Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, sierpnia 26, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 2

Sztuka awangardowa - do mniej więcej połowy ubiegłego wieku było to starannie wyważone połączenie tandety z pretensjonalnością. Praktycznie nic ponad to, ale w doborze tych dwóch składników i w ich subtelnie dobranych proporcjach zawarty był pewien artyzm. Możliwości tego środka artystycznego szybko jednak uległy wyczerpaniu i nastąpił jego gwałtowny upadek (dla koneserów będący, ma się rozumieć, dalszym wspaniałym rozwojem).

Dzisiaj sztuka awangardowa to programowo wszystko co najgłupsze i najobrzydliwsze co uda się wymyślić i/lub wykonać i pokazać światu. Dodatkowym warunkiem jest ten, że oceny dzieła, czyli jego głupoty i obrzydliwości, dokonuje środowisko już uznanych artystów - nie zaś niewyrobiony ogół, czyli tzw. filistrzy. Oburzone wrzaski filistra i jego ew. torsje zwiększają jednak szansę danego tworu na stanie się dziełem sztuki lub nawet arcydziełem. Wpływając, same przez się, na opinię znawców oczywiście.

Warto zauważyć, iż powyższy warunek - uboczny niejako ale w praktyce nie od obejścia - nie jest niczym niezwykłym, jako że obecnie wszędzie, by mieć prawo wykazać się czymkolwiek i zdobyć tym uznanie, nie zaś potępienie, niezbędne jest placet mediów i licet autorytetów. I to się zwiększa z roku na rok, a świat sztuki znajduje się po prostu w awangardzie (!) postępu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, kwietnia 07, 2008

Nieco synchronii, nieco schyłku, nieco Spenglera...

Koneczny jest faktycznie niezły, ale - sorry Artur! - sławną książkę Oswalda Spenglera nadal z pełnym przekonaniem uważam za szczytowe osiągnięcie intelektualne naszej cywilizacji i za taki akt samowiedzy, jakiego najprawdopodobniej nigdy nie było i nie będzie w ludzkiej historii. Tym bardziej symptomatyczny jest dla mnie fakt, iż w roku 1918 można było coś takiego wydać, a już w kilkadziesiąt lat później dzieło to jest przemilczane, niezrozumiane, zakłamane, cynicznie kastrowane...

Podczas gdy - czego się zresztą można było spodziewać, jeśli się na przykład zna tę właśnie książkę - dzieła o podobnej choćby głębi i przenikliwości nie tylko się już nie pojawiają, ale poziom intelektualnej debaty zdaje się z roku na rok spadać. Zaś sama "wolność słowa" - tak wciąż zajadle opiewana, jako podstawa wszystkiego co "demokratyczne", wzniosłe i postępowe, zanika w tempie, które daje się niemal zaobserwować nieuzbrojonym wzrokiem.

"Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera to książka bardzo obszerna i naprawdę trudna... (Oczywiście mówię o wersji pełnej i autentycznej, nie o tym skastrowanym kikucie, który się obecnie w Ojropie wydaje, zaznaczając pewne skróty, ale akurat tych najistotniejszych wcale nie, i nie mówiąc, że z tysiąca stron oryginału zrobiono coś koło 250.) Linki do jej pełnego wydania online, zarówno w niemieckim oryginale jak i w angielskim autoryzowanym tłumaczeniu, są na tym blogu, tam po prawej.

Jednak nie każdy potrafi to przeczytać i w pełni zrozumieć, a w każdym razie nie od razu. Dlatego też zdecydowałem się umieścić tutaj pewne dość moim zdaniem interesujące rzeczy z słynnych - i oczywiście wykastrowanych (w sensie USUNIĘTYCH) bez słowa przez obecnych stróżów politycznej poprawności - synchronicznych tabel znajdujących się na końcu pierwszego (z dwóch) tomu tego dzieła. Synchronicznych w tym sensie, że ukazują one odpowiadające sobie okresy, czyli stadia rozwoju (wzgl. schyłku), w różnych Kulturach/Cywilizacjach (to są u Spenglera b. konkretne i specyficzne pojęcia, różnica między którymi jest b. istotna).

W oryginale jest to kilka tabeli, ja przedstawię to w postaci zwykłego tekstu i tylko rzeczy najbardziej dla przeciętnego czytelnika tych moich treści interesujące. Oczywiście ogromnie zachęcam do przestudiowania dzieła Spenglera w całości! A jeśli nie całego dzieła, którego ja też w całości nie znam, to z pewnością książki o schyłku Zachodu.

A zatem, informacje ze słynnych spenglerowskich tabel, które odnoszą się w miarę bezpośrednio do naszej epoki...Polityka i życie społeczne

CYWILIZACJA

Ogół ludu, teraz zasadniczo o miejskim charakterze, roztapia się w pozbawioną formy masę. Megalopole (czyli ogromne miasta) i prowincje. Czwarty stan ("masy"), nieorganiczny, kosmopolityczny.

nasza cywilizacja - lata 1800-2000

XIX w. od Napoleona do I Wojny Światowej - system Wielkich Mocarstw, stałych armii, konstytucji.

XX w. przejście od konstytucji do nieformalnych wpływów jednostek. Wojny na wyniszczenie. Imperializm.

(Zwracam uwagę, że Spengler napisał tę książkę, z której to pochodzi przed rokiem 1918, zaś zmarł w roku 1936.)

teraz dla porównania "analogiczne" epoki w innych cywilizacjach...

egipska

1689 (1788)-1580. Okres Hyksosów. Najniższy upadek. Dyktatury obcych generałów (Chian).

Po 1600 decydujące zwycięstwo władców Teb.

grecko-rzymska ("apollińska" w terminologii Spenglera)

300-100. Polityczny hellenizm. Od Aleksandra do Hannibala i Scypiona królewska wszechmoc. od Cleomenesa II i C. Flaminiusa (220) do C. Mariusza radykalni demagodzy.

chińska

480-230 - okres "Rywalizujących Państw"; 288 - tytuł cesarski; imperialistyczni politycy w państwie Tsin; od 289 włączanie ostatnich państw do Imperium

---------------------------------------------------------------------

nasza cywilizacja 2000-2100

...

grecko-rzymska

Cezar, Tyberiusz

---------------------------------------------------------------------

życie duchowe

"ZIMA"


Oto poszczególne fazy...

a. Materialistyczny światopogląd. Kult nauki, użyteczności i dobrobytu.

