niedziela, grudnia 25, 2011

O języku, śmierci i frajerach

Żył dawno temu pewien pewien arabski mędrzec, czy może poeta, o którym czytałem niemal równie dawno temu, i wszystko zapomniałem, poza jedną rzeczą. Taką mianowicie, że ów gość wyraził (a może nawet stale to głosił) taką oto myśl, że: "woli by mu wymyślano po arabsku, niż chwalono po persku". (Co oczywiście nie ma najmniejszego związku z żadną biężączką, jakby ktoś miał wątpliwości!)

Pewnej pikanterii dodaje tej sprawie fakt, że ów mędrzec (czy może poeta) sam był Persem i perski był jego językiem matczystym. (Określenie "ojczysty" w odniesieniu do języka jest nieco głupie. Oddajmy raczej babom co babskie - nadal oczywiście wysoko wznosząc sztandar męskiego szowinizmu i pogardy dla "równouprawnienia".)

Z której to sprawy by wynikało, że może istnieć coś takiego, jak zdolność do "obiektywnej", w sensie ponad własnym językowym zakorzenieniem, oceny urody różnych języków. Niby każdemu jego własny język jawi się najpiękniejszym, ale jednak taki Brell, choć Flamand, flamandzkiego na tyle nie lubił, że śpiewał po francusku. Słyszałem też komików z, wyglądającym na autentyczne, obrzydzeniem opowiadających o szpetocie własnego języka. Jeden był Holendrem, drugi Finem.

Sam miałem drobną przygodę nieco podobnego rodzaju, na szczęście akurat pozytywną. Otóż kiedyś rozmawiałem sobie, jak zwykle, luźno z rodziną na wytwornym handlowym deptaku w rodzinnej Uppsali, i jakaś elegancka pani spytała mnie: "co to za ładny język, którym mówicie?". Oczywiście spytała po szwedzku. Z dumą odparłem, że polski, i zdawało mi się, że na jej twarzy dostrzegłem coś na kształt zaskoczenia, czy może rozczarowania.

W końcu to by nie było aż tak dziwne - kobieta z pewnością słyszała polski wcześniej i niczym jej nie zachwycił. Słyszała go, jak należy się domyślać, wykonaniu licznej polskiej tam emigracji - co najmniej od michników tego świata (zanim się kulawo nauczyli języka tubylców), po nieco późniejsze styropiany, agentów i małych cwaniaczków.

Potem się zastanawiałem, czy nie mogłem uprzedzić i rozbroić rozczarowania tej kobiety, mówiąc jej, że to "överklasspolska". (Co się oczywiście, dla niepojętnych, tłumaczy jako: "polski wyższych sfer".) Ale to mogłoby już być nieco przedobrzeniem, a w dodatku pod koniec lat '80 "wyższe sfery" mogły się opacznie kojarzyć.

W każdym razie, jeśli Św. Piotr czuje się Polakiem, to ja poczytuję sobie tę sprawę jako drobny plusik w moim życiowym bilansie i w walce o miejsce wśród grających na harfie bosych aniołków w nocnych koszulach.

To był oczywiście wtręt z cyklu "nawet taki naturszczyk jak pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle o sobie nie pisał" (cytat z pamięci). Dodam w każdym razie, iż fakt, że w moich ustach narzecze przodków tak cudnie tej kobiecie zabrzmiało... (M.in. w moich, oczywiście, bo tam jeszcze była żona i dzieci, ale ja bywam mowny, a one nie przeklinają, więc co by mogło aż tak zachwycić? A swoją drogą, po latach widzę, że tutaj zgubiłem wątek.)

Wracając do poważnych naukowych rozważań. Na razie sobie przyjęliśmy, roboczo, że być może istnieje możliwość w miarę obiektywnej oceny urody języków, mimo tego, że z natury mamy ograniczone możliwości w tej kwestii, no i że przyzwyczajenie, matczyne "niu, niu, niu", matczyne kołysanki, matczyny cycuś, matczyne bajeczki (np. o żelaznym wilczku), pedofil opowiadający nam bajki w rodzimej TV... I cała ta szemrana reszta nam ten obiektywizm stara się zaburzyć.

