendrami w ćwierćfinale Mundialu był - wbrew jękom masy przeróżnych "prawdziwych wielbicieli futbolu", opłakujących "nudną, powolną i prymitywną grę" - właśnie najbardziej emocjonującym (nie na sto procent jednak, bo wszystkich na początku nie widziałem).

Kostaryka robiła to, co potrafiła - oczywiście, że ta drużyna, warta oficjalnie jakąś piętnastą część tego, co jej przeciwnik - nie była w stanie sprostać Holandii na jej terytorium. Czyli na terytorium "pięknego, technicznie zaawansowanego futbolu". (Fanfary, werble, chóry starców.) Jednak, przy swym technicznym prymitywiźmie, potrafiła walczyć tak, że Holendrzy w żaden sposób sobie z nimi poradzić nie mogli.

Naiwny oglądacz, uważający się, o dziwo, z reguły, za "wyrobionego i znającego na rzeczy kibica", widzi tylko to, co na powierzchni. "Widzi drzewa, nie widzi lasu", żeby zacytować zgraną kalkę. Widzi piękne lewe proste, widzi celne podania i ładne dryblingi... (Chwała mu i za to, bo bywa jeszcze gorzej.)

Nie dostrzega jednak na przykład tego tego, jak szanse na zwycięstwo przechodza od jednego przeciwnika do drugiego. Powoli, albo z nagła, czasem zaś oscylując. I to właśnie jest o wiele ważniejsze od cyrkowych sztuczek i zgrabnego łapania na spalone!

We wczorajszym meczu - założę się - większość "wyrobionych kibiców" nawet się nie zastanowiła, na czym mianowicie polegała szansa Kostaryki na sukces, do czego oni "strategicznie" (choć to zbyt duże słowo na jeden mecz, jednak "taktyka" to coś mniejszego) dążyli... Ani dlaczego Holendrzy byli aż tak nerwowi, co się przecież zaczęło bardzo wcześnie.

A TO właśnie są, moim skromnym, sprawy stanowiące o sensie oglądania sportu, pasjonowania się sportem (przyznam wprawdzie, że ja już mam to raczej za sobą, choć wciąż pamiętam te emocje) - dużo bardziej niż śliczne dryblingi, podbijanie piłką (widzieliście co potrafią z piłką robić w cyrkach? i to o ile taniej!), celne strzały... Które w sumie żywotnie dotyczą tylko bardzo niewielu z nas.

No to dobra, to będzie na tyle. Ew. Czytelników pozostawiam z zagadnieniem wciąż pozostającym do rozwiązania - dlaczego mianowicie polski patriotyczny mini-szympans Bonobo nie może się powstrzymać od płaczu na widok standardowego polskiego kibica? No bo jaki niby ma związek ta Kostaryka i całe to kibicowanie z Polską i z (nie bójmy się tego słowa!) Tygrysizmem? A jednak ma, tylko trzeba nieco, na odmianę, pomyśleć.


triarius

sobota, lipca 05, 2014

Maskulinistyczny koniec historii

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze sporo pisałem, a niektóre z moich tekstów były długie i z założenia przemądre, mój blogas otaczała urocza trzódka inteligentnych i elokwentnych komentatorów. Mieliśmy wtedy nieraz sporo zabawy, na przykład z książkami. Ja, powiedzmy, zachwalam "Błąd Kartezjusza" niejakiego pana Damasio, na co moi komentatorzy zgłaszają pretensje, że ów pan pisze nie takie rzeczy na temat duszy i w ogóle nie jest po linii.

Ja na to, że w życiu by mi nie przyszło do głowy dowiadywać się od jakiegoś neurobiologa, choćby się i nazywał Damasio, na temat duszy - co za pomysł? Jednak ten pan robi znakomitą robotę, wykazując czarno na białym i niesamowicie naukowo, iż cała te oświeceniowa koncepcja "czystego intelektu"...