Bentham, Comte, Darwin, Spencer (duchowy ojciec Korwina!), Stirner, Marks, Fauerbach

grecko/rzymska: cynicy, ostatni sofiści (Pyrrhon)

islamska: sekty komunistyczne, ateistyczne, epikurejskie w rodzaju "Bractwa Szczerości"

(w istocie u Spenglera cywilizacja islamska nie istnieje, bo jest to dla niego swego rodzaju protestantyzm cywilizacji "magiańskiej", ale tutaj daje się to określenie zastosować)

b. Ideały etyczno-społeczne, epoka "niematematycznej filozofii", sceptycyzm

Schopenhauer, Nietsche, Socjalizm, Anarchizm, Hebbel, Wagner, Ibsen

grecko/rzymska: hellenizm, Epikur, Zenon

c. Wewnętrzne dopełnienie świata form matematycznych, myśl konkludująca (domyślnie: rozwój świata form danej Kultury).

Gauss, Cauchy, Riemann

grecko/rzymska: Euklides, Archimedes

d. Degradacja abstrakcyjnego myślenia do profesjonalnej, akademickiej filozofii. Literatura o typie kompendiów.

Kantyści, "Logicy" i "Psychologowie"

grecko/rzymska: Akademia, perypatetycy, stoicy, epikurejczycy

e. Rozprzestrzenianie się schyłkowego widzenia świata (w kategoriach zrozumiałych jeśli się zna omawianą tu książkę, tego się tutaj krótko nie da niestety wyjaśnić)

Etyczny socjalizm (czyli typowe jedynie dla naszej cywilizacji w jej późnym okresie, przekonanie,że "świat będzie lepszy, jeśli ludzie zaczną wyznawać i praktykować moje poglądy"; oczywiście w tym znaczeniu socjalistami są także np. liberałowie, i w ogóle mało kto nie jest dzisiaj etycznym socjalistą, co zresztą Spengler sam wyraźnie stwierdza)

indyjska: indyjski buddyzm

grecko/rzymska: hellenistyczno-rzymski stoicyzm

islamska: praktyczny fatalizm (po roku 1000)

---------------------------------------------------------------------

SZTUKA, ARCHITEKTURA, RZEMIOSŁO

CYWILIZACJA


Sztuka bez wewnętrznej formy. Wielkomiejska sztuka traktowana jako coś zwyczajnego: luksus, sport, podniecanie nerwów, szybko się zmieniające mody w sztuce (odrodzenia, arbitralne odkrycia, zapożyczenia).

a. "Sztuka nowoczesna". "Problemy sztuki". Próby portretowania lub podniecania wielkomiejskiej świadomości. Transformacja muzyki, architektury i malarstwa w jedynie rzemiosła.

nasza cywilizacja - 1900-2000

(m.in.) impresjonizm, amerykańska architektura

egipska: okres Hyksosów, sztuka zachowana na Krecie (czyli prowincjonalna wersja sztuki egipskiej)

grecko-rzymska: hellenizm, Pergamon (teatralność), style malarskie (werystyczny, dziwaczny, subiektywny), architektura mająca imponować w miastach diadochów

b. Koniec rozwoju form. Bezsensowna, pusta, sztuczna i pretensjonalna architektura i ornamentyka. Imitowanie form archaicznych i egzotycznych motywów

nasza cywilizacja po 2000

...


egipska: sztuka Knossos i Tel Amarny, kolosy Memnona

grecko-rzymska: piętrzenie bez rozróżnienia wszystkich trzech porządków, fora, teatry (Koloseum), łuki triumfalne

islamska: sztuka Seldżuków, sztuka okresu wypraw krzyżowych

c. Finał. Formowanie się stałego repertuaru form. Imperialne monumenty mające działać za pomocą materiału i ogromu. Prowincjonalne rzemiosło

nasza cywilizacja

...

egipska: ogromne budowle w Luksorze, Karnaku i Abydos, drobne figurki, tkaniny, broń

grecko-rzymska: Trajan do Aureliana, gigantyczne fora, kolumnady, łuki triumfalne, rzymska sztuka prowincjonalna

islamska: okres mongolski (od 1250), gigantyczne budynki m.in. w Indiach, orientalne rzemiosło (dywany, broń, sprzęty)


No i to by było na tyle, może ktoś coś z tego zrozumie, może ktoś dojdzie do jakichś interesujących wniosków, może go to zachęci do bliższego zainteresowania się Spenglerem... Naprawdę wiem, że tak spraparowane i wyrwane z kontekstu, te wszystkie dane mogą byś niestrawne, albo prawie. Ale zrobiłem co mogłem. Naprawdę wierzę, że więcej jest sensu w takich próbach, nawet jeśli będą tylko w małej części udane, niż w sileniu się na pisaniu jakichś wielkich własnych rewelacji, jeśli akurat nic naprawdę głębokiego nie przychodzi mi do głowy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, marca 06, 2008

Totem, tabu... i kto głosował na platfusów Tuska

Czytam wielkie dzieło Oswalda Spenglera. Trzeci raz od początku do końca i metodycznie, nie licząc różnych wyrywkowych czytań. I nie licząc tego upiornie skastrowanego wydania, które jest, a w każdym razie było jakiś czas temu, dostępne w sprzedaży po polsku. Skastrowane, jak wszystkie zdaje się wydania tej książki w całej dzisiejszej Europie - metodycznie próbuje się stwarzać wrażenie, że tę książkę trzeba skrócić, zapewne żeby pozbawić dłużyzn, dzięki czemu ten i ów inteligent zdoła ją może, z obowiązku, przeczytać.

Zabawnie tylko, że amputowana są akurat najciekawsze, najaktualniejsze i najbardziej kontrowersyjne (choć przyznam że dla mnie akurat one kontrowersyjne aż tak bardzo nie są) części tej książki. Czyli te, dotyczące bezpośrednio historii, a przede wszystkim kwestii schyłku cywilizacji. Pozostawiono natomiast Spenglera fenomenologiczne rozważania na temat sztuki.

To był w(s)tręt, nie całkiem o tym mam zamiar pisać. Nie mogę jednak tej - jakże symptomatycznej przecież - sprawy pomijać, kiedy piszę o Spenglerze. No a o czym chcę w takim razie pisać?