Spengler na przykład (wiem, wiem, mam obsesję!) sporo ciekawych rzeczy mówi o sprawach językowych... (Jak i ja zresztą, choćby w dawnym tekście pt. "W oparach języka". I nawet linki Wam ludzie dam: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-1.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-2.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-3.html. A tu, z pokrewnego cyklu, macie jak cwanie przewidziałem obecne płciowe parytety w III RP: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/05/w-oparach-jzyka-i-inne-pereki.html.)

Spengler więc sporo robi z językiem i wyciąga z niego fajne (choć zgoda że intuicyjne, hermeneutyczne i z "naukowego" punktu widzenia cholernie ryzykowne) wnioski. Na przykład fakt, że nagle z rzymskiego, łacińskiego "fui", czyli "byłem", całkiem po prostu, coraz bardziej robiło się dosłownie "miałem byte". (Tyle że Spengler podkreśla, iż stało się to dziwnie szybko. Uwaga dodana po wielu latach.) Albo podobnie. Także w językach "romańskich" - bezpośrednich poniekąd dziedzicach łaciny. Plus cała masa podobnych form w całej masie języków, z angielskim (który wszyscy przecież znamy, bo to dziś jak spuszczanie wody, wiązanie butów, albo włączanie kąpa!) włącznie.

Także jednak o samym brzmieniu różnych konkretnych słów w różnych konkretnych językach Spengler sporo rzeczy dziwnych i ciekawych. Na przykład stwierdza, że po niemiecku "niebo" brzmi jak wezwanie... Nie chce mi się teraz szukać, a nie znam narzecza, ale to chyba "Himmel" (z dużej litery!). Tak w każdym razie jest po szwedzku i chyba to akurat to samo... No więc tu wezwanie, za to po rosyjsku, pisze Spengler, mamy "niebo", co brzmi całkiem inaczej. Z czym się zgodzę.

Wezwania niet', za to jakaś taka rozmemłana słodycz. Spenglerowi się to zdaje się kojarzy także z amorficznym bezkresem. I tak się zabawnie składa (całkiem jak z tym Persem na początku poniekąd!), że "niebo" mamy także i w naszym własnym, jakże ukochanym (i nie bez powodu!) narzeczu.

I też, ja, choć za obiektywnego się oczywiście uważać nie mogę, słyszę tutaj takie słodkawe rozmemłanie, albo może rozmemłaną słodycz. W każdym razie żadnego tam wezwania. Zresztą bezkresu, amorficznego czy otherwise, też nie słyszę. Przelatując pobieżnie różne języki... Mamy francuskie "ciel" (wym. "sjel") , słodkie, gładziuchne, ale krótkie i jędrne...

Mamy angielskie "heaven", szorstkie, może wezwanie, ale jakby głównie do pracy i znoszenia niewygód... Mamy hiszpańskie "cielo" (wym. "sjelo", choć to wymowa raczej latynoska, bo inaczej to plujemy i syczymy), gdzie ja słyszę mniej więcej to, co we francuskim... Po włosku chyba jest "celo" (wym. "czelo"), jakby to samo, ale więcej "wezwania"... Starczy!

A nie - jeszcze przecież łacina! (Głupio mi się wydawało, że niepotrzebna, bo Rzymianie niebo mieli raczej w nosie, ale przecież to także język katolicyzmu. Tom dopisał.) No więc - "celum, celi" (wymowa jak kto sobie chce).

Nie ma tu chyba żadnej tragedii, z tym rozmemłaniem znaczy... Zresztą co ja tam wiem. Niech się raczej jacyś ministranci nad tym zastanawiają (a dla nich to akurat chyba super sprawa), ale są inne słowa, które mnie naprawdę bardziej niepokoją. W tym sensie mnie niepokoją, że tak się luźno zastanawiam, czy spora część naszego narodowego rozmemłania, tej, za przeproszeniem, niezdolności do konkretnej walki, tej dziwnej skłonność do lizania własnych ran, nurzania się w martyrologii, ta chorobliwa niechęć do brodzenia we krwi wrogów (jak to zgrabnie ujmuje "Polonez Kościuszki")...