Że siedzi sobie jakiś taki Michnik i wymóżdża, a skutkiem tego jest obraz świata - precyzyjny i wierny... To brednie. Po prostu. Pan Damasio wykazuje, iż myślenia w żaden sposób nie da się oddzielić na przykład od emocji. I to wystarczy, by tego tytułowego Kartezjusza możemy poklepać po plecach (łeb miał w końcu nie byle jaki!) i odesłać na zieloną trawkę. A w jeszcze większym stopniu Kanta, który nas od tak dawna prześladuje (żeby już się nie zniżać do Michnika z Korwinem, Johnem Stuartem Millem i Herbertem Spencerem).

Szczerze mówiąc, jeśli w ogóle zwróciłem uwagę na religijne poglądy pana Damasio, to zaraz po odłożeniu tej książki o nich zapomniałem. Co mnie obchodzą religijne poglądy uczonych? Nauka to użyteczne hipotezy, żeby przywołać tezę naszego drogiego Spenglera (nie twierdzę, że na pewno sam to pierwszy wymyślił), religia zaś to sens życia i sens śmierci. Nie ma między tymi sprawami żadnego styku! (O ile oczywiście ktoś nie wkracza bez sensu na teren drugiego, co się niestety często zdarza. Tylko że to nie zmienia istoty sprawy.)

Oczywiście mówimy tu o duszy w sensie religijnym, bo kiedy np. Spengler używa tego słowa, to nie chodzi o religijną duszę, tylko o coś w rodzaju "wewnętrznego oprogramowania", "immanentnej istoty"... A to całkiem co innego, żadnej religii nie udaje, i na pewno inteligentnego komentatora mojego blogasa nie ma powodu wnerwiać. "Dusza" u pana Damasio może, ale naprawdę szkoda nerwów - tacy jak on, powtarzam, nie są od uczenia nas o duszy, tej religijnej!

A zresztą, powiedzmy to sobie otwarcie - czy ja jestem religijny? Czy religijny jest Ardrey? Albo Spengler? Spengler mówi miłe rzeczy o katolicyźmie, ja, mam nadzieję, też, ale zaprawdę powiadam wam - nie rozmawiajcie o duszy i takich sprawach, ani z lewakami, ani z naukowcami, bo nie ma sensu! (Z posoborowymi księżmi też, chciałoby się dodać, ale już zamilczę.) U niektórych da się natomiast znaleźć rzeczy naprawdę cenne - z ich dziedziny, czyli tych użytecznych hipotez - i z tego korzystajmy!

No więc książki... Akurat sobie podczytuję "Mózg i płeć" autorstwa pani o imieniu Deborah Blum. O duszy nic tu akurat nie ma, za to jest parę innych aspektów - na poziomie meta, jeśli ktoś rozumie taki ezoteryczny język - o których by może warto. W książce tej jest w każdym razie sporo interesujących informacji, choć dla Pana T. - dyslektyka z urodzenia i przekonania - te wszystkie części mózgu i większość tych substancji (poza takimi oczywistymi jak testosteron) to sprawa, którą zaraz wypuszcza drugim uchem, bo ani go to nie kręci, ani nie byłby tego w stanie zapamiętać.

Niezbyt go też cieszą opisy doświadczeń polegających na wycinaniu źwierzętom części mózgu, lub kastrowanie ich, oraz wstrzykiwaniu im różnych świństw, w celach naukowych. Wciąż jakoś tam doceniam osiągnięcia nauki... To na przykład, że w dalszej rodzinie urodziło się niedawno głuche dziecko, które odzyskało słuch, kiedy mu po pół roku wszepiono cośtam...

Piękna sprawa, przyznaję! Jednak cały ten religijny w sumie zapał do nauki, charakterystyczny dla wieku XIX, znika, i we mnie też całkiem już w sumie zanikł, choć w młodości mnie to pasjonowało (fizyka i takie tam, nie kastrowanie źwierząt). Eseje czerpiące informację z nauki - także z niej - jak najbardziej, ale sama nauka pozostawia mnie obojętnym. Dávila ma rację, że każde osiągnięcie "Ludzkości" obraca się w bat na jej własne plecy i pogrąża ludzi w jeszcze większym niewolnictwie wobec tego, kto te nowe cuda może dystrybuować, albo nie dystrybuować - wedle swej woli.