Otóż właśnie teraz przeczytałem Spenglera rozważania na temat dwóch stron życia - strony "totemu" i strony "tabu". Ta pierwsza jest związana z czymś, co by można nazwać czystym życiem: rodzeniem się, umieraniem, trwaniem, uprawianiem ziemi, odwiecznymi, a w każdym razie bardzo powoli się zmieniającymi obyczajami... Ta druga to coś świadomego, czego się człowiek uczy, co studiuje, co nauczyciel czy mistrz przekazuje uczniowi...

Spengler, słusznie moim zdaniem, na licznych przykładach udowadnia, iż nasza zachodnia historia sztuki (a jest inna?) popełnia ogromny błąd, traktując jako jedno i nie czyniąc istotnych rozróżnień pomiędzy czymś tak całkowicie różnym, jak pomiędzy architekturą świątyni, a "architekturą" wiejskiej chaty. Albo między zwykłym codziennym strojem jakiegoś ludu, a ornamentem, który ten strój być może zdobi. (Oczywiście mówimy o ludach sprzed epoki telewizji i hipermarketów.)

Spengler dowodzi, że sztuka - język mniej więcej świadomych form, czyli strona tabu, każdego ludu może się dość łatwo zmieniać, podlegać wpływom, i niewiele w istocie mówi to o samym ludzie i istotnych zmianach, jakim on podlega. Zresztą nie tylko "język form", bo nawet język po prostu, jak i każda inna rzecz reprezentująca stronę tabu.

Zdobienia używanych przez taki lud przedmiotów, które potem nasi archeologowie odkopują, a my podniecamy się potem tworzonymi przez nich na tej błahej podstawie teoriami na temat losów tego ludu. I "okazuje się", że jest to ten sam lud - choćby znalezione artefakty występowały w bardzo od siebie odległych miejscach. Albo też odwrotnie - lud nagle okazuje się być całkiem inny, bo nagle zmieniają się znajdowane na danym terenie ornamenty. A jednak ornamenty, wraz z całą stroną tabu, czyli wszystkim tym, co w dużym stopniu wyuczone, mogą się zmieniać całkiem szybko i często zadziwiająco łatwo, w odróżnieniu od strony totemu, dużo mniej irracjonalnej, bez porównania mniej podlegającej modom i wpływom.

Pisze Spengler:
Gdybyśmy w zachodniej Europie jedynie znaleziska ceramiki ze stuleci pomiędzy Troją a Chlodwigiem, nie mielibyśmy najmniejszego pojęcia o tym, co znamy jako "wielka migracja". Ale obecność owalnego domu w rejonie Morza Egejskiego, a inny, bardzo uderzający jego przykład w Rodezji, jak też szeroko dyskutowana zgodność saskiego chłopskiego domu z domem libijskich Kabylów, ujawnia kawałek historii rasy. Ornamenty rozprzestrzeniają się, gdy ludzie wprowadzają je do swego języka form, ale typ domu daje się przeszczepić wyłącznie razem z daną rasą. Zniknięcie jakiegoś ornamentu oznacza nic więcej, niż tylko zmianę języka, ale kiedy zanika jakiś typ domu, oznacza to, że rasa wyginęła.
Pragnę zwrócić uwagę Czytelnika na to ostatnie zdanie, które także w oryginale jest zaznaczone italikiem. Kiedy je czytałem, przypomniało mi się, jak jako młode chłopię mieszkałem w Krakowie, na Bronowicach. Były to czasy dość wczesnego Gomułki. I bardzo blisko nie tylko Krakowa czy Bronowic, ale także mojej szkoły "tysiąclatki" i paskudnych bloków z nieotynkowanej cegły, w których wtedy mieszkaliśmy, stały najautentyczniejsze wiejskie chaty - z drewna, bielone wapnem, przeważnie z dodatkiem błękitnej farbki... Oraz ze słomianymi strzechami!

To naprawdę nie były żadne skanseny, tylko najprawdziwsze ludzkie domy. I nikogo to wtedy nie szokowało. Inne cechy tej wiejskiej, a często raczej całkiem podmiejskiej, architektury, także byłyby chyba dla nieco młodszych Czytelników szokujące. Na przykład to, że obory, z tego co pamiętam, były w tym samym budynku. (Co nie znaczy, że w tej samej izbie, to już jednak nie były kurne chaty.) Z mniejszych spraw, też jednak z dziedziny totemu, można dodać, że w takich chatach bywało się przeważnie częstowanym ziemniakami z kwaśnym mlekiem.

Słuchajcie młodzi (jeśli któryś z Was dotąd doczytał, w co skądinąd wątpię). Kwaśnym mlekiem, które już dzisiaj, zgodnie z utartą od stuleci w krajach anglosaskich i atakującą po kolei wszystkie "cywilizujące się" kraje, jest największym świństwem na świecie, jeśli nie wprost trucizną. (Odwrotnie, niż Walentynki i Halloween oczywiście.)

Chciałem jednak wrócić na zakończenie do tych wiejskich chat krytych strzechą i zakończyć na melancholijną nutę. Otóż, jeśli Spengler ma rację, a ja osobiście uważam, że ma ją niemal zawsze (i nie dlatego, Bóg mi świadkiem, bym kochał Niemców, czy coś podobnego), to owe wiejskie chaty odeszły... RAZEM Z RASĄ LUDZI, KTÓRZY W NICH OD STULECI MIESZKALI I KTÓRZY JE PRZEZ STULECIA, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, BUDOWALI! No bo nie jest tak, że z każdego przedstawiciela zrobił się inteligent, czy choćby wyksztłciuch. Ale ten lud mieszka teraz w betonowych pudełkach z furą wystawioną na widok sąsiadów i przyjezdnych. I wcale go to nie boli, ani mu za tymi krytymi strzechą chatami nie tęskno.

Bo to po prostu nie jest już ten lud! Tamten wymarł. Jeśli wierzyć Spenglerowi. Zabiła go Cywilizacja - ta w spenglerowskim znaczeniu, czyli stopniowe zamieranie sił żywotnych tego, co wcześniej było, wedle spenglerowskiego określenia, Kulturą. I wszystkiego co nie jest metropolią, ekonomią, prasą, rozrywką, inteligencją, wieczną prawdą, dowcipasem... Ale także cywilizacja całkiem po prostu, czyli Postęp, który wzbudza tak powszechny entuzjazm i na którym nawet rzekoma hiper-prawica opiera cały swój utopijny system.