Jednym słowem wszystko to, co w nas niemęskie i skutkiem czego mamy tak, jak mamy, to może być także, częściowo, skutek języka. Oczywiście - nie mieliśmy silnej władzy królewskiej, więc I RP nie była do końca państwem, które mogło sobie radzić z innymi... Oczywiście, z 10% szlachty, I RP była "republiką szlachecką", więc nikt inny się nie liczył, a gorzelnie, karczmy i manufaktury mogli sobie prowadzić obcy... (Handel dalekomorski też zresztą, choć raczej nie ci sami.) Oczywiście metodycznie mordowano nam potem, przez setki lat, elity.

I zmuszano je do emigracji, co się zresztą odbywa na większą skalę w tej chwili, niż chyba kiedykolwiek. No i ogłupiano, indoktrynowano, spedalano i dawano do oglądania takich "naszych reprezentantów", jak choćby obecna komóra. Jednak czy język też nie ponosi części winy? Oczywiście ten język też został stworzony przez Polaków, więc tu mamy ewidentne sprzężenie zwrotne i oddziaływanie w obie strony. Jednak kiedyś nam ci przodkowie jakieś takie amorficzno-rozmemłane niektóre te słowa, powiedzmy (bo to tylko luźniutka hipoteza!), stworzyli, no i my teraz je mamy... I one nas urabiają.

Jako temat do samodzielnych przemyśleń proponuję słowo "walka". Po angielsku mamy "fight" (no dobra, niedouki out there, wym. "fajt"). Po niemiecku (to pamiętam!) "Kampf". Po szwedzku "kamp". Po hiszpańsku "lucha" (wym. "luczja"). Portugalski "luta". Włoski jakoś podobnie. Po łacinie "pugna, pugnae". W różnych słowiańskich językach, z rosyjskim włącznie, mamy "borba". No i teraz - gdzie tu jest Valhalla?

Gdzie tęsknota za nią? Gdzie szczęk mieczy, jęki rannych, ryki odrąbanych, radosny kwik zwycięzców, piski podnieconych kobiet? Gdzie zaś (ewentualnie, bo nie przesądzam, że gdzieś tu koniecznie być musi!) - tak dobrze nam już znane - amorficzne rozmemłanie?

Na zakończenie naszych dzisiejszych rekolekcji chciałbym jeszcze wziąć na warsztat takie dość istotne i treścią nabrzmiałe, jakby nie było, słowo jak "śmierć". Szczególnie ważne w kontekście walki, np. o niepodległość, o czym sobie wspominaliśmy, ale ważne też w każdym praktycznie innym kontekście, bowiem stosunek do śmierci (że zaimprowizuję sentencję) przesądza o stosunku do życia.

No a religia to na przykład, jak ja ją rozumiem (i np. Spengler), w dużej mierze właśnie sprawa stosunku do życia, śmierci, i ich ew. sensu. (Dlatego też lewizna ze swoimi namiastkami religii może wleźć z mozołem na drzewo. Niestety ma też inne środki i potężnych sojuszników, np. we wrodzonym spedaleniu wielkomiejskich lemingów.)

Po naszemu "śmierć" to będzie...? No właśnie! Brawo za koncentrację i czujność! "Śmierć" to będzie i nic innego. Po łacinie (i nie bez powodu od niej zaczynamy, choć to tylko subtelnostka) "mors, mortis". (To drugie, jakby ktoś nie wiedział, to genetivus, czyli ten przypadek od "kogo czego". Tak się to podaje, bo bez tego nijak.) Po francusku "(la) mort" (dzisiejsza wymowa: "(la) mor", ale to od stosunkowo od niedawna bez końcowego "t"). Po angielsku "death" (wym. "de..." z takim syczeniem i pluciem na koniec).

Po szwedzku (bo to znamy) "död". A, jak często to występuje, z rodzajnikiem określonym (na skandynawski sposób, czyli na końcu) - "döden". ("Ö" to jest takie coś, jakby ktoś nie wiedział, pomiędzy "o" i "y". Przećwiczyć parę razy!) Po hiszpańsku "(la) muerte". Po włosku podobnie, ale bez typowego dla hiszpańskiego zmiękczenia samogłoski na "ue", więc (o ile się strasznie nie mylę) "(la) morte". Po rosyjsku chyba "smiert''" (ze zmiękczonym "t" na końcu". I w innych bratnich (jakby nie było) słowiańskich językach podobnie. To nam powinno starczyć.

