Normalnie w opisywanej tutaj sprawie z teorii gier występują gołębie i jastrzębie. To się po polsku dość głupio jednak rymuje, więc jastrzębie przemianowałem na sępy. Mam nadzieję, że mi teoria gier wybaczy.
Kardynał Wyszyński określił Naród, jako "rodzinę rodzin". Bardzo mi się to określenie podoba, i nie znam szczerze mówiąc żadnego, które by mi choćby w przybliżeniu tak pasowało.
Wydaje mi się także, że konserwatyzm polega w dużej mierze właśnie na tym, że wszelką społeczność postrzega jako swego rodzaju rodzinę. Co wcale nie musi oznaczać jakiejś ckliwej słodyczy czy naiwnego idealizowania - prawdziwa rodzina wcale taka przecież taka być nie musi, i każdy w miarę przytomny człowiek zdaje sobie sprawę, że - nawet jeśli jego własna jest cudowną oazą szczęścia i miłości - to istnieją i inne.
Jeśli ktoś się z powyższym zgodzi, to możemy sobie sformułować roboczą tezę, że rodzina jest konserwatywnym modelem życia społecznego. No dobrze, jak w takim razie ma się sprawa w przypadku innych ideologii (zakładając, że konserwatyzm jest "ideologią", co nie do końca zgadza się z prawdą)? I jakie jeszcze modele życia społecznego mogą istnieć, choćby czysto teoretycznie?
Liberalizm oczywiście ujmuje całe życie społeczne w kategoriach ekonomicznych. Lewactwo, choć jest wyjątkowo mało precyzyjne w swej ideologii, a do tego składa się z tysięcy sekt i kierunków, ujmuje je w kategoriach piaskownicy. Prusy, jak wiadomo, były "armią posiadającą swoje państwo", a więc istnieją też ideologie ujmujące życie społeczne w kategoriach armii, i to takiej staroświeckiej, z poboru i żelazną, automatyczną, bezmyślną dyscypliną.
Istnieją też różne formy zamordyzmu, które, choć się tym nie zawsze chwalą i oficjalnie to głoszą coś całkiem innego, wyraźnie ujmują życie społeczne w kategoriach więzienia czy obozu pracy. Do takich z pewnością należał realny socjalizm i nazizm. [Uzupełnienie po latach: realny socjalizm na pewno, ale nazizm jednak dzielił ludzi na panów i niewolników i ten obóz pracy miał być dla tych drugich, dla pierwszych zaś jakaś taka wspólnota wojowników. Amicus Plato, ale prawda jest ważniejsza i nie róbmy sobie w głowie zamętu.]
Co z powyższego wynika? Wiele rzeczy, z których jedną jest to, że apodyktyczny ojciec, to jednak nie to samo, co naczelnik obozu pracy, więc szczerze konserwatywny dyktator, to nie to samo, co Stalin czy inny Pol Pot.
Innym wnioskiem jest taki oto, dotyczący liberalizmu... Ekonomia, czyli tworzenie i wymiana dóbr nie odbywa się nigdy w społecznej próżni. Rodzina może być praktycznie izolowana od reszty świata, armia także (kłania się tu np. "Anabasis" Ksenofonta), obóz pracy czy więzienie (ze względu na swój personel i osadzonych tam nieszczęśników) właściwie także. Jednak życie ekonomiczne zawsze toczy się w jakiejś szerszej społecznej rzeczywistości. Potrzebne są znane wszystkim stronom, względnie niezbędne reguły, oraz jakiś organ, wymuszający ich przestrzeganie i karzący za nieprzestrzeganie.
Oczywiście liberałowie nie chcą o tym myśleć, próbując sami sobie wmawiać, że przestrzeganie reguł można w jakiś sposób uczynić immanentną częścią samego procesu ekonomicznego. Jest to jednak ewidentna bzdura, z czego co inteligentniejsi i uczciwsi, zdają sobie zresztą sprawę. (To chyba Milton Friedman niedawno stwierdził, że przestrzeganie prawa jest ważniejsze dla rozwoju ekonomicznego, niż prywatyzacja.)
Sytuacja jest w związku z tym dość zabawna, ponieważ ogół "normalnych" (to znaczy tych mniej inteligentnych i mniej uczciwych) liberałów wmawia sobie i innym, że organ wymuszający przestrzeganie reguł TAKŻE może i powinien działać na zasadach czysto rynkowych. Co oczywiście prowadzi do absurdu, bo gdyby tak było, to nie ma powodu, dlaczego to przestrzeganie reguł nie mogłoby być wbudowane w sam WOLNY RYNEK, jako jego integralna część. [Uzupełnienie po latach, bo to nie jest tutaj całkiem jasne: Gdyby "wolny rynek" był tak słodki, że sam by się tak przecudnie uczciwie regulował - to po kiego grzyba trzeba by do niego wprowadzać jakieś specjalne organy, które by tę słodycz i uczciwość wymuszały? A jeśli te organy jednak NIE mogą działać na wolnorynkowych zasadach, bo by przestrzegania słodyczy nie potrafiły dopilnować, no to widać z tą słodyczą nie jest w "wolnym rynku" aż tak cudnie.]