No bo w końcu jak inaczej można znaleźć sens podporządkowania wszystkiego dzikiej rynkowej ekonomii, jeśli nie we wierze w wieczny postęp, dzięki któremu każdy dosłownie będzie kiedyś - wedle dzisiejszych kryteriów - bardzo bogaty, a bogaci będą bogatymi nie-do-wyobrażenia! (Wow!)

No i, nie da się wykluczyć, że zabili ten lud komuniści. Czy jak tam należałoby nazwać tę zgraję, która Polską rządziła z sowieckiego nadania, a i dzisiaj ma się całkiem nieźle, choć większości porządnych ludzi aż tak się nie poprawiło. (Bosze, jaki ja byłem wtedy głupi! Teraz jest gorzej, a i banda, która nam miłościwie, o wiele gorsza! 28-04-2024)

I to jest myśl dla mnie na przykład bardzo przykra, ale mająca tę zaletę, że wiele wyjaśnia. Zamiast dziwić się, co się stało z sumieniem, odwagą i rozumem tych krakusów, którzy na malutkich, pokracznych konikach siali popłoch wśród doborowych kozackich oddziałów i wprawiali w zachwyt Napoleona, który na gorliwość naszego mięsa armatniego zdążył się już był przecież uodpornić, więc tu musiało chodzić o coś lepszego. Oni nie zidiocieli! Nie sparszywieli! Nie skurwili się! Nie sprzedali! Nie dali kupić! Nie stracili całej dawniejszej przyzwoitości! Oni po prostu WYGINĘLI!

Po prostu nie polski lud wybierał Tuska do władzy, nie polski lud darowywał życie Urbanom i Jaruzelskim, nie polski lud czyta "Gazetę Wyborczą", ogląda szkło kontaktowe... To nie polski lud głosował za Anschlussem do Ojro-Unii, to nie polski lud popiera w tych wszystkich, skądinąd załganych, sondażach platformianych platfusów i ojropę! Tamci wyginęli, na ich miejsce przyszli jacyś nowi. Skąd przyszli? Ideowo to chyba jasne, stronę tabu mamy więc jakby załatwioną. Co do strony totemu zaś... A czy to w końcu ma aż takie znaczenie, w przypadku tych smętnych istot?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lutego 28, 2008

Cywilizacja jako schizofrenia (1)

W swej fascynującej książce "Schizofrenia", doktor Antoni Kępiński, na podstawie ogromnego klinicznego doświadczenia psychiatry i ogromnej osobistej empatii, wnikliwie i fascynująco przedstawia świat schizofrenika i różne aspekty jego choroby. Podaje też swą własną teorię schizofrenii, opartą na również własnej koncepcji "metabolizmu informacyjnego".

Teoria ta jest czysto cybernetyczna w swej naturze i w istocie niezwykle prosta. Jeśli cokolwiek w ogóle z ludzkiej psychiki i związanych z nią spraw rozumiem, to jest ona także zasadniczo słuszna.

Na czym więc polega ta teoria doktora Kępińskiego? Otóż mówi on (przywołuję to z pamięci, po dziesięcioleciach od czytania, ale to jest chyba w sumie cenniejsze, niż gdybym teraz sięgał i wypisywał słowo po słowie), że każda ludzka (a z pewnością i nie tylko ludzka) psychika posiada pewien naturalny poziom "metabolizmu informacyjnego", czyli wymiany informacji z otoczeniem.

Sam zajmuje się w swej książce raczej tylko informacyjnym "anabolizmem", czyli pobieraniem informacji, pozostawiając (z tego co pamiętam) problem informacyjnego "katabolizmu" czyli przekazywania informacji na zewnątrz na boku. Z pewnością dlatego, że do "cybernetycznego" wyjaśnienia schizofrenii wystarcza analiza pobierania informacji, czyli własnie "anabolizmu".

Zaznaczam, że tę wspaniałą książkę czytałem parę dziesiątków lat temu i przedstawiam to, co do mnie trafiło i utkwiło mi w pamięci, własnymi słowami. Sam Kępiński, z tego co pamiętam, nie mówi o swojej teorii jako o cybernetycznej, nie pamiętam też by używał słów anabolizm i katabolizm w odniesieniu do wymiany informacji (choć nie jest to wykluczone, po prostu tego nie pamiętam).

Każda psychika dąży, wedle tej teorii, do utrzymania odpowiedniego dla siebie poziomu metabolizmu informacyjnego, a ograniczenie dopływu informacji z zewnątrz powoduje schizofrenię (jeśli jest wywołane zaburzeniami samego organizmu), lub zbliżone do schizofrenii objawy (jeśli jest wywołane sztuczną, narzuconą przez czynniki zewnętrzne, deprywacją bodźców zmysłowych).

Dlaczego miałoby się tak dziać, spyta czytelnik. Otóż dlatego, że psychika z tego punktu widzenia jest mechanizmem pobierania, organizowania i przekazywania na zewnątrz informacji. (Czyli naprawdę czysto cybernetyczne ujęcie, co moim zdaniem cudownie świadczy o doktorze Kępińskim, który w końcu nie był zawodowym cybernetykiem, ani jakimś robotem, tylko lekarzem i autentycznym, na co wszystko wskazuje, człowiekiem.)

No i, w przypadku zbyt wątłego strumienia informacji napływających do psychiki, zaczyna w tej psychice dominować drugi jej najważniejszy mechanizm - czyli mechanizm organizacji i porządkowania informacji. Co skutkuje tym, że cała wizja świata danej osoby staje się przesadnie logiczna, nienaturalnie symetryczna, nieludzko uporządkowana... Czyli dokładnie taka, jaki jest świat schizofrenika.

Bowiem, wbrew utartym opiniom, świat schizofrenika nie jest chaosem bez żadnego sensu. Wręcz przeciwnie! To świat pełen wewnętrznej logiki, logiki która całkowicie triumfuje nad nieuporządkowaniem obiektywnego świata i wszystkim co organiczne, a przez to nie dające się układać w proste, logiczne formułki.

Kępiński swoją teorię przedstawia tylko niejako na marginesie, większość jego książki poświęcając analizie realnych pacjentów z rozpoznaną schizofrenią. Dużo uwagi poświęca też, słusznie uznawanej za fascynującą, sztuce tworzonej przez schizofreników. I w tej właśnie sztuce Kępiński ukazuje nam dobitnie ów triumf porządkującej funkcji umysłu nad funkcją służącą pobieraniu informacji z otoczenia.