I teraz... Ale uwaga: JA O NICZYM NIE PRZESĄDZAM i nie chcę nikomu żadnych wrażeń narzucać! Tylko po prostu mnie pewne rzeczy brzmią w jakiś sposób i nie da się od tego uciec. Ile jest w tym obiektywności? Jest jakaś w ogóle? Naprawdę nie wiem, ale to nie jest tekst ściśle "naukowy", więc sobie pospekulujmy i się powczuwajmy, tak? Wnioski, niewykluczone, że jednak mogą mieć swoją wagę. Jeśli się np. dadzą z czasem weryfikować, albo coś.

W której z tych wersji słowa "śmierć" (wiem, że to niezbyt miłe, ale w końcu c'est la vie, że tak to figlarnie wyrażę) brzmi Wam, kochane ludzie Valhalla? W których wieczne zbawienie (harfy, bose stópki, skrzydełka na plecach, nocne koszule)? W których wieczna ekstaza i wieczny orgazm (na słodko)?

W której walka na topory i nabijane gwoździami maczugi, której skutkiem ta śmierć? W której jęki pokonanych wrogów i chlupot ich krwi, w której sobie zwycięsko brodzimy? W której piski podnieconych kobiet zza wysokich murów (słyszalne jedynie dla nietoperzy, psów i wojowników), niecierpliwie oczekujących rozpasanego żołdactwa i jego gwałtów?

W której wreszcie... Czy ja zresztą wiem co? Nie zapominając jednak, oczywiście, bo takie to czasy, o zgranej ekipie aplikującej nam eutanazję. Czy ja zresztą wiem, czy którakolwiek z tych pięknych rzeczy, którą powyżej nazwałem, w ogóle w którymkolwiek z tych słów śmierć oznaczających występuje? Rzuciłem tylko parę luźnych pomysłów, co by tam mogło niby być. Ale nie musi, naprawdę! Wsłuchajcie się sami i sami oceńcie.

A teraz - mimo wypieków podniecenia na Waszych słodkich twarzyczkach i żądzy poznania dalszego ciągu z pointą na czele - odłóżcie na chwilę mojego blogaska i SIĘ ZASTANÓWCIE. Naprawdę - zróbcie to teraz, bo jak przeczytacie, to się zasugerujecie. I albo będziecie automatycznie sądzić tak samo, albo też - jak słynni fornale Nicka - ustawicie się w opozycji i będziecie sądzić dokładnie odwrotnie, na przekór i wbrew. ("Na złość mamie uszy sobie odmrożę i będę słuchał raczej fornala niż Ardreya!")

Dalej na razie nie czytajcie - dopiero po przeanalizowaniu brzmienia słowa "śmierć" w różnych językach, i tego co owe różnojęzyczne słowa ewokują w Waszych duszyczkach.

* * * * *

Już po dojrzałym się zastanowieniu, tak? Jeśli nie, to galopem przestać czytać i powrót do poprzednich akapitów!

A teraz Wam ludzie powiem, z czym mi się w każdym razie kojarzy słowo śmierć w moim ukochanym języku polskim. Mniejsza już o Valhalle i jęki pokonanych dziewic, czego ja tam nijak nie słyszę. Ale w tego typu analizach ważne jest nie tylko "obiektywne" brzmienie danego słowa, ale także jego pokrewieństwa, gramatyczne, z innymi słowami.

Tego samego języka, w każdym razie przede wszystkim tego samego. No i, kochane ludzie, tak mi się jakoś wydaje, że nasze ukochane rodzime słowo "śmierć" ma prasłowiańskie konotacje tego typu... Może najchętniej to wyrażę króciutką anegdotką, co mi pozwoli o parę sekund później zacząć się w tym osobiście babrać.