To była (długa) dygresja - teraz znowu o książce pani Blum. Nasunęła mi się na jej temat taka myśl: o ile, bardziej znana, książka "Mózg i płeć" jest jak niezłe liceum w czasach PRL - czyli solidna i niezakłamana wiedza, plus obowiązkowe hołdy oddane Molochowi - w przypadku tej akurat książki zachwyty nad równouprawnieniem głównie...

To książka "Mózg i płeć" pani Blum jest jak dzisiejsze liceum. Nie żeby od razu ministra Hall i podobne koszmary, bo to jest w sumie rzecz wartościowa (mimo, że jej autorka jest laureatką nagrody Pulitzera), w dodatku napisana przez kobietę, która wprost i otwarcie odżegnuje się od politycznej poprawności i feminizmu... W każdym razie w ich skrajniejszych postaciach, a to w Ameryce dzisiaj nie jest takie byle co. A jednak nie ma tu rozdziału prawdy od Molocha, bo wszystko zdaje się być na przysłowiowej kupie.

O ile na przykład "Płeć mózgu" - przy wszystkich swoich postępowych, równouprawnionych sloganach - wyjaśniała w sumie prawdopodobną genezę i istotę homoseksualizmu, oraz ewidentnych różnic charakteru kobiet i mężczyzn - to "Mózg i płeć", choć zawiera sporo fragmentów ukazujących (ewidentne dla każdego ardreyisty oczywiście) biologiczne, ewolucyjne przyczyny wielu z tych różnic (o homoseksualiźmie jest w niej niewiele), ale żadnych bardzo konkretnych i finalnych tez nie stawia.

Wszystko raczej jest zawieszone w sferze możliwości interpretacji, nigdy całkie pewne... Kiedy na przykład pani Blum poświęca cały rozdział rozważaniom nad tym, czy kobiety rzeczywiście w pewnych okresach księżycowego cyklu stają się szalone - rozważa tezy za, rozważa tezy przeciw...

Przytacza, faktycznie dość koszmarne, przykłady z dziewietnastowiecznej (i późniejszej też, choć w mniejszej skali) medycyny, kiedy to "niezrównoważonym" kobietom usuwano jajniki i/lub łechtaczkę (obrzydliwe słowo, swoją drogą!), w ramach terapii oczywiście... (Nic nowego pod słońcem, nawiasem mówiąc, kłania się aborcja z eutanazją.)

Jednak ani słowem się nie zająknie, że przecież w dawnych  czasach, w naszej ewolucyjnej historii, o której sama tyle mówi, kobiety mogły sobie wariować w pewnych momentach tego cyklu... Po prostu dlatego, że takich cykli bylo w ich życiu zaledwie parę, góra dziesięć! (Plus specjalne tabu itd.) O tym fakcie (nie o tabu jednak) mówią wyraźnie autorzy tej drugiej książki, tej od prlowskich hołdów Molochowi, żeby to tak złośliwie określić. I to więcej wyjaśnia, niż cały ów długi, napakowany informacjami rozdział pani Blum.

Swoją drogą, niektóre z tych informacji są dość przerażające. Na przykład o kobiecie, która celowo rozgniotła samochodem byłego kochanka o słup telegraficzny, a została wybroniona, bo akurat taki miała dzien cyklu. (W Angli to było, nawiasem. Precedensy i te sprawy. Nie "prawo rzymskie".) Paranoja! Nie jestem zwolennikiem strasznych kar dla zabójców w afekcie, ale to to już przesada.

Jeśli tak to ma działać, to przecież kobiety powinny być - cyklicznie, albo i nie, bo to by cholernie komplikowało - traktowane jako niepoczytalne i potencjalnie niebezpieczne. Albo albo! My jednak dzisiaj mamy zamiast tego parytety i za autorytety robiące dnie tygodnia.