(Nawiasem mówiąc, tworzenie sztuki to wedle teorii Kępińskiego byłby właśnie "katabolizm" informacyjny. Warto by było nieco tę drugą stronę jego ujęcia podrążyć, choć może to się okazać znacznie trudniejsze niż z "anabolizmem".)


Sztuka ta, a mówimy przede wszystkim o malarstwie czy rysunku (które wydają się być ulubionymi artystycznymi mediami ludzi ze schizofrenią) pełna jest na przykład symetrii. Jeśli schiozofrenik namaluje łabędzia, to duża szansa, iż z drugiej strony, niczym lustrzane odbicie, będzie drugi łabędź, z taką samą wygiętą szyją. (To akurat jest przykład podany przez samego Kępińskiego.)

Charakterystyczne jest, iż w sztuce schizofreników, jak to ukazuje Kępiński, nie ma także niemal pustych przstrzeni - każda potencjalnie pusta przestrzeń zostaje wypełniona jakimś motywem, powtarzanym tylokrotnie, ile jest to potrzebne, by ją wypełnić. Tym motywem wypełniającym bardzo często są oczy, choć dlaczego tak jest teoria metabolizmu informacyjnego w swej obecnej postaci chyba nie wyjaśnia, i bardzo możliwe, że wynika to z innych, bardziej pierwotnych, instynktów, które dochodzą wtedy do głosu.

Nie da się tego oczywiście jednoznacznie wszystkiego w tej sztuce wytłumaczyć tak od ręki, bo przecież tego typu cechy występują także, w mniejszym lub większym stopniu, także w sztuce różnych kultur. Jednak faktem jest, iż schizofrenik, wraz z zapadnięciem na tę przedziwną chorobę, b. często odkrywa w sobie powołanie np. malarskie, że jego dzieła są dla nas, ludzi w miarę normalnych, często fascynujące, i że mają pewne wspólne cechy, sugerujące dominację wewnętrznej, porządkującej funkcji psychiki nad zmysłem obserwacji.

A zatem, żeby podsumować tę część naszego wykładu, zgodnie z naszkicowaną przez doktora Kępińskiego teorią metabolizmu informacyjnego, schizofrenia byłaby skutkiem upośledzenia mechanizmu pobierania informacji z otoczenia, skutkującego ograniczeniem dopływu tych informacji do psychiki, co z kolei powoduje w niej nienaturalną dominację innego mechanizmu - tego, który służy organizowaniu zgromadzonych już informacji.

Mówiąc inaczej, nasza psychika pozbawiona świeżych i w miarę obiektywnych - czyli niezależnych od naszych psychicznych mechanizmów i zawartych w naszej psychice treści - informacji "z zewnątrz" (co wcale nie musi oznaczać "spoza ciała", choć z pewnością oznacza "spoza własnej psychiki") - zaczyna się żywić tym, co już ma w sobie. A więc tym, co dotychczas zdążyła zgromadzić z "obiektywnych informacji", które jednak już zostały doszczętnie przetrawione, zgodnie z mechanizmami, które tym rządzą.

Oraz zapewne pewnymi (żeby pojechać Kantem) "strukturami umysłu" i "danymi a priori"... Być może też różnymi pra-ludzkimi, czy może nawet przed-ludzkimi, prawdami, którymi nasi odlegli przodkowie żyli przez tysiące pokoleń, i z których coś (a zapewne całkiem sporo, wbrew różnym światłym mędrcom) z pewnością musiało w nas pozostać. I tutaj, mówię o tym ostatnim, jest zapewne miejsce na te wszechobecne oczy z malowideł schizofreników...

Jaki to ma wszystko związek z cywilizacją? Powinno się wkrótce wyjaśnić, proszę poczekać do następnego (Deo volente) odcinka.

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, grudnia 26, 2007

Ostra jazda po Bachu i Szekspirze (o burżujskich gustach muzycznych już nie mówiąc)

Od kiedy opadło ze mnie kwiecie najwcześniejszej młodości, we wszystkim co próbuje mi się sprzedać jako "awangardowe", pod cienką powłoką nic nie znaczących akcydensów i ozdobników, dostrzegam jedynie subtelną mieszaninę tandety i pretensjonalności. Od dawna nie mam już cienia wątpliwości, że na tym właśnie polega sama istota "awangardowości".

(Ta "subtelność" mieszaniny to oczywiście ironia, gdybym jakimś dziwnym trafem musiał komuś takie sprawy wyjaśniać.)

* * * * *

Jan Sebastian Bach to oczywiście bardzo wielki kompozytor, jednak dla mnie nie AŻ tak wielki, jak dla przeciętnego bywalca filharmonii. A przynajmniej nie TAK wielki we wszystkim co skomponował.

Nigdy na przykład nie lubiłem tych wszystkich jego oratoriów i innych takich - chodzi mi o te utwory na wielki chór i potężną orkiestrę, pompatyczne i dla mnie w sumie, mimo swojej wysilonej ekspresji, monotonne. Słuchając (bez wielkiego przekonania jednak) przed chwilą właśnie takiego utworu Bacha, stwierdziłem ze zdziwieniem, że wydaje się on pastiszem któregoś z licznych utworów zmarłego 46 lat przed Bachem Marc-Antoine Charpentiera (1643-1704) - naprawdę wielkiego francuskiego kompozytora, twórcy muzyki sakralnej, ale także współpracującego np. z Molierem. (Charpentier naprawdę nie jest nic winien, że początek jego wspaniałego Te Deum z ok. 1690 wybrała sobie na swój dżingel Eurowizja!)

Pogrzebawszy w pamięci, stwierdziłem, że dotyczy to wszystkich tego typu utworów Bacha, które są niemal takie same, a nawet miejscami poniekąd "zręczniejsze" i "bardziej efektowne", ale to jednak nie jest oryginał.

Utworów organowych Bacha nigdy nie lubiłem, po prostu dlatego, że całkiem do mnie nie przemawia ta splątana i w sumie niezrozumiała lawina dźwięków produkowanych przez piszczałkowe, tak zwane "kościelne" organy. (Ten instrument, nawiasem mówiąc, Oswald Spengler określa jako "par excellence protestancki", o czym przypomniałem sobie całkiem niedawno, ale duch protestantyzmu jest mi jakoś od zawsze do szpiku kości wstrętny. I to mimo np. najwyższej "duchownej" szychy szwedzkiego kościoła luterańskiego wśród urzędowo potwierdzonych przodków.)

Bach - żeby nie zakończyć na szarpaniu tego, wielkiego w końcu, twórcy za nogawki - ma znakomite motywy muzyczne i potrafi je w fantastyczny sposób łączyć z innymi, albo z jakimś basowym pochodem, skutkiem czego te jego utwory, w których udaje się słuchaczowi bez ogromnego trudu uchwycić wszystkie linie melodyczne, czyli te na mniejsze zespoły o pojedynczej obsadzie głosów lub solowe, są naprawdę znakomite.

Nie, żeby ktoś musiał się z tymi moimi prywatnymi opiniami koniecznie zgadzać, ale ktoś w końcu powinien powiedzieć czemu artysta zachwyca, skoro przecież nie (zawsze aż tak) zachwyca. Prawda?

* * * * *

Opera, a szczególnie historia jej rozwoju, to całkiem wyjątkowe i fascynujące zjawisko. Cóż bowiem można powiedzieć o czymś, co żyje i rozwija się przez 400 lat, a jednak absolutnym szczytem jego doskonałości był pierwszy jego przejaw?

Mówię oczywiście o dziele Claudia Monteverdiego "Orfeo", które zarówno dla mnie osobiście (co nie jest, dla mnie przynajmniej, mało ważne), jak i dla całkiem wielu koneserów muzyki, jest bez porównania największa operą w historii. (No a co Pan powie, Panie T. sprzed 14 lat o "Koronacji Poppei", że spytam?) Naprawdę zadziwiające zjawisko taki specyficzny "rozwój do tyłu"!

* * * * *

Znacznie bardziej niż Jan Sebastian Bach przereklamowanym twórcą jest dla mnie Szekspir. Wynika to oczywiście w ogromnej mierze z roli, jaką język angielski odgrywa w świecie, bo ktoś dokładnie taki sam, ale żyjący w mniej ważnym kraju i piszący w mniej znanym języku byłby zapewne praktycznie w szerokim świecie nieznany.

Nie da się jednak ukryć, że w Szekspirze, bardziej niż w wielu innych znaczących twórcach, a na pewno wcześniej, dostrzec można najbardziej charakterystyczne cechy naszej epoki. Są to dokładnie te cechy, dzięki którym Szekspir jest tak "bogaty i różnorodny", a które dla mnie są po prostu brakiem dyscypliny, mentalnym chaosem, skłonnością do słowotoku i poszukiwania za wszelką cenę szokujących efektów. W kategoriach mniej moralizatorskich - bo moralizator naprawdę ze mnie żaden i nie mam takich akurat ambicji - trzeba by to wszystko określić po prostu jako "kompletny brak STYLU".

Szekspir jest tak immanentnie pozbawiony stylu, jak właśnie nasza epoka. (I nie mówię tu o tak nieprawdopodobnie kulfoniastych, żeby nie powiedzieć "chorych" jego dziełach, jak "Tytus Andronicus", którego już się praktycznie nie wystawia, i to nie tylko z powodu jego politycznej niepoprawności, tylko po prostu gdyby ktoś dzisiaj coś takiego chciał opublikować, to albo by został zaplątany w kaftan z bardzo długimi rękawami... albo dostał nagrodę Nike. A dlaczego nie obie te rzeczy na raz?)

* * * * *

Intryguje mnie taka sprawa... Dlaczego "Makbet" uchodzi za tak wielką sztukę, skoro jest to tylko banalna bajeczka o złym królu, który został za swoje brzydkie uczynki ukarany? Sam znam wiele klasycznych i mniej klasycznych baśni, w których ten motyw jest przedstawiony znacznie składniej; krócej; bardziej jednorodnie - czyli z pewnym stylem, którego tu praktycznie nie ma... A mimo to właśnie "Makbet" ma być wielki, a nie te różne baśnie i popularne powieści grozy.

Historia Makbeta, choć to tutaj do tematu zasadniczo nie należy, ma swoją drogą dość interesującą podstawę w historycznych faktach... Którymi Szekspir ani się specjalnie interesował, ani też nie były mu potrzebne w tak jednoznacznie propagandowym i czołobitnym wobec jego współczesnej władzy utworze. Chodzi w największym skrócie o to, że w ówczesnej Szkocji walczyły ze sobą dwa pojęcia na temat legalnego dziedziczenia, w tym także władzy króla.

Jedno pochodziło od miejscowych Piktów, drugie zaś od napływowych Irlandczyków, czyli właśnie "Szkotów", od których królestwo wzięło swą nazwę. Jedne z tych ludów uznawał dziedziczenie władzy po rodzinie matki, drugi zaś po rodzinie ojca. I wedle jednej z nich, nie chciałbym w tej chwili pokręcić, a nie chce mi się sięgać na półkę, więc się wstrzymam z podawaniem konkretnej informacji, Makbet był jak najbardziej legalnym królem Szkocji.

Nie o to nam jednak tutaj chodzi, a o słynny dramat Szekspira. No więc powiem, iż długo się zastanawiałem nad sensem tej banalnej w końcu bajeczki (choć opartej w jakiś sposób na wydarzeniach historycznych), aż w końcu doszedłem! Otóż gdybym ja jakimś cudem stanął przed zadaniem wystawienia Makbeta na deskach, albo - jeszcze lepiej - sfilmowania go, to cała ta historia po zamordowaniu legalnego króla toczyła by się w myślach i wyobraźni Makbeta kiedy stoi nad łożem swej ofiary.

Skoro w momencie śmierci możemy przeżyć całe swe, długie nieraz, życie - a taka przynajmniej jest panująca dziś wszechwładnie literacka konwencja, jeśli nawet nie naukowa opinia - to tym bardziej Makbet może widzieć te wszystkie wydarzenia, które w końcu Szekspirowi i współczesnym reżyserom zajmują powiedzmy dwie godziny, w kilka, czy kilkadziesiąt sekund.

Gdyby tak zrobić, to banalna (w mojej prywatnej opinii, ale przy niej się twardo upieram) w sumie historyjka staje się nagle dramatem wynikającym z walki pomiędzy ludzką ambicją a lękiem wynikającym z analizy możliwych konsekwencji własnych czynów.