Otóż dawno, dawno temu na deskach elbląskiego teatru wystawiono "Operę za trzy grosze" Brechta, no i na scenie, w charakterze rekwizytu czy scenografii (kto to rozróżni?), był m.in. transparent z napisem "Śmierdź frajerom!" Sam Brecht tego z pewnością nie wymyślił, bo to typowo językowy żarcik. Ten pierwotny angielski autor sprzed setek lat, też z pewnością nie, i z tego samego choćby powodu. Jednak w tym dowcipie jest, jak się obawiam, cholerna głębia.

Bo słowo "śmierć" naprawdę chyba jest spokrewnione właśnie ze "smrodem", "śmierdzeniem" i innymi tego typu atrakcjami. Żadnych Valhalli z pewnością tu nie ma - góra smród pokonanych wrogów w stanie daleko posuniętego rozkładu. Tylko kogo, do cholery, może on aż tak cieszyć, by wrogów unicestwiał akurat po to, by ich wąchać?!

Przecież nawet nie gościa pozbawionego zmysłu powonienia, bo dla niego to już całkiem żadna atrakcja, nawet chora. Tym bardziej, że przecież swym trupim aromatem ci wrogowie też od razu pachnieć nie będą - bo na to potrzebują parę dni poleżeć. (No i nie może być zbyt dużego mrozu.) To ma być taka odłożona atrakcja? Żadna atrakcja zatem, jeśli odłożona! Psychologia ma o skuteczności takich odwlekających się radości bardzo negatywne zdanie. (Kar zresztą też. Czyż nie słyszymy bez przerwy: "To nie surowość kary ma znaczenie, tylko jej nieuchronność i natychmiastowość! Ble, ble, ble."?)

A wszystkie inne aromaty, które by mogły ew. wchodzić w grę, są jeszcze o wiele gorsze. Aż mi się nie chce o nich myśleć! Więc jak, że spytam, mieliby Polacy, z takim nastawieniem do śmierci - własnej, wroga, koleżanki z pracy, nieważne - lubić walczyć na śmierdź... O sorry! "Na śmierć" chciałem powiedzieć... I życie? A jak nie lubią, to jak mieliby to robić dobrze? A jak nie lubią i dobrze nie robią... I tak dalej, sami możecie sobie resztę dośpiewać.

A u innych? Nic nie narzucam, ale dla mnie tu pobrzmiewa Valhalla... Tam słodki chlupot pokonanych wrogów... Tutaj piski dziewic i ich matek, całkiem jeszcze niczego sobie... Tutaj znowu emocjonująca walka na miecze, w trakcie której nasza własna śmierć zjawia się niepostrzeżenie, niczym kochająca siostra, żeby dać nam odpocząć... A potem już na wieki w Valhalli, tylko to się w jednym krótkim słowie explicite nie zmieściło.

A u nas co? "Śmierdź frajerom!" I tyle. Żeby chociaż "Śmierdź lemingom!" Choć poniekąd leming okazuje się coraz gorszym frajerem - z każdym dniem, z każdym kolejnym plenum KC UE - więc to też ma swój sens. I wdzięk. A w dodatku to by mogło być także niezłe hasło na transparenty i inne takie napisiki. Czyż można, choćby i w nagrzanym sądzie III RP od napalonej sędziny z ubeckim rodowodem, dostać czapę za wzywanie do śmierdzenia Ukochanej Władzy? Chyba nie - nawet tutaj i nawet od bardzo napalonej sędziny.

A więc, zatoczyliśmy ogromne koło, sporo ponarzekaliśmy na tę naszą mowę ojczystą... Przepraszam - "matczystą"! Ale może ona jednak jakiś (kontr)rewolucyjny potencjał, ta nasza mowa, zawiera. Jeśli się do niej podejdzie od nieco innej strony, oczywiście, bo tak to nienajlepiej to wygląda. A Wy, kochane ludzie, co o tym sądzicie?

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

wtorek, grudnia 06, 2011

O metalach ciężkich, włosach i pedalskich ślubach

Jak nie ma bokserów odpornych na ciosy, a tylko źle trafieni, tak też nie ma mądrych prawicowców - a jedynie prawicowcy czytający właściwe książki. Nie ma też głupich prawicowców, a tylko ci, którzy właściwych książek nie czytają. Właściwe książki, to oczywiście przede wszystkim Ardrey i (dla hiper-elity) Spengler, ale są i inne, które czytać należy.