Taka optyka ma poza tym ten skutek, że liberalizm - realny, czyli ten w wykonaniu mało inteligentnych i mało uczciwych - ma stałą tendencję rozpleniania się na wszelkie strony. (Niczym zakalcowate ciasto, do którego porównywał Związek Sowiecki Amalrik. Albo właśnie niczym ten Związek Sowiecki. Lub obecnie Unia Europejska.) Działa to tak, że w sytuacjach, gdy uznaje się względnie powszechnie, iż ktoś musi przestrzegania reguł pilnować i wymuszać, tworzy się organy do tego przeznaczone. Potem zaś te organy próbuje się przetworzyć w duchu liberalnym, czyli czysto (lub niemal) wolnorynkowym, co oczywiście z miejsca pozbawia je ich naczelnej funkcji. I tak to się toczy, czego świadkami jesteśmy na każdym praktycznie kroku.
Istnieją też inne, bardziej radykalne i mniej ortodoksyjne, sposoby ominięcia tego nieuniknionego liberalnego paradoksu. Jednym z nich jest zakłamywanie rzeczywistości, do czego na przykład skwapliwie wykorzystuje się zmanipulowaną historię i zmanipulowaną antropologię, dzięki czemu dowiadujemy się, że np. Wikingowie byli pacyfistycznymi handlowcami, brzydzącymi się wszelką przemocą.
Jeszcze bardziej radykalną metodą jest wychowywanie nowego człowieka. Uczestniczyłem kiedyś w Sztokholmie w trwającym cały semestr kursie teorii gier na prywatnym uniwersytecie zorganizowanym przez tamtejszą organizację pracodawców. Ku memu zdziwieniu, nie uczono nas tam wiele o typowych sytuacjach, do których stosuje się teorię gier, tylko chodziło przede wszystkim o to "jak wychować ludzi samych z siebie przestrzegających reguł, nawet gdyby nie było to w ich wąsko pojętym interesie".
Specem od tego typu teorii gier, i jego klasykiem, był Szwed o nazwisku Axelrod. Z tego co rozumiem, to osiągnął on w miarę skuteczne metody wyuczenia grającego - metodą kija i marchewki - by przestrzegał reguł w danej grze, ale absolutnie nic więcej. Zaś metoda kija i marchewki tak samo nie jest liberalna, w sensie, że nie ma wiele, sama w sobie, wspólnego z "wolnym rynkiem". Tak samo nie ma, jak jakiś, powiedzmy, CBOŚ.
A poza tym ten "nowy człowiek" do każdej naprawdę nowej gry podejdzie ze świeżym umysłem i będzie się starał uzyskać jak najwięcej własnych egoistycznych korzyści. Jeśli w tej nowej grze nie będzie żadnych kijów i marchewek, to na nic cała poprzednia nauka. Z czego wynika, że to nie jest "wychowywanie do uczciwości", tylko ordynarna tresura wpajająca strach przed możliwą karą, choćby nawet tylko mgliście przeczuwaną. A i to w najlepszym tylko przypadku.
W ogóle teoria gier stanowić musi swego rodzaju kolec w boku liberalnego intelektualizmu, bo po prostu całkiem obala jego najważniejsze założenia. Co być może tłumaczy, dlaczego akurat takich rzeczy uczy się na kursach teorii gier na uniwersytetach zorganizowanych i ufundowanych przez szwedzkich pracodawców - wcale nie po to, by kogoś przekonać akurat do tego, czego się tam uczyć, ale by zniechęcić do teorii gier, jako takiej.
No bo weźmy taką całkiem podstawową sprawę, jak "Gołębie i Sępy". Jest to prościutka gra (w sensie teorii gier), w której istnieją dwa rodzaje stworzeń: Gołębie, które przy każdym spotkaniu drugiego Gołębia wygrywają (powiedzmy) 5 punktów, zaś przy spotkaniu Sępa tracą (powiedzmy) 15 punktów; oraz Sępy, które przy spotkaniu Gołębia zyskują (powiedzmy) 15 punktów (czyli, w tym przypadku, jakby Gołębiowi po prostu zabierały punkty), zaś przy spotkaniu drugiego Sępa tracą (powiedzmy) 50 punktów. Przy osiągnięciu (powiedzmy) minus 100 punktów dane stworzenie umiera i znika z gry. (Można zresztą sobie różnie te punkty ustawiać i czasem całkiem sporo z tego wynika.)
Kiedy taką grę puścimy w ruch, to po pewnym czasie utworzy się pewna równowaga - będzie pewna w miarę stała ilość Gołębi i Sępów. Jednak, jeśli do gry, w której mamy same Sępy wpuścimy gołębia, to będzie prosperował znacznie lepiej od wszystkich Sepów. Co ciekawsze jednak, jeśli do gry z samymi Gołębiami wpuścimy pojedynczego Sępa (a w każdym razie taką ich ilość, by tylko wyjątkowo się pomiędzy sobą spotykały), to będzie on prosperował wprost cudownie! Każde spotkanie z Gołębiem, a przecież nikogo innego tam nie ma, da mu 15 punktów, zaś tracić punktów nie ma po prostu jak.
Czy ta teoretyczna gra, której nawet nie trzeba w praktyce rozgrywać, bo sama intelektualna analiza daje wystarczające wnioski - przynajmniej w tych progowych sytuacjach, gdy wpuszczamy jednego Gołębia do stada Sępów, albo jednego Sępa do stada Gołębi - ma jakieś praktyczne zastosowanie? Oczywiście że ma! Proszę się do następnego razu nad tym zastanowić.
---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz