poniedziałek, października 24, 2016

Drobny acz miażdżacy dowód na przewagę Tygrysizmu Stosowanego...

... nad wszystkimi innymi metodami poznawania świata.

A w istocie to tylko jedna drobna zagadka. Powiedzcie wy mnie, kochane moje ludzie: kto to był, kto wiele lat temu napisał teksta z tytułem "Czy Kataryna to gazownik Kalukin?" i parę innych w tym samym duchu? No, przypomni nam ktoś?

triarius

sobota, października 22, 2016

Je suis Wallon!

Louis De Geer starszy
Louis De Geer starszy (1587-1647)
Mała Walonia załatwiła bezczelną unijną biurokrację. Tym ciulom wydawało się, że rozwalając państwa narodowe i tworząc ojroregiony, będą mogli pod załganym szyldem "demokracji" totalotarnie niemal rządzić w nieskończoność. (Coś jak rodzime platfąsy, to zresztą ta sama paczka, jak każdy chyba wie.) No i się nie udało. Kanadyjczycy już pono zrezygnowali i wrócili do siebie, a to tutaj robactwo kłębi się, naradza, poklepuje drug druga po pleckach, uśmiecha (Tusk się wczoraj cudnie zaiste uśmiechał, on chyba w ogóle nic nie kojarzy) i radzi, radzi, radzi...

Co zrobić, żeby ta ich "demokracja" kolejny raz pokonała tę zwykłą, w miarę zgodną z odwiecznym znaczeniem tego greckiego słowa. Niech sobie radzą! Niektórzy, przynajmniej na szalomie, naprawdę zdają się wierzyć w jakieś "europejskie armie, z których Polska, z powodu odrzucenia Karakanów... Karakali znaczy, zostanie wykluczona", ale to przecie ściema dla lemingów, a nawet nie każdy leming to już chyba łyka.

O Trumpie i tym co się tam za oceanem dzieje można by tomy - w każdym razie widać gołym okiem, że partia rzekomo "prawicowa" i broniąca niby (pewną ilością pozornych ruchów i niczym prawie więcej) normalnego człowieka przed Postępem i bezpłciowym mrówczym totalitaryzmem napędzanym politpoprawnością, całkiem już praktycznie zdechła i w to miejsce pojawiło się to, co nasz ukochany Establiszmą raczy nazywać "populizmem". Będzie się działo, jak mawia lud!

Wracając zaś do Walonów... Żaden ze mnie arysto - przysięgam! Nawet saskim hrabią jestem tylko w jednej czwartej, bo to się (mało postępowo) przenosi tylko w linii męskiej, a u mnie babcia... Jednak jakichś tam przodków człek ma, a wśród nich także i Walonów. Wprawdzie gdzieś w XVI w. wyemigrowali oni do Szwecji, tworzyć tam tę ich, szwedzką znaczy, sławną potem w świecie metalurgię, ale wiadomo że to byli ursprungligen Waloni, a i nazwisko mają adekwatne.

De Geer mianowicie. Można sobie poszukać w sieci. Potem była to w Szwecji wielka arystokracja i cholernie bogaci ludzie. Z tego co pamiętam, mam takiego stosunkowo blisko swojej słodkiej osoby - pokoleniowo znaczy, bo gość był chyba arcybiskupem Uppsali, luterańskim, więc trudno o coś dalszego.

W każdym razie widziałem go na tym czerpanym papierze, co go gdzieś jeszcze w szpargałach powinienem mieć i com go, chyba na urodziny, otrzymał od rodaka i kuzyna żony, który był tam za królewskiego bibliotekarza numero uno i głównego heraldyka. Hejmowski Adam, świętej już od dawna pamięci.

Też można sobie poszukać, bo to interesująca rodzina, szczególnie może jego ojciec. Hejmowscy znaczy. Snob swoją drogą okrutny był z tego Adama, ale też kto inny zostałby w tych czasach królewskim heraldykiem i kto takiemu wykolejeńcowi jak wasz oddany, zamiast czegośtam do konsumpcji lub do upojnej zabawy, sporządziłby wyciąg z drzewa ginekologi... gene... genealogicznego... tak chyba? Nie żeby mi ten wyciąg nie dał sporo radości - przez te wszystkie lata może nawet jej więcej miałem, niż powiedzmy z twardego dysku o pojemności całe 40 MB do mojej uwielbianej Amigi.

W każdym razie w tym wyciągu, krętą damsko-męską drogą facet doprowadził rzeczonego lumpa do Ottona III, tego co to Chrobremu włócznię... (Potem się Hejmowski, musi co, zorientował, że ze mnie nie będzie żaden modelowy hrabia czy arcybiskup, że nie da mnie się po prostu zaprezentować u dworu, bo mogę pogryźć Monarchę i zgwałcić połowę fraucymeru... I jakoś ostygł w swych uczuciach. To całkiem nawiasem. Ciekawostka dla przyszłych moich biografów.)

A domyślnie przecie, skoro mnie dociągnięto do Ottona, to, przez mamusię Paleologiżankę, także i do Konstantyna Wielkiego. Implicite oczywiście i pomijając wszystkich tam ewentualnych lokajów, germańskich gwardzistów (może jednak Nicek miał trochę racji z tym moim "teutonizmem"?) i eunuchów (speców od damskiej psychologii). Ale przecież tak to zawsze działa i te eunuchy, wraz z koniuchami, są tam zawsze! Dlaczego akurat u mnie miałyby się one więc liczyć, a nie u tych tam Burbonów z Habsburgami? Nikt ich zresztą za rękę nie złapał, tych lokai znaczy, ani za nic innego.

W każdym razie chciałbym wyrazić radość, że w moim przypadku - choć, powtarzam, żaden ze mnie arysto! - nie jest to do końca pańszczyźniana bezrolność i żaden ze mnie gęsi pastuszek, któremu PRL jedynie dała szansę, ach! Co tak lubił podkreślać np. tow. Rakowski o sobie...

A jeśli mam ci ja wśród przodków jakieś eunuchy czy świniopasy, to starannie ukryte w mej gineko... gene... czymśtam logii... I z pewnością ach, jakże przystojne! Dzięki temu mogę nie tylko z przekonaniem dziś wykrzyknąć "Je suis Wallon!", ale uczynić to ze zwielokrotnioną siłą - siłą miliona pokoleń! Co nie znaczy, by prostsi ludzie nie mogli, więc niniejszym wzywam was wszystkich - wołajmy zgodnym i głośnym chórem:

Je suis Wallon!

(Choć oczywiście gramatyczniej i z większym sensem, jeśli chórem, byłoby: "Nous sommes Wallons!)

triarius

P.S. Usunąłem "un" z naszego francuskiego zdanka. Nie jest w sumie potrzebne.

czwartek, października 13, 2016

O tych płciach, co je mamy na świecie

Co by kto nie gadał, jak by nie wykręcał przysłowiowego kota przysłowiowym ogonem - istnieją dokładnie CZTERY płci. (Swoją drogą co za obleśne słowo!) Cztery - ani więcej, ani mniej. Ani 60, jak by chcieli jedni, ani jakieś takie wartości bliskie zeru. Oto jakie:
Mężczyźni, Kobiety, Pitulki i Bezpitulki
(Te dwie ostatnie bardzo mało się od siebie różnią, z każdą dekadą zresztą wyraźnie mniej, a wspólnie noszą miano Lemingów.)

Nauczyć się tego i stosować, bo to najszczersza Nauka!

triarius

P.S. Historyjka o tubylcach może jeszcze zostanie pociągnięta, na razie leberalizm wybił mnie z uderzenia, platoniczna miłość rozproszyła, a brak komętów przekonał po raz dziesięciotysięczny, że piszę sobie tu dla zabawy i dla samego siebie. (I to też dla siebie samego w sumie napisałem.)

niedziela, października 09, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (2)

Gość sobie porywa jakąś Sabinkę - cóż by to mogło być innego?
No dobra, mimo okrutnego zgłupienia wywołanego zakochaniem, mimo równie okrutnego niemal dręczenia nas przez @#$% leberalizm, próbujemy napisać coś względnie sensownego na obiecany temat. Niech nas Bóg prowadzi zatem!

* * *

Mamy więc jakąś taką stuosobową, trzypokoleniową rodzinę miłych, pacyfistycznie do świata nastawionych dzikusów, idącą sobie po wciąż dziewiczym terenie i rozglądającą się pilnie po ziemi i zaroślach: tu jagódka, tu paczpan pieczarka, tu dwa świerszcze gapią się na coś i nawet nie zauważają, jak je cap i do garnka... A tu, paczpan znowu, jaszczurka! Ale cholera uciekła. "Tu gdzieś powinny być glizdy, rozejrzyjcie się porządnie", mówi wesoło szef plemienia, idący na czele, żujący trawkę i leniwie wsparty na ramionach swych dwóch ulubionych żon.

I tak sobie idą. Z niemowlętami do lat nastu przy matczynej, albo i nie, bo kto by na to zważał, skoro wszyscy blisko spokrewnieni, piersi. I starcami próbującymi nadążyć na artretycznych czworakach i tzw. "kolanach służącej" (nie mówiąc już, że zdartych do gołej kości) na samym końcu. Aż ich zjedzą drapieżniki, co się pono nazywa "selekcja naturalna".