Do takich zaliczam na przykład tę, o której niedawno tu wspominałem, czyli "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga. (Gdyby ktoś się poczuł i posiadał język obcy, to oryginalny tytuł brzmi: "An Introduction to General System Thinking". Bo rodzime wydanie z mrocznych czasów Gierka jest już trudno dostępne, natomiast zagraniczne może być do zdobycia.)

"A do czego nam się niby taka książka W REALU może przydać?", spyta ktoś (a ja nawet wiem kto). Na co ja podam drobny, acz wymowny, przykład. Otóż z czasów, kiedy ją w epoce głębokiego Gierka pożyczoną sobie czytałem, zapamiętałem taką oto sprawę... Autor zadaje (sobie i nam) pytanie: po co właściwie człowiek ma włosy? Nie skąd się one wzięły, bo wiadomo, małpie jest w tym owłosieniu do twarzy i nie miałaby bez nich powodzenia u płci, a nam to zostało w spadku. Ale czemu nie znikło do końca, skoro przecież przy małpiej sierści to są już u nas tylko smętne resztki?

No i stawia hipotezę, ten autor znaczy, iż najważniejszym powodem posiadania przez nas włosów może być to, że we włosach wydalają się z organizmu metale ciężkie. Które, trzeba wiedzieć, bynajmniej nie są zdrowe. Najważniejszą zaś w tym sprawą jest to, że - jak to autor sugeruje - trudno ludziom na tę hipotezę wpaść, ponieważ włosy wydają się im naturalnie należeć DO organizmu, niejako do jego wnętrza, a w tej hipotezie wydalania metali znajdują się one właśnie JUŻ POZA organizmem.

Więc najistotniejsza tutaj, przynajmniej dla myślenia systemowego, jest to, żeby zbyt pochopnie nie wytyczać różnych takich granic i nie trzymać się ich potem bez sensu jak pijany płota, bo zmiana widzenia tych granic może dać całkiem nową perspektywę i potencjalnie płodne hipotezy.

Co do korzyści z naszych włosów, choć tylko na marginesie, dodam, że do mnie to z metalami trafia, choć należałoby dodać feromony, które właśnie na włosach się gnieżdżą, no i kwestię "urody", czyli tego, że jak już się płeć przyzwyczaiła, że płeć włosy ma tu i tam, a tutaj nie, albo prawie, to płeć się na taką płeć mocniej napala, a na tych, bo włosy mają odwrotnie, słabo, co ma oczywiste skutki dla danej populacji i gatunku.

Jednak mniejsza o włosy jako takie i rozejrzyjmy się raczej dokoła i zastanówmy się - czy to o tych granicach, że nie należy z nimi zbyt pochopnie, ani się przy jakimś ich przebiegu pochopnie bez sensu dziko upierać - daje się gdziekolwiek przyłożyć do realnej (masło maślane) rzeczywistości? Oczywiście wielu powie, że nie, a niektórzy dodadzą, że ich fornale nie tylko żadnych hipotez o włosach nie stawiają, ale nawet nie wiedzą, jak wygląda książka (o Ardreyu już nie wspominając), a za to robotne są z nich chłopaki i mają mocne głowy.

OK, niech będzie! Jednak chciałbym Szanownemu Licznie Tu Zgromadzonemu Gremium Czytelniczemu przedstawić taki oto przykład... Miłościwie Nam Panujące Totalitarne Lewactwo co raz to wymyśla nowe światłe i postępowe "prawa" - jak nie prawa pedałów do zawierania małżeństw, to prawa szympansów, żeby się nazywać ludźmi. Zgoda? Z tym to się chyba nawet Nickowi fornale zgodzą, chyba że nie mają dostępu do mediów.

Co robi w takich przypadkach prawica? Prawica oczywiście podnosi dziki wrzask, że kudy pedałom do małżeństwa a szympansom do homo sapiens! Na co Miłościwie Nam Panujące podnosi jeszcze dzikszy, i w dodatku skutecznie rezonujący wrzask, że o to skrajna prawica, faszyści po prostu, pozbawia całkiem niewinnych i nic tej prawicy nie wadzących ludzi praw. Którymi sama się cieszy od lat itd.