Jest tu także motyw "niewinności", który tak interesująco analizował Rollo May w swej książce mającej "Innocence" i jakąś inną cechę w tytule. To bardzo interesująca sprawa, choć nieco zbyt skomplikowana by ją tu szerzej teraz analizować. W największym skrócie chodzi o to, że skoro już i tak mamy dostać w dupę, do słodziej jest, jeśli odbywa się to "bez naszej winy", czyli lepiej być słodkim dzieciątkiem, niż srogim wojownikiem, który przegrał. Tak się przynajmniej ludziom - tym "niewinnym" - wydaje. Bardzo ciekawy aspekt sprawy, mający sporo związku z charakterem Polaków.

Jeśli Makbet stał by się dramatem wahającej się i niezdolnej do czynu z powodu zbyt wielkiej samowiedzy duszy... To stałby się czymś takim, jak Hamlet, gdzie taka właśnie interpretacja jest od dawna powszechna i z pewnością niepozbawiona słuszności. Z banalnej i pozbawionej realizmu historyjki - dramat dziejący się w duszy człowieka silnego, a jednak zbyt "mądrego" by być zdolnym do czynu...

A przynajmniej by być zdolnym do czynu bez stoczenia najpierw najokrutniejszej walki z samym sobą. (Nawiasem mówiąc, choć nigdy nie przepadałem za Słowackim, był on chyba dość genialny, by w zbliżony do tutaj opisanego sposób przetworzyć motyw Makbeta nad łożem króla w swym "Kordianie".) A niektóre inne dramaty Szekspira, przede wszystkim zaś chyba "Król Lear", także nabierają sensu, jeśli spojrzeć na nie wedle zaproponowanej tu przeze mnie metody.

A więc, mimo woli, znaleźliśmy w Szekspirze coś, co powoduje, iż jego ogromną popularność możemy przypisać nie tylko jego ewidentnemu przegadaniu, efekciarstwu, oraz braku jedności formy i treści - co tak cudownie trafia w gusta dzisiejszej "kulturalnej publiczności" - ale także czemuś znacznie wznioślejszemu, istotniejszemu i bez porównania bardziej stanowiącemu część wielkiej sztuki i życia duchowego cywilizacji. Widziany w ten sposób Szekspir w naprawdę cudownie przenikliwy sposób opisuje duszę każdego z nas, a w jeszcze większym stopniu, duszę nas wszystkich razem - duszę (jeśli to jeszcze można nazwać "duszą" oczywiście) nowożytnej fazy zachodniej cywilizacji.

Dobrze to świadczy o Szekspirze, choć czy tak samo dobrze świadczy o naszych czasach, to kwestia do dyskusji.

* * * * *

"Historia powtarza się, jednak jako farsa." To bardzo znane stwierdzenie dałoby się z niewielkimi zmianami zastosować i do sztuki. Weźmy chorał gregoriański - grupa mężczyzn modli się zbiorowo, chwaląc Pana o tyle kunsztowniej, że ich modlitwa staje się śpiewaną unisono prostą pieśnią.

Potem nastąpił rozwój polifonii, w której każdy głos śpiewaka czy instrumentu, pełnij osobną rolę. Monodia Monteverdiego i jego następców też nic pod tym względem tu nie zmieniła - nie było już gotyckich konstrukcji złożonych z niezależnych głosów, ale nadal każdy kto grał czy śpiewał miał swą własną rolę i występował pojedynczo, nieważne czy był solistą czy zapewniał basso continuo na teorbanie czy violi.

(Dochodzi tu jeszcze aspekt improwizacji, bowiem w tamtych czasach, a obejmowały one setki lat rozwoju europejskiej muzyki, każdy szanujący się wykonawca sam decydował o niuansach, ozdobnikach i sporo miejsc w "partyturze" wypełniał wedle własnego gustu i wyczucia.

Potem przyszła epoka zamożnego, zadowolonego z siebie wielkomiejskiego plebsu (często bogatego, ale bogactwo samo w sobie nie likwiduje przecież wrodzonej wulgarności), brutalnie określanego mianem "burżujów". Ci także zapragnęli muzyki i miała ona być skrojona na ich własny gust. A więc sentymentalna, efekciarska, nowinkarska... Żeby burżuj wiedział za co płaci, skoro już wybulił na bilet do filharmonii. Żeby mógł dyskutować w zrozumiałych przez siebie kategoriach: "uczucie", "oryginalność", "armaty ukryte w kwiatach", "kwiaty ukryte w karabinach maszynowych"... Te rzeczy.

Jednocześnie - poza wyjątkowym przypadkiem solistów-wirtuozów, których burżuj uwielbia pasjami, bo to coś jak klaun, ale jednocześnie jakież subtelne i artystyczne! - wszystko w tej burżujskiej sztuce musi być wielkie... głośne... działające na zmysły przez sam swój ogrom, głośność, wulgarność (tego burżuj tak oczywiście nie określa, mając na to całą masę hiper-adekwatnych i przesubtelnych określeń).

A że wzmacniaczy i głośników wtedy nie było - zresztą czy coś tak wulgarnego nie zakłóciłoby burżujowi "klasycznej harmonii" filharmonii, tego Przybytku Muz, ach!? - więc należało zwielokrotnić poszczególne głosy. Proste! Mamy więc czterech czy iluś pierwszych skrzypków pracowicie piłujących dokładnie to samo na podstawie dokładnie tych samych czarnych znaczków na papierze... W myślach przeżywających ostatnią kłótnię z żoną albo ostatni odcinek "Plebanii"... To samo z altówkami, wiolonczelami, puzonami, fagotami, klarnetami... Ze wszystkim!