Faceci (meczy wtedy nie było) rozmawiają o następnym polowaniu na coś większego... Większego od glizdy czy jaszczurki. Jak powiedzmy królik. Ale będzie uczta dla całego plemienia, jeśli się uda! Idą idą, kobiety, skromnie ubrane, w sensie ilości zakrytego ciała, dumnie kołyszą tym, co tam mają, próbując się drożej sprzedać. Dziewczęta, ubrane jeszcze skromniej i w tym samym sensie, skromnie spuszczają oczka, myśląc o rychłym zamążpójściu. Które w tym plemieniu ma bardzo interesujący przebieg i dlatego można o nim wyłącznie po łacinie, tyle że łacina jeszcze nie powstała i trzeba będzie na nią poczekać kilka tysiącleci...

Idą, idą, aż tu nagle przed oczyma wyrasta im MIASTO! Ogromne - tak w przybliżeniu 5 milionów mieszkańców. A na przedmieściu las kominów, z których wydobywa się czarny dym, zatruwający środowisko i psujący smak, stanowiących podstawę diety naszego ludu, glizd i jagódek. "Co za cholera?!", wykrzykuje wzburzony szef. "Co za cholera?!?", odpowiada mu zgodnym chórem cała reszta (z wyłączeniem dwóch niemowląt, z których jedno, z ustami pełnymi słodkiego i jakże pożywnego mleka, mówi coś w stylu "uma uma", a drugie zaczyna głośno płakać).

Plemię stoi i zgrzyta zębami. Plemię stoi i przeklina, wymachując w stronę metropolii pięściami i trzymanymi w dłoniach przez niektórych zaostrzonymi i opalonymi w ogniu kijami, służącymi im za broń. Stara kobieta odwraca się do metropolii tyłem i zadziera kusą spódniczkę z przetartej, wyjedzonej przez robactwo i wytłuszczonej małpiej skóry, po czym, w geście wyrażającym skrajną rozpacz, wypina chude, pomarszczone pośladki w stronę wroga.

Minęło wiele godzin, zapada mrok, a plemię stoi i pomstuje, tupiąc bosymi stopami i rzucając w stronę miasta grudkami ziemi. Dwoje jego członków przed chwilą umarło na apopleksję, młoda matka straciła pokarm i próbuje go odzyskać intensywnym automasażem, połączonym z tańcem brzucha - na co jednak nikt teraz nawet nie zwraca uwagi, poza jej, płaczącym coraz już ciszej, synkiem, na oko może piętnastoletnim.

Dwa dorodne lwy i jeden lampart z samego środka grupy wybierają co lepiej odżywione połcie żywego, gestykulującego zawzięcie, dwunożnego mięsa. I odciągają w zarośla, by je spokojnie skonsumować, nie musząc znosić upiornego wielogłosowego krzyku.

Sabinki sobie porywają, znana sprawa.Tak zapewne sobie Tawariszcz Mąka wyobraża spotkanie koczowniczych łowców-zbieraczy z miastem.

(Nie obrażaj się Stary! Żartujemy tu sobie i, po pierwsze, ta analogia JEST interesująca i zasługuje na rozważenie, a po drugie ja tu o Tobie wprost piszę z ogromnej zaiste sympatii, uwierz!) Z miejską, znaczy, i opartą na rolnictwie cywilizacją. On, i ci, który mu tę myśl - że oto my jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji z naszym stosunkiem do globalizacji i hodowli człowieka udomowionego - podsunęli

Czy to jednak naprawdę tak właśnie, w najistotniejszych swych aspektach, wyglądało? Spróbujemy to, Deo volente i jeśli uda mi się w końcu nieco odkochać, przeanalizować w przyszłości, oby  całkiem niedalekiej. A na zachętę i zaostrzenie apetytu - dwa obrazki, które tu widzimy. Mające związek z tym, o czym chciałem w tej mitycznej przyszłości.

c. , zatem, jeśli Bóg dozwoli, d.n.

triarius

sobota, października 08, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (1)

Porwanie Sabinek - a co niby?
WSTĘP

Każdy... Powtórzę - KAŻDY kto się kiedykolwiek otarł o Tygrysizm Stosowany, rozumie jak ważną jest dla nas kwestia, którą, w niedostępnym profanom języku, określa się tam jako Dialektyczne Ujęcie Problematyki Afrodyzyjnej. I rzeczywiście - D.U.P.A. to temat wielki, piękny, nabrzmiały znaczeniami, jędrny i dostojny. Temat, który można z pożytkiem i przyjemnością głaskać z włosem albo pod włos. I wiele, wiele innych tego typu radości można zeń mieć...

(Cnotliwe dziewice, ministranci i wdowy po kosztownej operacji odzyskiwania niewinności, proszeni są o zakończenie czytania. I tak widzieliście za dużo, a dalej będzie tylko gorzej! Zapraszamy ponownie, kiedy będą tu omawiane słodsze i bardziej kompatybilne, np. z posoborowym katolicyzmem, tematy, takie jak Równouprawnienie i Prawa Człowieka.)

Wszyscy więc tu obecni, z założenia, powinni się z naszym doborem tematów zgadzać. Są to bowiem tematy mające wszystkie powyższe zalety, a do tego soczyste. (Tego jeszcze nie było, a przecież bez tego epitetu nijak!) Mimo to... Mimo to, powiadam... Tu i ówdzie w szeregach podnoszą się dziwne głosy... Które można by nawet nazwać szemraniem, do czego bym się wprawdzie nie chciał posunąć... Dziwne głosy i marszczenie nosów na dodatek. Oj, nieładnie!

Niektórych zdaje się nie cieszyć fakt, że Pan Tygrys zakochał się właśnie, miłością czystą i niewinną w dodatku, co u niego nie jest normą, w pannie Carolinie Ramírez - Córce Starego Mariachiego. (Swoją drogą, jak wyczytałem na Wiki, od sześciu lat zamężnej. Ale aktorka to panna z założenia, poza tym z tymi tam ślubami w takich sferach... Cóż to zresztą rycerzowi przeszkadzało, w lepszych czasach, że jego dama serca była w realu żoną jakiegoś gbura, któremu na świat wydała czternaścioro potomstwa? No to właśnie!)

Jednak niektóre panie, anonimowe dla świata wielbicielki Stosowanego Tygrysizmu i jego Twórcy - te które wstydają się nam tu komentować, za to adorują Pana T. prywatnie (i bardzo to z ich strony ładnie) - trochę ostatnio marudzą. A że to ta miłość do przecudnej Caroliny, która w dodatku potrafi śpiewać jak mało kto... A to że tylko o Afrodyzyjnej Dialektyce, a jak nie, to o biciu ludzi... Choćby i brzydkich.

I marszczą mi te słodkie kobietki noski. Faktycznie przypomina to przecudną Carolinę z tą jej, raz gniewną acz zakochaną, raz słodką i... ach! mimiką... ale mnie jednak trochę niepokoi. No bo co będzie, jeśli...? Jeśli na przykład pokłady emancypacji w tych ozdobach płci zwanej, nie bez pewnej racji, choć wyjątki są liczne, nadobną, jednak zwyciężą? I jeśli nas, Tygrysizm Stosowany i tego blogasa, na którym wprawdzie same śladu nie zostawiają, ale jednak duszą, tuszę, są obecne, co nam dużo daje... Zostawią?

Osobnym problemem jest nasza chodząca (mam niepłonną, bo nie miałem szczęścia tego na własne oczy ujrzeć) kieszonkowa encyklopedia, czyli Tawariszcz Mąka. Stosunek Tygrysizmu Stosowanego do nauki jako takiej jest dość, powiedzmy sobie, letni, ale jednak nasza wartość bez tych - erudycyjnych nie-do-uwierzenia, a przy tym tak zawsze niezwykle celnych - nabrzmiałego glutenem Tawariszcza uwag - ogromnie by spadła. Nie żartuję!

Co powiedziawszy, dodam jednak, że wspomniany tu, i chlubnie wzmiankowany, Towarzysz, także zdaje się być bliski buntu... A przynajmniej nadstawienia ucha jakimś wrogim i wywrotowym podszeptom. (Hiperkomputer Obamy rozbłysł lampkami, drony wystartowały.) Krótko mówiąc nam tu zgłasza skargi i wnioski, żebyśmy na przykład zostawili biężączkę... Do D.U.P.A. też chyba nie ma entuzjastycznego nastawienia, choć na szczęście hamulce moralne całkiem mu nie puściły i explicite nic nie mówi na ten temat...

Mamy więc (o horrendum!) zostawić biężączkę, Afrodytę zapewne też, i zająć się starożytnością, z naciskiem na niejakiego Sullę, który nawet nie jest w podręcznikach i słusznie, bo niczym wartościowym się nie oznaczył. (A wyróżnił co najwyżej rudą, czy, jak twierdzą inni, lizusy, blond, piegowatością. Ale od czego peruka.) A my, Ojciec i Demiurg, jakby nie było, Tygrysizmu Stosowanego - co na to?