No a prawica na takie dictum nie ma żadnej odpowiedzi, więc tylko się mocniej zapluwa i próbuje głośniej krzyczeć, ale ani to nigdzie nie rezonuje, a w dodatku oddech krótki, zadyszka, uderzenia gorąca (przynajmniej w czasie klimakterium, co jak raz pasuje) i stan przedzawałowy. A leming, jak to leming, okrutnie wrażliwy i humanitarny jest na tego typu brzydkie zakusy - na odbieranie komuś, kto nic przecież nie wadzi, należnych praw.

Wraz zaś z rasowym lemingiem w ten wir wciągana jest, nie da się ukryć, milcząca większość, która niby nie jest Postępem, Miłościwie Panującą i pedalstwem zachwycona, ale żadnych argumentów nie ma, więc (tu kłania się teoria dysonansu poznawczego, za którą zresztą nie przepadam) jej własna mózgowa kora nieuchronnie ciągnie ją w stronę rasowych lemingów, a dalej od prawicy i wszystkiego co nam bliskie...

Naprawdę smutna sprawa, prawda? I nic na to nie można poradzić. Ale może jednak coś by się dało. Na przykład zmienić perspektywę. Czyli coś takiego, jak z tym uznaniem, że włosy to już na zewnątrz organizmu, więc poniekąd... Między innymi co najmnej... Pardon le mot - wydalanie! (Metali ciężkich. Co za ulga!)

No i tutaj, jak mi się zdaje, można by także z pożytkiem zmienić perspektywę i sobie uświadomić, że nie tyle razi nas fakt, że pedały, czy inne szympansy, dostają jakieś tam słodycze, którymi my się cieszymy od stuleci... Dla małpy tytuł honorowego homo, a dla niehonorowego homo jakiś taki związek uroczysty.... Międzyludzki... Z welunem, bukietem, upiornym marszem Mendelsohna... (Sorry rebe Bratkowski! Wiem że są plemiona, o których tylko na kolanach, ale mnie po prostu ten marsz odrzuca i tyle! To czysto muzyczna sprawa.) I czym tam jeszcze.

Jednak kiedy my zmienimy te granice, czyli zmienimy perspektywę, no to nie jest trudno zauważyć, że nas wcale nie to tak razi, że szympansy czy pedały dostają jakieś tam słodkie pierniczki - choć oczywiście nie ma żadnego powodu, by byli bardziej uprzywilejowani od nas, zwykłych zdrowych LUDZI! - tylko to, że Kochana Władza gmera swymi wulgarnymi paluchami przy NASZYCH prawach NASZYCH sprawach. Tych odwiecznych, dla każdego oczywistych i, na razie przynajmniej "niepodważalnych".

No bo przecież, jeśli "prawa ludzkie" rozszerza się na szympansy, a potem zapewne na żyrafy, żeby w końcu dojść do kijanek i karaluchów, to te prawa zostają, całkiem obiektywnie, "rozwodnione", "rozcieńczone", ich treść zostaje rozmyta. A poza tym nikt po prostu nie powinien przy nich gmerać, a przecież gmera, tak?

Jeśli "małżeństwo" od początku istnienia tej instytucji, czyli co najmniej tak dawno, jak istnieje pisana historia, oznacza związek faceta z kobietą. Ew. w rzadszej i "rozszerzonej" wersji z wieloma kobietami, choć tu można by dyskutować, czy jednak też "małżeństwo" nie jest pomiędzy tym (szczęśliwym, a może wcale nie?) facetem i każdą z jego żon.

Gdzieś tam pono istniały też haremy, w których baba miała wielu facetów. Co jednak też nic nam istotnie nie zmienia. Tym bardziej, że ani to u nas występowało, a nawet Miłościwe Lewactwo na razie tego nie proponuje zmieniać.