No dobra, długie nam się to zrobiło, a co z tytułowym maskulinizmem? (Spyta ktoś.) Z maskulinizmem mianowicie to, że on - tak samo zresztą jak sama autorka - broni ponoć mężczyzn przed zarzutami, że oni, pod wpływem tego całego testosteronu, to tacy po prostu jaskiniowcy z maczugami, co to tylko "uga uga" i agresja. No i przyznam, że to dla mnie była cenna informacja, bo nie miałem w sumie pojecia, co te wszystkie liczne "ruchy wyzwolenia mężczyzn" w tych Stanach robią i o co walczą.

Spotkałem takich kiedyś na Facebooku, ale o ich dążeniach i ideologii trudno by było coś pewnego rzec, bo oni zajmowali sie głównie biężączką - broniąc facetów przed zarzutami i pokazując światu różne brutalne mordercznie. Nie mówię że to bez sensu, ale jednak biężączka, a nie filozofia i zmienianie świata.

No, ale też trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby oni tam, w tej Ameryce i na tym Facebooku, głosili jakieś naprawdę "męsko-szowinistyczne" poglądy, w stylu choćby Pana Tygrysa... (Z całym należnym szacunkiem dla kobiet i oczywiście bez bezinteresownego chamstwa z wulgarnością prezentowanych przez np. Korwina. Chamstwa obrzydliwie ociekającego Oświeceniem, przynajmniej dla mnie.) To by od razu mieli poważne kłopoty. A po co im to?

No i teraz, dla mnie, ta pani Blum broniąca mężczyzn przed feministkami, które by ich chciały w kołysce kastrować (mówię serio, słyszałem i takie głosy!) jest słodka i ma sporo racji, ale jednak mnie u niej razi to, że ona rzeczywiście chyba wierzy, iż całe to równouprawnienie, wszystkie te kobiety-dyrektory, wszyscy ci wspaniali tatusiowie pozbawieni agresji i niemal karmiący dzieci piersią - to NAPRAWDĘ!

Że tak to już będzie, i coraz tego będziemy mieli więcej. Że "uga uga", maczugi i męska agresja to zło samo w sobie... Choć wyraża to bardzo kulturalnie i oględnie, to jej przyznaję... Zaś te kobiece pragnienia "osiągnięć", te nowe, do niedawna niesłychane i nieoglądane... No, niemal... Żeńskie ambicje, cale to "równouprawnienie" - to będzie szło i szło, i opanuje świat. I tylko ono już będzie, wszędzie... Hurra!

I to byłby ten "koniec historii", który nam wywróżono. Po prawdzie, to w sensie głęboko szpęglerycznym dałoby się powiedzieć, że mamy już "koniec historii" - tylko że to jest całkowicie inny sens, i całkowicie inny koniec historii, od tego co się pod tym mianem rozumie. Nie wiem co sam Fukuyama chcial wyrazić pod tym mianem - nigdy tej jego książki w rekach nie miałem i nie ciągnęło mnie do niej, ale bardzo wątpię, bym się pomylił i książka była w istocie szpęgleryczna. To nie te czasy, to nie ten kraj... Nie ten koniec po prostu!

W każdym razie, o ile w "Płci mózgu" mieliśmy zdrowe pojmowanie świata plus bicie czołem przed Molochem Politycznej Poprawności, to tutaj - mimo całej ewidentnej sensowności i umiarkowania autorki! - mamy totalne przemieszanie i absolutne przekonanie, iż to wszystko naprawdę - że kobiety będą "coraz ambitniejsze" i "coraz bardziej aktywne", mężczyźni zaś coraz łagodniejsi i mniej skłonni do awantur, bo w tym kierunku idzie świat i co do tego nie ma wątpliwości.

Model małosygnałowy, jeśli mnie spytać. (O tym modelu śmy sobie już parę razy pisali. Poszukać!) A jednocześnie hołubiony przez Amerykę kraj wali się na pysk, na Bliskim Wschodzie, który (z mniej i bardziej sensownych, mniej lub bardziej koniecznych powodów) jest pępkiem dzisiejszego świata, powstaje fundamentalistyczny kalifat... Masa ludzi oswaja sie z bronią, z ryzykiem własnej śmierci i zabijaniem bliźnich...