Jeśli TO nie jest zarówno dobitny symbol i wyraźny dowód upadku samej idei sztuki pod władzą rozbestwionego i nie znającego miary burżuja... To już nie wiem co nim jest! A do tego jeśli to nie jest dobitny symbol i wyraźny dowód upadku naszych czasów, czasów, gdy nikogo już nie razi używanie indywidualnych, niepowtarzalnych ludzi do niewolniczego reprodukowania znaczków, i to jeszcze nie samodzielnie, tylko w kupie - w istocie gdyby tym wszystkim "pierwszym skrzypcom i drugim altówkom" skuć jednemu z drugim nogi, przez co by byli dokładnie jak więźniowie skazani na ciężkie roboty, jakich ogląda się czasem w amerykańskich filmach czy drapieżnych reportażach, to z pewnością i grali by jeszcze lepiej, i bardziej by to odpowiadało duchowi naszych cudownych czasów.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 22, 2007

Spengler o katolicyźmie i protestantyźmie

Oto drobny fragment nieocenzurowanej książki Oswalda Spenglera "Zmierzch Zachodu" w moim własnym tłumaczeniu z angielskiego (autoryzowanego przekładu). Muszę powiedzieć, że ta nieskastrowana wersja, którą od paru dni dość ostro czytam, po prostu mnie zachwyca i wprawia w osłupienie, że w ogóle można aż tyle rozumieć i tak precyzyjnie to w dodatku wyrażać. Fakt, że ta książka w sumie nie odgrywa znaczniejszej roli w intelektualnej debacie - a najczęściej mówi się o niej po prostu znając tytuł i interpretując go po najmniejszej linii oporu (co robią nawet ludzie na poziomie) - zasługiwałby co najmniej na głęboki historiozoficzny esej.

Jest on przetłumaczony nieco luźno z czysto filologicznego punktu widzenia, ale z dbałością o oddanie sensu i niuansów, a poza tym z jednego akapitu uczyniłem kilka, ze wzgłędu na specyfikę publikacji w sieci i wygodę ew. czytelników. Starałem się też zachować duże litery w tekście (w końcu angielskim, a nie niemieckim, więc tutaj ma to znaczenie). Fragment ten pochodzi ze stron 194f amerykańskiego wydania z 1932.

A teraz obiecany niewielki fragment.

Kiedy w swych najtrudniejszych decyzjach dusza jest pozostawiona swym własnym możliwościom, coś nierozwiązanego [zawsze] pozostaje, co wisi [nad nią] niczym nieustająca chmura. Można zatem powiedzieć, że żadna chyba instytucja żadnej religii nie dała światu tyle szczęścia [co sakrament pokuty]. Cała wewnętrzność i niebiańska miłość Gotyku spoczywa na pewności całkowitego odpuszczenia grzechów dzięki władzy nadanej [przez Boga] księdzu. W niepewności, która wynikła ze schyłku tego sakramentu, zarówno gotycka radość życia, jak i świetlisty świat Marii, zblakły. Tylko świat Diabła, z jego ponurą wszechobecnością, pozostał.

A wtedy, w miejsce nieodwracalnie utraconej błogości, wkroczył Protestancki, a przede wszystkim Purytański, heroizm, potrafiący walczyć nadal, nawet bez nadziei, na straconej pozycji. "Ustnej spowiedzi", stwierdził kiedyś Goethe, "nigdy nie należało ludzkości odbierać". Nad krajami, w których ona zginęła, rozsnuła się ciężka powaga. Etyka i kostiumy, sztuka i myśl, przybrały kolor nocy - kolor jedynego mitu, który jeszcze pozostał. Nic nie jest mniej słoneczne, niż doktryny Kanta. "Każdy swym własnym kapłanem", to przekonanie, dla którego można ludzi zdobywać, ale może tu chodzić jedynie o tę część kapłaństwa, z której wynikają obowiązki, nie o tę, która posiada władzę.

Nikt sam siebie nie spowiada z wewnętrzną pewnością otrzymania rozgrzeszenia. Ponieważ zaś potrzeba duszy, by uwolnić się od swej przeszłości i otrzymać nowy kierunek, pozostała równie dotkliwa co zawsze, wszystkie wyższe formy komunikacji zostały przetransmutowane, i w krajach Protestanckich muzyka, malarstwo, epistolografia i pamiętniki, ze sposobów opisywania stały się sposobami samooskarżania, pokuty i niepohamowanych wyznań. Nawet w regionach Katolickich - przede wszsytkim w Paryżu - sztuka i psychologia nabrały znaczenia w miarę, jak rosło zwątpienie w sakrament Pokuty i Odpuszczenie grzechów.

Widzenie świata zatraciło się w bezustannej podjazdowej walce we własnym wnętrzu. W miejsce Nieskończoności, przywoływano współczesnych i potomnych, by byli kapłanami i sędziami. Osobista sztuka, w sensie takim, który odróżnia Goethego od Dantego i Rembrandta od Michała Anioła, była substytutem sakramentu spowiedzi. Był to także znak, iż ta Kultura znajdowała się już w warunkach Późnego okresu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, marca 24, 2007

Pierwsza rocznica śmierci wielkiego artysty

Właśnie się zorientowałem, że dzisiaj przypada pierwsza rocznica śmierci jednego z moich najbardziej ukochanych artystów - wielkiego Bucka Owensa (12 sierpnia 1929 - 25 marca 2006).

Może to wielu ludzi zaskoczyć, szczególnie tych znających moje poglądy na dzisiejsze czasy, dzisiejszą sztukę (nie mówiąc już o tej popularnej), wady Ameryki itd. Jednak naprawdę nie jestem żadnym kulturalnym snobem (mówię to nie żeby bronić siebie jako siebie, tylko żeby bronić paleo-konserwatywnych poglądów), uwielbiam m.in. dobrą autentyczną muzykę Country, zaś artysta tej klasy, co Buck Owens to po prostu... Nie da się tego powiedzieć, przynajmniej nie będąc poetą.

Jeśli ktoś chce zrozumieć o co mi chodzi, zachęcam do wypicia paru piw i zrobienia sobie koncertu Bucka. Jest go całkiem sporo np. na YouTube. Poniżej kilka clipów właśnie stamtąd z Buckiem (i jego Buckaroos, w tym fantastycznym Don Richem na gitarze i Tomem Broomleyem na steel-guitar).

"Together Again"


"Act Naturally" (wykonywany później także przez The Beatles, którzy, ze wzajemnością, b. cenili Bucka i The Buckaroos)


"Rosie Jones". Tutaj wyjątkowo moim zdaniem cudowne są przede wszystkim te heterofoniczne chórki z Don Richem:


"Above and Beyond"


No i może coś naprawdę skocznego na koniec... "Tiger by the Tail"


Ale na YouTube naprawdę jest więcej Bucka, jak zresztą i innej dobrej muzyki (marnej jest na pewno jeszcze więcej, ale cóż).

Buck, I will never forget you...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.