Od czasu istnienia pisanej historii co najmniej, powiedziałem, ale po prawdzie, to prehistoria też, z tego co wiem (a zajmowałem się nią przez parę lat pilnie), nie ukazuje ani śladu jakichkolwiek hipotetycznych "jednopłciowych małżeństw". (A byłyby one  raczej widoczne, choćby w grobach, w których się prehistorycy z takim upodobaniem grzebią.)

Tak samo z małpami. Ja tam życzę źwięrzętom wszystkiego najlepszego i naprawdę chciałbym, żeby im się żadna krzywda nie działa. Z ludźmi nie jest już tak słodko, na pewno nie ze wszystkimi, ale ze źwierzętami właśnie tak mam. Jednak nadawanie szympansom "praw ludzkich" to po prostu paranoja! A raczej byłaby to paranoja, gdyby to nie było działanie totalitarnej władzy dążącej do zniszczenia wszystkiego, co jeszcze żyje w doświadczonym nią społeczeństwie.

W każdym razie, jak sądzę, nie muszę już tego tematu dalej wałkować, bo każdy może się chwilę zastanowić, czy i na ile się zgadza z tym moim poglądem. A jeśli się z nim zgadza w jakimś istotnym stopniu, no to wniosek - i to dość w sumie praktyczny - sam się narzuca:

Uświadomić sobie, i uświadamiać otoczeniu, że tu nie tyle chodzi o to, że pedał czy szympans nie ma mieć dobrze (choć oczywiście nie ma powodu, by stawał się jakimś "lepszym obywatelem" i/lub pupilkiem władzy!) - niech sobie dobrze ma i na zdrowie! Tu chodzi o to, żeby nam te chuje... Przepraszam - Kochana Władza - nie majstrowali przy naszych instytucjach, prawach, zwyczajach, przekonaniach, wierze i czym tam jeszcze!

Nie ma tego robić W OGÓLE, a konkretnie to nie ma tych naszych instytucji, praw, zwyczajów i całej reszty rozwadniać, rozbełtywać, zanieczyszczać... I o to tutaj chodzi! Nie o to, że my się nie zgadzamy na słodkie pierniczki dla małp czy zboczeńców, tylko o to, żeby nam tych zboczeńców i małp nie pakowano pod nasze małżeńskie pierzyny, przed nasze ołtarze, przed nasz rodzinny kominek i ukochany telewizorek! Tylko tyle i aż tyle!

No a nasza prawica mogłaby wreszcie zacząć ostrzej myśleć, a nie tylko skamleć i wyć z oburzenia, co lewiźnie sprawia dziką radość i na dłuższą metę jest powolnym samobójstwem. Niektórzy oczywiście myślą, nawet zbyt wiele, ale po pierwsze - to nie jest myślenie, które ja bym uznawał za "ostre", a po drugie - to przeważnie nie jest wcale prawica, tylko jej czyste zaprzeczenie.

Warto się (także) zastanowić nad ewolucją, jaką w tak przecież krótkim czasie, przeszli różni xiazelukowie i Kashmiry - rzekomo hiper-prawica i jedyna prawdziwa prawica - którzy dzisiaj niczym istotnym nie różnią się już od hunwejbinów Palikota. A Pan Tygrys mówił przecież od lat, że Korwinizm to żadna prawica, a "Liberalizm to lewactwo sklepikarzy". Coś jednak człowiekowi dają słuszne książki, nawet jeśli naprawdę nie ma mądrych samych z siebie prawicowców, tak samo jak nie ma bokserów odpornych na ciosy.

W każdym razie zadanie do domu to rozejrzeć się wokół i zastanowić, czy gdzieś nie dałoby się z pożytkiem zastosować takiego "przesunięcia granic", jak w kwestii tych włosów i sensu ich istnienia, albo jak w kwestii tych małp i pedałów, cośmy sobie o nich rozmawiali. I wbić sobie raz na zawsze do głowy: To nie jest tak, że my komuś odmawiamy jakichś praw! To jest tak, że my nie godzimy się na to, by nasze własne prawa, z przyległościami, taplano w szambie!

A teraz, Młodzi Spengleryści, wychodzimy pojedynczo, góra po dwóch na raz. Rozchodzimy się każdy w swoją stronę, udajemy że nie znamy drug druga... I uwaga na ewentualne ogony!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!