A my tu mamy ten koniec historii, tych łagodnych tatusiów i te ambitne, wyemacypowane białogłowy. I tak miałoby być zawsze, hłe hłe! Za to, przyznam, że zabawnych momentów w tej (fajnej przecie w sumie, polecam, choć ze sporą szczyptą soli oczywiście) książce nie brakuje. Czasem jest to nawet śmiech przez łzy, kiedy na koniec tego księżycowego rozdziału autorka przedstawia statystykę dotyczącą depresji u kobiet i mężczyzn, oraz jak się ona zmieniała przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Dla Tygrysisty jest w tych paru suchych liczbach o wiele więcej treści, niż by się pani Blum w najwiekszych porywach potrafiła domyślić. W istocie, kolejny raz fragmenty układanki wskakują na swoje miejsca. Panią Blum i jej książkę można postrzegać jako jedną z armat, czy może raczej dronów, w tej kosmicznej zaiste walce między "uga uga" nowopowstałego kalifatu z przyleglościami, oraz słodkiej (do porzygania) dzisiejszej zachodniej wiary w Człowieka i Postęp.

Tylko że teraz trzeba by szybko to dzieło przetłumaczyć na arabski, wydrukować na miliardach ulotek, a potem zrzucać to nad owym kalifatem. (Może być z dronów.) Bez tego, zajęci innymi sprawami, oni się mogą w ogóle o tych sprawach nie dowiedzieć, a wtedy, niestety, nasz ukochany koniec historii może ucierpieć w starciu z, turpe dictu, uga uga. Czegobyśmy oczywiście nie chcieli - niezależnie od dziwnie nieprzyjemnych statystyk dotyczących depresji.

triarius

Balacha z dosiadu, do cholery!

Bez żadnej kokieterii anonsuję, że w tym wpisie będzie absolutnie nic wiekopomnego, a dla ogromnej większości ludzi to są sprawy zupełnie obce i nieinteresujące. (Dodam jeszcze wykrzyknik, oto on --> !)

Ten wpis to sprawa zasadniczo całkiem prywatna - coś jak intymny pamiętnik pensjonarki, albo inny kalendarzyk małżeński. Po co więc? A nie wolno mi? Zresztą czy ci wszyscy guru od sukcesu i powodzenia w życiu nie uczą, że marzenia i plany się spełniają, o ile się je zapisze? No to właśnie!

* * *

Wczoraj. Zadaniówka. Mam gościa w dosiadzie i on, jak to poczatkujący, odpycha mnie rękami. Każdy wie, że w takiej sytuacji zgrabnie przerzucamy nogę na drugą stronę i fundujemy mu balachę. Balacha z dosiadu - najczęściej kończąca walkę technika kończąca! (Ostatnio widziałem gdzieś taką statystykę. Na pewno nie chodziło o MMA, tylko o czysty grappling, ale tym się tu przecie zajmujemy.)

Jednak gość, choć całkiem zielony, silny był i mało zmęczony, więc jakoś się na tę balachę nie zdobyłem. Chyba mi Mark Hatmaker nieco zamieszał w głowie, swoją nauką, że jak ma się gościa z góry, to trzeba spróbować wszystkiego, zanim się tę górną pozycję poświęci. Tyle że Hark Hatmaker pokazywał przy tym długie sekwencje technik kończących z tego dosiadu, a ja nie miałem wielu pomysłów. (To były zresztą krótkie zadaniówki, ino po 2 minuty.)

Raz wykończyłem gościa Ezekielem, ale to wszystko, a kulaliśmy się z nim chyba ze trzy razy, i ze dwa byłem u góry. Marnie! No to teraz powiedzmy to sobie i niech nam się wbije w jaźń... Panie Tygrys... nieważne że gość jest bykowany... Jeśli spod spodu, z dosiadu, wyciąga łapki do góry - trza mu założyć tę cholerną balachę! (No, chyba że masz pan jakiś lepszy pomysł na daną chwilę.)

 Sztywność tych jego łapek nie powinna stanowić większego problemu w tej sytuacji. Gdyby był cwany i dobry technicznie, mógłby się wykręcić i wybronić, ale samymi sztywnymi łapki - NIE! I tak tej łapki w górze nie utrzyma, kiedy ja się na niej uwieszę i pociągnę z pleców, a to przecież umiem.

Żeby mi więcej takich rzeczy nie było! Zapamiętaj to pan, Panie Tygrys, na wsze czasy! 

triarius

środa, lipca 02, 2014

O piekle

Wszystkie kawałki układanki wskakują na swoje miejsca, kiedy ujrzy się we współczesnym świecie realizację odwiecznego marzenia ludzkości o stworzeniu piekła na ziemi.

*

To była esencja naszego kazania na dzień dzisiejszy, ale jeśli ktoś chętny, to mamy więcej. Nieco mniej lapidarnie, może mniej zgrabnie, ale też chyba warto by to rzec...

Przed chrześcijaństwem wydaje się pewne, że nikt nawet nie wpadł na pomysł piekła. W katolicyźmie do piekła szli tylko najgorsi niegodziwcy. (Co w mojej opinii bylo bardzo miłe i sprawiedliwe.) W protestantyźmie, przynajmniej w niektórych jego największych odłamach, do piekła szla po śmierci większość ludzi, w dodatku niekoniecznie z powodu jakiejś swojej osobistej winy.

Dzisiaj, dzięki nieznużonej pracy milionów robotnych rąk, dzięki niesłabnącemu wysiłkowi tysięcy najtęższych umysłów - piekło jest już dostępne każdemu i nawet nie trzeba w tym celu umierać. Jeszcze nieco zbiorowego wysiłku całej Ludzkości, i piekło będzie funkcjonowało 24 godziny na dobę, w dzień powszechny i w święta.

*

Realny Liberalizm (czyli to co, w różnych wariantach, miłościwie rządzi Zachodem od lat) brawurowo pokonuje problemy, które bez niego nigdy by się nie pojawily. Vide depresja, która kiedyś była rzadką chorobą psychiczną, dotykającą bardzo nielicznych, dziś zaś jest (brawurowo pokonywaną) codziennością dla wielu.

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tych "wielu", to proszę, oto pierwszy z brzegu przykład:

http://www.nimh.nih.gov/health/publications/the-numbers-count-mental-disorders-in-america/index.shtml

*

Wszystkie te wypełniania formularzy... Wszystkie te zostawiania obcym ludziom półrocznego dziecka, aby pójść "dla zysku" mizdrzyć się do klientów i/lub przełożonych... Wszystkie te zaciskania pośladków, żeby "moja wolność nie ograniczała, broń świecki boże, wolności innych"... ("POŚLADKÓW", powiedziałem, nie "ZWIERACZY"!)

Można by jeszcze długo wymieniać przykłady... Wszystko to, bez czego życie wielkomiejskiego leminga jest dziś absolutnie niemożliwe, nie dałoby się po prostu znieść, gdyby nie co najmniej lekka, chroniczna depresja.

Bez powszechnej depresji - w sensie jak najbardziej dosłownym, w odniesieniu do jednostek, oraz w sensie bardziej przenośnym, w odniesieniu do zbiorowości i "ducha" - świat realnego liberalizmu nie mógłby po prostu trwać.

A teraz, wbrew złudzeniom wszystkich tych, którzy z taka pewnością głosili, że wizja bardziej kolorowych telewizorów i wakacji na Majorce w mig uczyni z każdego wojowniczego dzikusa, z każdego religijnego fanatyka, potulnego, ciężko tyrającego w tygodniu, żeby się "zabawić" w weekend, leminga...

Co ja będę klarował - rozejrzyjcie się po prostu wokoło, a jeśli potraficie, spróbujcie sobie odpowiedzieć na pytanie: w którym momencie zaczyna się kłamstwo, w którym momencie piekło, oraz kiedy to wszystko zaczęło się sypać?

triarius