Jak zwykle zaskoczymy, bo najczęściej zaskakujemy naszych wrogów, ale niedowiarków też... I faktycznie spróbujemy napisać coś, do czego nas rzeczony Towarzysz własnoręcznie zapłodnił, inspirując... A mianowicie ustosunkujemy się do kwestii takiej, że oto niby mamy być w sytuacji jakiegoś łowiecko-zbierackiego plemienia, patrzącego z nienawiścią i szadenfrojdem na niedawno powstałe rolnictwo i wyrastanie pierwszych miast. To bardzo ciekawe spojrzenie, z którym jednak pozwolę się, wstępnie, raczej nie zgodzić, a potem zobaczymy, co nam wyjdzie z powałkowania tej sprawy czas jakiś i z pewną intensywnością.

Na razie śmy napisali długi i figlarny wstęp, o niczym, więc dziś już tu miejsca na poważne rozważania brak, ale, jeśli Łaskawy Bóg pozwoli, to się tym zajmiemy. (Nie żebyśmy nie mieli paru innych tematów do dalszego pociągnięcia, bośmy już je tu rozbabrali, albo do napisania, bo zalęgły nam się we zwojach. Ale cóż, taki jest przecie jeden z wdzięków Tygrysizmu, że nie sposób niczego na nasz temat przewidzieć.) Pomódlmy się może za powodzenie tych wzniosłych planów. (I jeszcze może żeby panna Ramírez skądsiś się dowiedziała o Panu T., jego cudownym blogu i jego niewinnym uczuciu.)

koniec wstępu

triarius

P.S. Swoją drogą, jeśli ktoś się także zakochał w pannie/pani Ramírez (w przysłowiowej kupie raźniej, więc zachęcam!), to na YouTubie polecam też w jej wykonaniu "El Ultimo Trago" ("Ostatni łyk", w sensie pociągnięcie z flaszki), a jeśli ktoś pozostał względnie obojętny na jej minki i nie-do-wytrzymania-cudną urodę, to polecam kawałek o dwułapym szczurze - "Rata de Dos Patas" - na odmianę w wykonaniu jego autorki, pani o ksywie Paquita la del Barrio ("Józka, ta z dzielnicy"), która to, pod względem czysto muzycznym (ja to mówię?!) robi jeszcze chyba lepiej od mojej ukochanej, choć wygląda mniej cudownie.

wtorek, października 04, 2016

Dwunogi szczur, czyli odtrutka

Carolina Rámirez - La Hija del Mariachi
Mieliśmy ostatnio trochę więcej niż zwykle występów wrzaskliwych bezpituli, co musi oczywiście pozostawić osad niesmaku. Fakt, żyjemy z nim w tym liberalnym raju na codzień, ale nie da się ukryć, że im więcej bezpituli i ich wrzasków, tym gorzej.

Chciałem zaproponować odtrutkę. (Fakt, nie powinno się w żaden sposób stawiać koło siebie feministek-bezpitulek i zdrowych na umyśle, jak i w hormonach kobiet, ale co robić? Skorośmy już bezpitulne feministki wspomnieli, te różne domyślne dnie tygodnia... Brrr! No to konieczna jest odtrutka, proste!)

"Taki na przykład naturszczyk pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle nie mówił o sobie", rzekł był ktoś kiedyś na forum prawica.net, ale o czym w końcu mam pisać, jak nie o tym, co mnie interesuje? (Może gdybyście mi płacili, to kto wie.) No więc powiem tak - w kwestii tej odtrutki...

Pan Tygrys ma zawsze skłonność myśleć, że kręcą go wyłącznie uległe hiper-samice, jakieś japońskie burakuminki, albo tańczące za parę groszy mapoukę dla brzuchatych sahibów Afrykanki... Żeby już na tym skończyć, bo nam się ostatnio robi blog randkowo-erotyczny.

Aż tu nagle idzie sobie wspomniany Pan Tygrys na YouTube, żeby sobie posłuchać w tym przypadku akurat meksykańskich rancheras (głównie sobie żeby jakieś nowe motywy do brzdękania znaleźć, bo kocha tę muzykę od stuleci, i te teksty, bez wątpienia częściowo inspirowane poezją religijnych mistyków, ach!)... Idzie, idzie, idzie... I od razu odnajduje, nie żeby pierwszy raz oczywiście w jego długim życiu, dziewczynę o imieniu Carolina Ramírez, grającą główną rolę w sławnym...

Kolumbijskim, jak się po czasie jakimś, o dziwo, okazało, mydle pod tytułem La Hija del Mariachi ("Córka gościa grającego na czymś, albo może śpiewającego, w zespole typu mariachi", zespole typowo i wyłącznie meksykańskim, dlatego ta Kolumbia zaskakuje), gdzie ona masę śpiewa właśnie tych (a co by innego?) rancheras, czyli meksykańskich ludowych pieśni. (No dobra. Żebyście tego paskudnie buzią nie kaleczyli, powiem wam: la icha del mariaczi... Wygląda obrzydliwie, ale tak się to wymawia.)

Więc niby, że wyłącznie te hiper-uległe, nie za chude, mało pyskate - aż tu nagle co pewien czas wali Pana Tygrysa w łeb fakt całkiem przeciwnej natury! Na przykład kiedy widzi, jak panna Ramírez wymyśla kochankowi od tytułowych "szczurów na dwóch łapach", "karaluchów", "jadowitych żmij", "przeklętych pijawek", "upiorów z piekła", i czego tam jeszcze. Bóg mi świadkiem, dałbym wiele, by mnie tak wymyślano - oczywiście uwzględniając wykonawcę! - i niech się wszystkie wrzaskliwe sfrustrowane lesby... Sami wiecie.

Ponieważ Córki pana Ramíreza nie da się nijak tutaj wsadzić w postaci videa, więc zachęcam was, byście w ramach ćwiczeń z Tygrysizmu Stosowanego poszli na YouTube.com, a tam w tę lokalną wyszukiwarkę u góry wrzucili... Najpierw może to o dwunogim szczurze, tylko nie omieszkajcie patrzeć na tę cudownie gniewną mordkę!

Czyli kopiujecie stąd: La Hija del Mariachi - Rata de dos Patas... Słuchacie, wpatrujecie się, przeżywacie... Po naszej ukochanej śpiewa jej doszczętnie zbluzgany kochanek. Śpiewa nieźle (w końcu to nie Polak, z całym szacunkiem i miłością do tej nacji, ale amicus Plato i to nie jest łatwa miłość), ale wy i tak przede wszystkim patrzycie na słodki a wściekły pyszczek tej pani i... Co tam komu się wtedy dzieje.

Potem w zasadzie starczy wam wrzucać samo La Hija del Mariachi, albo nawet LHDL, i słuchać sobie luźno co wpadnie pod myszę, ale że nowsze rancheras nie zawsze są aż tak cudownie melodyjne, jak te klasyczne, wiec proponuję jako numero dós: Fallaste Corazón, gdzie panna Ramírez przekonuje swoje serce, by zrozumiało swą ostateczną przegraną i przestało już obstawiać na rulecie, którą jest nasze życie... (Bardzo sławna zresztą ranchera i słusznie, bo to przepiękna i dramatyczna melodia, choć przecie bardzo prosta.)

Potem, szczególnie jeśli pokochaliście buntownicze, acz pełne miłości, minki tej pani, może być Duelo de rancheras ("Pojedynek rancher"). Ze względu na tę niewieścią - ach! - mimikę właśnie. Po czym np. Por tu maldito amor ("Przez twoją przeklętą miłość"), po czym możecie sobie iść na żywioł. A teraz problematyka bardzo pokrewna, ale nieco inna.

Wspomnieliśmy sobie tu ostatnio najwybitniejszy w historii dancingowy kawałek, którym bez cienia wątpliwości musi być "Siboney" Ernesto Lecuony. Nie ma nic lepszego, na przykład do tego, żeby sobie luźno zapoimprowizować, gnuśnie patrząc w jakiś niemy telewizor... Jak to niektórzy mają w zwyczaju. Ale nie tylko to.

Wykonawczynią Siboneya, która mi ostatnio wyjątkowo przypadła do gustu, a nawet po prostu zrobiła duże wrażenie, była Concha Buika. Na szczęście jej videa się wklejają, różne, a jej wykonań Siboneya z różnymi partneramia i akompaniamentami jest na YT masa, więc tu wklejam. To może być nieco trudniejsza muzyka dla wielu, albo i nie, albo nawet wprost przeciwnie, kto to wie... Ale naprawdę warto!

Zresztą, co się będziemy! Damy sobie aż dwa różne jej wykonania tego genialnego, moim skromnym, kawałka. Albo trzy - dwa jej i jedno kogoś innego. (Jeśli Dyzma umiał to znośnie grać na mandolinie, to dla mnie na aż tak złą prasę nie zasługuje.) Oto i...




A tu rzeźcy starcy z Buena Vista Social Club i też Siboney. (W końcu musimy dziś nie tylko odkłamywać kobiecość, ale starość także.) Czysto instrumentalne wykonanie na odmianę.


Mam nadzieję, że to wykona swe zadanie jako odtrutka na czarne bezpitulkowe marsze, a przy okazji może przybliży komuś zasady Tygrysizmu Stosowanego... Albo co najmniej da do myślenia nad muzyką jako taką, muzyką ludową w szczególności (z dancingową włącznie), nad muzykalnością polskiego ludu w porównaniu z paroma innymi, nad kobiecością, męskością, erotyką, szczurami i ilością ich łap...

I dlaczego ta dziewczyna niemal w ogóle nie mruga? Choć trzeba przyznać, że efekt, dla konesera, jest zabójczy, więc wie co robi. Ech, miłość... (Tam zresztą nikt prawie nigdy nie mruga. Dobrzy są!) Oraz, jako kolejny temat do przemyśleń, w niektórych przynajmniej przypadkach, gust Autora tego bloga w kwestii kobiet. Teoretycznie też mogłoby to kogoś zainteresować, na przykład bliźniaczkę panny Ramírez. Swoją drogą, Boże, w takiej Kolumbii, nawet telewizyjny serial wygląda tak, jak tu widać! Podczas gdy w III RP...

Sami wiecie. (Swoją drogą oglądałem kiedyś kolumbijski serial w oryginalnej wersji, zanim mi te @##$% od kablówki zabrali hiszpańską telewizję, i to naprawdę był obłęd. Byłem zafascynowany ich kawaleryjskim podejściem do wszelkich realiów i prawdopodobieństwa, oraz absolutnym brakiem troski o konsekwencję z odcinka na odcinek. Jednak efekt naprawdę był potężny, nawet dla takiego mnie, a nie było tam tyle co tutaj fajnej muzyki, choćby np. Cumbii, którą te Kolombiany mogłyby przecież garściami.)

triarius

P,S. Naprawdę uważam, że (mówiąc eufemistycznie) DUPA jest o wiele ważniejsza od ekonomii, z własnością włącznie. I że szybciej sprowadzą nas do stanu niewolniczych globalnych mrówek szczując na nas, nieszczęsnych ogłupionych i samokastrujących się kastratów, sfory wykastrowanych, sfrustrowanych bab, niż w jakikolwiek inny sposób. Dlatego też starałem się tutaj pokazać alternatywę dla tych kopniętych harpii, które tak wielu uważa już za prawdziwe kobiety i jedyną opcję. Dixi!

niedziela, października 02, 2016

Ależ ja dzisiaj płodny! (Choć już właściwie jutro.)

Na początek bonmot, dla niektórych merytorycznie oczywisty (choć nie każdy umiałby go tak cudnie wyrazić w umyśle swoim), dla innych z pewnością dość przykry. Ale cóż, amicus Plato itd.

Gówno jest i pozostanie gównem - niezależnie od tego, jaką wetkniemy w nie flagę.

(Zgadłby ktoś, że ja cholernie nie lubię skatologii? Ale czasem niestety trzeba, bo życie to nie piękna bajka.)

* * *

Teraz b. poważne ostrzeżenie i rada dla Polski. Słowa MAJĄ znaczenie! Nie załatwiają niemal nigdy wszystkiego, ale znaczenie mają! No więc...

Nie nazywajcie KODów, .Nowoczesnych, (zdychających i czekających na podmianę) Platform "opozycją"! Taka "opozycja" licząca WYŁĄCZNIE na sprowokowanie zagranicznej interwencji ma swoją nazwę, a już szczególnie w polskiej historii. Mówię poważnie - nie komplementujcie bez potrzeby tej swołoczy, bo szkodzicie tym sobie i innym przyzwoitym rodakom!

* * *

Tu chciałem coś jeszcze napisać, ale, choć już chyba wiadomo, że nie prowadzimy bloga dla zakonnic i ministrantów (z całym do nich szacunkiem, choć Franciszek mój szacunek kompletnie już zawiódł, z czego zresztą wyciągnąłem dość daleko idące wnioski), to jednak chyba tu się nie nadaje, bo powyższe sprawy były bardzo poważne, a to...

Nie, po prostu zbyt fry, że tak to określę, wolne. Może kiedyś! Albo prywatnie i na ucho, jeśli udowodnicie, żeście nie skrytki.

triarius

sobota, października 01, 2016

Seriale niszczą Polskę!

Odaliska

Niejedno można w telewizji znieść, jeśli człowiek umie brzdąkać na gitarze. Albo czymś. Lub, powiedzmy, jeśli lubi położyć bosą stopę na nagiej piersi niewolnicy i akurat ma takie pod ręką. (Niejednego zapewne zmartwię, ale sama stopa nie wystarczy.) W tym akurat przypadku chodziło o gitarę. Przez "niejedno", nie mam oczywiście na myśli nudnego bicia piany w wykonaniu "naszych", żeby już nie wspomnieć "nienaszych", martyrologii, "filmów dla prawdziwych mężczyzn" (pościgi samochodowe, strzelaniny, chude agresywne laski), babskiego porno, czy babskiego MMA...

Te rzeczy oczywiście nie, ale zwykła, powiedzmy, komedia, czy coś takiego da się wytrzymać. Szczególnie jeśli poprosi kobieta. Żebyśmy wytrzymali. Obejrzeli znaczy. (Nie wiem jak tam dzisiaj jest z młodymi, podobno z tym ich testosteronem istna tragedia, ale jeśli by ktoś np. chciał mieć szczęśliwy i zgodny wirtualny harem, z którym by zdalnie rozstrzygał różne nabrzmiałe problemy i wymierzał sprawiedliwość widzialnemu światu, to taki ktoś powinien starać się spełnić sporą część pragnień tych swoich ulubionych, a tak mu oddanych, kobiet. Szczególnie tych, o których one same nie mają pojęcia. I takie rzeczy. Szczegóły może kiedyś, szczególnie, jeśli zaczniecie chóralnie prosić.)

No więc znajoma poprosiła mnie, żebym obejrzał polską komedię pod tytułem "Wkręceni", a ja się zgodziłem. Przygotowałem gitarę... Nie, wygłupiam się, ona zawsze czeka przy telewizyjnym fotelu, takoż i banjo, tylko elektroniczny stroiciel gdzieś mi zniknął. Odpowiedniej niewolnicy akurat pod ręką nie miałem, więc rytm musiałem wybijać o podłogę, ale za to nie było konieczne zdejmowanie skarpetki, a to też plus.

No i obejrzałem ci ja ten film. Jakie wnioski, jakie refleksje? Po pierwsze, w części dzięki gitarze i Siboneyowi, pięknemu jak tropikalne karaibskie marzenie, nie tylko dotrwałem do końca, ale nawet było to dość przyjemne przeżycie. (Poza dręczeniem gitary udało mi się jeszcze podczas tego seansu wykonać nieco ćwiczeń izometrycznych, które ostatnio stały się jedną z mych tkliwych pasji, i nie bez powodu, ach!)

Niezłe, albo nawet całkiem dobre, aktorstwo, choć miejscami mocno przeszarżowane ("komedia panie, komedia!"). Trzy główne postacie. Jeden aktor znany mi z reklam, nie żebym dobrowolnie chciał je oglądać, bo poza Małym Głodem i paroma arcydziełami, głównie z podpaskowej niszy, reklamy mnie nie kręcą. Ten miał rólkę dość nijaką, ale na koniec się zakochał i to zapewne dla normalnych kinomanów było super.

Drugi, drobny blondynek, był za kretyna. Jak to w komedii. Trzeci i najbardziej cwany, pyskaty i chyba także najbardziej nasz, to był młody, jak się potem dowiedziałem, Opania. To nazwisko mi się już obiło o uszy. Przystojny, z imponującą fryzurą (coś nie tak z testosteronem?), choć lekko nalany. Na twarzy znaczy.

Dla mnie byłby idealny do roli Dyzmy, bo Wilhelmi mi się z tą postacią wcale nie kojarzy. Nie żebym oglądał ten film - czytałem dwa razy książkę i to mi wystarczy. Wilhelmi to zdaje się był super aktor, ale z tą jego twarzą lumpa, to nie jest to, co ja widzę w Dyzmie. Jakby nie było mandoliniście. Nie mógł więc wyglądać jak Wilhemi, z całym doń szacunkiem. (A swoją drogą, jak oni sobie radzili bez elektronicznych stroicieli z tymi ośmioma strunami?!)

Kobiety też były, jakoż i różne drugoplanowe postacie. Kobiety przeszarżowane na maksa, schematyczne i w ogóle, choć pani domu pragnąca się od pierwszego wejrzenia puścić z przybyłym bezrobotnym, branym za niemieckiego mega-inwestora, była zabawna. Konwencjonalna jak cholera, ale zabawna i w jakiś tam demokratyczny sposób drapieżna. (W sensie drapieżnego zarysowania postaci, ale zresztą w innych znaczeniach też.)

Bardzo ładne widoki Zamościa. (Dziwnie pusty jednak ten ich rynek.) "Życiowe", z założenia w każdym razie, dialogi, i parę całkiem niezłych dowcipów na temat Unii, Naszych Przyjaciół Zza Zachodniej Granicy. (Nie mówimy tu o serbo-łużyczanach, choć ja bym akurat chciał.) Drugoplanowe postacie bardzo już schematyczne, nie tylko kobiety. Cała historia wzięta żywcem z setek, jeśli nie tysięcy, różnych filmów czego tam, czyli "Kapitan z Köpenick", czy jeszcze chyba wcześniej, "Martwe dusze". Z pewnością jednak Plautus z Terncjuszem też ten motyw wykorzystywali.

Czyli przyjeżdża jakiś byle kto gdzieś, a tam biorą go za bógwico i odpowiednio do tego traktują. No więc doszliśmy do scenariusza, stwierdzając, że sam pomysł nie był oryginalny, mówiąc bardzo już łagodnie, i choć został dość radykalnie, w założeniu przynajmniej, zaktualizowany, to jednak cały czas miało się to subtelne wrażenie mocno odgrzewanego kotleta.

Dalej, jeśli chodzi o scenariusz, który był absolutnie najsłabszym elementem tego filmu - w istocie niezwykle wprost słabym - było już tylko gorzej. Odgrzewany motyw główny da się przeżyć, a w mistrzowskim wykonaniu potrafi nawet stanowić zaletę, vide różne dowcipne parafrazy, choćby te Mela Brooksa (rodem z Warszawy, by the way), żeby daleko nie szukać, bo i żaden ze mnie znawca kina. Jadnak, poza niezłymi dowcipami i (zapewne) znośnymi, w dolnej granicy chyba jednak, dialogami, było fatalnie.

Nie dość że sytuacje niezwykle wprost banalne i tylko dlatego nieprzewidywalne, że nikt takiego przewidywalnego banału nie mógł przewidzieć... Może przesadziłem - ja w każdym razie bym nie mógł, choć za wychowanego na serialach konesera sztuki filmowej nie mogę ręczyć. Szczególnie, jak to bywa, rozwiązanie okazało się słabe i naciągane, bo, jak każdy wie, pierwszy akt sztuki potrafi napisać każdy, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pisarstwo. To faktycznie dość prawdziwe stwierdzenie, bo wystarczy wymyślić jakichś ludzi, jakąś sytuację, i pozwolić tym ludziom gadać, albo czasem nawet i działać... Tylko co potem!? Co potem!?

I tu, niestety, prawda ta okazała się dla twórców zgubna. Co do nieprawdopodobnych wprost idiotyzmów scenariusza, to najpierw uderzyła mnie taka rzecz (faktycznie nie dla każdego konesera kina i balonów chyba oczywista), że oto do ratusza w Zamościu nasz dzielny zakochany przywiązał balon, w którym się zaraz miało skończyć paliwo, bo to był balon w stylu pana Montgolfier, więc panika i w ogóle. Tylko jak on ten balon, duży, lecący sobie w łatwy do zauważenia sposób i z założenia niesterowny, zdołał on tam niepostrzeżenie podprowadzić i przywiązać?

No dobra, akurat do mnie doszło, dlaczego ten rynek widziany z lotu ptaka był taki dziwnie pusty. Jeśli był taki pusty w dzień, to co dopiero w nocy! Więc faktycznie, w tym specyficznym świecie to się dało jakoś zrobić. Jednak najniesamowitszym idiotyzmem filmu było to, że szwarcharakter, który podmienił naszym bohaterom milionową łapówkę na wydrukowane własnoręcznie pieniądze...

Ucieka i najpierw cieszy się tą swoją pełną gotówki teczuszką, co jest dość zrozumiałe, tym bardziej, że jedzie super bryką, co niektórych podnieca bardziej niż gitara czy niewolnicza pierś, a potem gdzieś tam na chwilę wstępuje, do banku chyba - jakże logicznie! - pozostawiając tę teczkę z milionem w niezamkniętym najnowszym BMW (poznałem po napisie, że to było BMW, bo inaczej bym nie miał jak), no i oczywiście w pięć sekund jakiś złodziejaszek mu to kradnie. Zbrodnia nie popłaca, kochane prole, idźcie pracować - taki musi z tego być morał. (A na deser serial.)

Nie tak to wyglądało w genialnej, choć przecie prlowskiej, komedii "Gangsterzy i filantropi"! Czyli jeszcze jednej wariacji na odwieczny temat kapitana z K., tylko że naprawdę znakomitej. Tam zarówno samo zawiązanie tematu, jak i jego rozwiązanie, były błyskotliwe. Nie to co tutaj.

A tak przy okazji, skorośmy przy scenariuszu, to już nie będziemy nawet omawiać nie-do-wyobrażenia zawiązania tej cudownej, jak się pod koniec szczęśliwie okazało, miłości nie wspomnę, bo to by się nie dało wyjaśnić krótko i bez liźnięcia co najmniej Propedeutyki Psychologii Podlotka. Może współczesny młodzian wierzy w taką wersję kobiecej psychologii, ale stary wróbel jak ja nie. (Fakt, że wróble nie oglądają seriali i niewiele rodzimych komedii.)

W sumie, jeśli robi się w tenkraju filmy na podstawie tak beznadziejnych scenariuszy, to musi działa tu - świecka, cywilna zapewne, choć i na to nie ma gwarancji - wersja Resortowych Dzieci. Czyli że komuch miał swoich artystów, którzy byli sprzedajne świnie, ale jednak część z nich to były niebylejakie remiechy. Ich natomiast potomstwo to już przeważnie dno (oczywiście są wyjątki, a mówię tu tylko o SCENARIUSZU tego filmu).

Co drugi "prawicowy bloger" w tenkraju (bez cudzysłowu się nie da, ale chyba się rozumiemy), po parodniowym kursie, napisałby znacznie lepszy scenariusz. Po prostu! Więc to, że nie pisze, a pisze ktoś, kto potrafi wyprodukować tak nieprawdopodobną chałę, świadczy o tenkraju więcej, niż całe masy tego, co nam w "naszych" mediach stręczą. Scenariusz zaś wydaje mi się najważniejszą w istocie częścią filmu, i to nie tylko ja tak sądzę, bo słyszałem ostatnio wielkiego zagranicznego znawcę, który tak właśnie twierdził.

I mimo to, mimo że to kosztuje i przynosi miliony, zajmują się tym w tenkraju ludzie, którzy pewnie na codzienny chleb zarabiają pisaniem scenariuszy do tasiemcowych seriali, którymi się pono lud pasjonuje, i które bez cienia wątpliwości zarówno mają służyć do urabiania tego ludu na lubianą przez niektórych, tzw. "elity", modłę, jak i świetnie się w tym z pewnością sprawdzają. Przerabiając zwykłego prola, w sumie wciąż jakoś tam zdrowego, na leminga.

To, że mamy podobno dobrych aktorów, nie jest zapewne złą rzeczą - lepsze dobre cokolwiek, niż złe - ale też, jak to zauważył jakiś publicysta w mrocznych czasach PRLu (niewykluczone że Urban nawet, ale w czasach prze-rzecznikowskich, kiedy dawał się strawić, poza oczywiście wyglądem, który wiele tłumaczy) -  ale też powtarzanie cudzych kwestii i udawanie różnych emocji to nie jest ani męska sprawa, ani bardzo mądra, więc to raczej świadczy o naszej, jak twierdził ten ktoś, i moim zdaniem nie bez racji, niedojrzałości. Intelektualnej i emocjonalnej, jako... Jako no - Polaków, żeby nie komplikować z "narodem" czy "społeczeństwem".

A film to w tenkraju (w mrocznym PRLu było jednak z tym znacznie lepiej), to po prostu zbieranina różnych przecudnych rzeczy, bez większego ze sobą związku: dowcipasy, choćby nienajgorsze i w sumie słuszne; widoczki zabytkowego miasta; dialogi "prosto z życia" (nie do końca mnie jednak przekonujące); trochę ślunskiego akcentu (lubię dialekty, nie tylko zresztą polskie); niezłe, albo i lepiej, aktorstwo... Natomiast cała historia i połączenie tego wszystkiego w jedną całość - totalna klapa!

Ludzie, chcemy uratować tenkraj, to wymieńcie kadry, nie tylko w sądach, ale także np. wśród scenarzystów! Wsadźcie tam choćby blogerów. Blogerzy na plan! A jeśli ktoś, nawet i bliski mojemu wirtualnemu i intelektualnemu sercu, zechce następnym razem przekonać mnie do obejrzenia w całości zrobionego w III RP filmu - to niech mi dostarczy słodką i uległą cycatkę pod stopę! Albo chociaż niech nastroi mi tę cholerną mandolinę!

triarius

P.S. A jako bonus wymyśliłem właśnie dla was zagadkę: Jak się nazywa scenariusz filmu o bokserach? "Szczenariusz"!

sobota, września 24, 2016

Czarny motyl Nemesis (3)

Czarny motyl
Bywam czasem na Fejzbuku, a tam różni prawicowi Amerykanie lubią narzekać na ichnich Afro-tubylców, że nie dość się kochają z policją, zakładają jakieś takie ruchy pod wariackimi hasłami jak np. żeby do nich łaskawie w miarę możności nie strzelać itd. itd. Na co lubię im mówić, że rozwiązanie tego problemu jest dziecinnie proste: trzeba się mianowicie cofnąć w czasie o jakieś 300 lat, i tym razem powstrzymać się przed sprowadzaniem sobie do czarnej roboty niewolników z Afryki.

Mam w tym pewną dodatkową satysfakcję (mały ze mnie człowiek), bo takich zachowań oni mają przecie na liczniku już parę, w tym Jałtę, o czym kiedyś im nawet parę razy przypomniałem - jako o smętnych skutkach zdradzania sojuszników, co też zdaje się już powoli mścić. Nazwijcie to "karmą", "Nemesis" (o, padło to tytułowe imię, mamy więc to odhaczone!), a jeśli lubicie dźwięk dronów o poranku, to nawet i "kismetem".

Ja jednak za dronami o szóstej rano nie przepadam, lubię długo pospać, więc tej Jałty już tak bez namysłu nie wspominam, natomiast z tymi Afro i cofaniem się w czasie nie mogę się powstrzymać, kiedy mi tylko dają okazję. Rozmawiałem ci ja jednak nie tak dawno z na odmianę rodakiem i na szalomie, który to rodak w dość sensowny i wyważony sposób narzekał jednak na tych Afro, że oni tak z tą policją nie chcą się dogadać, do pracy się nie palą, i w ogóle co z nich za pożytek, a Trump... jakie to cudo i w ogóle.

No to ja mu na to, że Nemesis i trza było sobie radzić bez bawełnianego niewolnictwa. On mi na to, że tyle lat już minęło, więc ten uraz mógłby już osłabnąć, lub, daj Boże, całkiem zniknąć. No to ja mu, że tu, na Amerykanów (a niewykluczone że nie tylko ich) nieszczęście, nie chodzi o uraz, tylko o to, że ci Afro się nigdy do US of A nie prosili, nie ma żadnego dowodu, że jakoś ich te amerykańskie wartości specjalnie przyciągały, i że oni po prostu mają te wartości serdecznie (excusez le mot) w dupie.

No bo tak i jest, widać to gołym okiem, a ja i tak to wyraziłem dość oględnie. Pisaliśmy o tym zresztą już nieraz, bo my wszystkie istotne problemy tego świata mamy ładnie posegregowane, poopisywane i porozwiązywane nawet, o czym niestety decydenci zdają się nie wiedzieć. Na ich i naszą zgubę. (Z tym rozwiązywaniem raczej żartuję, człek czasem musi, bo pęknie. Tak z tylnego siedzenia się po prostu rządzić i problemów rozwiązywać nie da.)

Całkiem niedawno na ten temat miał być - zanim nam się wykoleił w czystą literaturę (żeby tylko każdemu się tak cudnie blogaskowe kawałki wykolejały!) - kawałek pod tytułem chyba "O patyczkach i płatkach śniadaniowych", który zresztą jakiś czas później naprostowaliśmy z tej czystej literatury takim wpisem podwiązującym kilka rozplątanych ogonów. (Nie da się zrozumieć? Chodzi o niedoprowadzone do końca wątki.) Nie pamiętam tytułu.

No a całkiem za rogi tego byka chwyciliśmy lata temu, w takim tekście (jak na nas dziwnie składnym i mało gawędziarskim), co się nazywał chyba "Jerry Springer i Ronald Reagan". Jeśli się komuś chce tego szukać, to uważam, że warto. Jest tam moja odpowiedź na wolnorynkowe ideologie, i na sporą część tego, co na nasze nieszczęście i skutkiem niezłej, jak się niestety okazało, skuteczności komuszej socjalnej cybernetyki (czy jak to nazwać), uchodzi u nas, i w świecie dzisiaj, za prawicowość.

Gdyby ktoś znalazł wspomniane tu powyżej trzy moje blogaskowe kawałki, może mi dać linki, to je gdziesik umieszczę i będzie potem ludziom łatwiej. Jeśli się komuś nie chce tego szukać, co potrafię zrozumieć, to powiem już b. krótko, że różne są idee na życie, i ta amerykańska - mówię o tej ogólnodostępnej, wyrażanej często jako "z pucybuta do milionera", co zresztą, jeśli się kiedykolwiek sprawdzało, to obecnie b. rzadko, a te przypadki wydają mi się dość szemrane - nie każdemu musi pasować.

Acha, miałem już kończyć, ale przypomniało mi się, że jeszcze nic nie było o motylu. Czarne jest, chyba każdy widzi, Nemesis też, a motyla niet'. No to wam powiem, kochane moje ludzie, że napisanie tego arcydzieła sztuki blogerskiej przyszło mi do głowy po tym, jak olśniła mnie myśl, że ta amerykańska obsesja uszczęśliwiania całego świata na własną modłę - więc nie tylko "wolny rynek", "demokracja", "wolność słowa", co może komuś (lekko przymulonemu) się wydawać racjonalne, ale i sprawy tak obłędne, jak np. "równouprawnienie", "prawa gejów", "politpoprawność" itd. itp...

Ta obsesja, która ich w końcu zgubi, a że to jest jednak globalne imperium, to smród, krew i łzy będą zapewne też mocno globalne, mogła się częściowo przynajmniej wziąć z tego, że oni sami siebie muszą stale przekonywać, że ich pomysł na życie, na państwo, na naród, na demokrację, na "porządek światowy", na ekonomię - jest jedyny, a każdy kto tego nie widzi i się grzecznie nie podporządkowuje, to zbrodzień i, co najmniej bezobjawowy, schizofrenik. Albo może raczej psychopata, ew. też bezobjawowy.

Ponieważ większość Amerykanów zdaje się nie mieć co do tego ich ideału większych wątpliwości - byli kiedyś hipieje, ale ich też ten system ładnie całkiem szybko oswoił i strawił - w każdym razie przodkowie ich sami tego chcieli, Grzegorzu Dyndało, a chcącemu nie dzieje się krzywda, więc pozostają jedynie dwie grupy etniczne, których to może nie dotyczyć. Jedna to Indianie, ale oni rozpłynęli się, wymarli, a ci co zostali, otrzymali kasyna.

Druga, liczniejsza i wciąż nie mająca zamiaru wymrzeć, to właśnie Afro... cośtam. W normalnym języku Murzyni. (W którym to słowie nie ma absolutnie nic obraźliwego.) Część tych Afro stara się odnieść sukces wedle amerykańskiego wzoru i na tamtych warunkach, i jakiejś tam części się to udaje super, a pozostali z tych słodkich naiwniaczków zwalają winę na siebie, co jest samym fundamentem liberalizmu. Reszta ma w dupie, a tak przecież być nie może, no bo przecież Amerykanie, co by o nich nie mówić, to ludzie ideowi, chcą wierzyć we własną moralną słuszność, a nawet szlachetność... (Nie to co ci drudzy.)

Co dodaje im, mimo ich rozlicznych wad i niewielkiego zazwyczaj rozumu w tym, co robią, sporo wdzięku, ale także potrafi być problemem. Jak tutaj na przykład, o ile mam w tym rację. Nasprowadzali sobie tych Afro na niewolników, a chcą wierzyć, że wszyscy tam dobrowolnie, z pasji do tych ich genialnych rozwiązań i wartości. Nie uważam, by fakt, że coś 96 procent tych ich Afro głosowało na Obamę, był jakoś zdrożny, bo sam, gdybym był Afro, też na pewno chciałbym, żeby się mój wreszcie na tego Prezydenta załapał.

Jednak wmawianie sobie, że tamto społeczeństwo jest ślepe na kolor skóry, to lewacka brednia. Tego nie ma nawet w Brazylii, a co dopiero w US of A! (W Brazylii, gdzie wszystkie możliwe odcienie, bowiem wszystko się ładnie wymieszało. Czemu? Bo jurny plantator, skutkiem katolickiej swobody seksualnej i swej jurności, miał masę, excusez le mot, brązowych bękartów, które w dzieciństwie były urocze... I mieliśmy od razu paniczy mieszanej rasy, czego u protestantów nie było. I tak dalej.)

Jednak poparcie Obamy jest o wiele większe i ja w tym dostrzegam - przyzwoitą, a jakże, nawet trochę w duchu "Chaty Wuja Toma" moralną - chęć naprawienia dawnych win. Tylko że to się nigdy nie udaje! To tak samo, jak przysłanie podarków dla "S", które zresztą przejmowała ubecja i Bolek, co miało odkupić nazistowskie winy. Chcemy być szlachetni, a wychodzi obrzydliwa obłuda.

Amerykanie mają z tymi swoimi Murzynami (co się będziemy bawić w jakieś lewackie terminologie, choćby je wyśmiewając!) cholerny problem, i ten problem nijak nie chce się rozwiązać. No i ja dojrzałem w tym jeszcze jeden aspekt - nie wiem na ile istotny, i chyba nie sposób tego ustalić - taki mianowicie, że skoro Murzynów... Afro znaczy cośtam dla politpoprawnych...

Nie można zmuszać do akceptowania i życia podług AMERYKAŃSKICH wartości i idei, a inaczej się po prostu nie da - choćby dlatego, że Ameryka MUSI wierzyć, że tych Afro w sumie to ona przecie USZCZĘŚLIWIŁA, choć sami uszczęśliwiacze tego jeszcze nie wiedzieli - no to jedyne rozwiązanie jest takie, że to NIE SĄ idee i wartości "amerykańskie", które komuś mogą się podobać, lub nie - ino "OGÓLNOLUDZKIE" (ach!), a wtedy, jeśli ktoś ma je w dupie, no to sam sobie winien, psychopata przebrzydły!

Tak to Afro... tentego, nieoficjalnie i w sposób nieunikniony stają się w oczach standardowych, prawowiernych, rytualnie pożerającyh indyki i czekoladowe serca Amerykanów, nieuleczalnymi psychopatami. Nie to że "czarni" broń Boże - po prostu im się nie chce w zgodnym chórze itd. Z drugiej zaś strony te amerykańskie wartości i idee muszą w tym celu stać się wartościami i ideami OGÓLNOLUDZKIMI, więc każdy - czy w Baltimore, czy w Bagdadzie, czy w Radomiu (z wyjątkiem Riyyadu i chwilami Moskwy) po prostu MUSI się nimi kierować, czcić je, wpajać swym dzieciom...

I dzięki temu ci, jakżeż łagodni z natury Amerykanie mogą tamtych brzydkich ludzi z czystym sumieniem zwalczać - nie jako zbuntowanych potomków niewolników bynajmniej, nie jako ludzi innej, gorszej rasy, nie jako ludzi mających całkiem inną wizję świata, godnego życia, społecznego porządku... Ale jako wrogów Rodzaju Ludzkiego po prostu. W Radomiu, w Bagdadzie, czy w Charlotte Virginia - nieważne, ma być jak tam! Może jest to swego rodzaju obłęd, który się ma szansę smutno dla dotkniętych nim skończyć. Czyli właśnie tytułowa Nemesis.

I właśnie ta druga strona tego medalu mnie zafascynowała, a że przyczyna tego amerykańskiego obłędu, choć wcale nie drobna przecie, jednak jest bardzo pośrednia i ew. jej wpływ musi być przesubtelny, skojarzyło mi się to z motylem - tym co to nad Amazonką, wiecie, skrzydłeczkami macha niczym gąska - skutkiem czego dostaliście "Czarnego motyla Nemesis".

Motyl nad Amazonką, albo może jadowity cierń w dupie, zatruwający cały organizm szaleństwem. Choćby szaleństwem politpoprawnościowego imperializmu, żeby daleko nie szukać. A że działa to od półtora stulecia co najmniej, więc skutki są dość poważne. Tak to widzę. Więcej grzechów sobie nie przypominam.

triarius

P.S. Nie chciałem tego animowanego cuda dać na szczyt, bo by mogło rozpraszać, ale całkiem się nie oprę, więc oto macie...

Aż dwa motyli, niebrzydka buzia i animacja, łał!

piątek, września 23, 2016

Ugauga Jitsu 0002 - Tai Chi jako walka uliczna (A)

Tai Chi
Ten wpis jest z samej swojej natury nieco dziwny i prawdopodobnie mało kto ma powód go czytać. Jest to kawałek do szpiku kości liberalny - w tym naszym tygrysicznym sensie, że dla forsy. Po prostu dla chleba chcę sprzedać serwisowi poświęconemu Tai Chi, anglojęzycznemu oczywiście, bo u nas nikt mi nic nie zapłaci, swój tekst. Ponieważ dla forsy i bez figlasów od razu pisze mi się niezwykle ciężko, wymyśliłem, że spróbuję napisać to po polsku, a potem przetłumaczyć. Może będzie łatwiej, choć pewności nie mam.

* * *

Tai Chi jako realna walka (spojrzenie z zewnątrz)

Do niedawna patrzyłem na Tai Chi mniej więcej tak, jak zapewne większość ludzi względnie aktywnie uprawiających sztuki walki. Czyli że to coś, co mnie być może kiedyś czeka - jeśli dość długo pożyję - i co, jeśli nastąpi, to mniej więcej wtedy, co karmienie kaczek w parku czy Bingo w osiedlowym klubie. To lepsza alternatywa dla tych dwóch rzeczy, zgoda, ale coś w sumie podobnego.

Choć może faktycznie ze mną było jednak nieco lepiej w tym względzie. W młodości z dużym przekonaniem zajmowałem się ćwiczeniami medytacyjno-koncentrującymi i uważam, że sporo mi to dało. Nie mam też wątpliwości, że skomplikowane ruchy, takie jak np. w Tai Chi, wykonywane wolno i z pełną kontrolą, to coś bardzo użytecznego w sprawach takich, jak sztuki walki. Choćby dlatego, że o ile często powtarzane ruchy wykonywane z sub-maksymalną szybkością (np. na zmęczeniu) zmniejszają naszą szybkość, to ruchy wolne tego nie czynią.

Inną zaletą takiego sposobu poruszania się, jaki występuje w Tai Chi jest nabywanie umiejętności kontroli napięcia mięśni. Jestem absolutnie przekonany, że nie tylko umiejętność maksymalnego napięcia mięśni, poprzez mobilizację maksymalnej ilości włókien, umożliwia szybkie, silne ruchy, ale także umiejętność ich rozluźniania w miarę potrzeby.

W końcu mięśnie najczęściej działają w przeciwstawnych parach i jeśli po obu stronach będą napięte, to dana kończyna pozostanie nieruchoma. Stawiająca skuteczny opór zewnętrznej sile, zgoda, co oczywiście bywa dokładnie tym, o co chodzi, ale jeśli chodzi nam o dynamiczny ruch, to potrzebujemy nie tylko napięcia właściwych mięśni, ale także rozluźnienia innych.

Nikt nie musi mnie przekonywać, że taka np. umiejętność powolnego podniesienia nogi bez zamachu i przyruchów, to wcale nie jest coś, co każdemu przyjdzie łatwo. Więcej powiem - to nie jest coś, co przyjdzie łatwo nawet niejednemu młodemu i silnemu człowiekowi! W Tai Chi jest zaś sporo innych tego typu, pozornie łatwych, a w istocie sporo wymagających postaw i ruchów - z obciążeniem niemal całkowicie na jednej nodze, w niskim wypadzie...

Poza tym są tam pozycje na jednej nodze, których dłuższe utrzymanie wymaga sporo równowagi, a równowaga jest ważna, wiąże się z siłą i sprawnością mięśni, o których rzadko myślimy i jeszcze rzadziej próbujemy je rozwijać (np. mięśnie stopy, plus oczywiście "rdzeń" znany z Pilatesa), równowaga też wyraźnie pogarsza się zazwyczaj z wiekiem - czemu Tai Chi, w odróżnieniu od Bingo czy karmienia kaczek, skutecznie zapobiega.

Poza tym, by powrócić do wyjaśniania, dlaczego dla mnie, w odróżnieniu od większości ludzi trenujących grappling czy inny kickboxing, Tai Chi było jednak nieco mniej obce i mniej kojarzyło mi się ze starczą gimnastyką w pseudo-mistycznym sosie, muszę dodać, że choć nigdy "oficjalnie" nie ćwiczyłem żadnych chińskich sztuk walki, poznałem trochę ich technik z książek, które pilnie studiowałem, i niektóre przyswoiłem sobie na tyle, że stały się dla mnie naturalne także w różnych innych kontekstach. Wiele, jeśli nie wszystkie, technik Tai Chi występuje także w różnych szkołach Kung Fu i stąd ja je jakoś tam znam.

Krótko mówiąc daleki zawsze byłem od lekceważenia Tai Chi, ale też nie kojarzyło mi się ono z jakąś "realną walką", a to zawsze chyba najbardziej interesowało mnie w sztukach walki. (Nie to, żeby samemu tracić zęby i doznawać wstrząsów mózgu, czy komuś to fundować, tylko że to, co trenuję, powinno się potrafić sprawdzić także w realnych warunkach.) Tai Chi mi się z tym nie kojarzyło i chyba mało jest ludzi, których by to dziwiło.

Tak było aż do momentu, gdy dano mi szansę obejrzenia pewnego kursu walki wręcz na DVD. Nie pamiętam teraz jego autora, ani tytułu, ale autorem był gość od trzydziestu lat pracujący jako policjant w cywilu w najbardziej ponurych dzielnicach Chicago, którego cała walka wręcz, a musiała ona nieźle się w realu sprawdzać, była wzięta z Tai Chi właśnie. I gość to na tej płycie pokazywał - najpierw klasyczna forma... Z odpowiednią chińską nazwą, a jakże! Tygrysy, wachlarze, i co tam jeszcze... A potem zastosowanie danej techniki, przy czym partnerem tego policjanta był drugi tego typu gliniarz, jego uczeń i partner, czarny i wyglądający już absolutnie na hiper-twardziela.

Wszystko to w dodatku było filmowane w scenerii jakichś opuszczonych, zrujnowanych fabryk. Żadnych w każdym razie jedwabi, kwiatów czy nastrojowej muzyki. No i, trzeba sobie rzec, że techniki pokazywane przez tych panów wyglądały na naprawdę skuteczne. Nikt się tam dobrowolnie nie podkładał w każdym razie, ataki przeciwnika, na które odpowiedzią było to Tai Chi, były realistyczne,,, W sumie robiło to wrażenie, i to jak najbardziej pozytywne wrażenie.

Od tego czasu zacząłem dość pilnie polować na książki i publikacje na temat Tai Chi, udało mi się też znaleźć jeden bardzo interesujący kurs video na ten temat - choć nadal trudno by było powiedzieć, że to, co się zazwyczaj w tej kwestii ogląda stanowi jakąś moją wielką pasję, czy że zainteresowanie tą sztuką wyparło zainteresowania całą masą innych sztuk i metod walki, czy choćby metod treningu. Jednak pilniej studiuję teraz wszelkie docierającą do mnie informacje na ten temat, rozglądam się za książkami, a do tych technik Kung Fu, które sobie już dawno temu przyswoiłem, nabrałem jeszcze więcej przekonania i postrzegam je czasem w nieco innych kontekstach.

To był wstęp, teraz jeszcze chciałbym nieco powiedzieć o tym, jak właściwie wyglądało owo chicagowskie Tai Chi nadające się do zwalczania niebezpiecznych bandytów, oraz czym się moim zdaniem różni takie jego zastosowanie od tego, co się normalnie ogląda. Krótko mówiąc, chciałem się podzielić moimi całkiem prywatnymi opiniami na temat tego, jak należy zaadaptować Tai Chi, by stało się skuteczną metodą walki w realnych sytuacjach, oraz różne takie związane z tym sprawy, jak za i przeciw, zalety, wady, ograniczenia, i co tam jeszcze.

OK, jeśli w ogóle, to jednak w następnym odcinku. (Niewykluczone też, że np. od razu napiszę ten drugi odcinek po angielsku i dla chleba, więc tutaj już nic więcej o tym nie będzie. Mam niepłonną, że jeśli ktoś się na czytanie tego, z jakich sobie tylko wiadomych względów, połaszczył, to i tak, nawet bez dalszego ciągu, czasu nie zmarnował. Ale nil desperandum - może tu też to dokończę.)

triarius

czwartek, września 22, 2016

Czarny motyl Nemesis (2)

Czarne motylki
W kwestii tych sił spajających państwa narodowe, o których sobie rozmawialiśmy, to ostatnio na BBC - państwowej, jakby nie było, telewizji - raz za razem stręczą ludowi ideę oderwania się Londynu od reszty tamtego kraju - po stosownym referendum. Wywiady, analizy, ekonomiści przysięgający na brodę Proroka, że oto Londyn dopłaca do całej reszty i ją praktycznie utrzymuje, a że taki nowoczesny, globalny i zaradny, a do tego ach, jakże mocno związany z "Europą", więc po tym oderwaniu pożegluje sobie szczęśliwie...

Mogłoby niby chodzić tylko (!) o nastraszenie Anglików, żeby szybko sobie zrobili następne "europejskie" referendum, w którym tym razem wynik będzie o wiele mądrzejszy i przyzwoitszy. Co komuś może się wydawać rzeczą normalną, przyzwoitą i nie zalatującą siarką, ale to kwestia gustu.

Zresztą przecież my tu już dawno stwierdziliśmy, że jeśli te angielskie prole źle i głupio się zachowają, to elity - absolutnie wszystkie, pod hasłem "elity wszystkich krajów łączcie się!" - zaczną im wcierać nosy w ten bałagan, który prole uczynili, żeby im na drugi raz podobne zachowanie nawet do głowy nie przyszło.

Jednak nawet ten optymistyczny wariant nie jest, jak się rzekło, przesadnie słodki - dla nas, proli, znaczy, bo dla elit wszystko jest słodkie i na tym polega bycie elitą - a i tak jest to właśnie wariant optymistyczny. W każdym innym jest gorzej.

Np., nawet gdyby stosowne urzędasy i muzułmański burmistrz się ociągali, jakaś lewacka jaczejka rozrzuca z samolociku stosowne ulotki, lemingi zaczynają się referendum magna voce domagać, media im przybasowują, świat cały bije brawo i drży z niepokoju, władze mają dwa wyjścia: pogodzić się z rozpadem kraju, albo też użyć siły... A zresztą, od czego media społecznościowe, te mogą całkiem wystarczyć za zapalnik. Tyle że ulotki mogłyby np. udawać oficjalne, urzędowe... Tyle możliwości!

W drugim wariancie stan wyjątkowy, próby aresztowania prowodyrów, świat oburzony, lemingi wyją, media szaleją, blokada gospodarcza i jaka tam jeszcze, międzynarodowe trybunały wydają wyroki do siódmego pokolenia... Masa śmiechu i radości jednym słowem!

Piękny temat na powieść w stylu jakiegoś Kena Folleta, tylko kto by zdążył to napisać? Zresztą czy gdański Budyń zwany, o ile pamiętam, Adamowiczem, nie może zrobić czegoś podobnego? Choćby w przypadku, gdyby coś mu się zaczęło tlić koło dupy? Jakieś przekręty na przykład.

Rozpoczynając, powiedzmy, od sprowadzenia do Gdańska statku pełnego syryjskich "uchodźców". Kto mu coś za to zrobi? Domy dla tych "uchodźców" już pono są przygotowane, lokalny biskup już czeka z kropidłem, do Obwodu Kaliningradzkiego mamy stąd jakieś, na ile kojarzę, 30 km, Bundeswera, Luftwaffe, czy inne Kriegsmarine, też nie będą miały problemu z dostaniem się tu morzem, lądem i powietrzem. Lemingi w tenkraju i w świecie całym zaczynają się referendum magna voce domagać, media im przybasowują, świat cały bije brawo i drży z niepokoju...

W jakiś stan wyjątkowy w wykonaniu polskich władz nawet nie wierzę (Dubczek też się nie bronił), w próby aresztowania prowodyrów takoż... Mamy więc tylko świat oburzony, lemingi wyją, media szaleją, blokada gospodarcza i jaka tam jeszcze, międzynarodowe trybunały wydają wyroki do siódmego pokolenia... I tak dalej.

Miałem pisać o "Afro-Amerykanach" i ich ojczyźnie, miałem wyjaśnić gdzie w tym wszystkim Nemesis i czarne motyle, ale ta dzisiejsza dygresja - jakże aktualna i jakże nabrzmiała różnymi zagrożeniami - zajęła nam cały odcinek, a więc módlcie się, żeby jeszcze coś było i żebyśmy sobie te inne ważne sprawy też zdołali zawczasu wyjaśnić. Tak nam dopomóż!

triarius

środa, września 21, 2016

Czarny motyl Nemesis (1)

Motylek, w dodatku czarny
Tygrysizm Stosowany nie dostrzega obecnie żadnych istotnych sił mogących zwiększać integrację POSZCZEGÓLNYCH (nie ZE SOBĄ NAWZAJEM, tylko W SOBIE!) państw narodowych i nie spodziewa się, by występowały w dającej się przewidzieć przyszłości. (Z procesowej ostrożności zastrzegę, że chodzi nam o państwa oparte o narody w zachodnim, faustycznym stylu, a nie o partie komunistyczne czy Al Kaidy, które szczery neo-szpęglerysta także może uznać za "państwa narodowe", tyle że całkiem innej Cywilizacji. Kto rozumie, ten już zapewne to wiedział, a kto nie, ten ma naprawdę sporo do nadrobienia.)

Jednocześnie w US of A siły rozkładowe - przede wszystkim konflikty etniczne - są już tak wyraźne, że trudno nam przewidywać jakieś niezwykle długie życie tego tworu. Czy to będzie 65 lat i przebiegnie względnie łagodnie - a w każdym razie tamte krew, ogień i łzy rozpłyną się w globalnym Armageddonie - czy też 24 lata i będzie niezwykle brutalne, nie umiemy w tej chwili stwierdzić, ale będzie się działo!

Po prawdzie, to wstałem sobie dzisiaj rano (tak się w każdym razie mówi), przetarłem oczki, zabrałem się do późnego śniadania, lub może wczesnego obiadu, rozmyślając o napisaniu tego własnie blogaskowego kawałka, bo z pewnych powodów, o których może nieco później, przyszło mi to ostatnio do głowy...

Dla zaostrzenia apetytu włączyłem sobie moją codzienną porcję clintonicznej propagandy, czyli CNN,,, I co widzę? Że znowu policja zastrzeliła tam dwóch Murzynów. W jednym przypadku zastrzelił Murzyna mały rozkoszny policjancik bez pitulka. Kobietka znaczy. Tę problematykę też mamy już przeżutą, przetrawioną i podaną do konsumpcji dla naszych P.T. Czytelników, mianowicie jakiś rok temu śmy napisali taki kawałek pod tytułem "Blaski i cienie miniaturowych policjantek".

Nic się przed nami nie ukryje i nie ma chyba takiej rzeczy, której byśmy pierwsi nie przewidzieli! W każdym razie, by wrócić do zasadniczego wątku, w obu przypadkach, wedle obecnie dostępnych informacji, ci zastrzeleni nie byli uzbrojeni. No i pomyślałem sobie, nie dało się po prostu nie pomyśleć, że to chyba jakiś sygnał skądśtam - żebym naprawdę to, co miałem zamiar, napisał.

Że to mój wszelkiego rodzaju obowiązek i te rzeczy. No bo sprawa staje się z miesiąca na miesiąc bardziej, jak to cudnie mówiono w epoce średniego Gierka, "nabolała". A zresztą, jeśli my w ogóle mamy jeszcze jakieś ambicje, chcemy zrobić karierę i Tygrysizm Stosowany ma podbić świat, to musimy - jakbyśmy pisać nie znosili - jednak światu pokazywać, że to my i tylko my, przewidzieliśmy co się stanie i gdyby nas zawczasu posłuchano, to... Ech!

Powie ktoś (obdarzony dobrą pamięcią i niesamowitą koncentracją, skorośmy go jeszcze całkiem nie skołowali tym wstępem), że "jak to nie ma sił spajających państwa narodowe, skoro Orban, skoro Duda, skoro Szydło... Ach!"

Odpowiem, że dostrzegam zmianę kierunku i parę pozytywów (choć mnie się osobiście nic nie poprawiło, tyle że na mnie "byt określa świadomość", na szczęście dla Dobrej Zmiany, słabo działa, bom elita, ale ta nastojaszcza), ale obawiam się, że to wciąż tylko drobna zmarszka na gładkiej pupci globalnych trendów, z których jednym pośladkiem są siły robiące z nas globalne mrowisko, drugim zaś Mama Entropia, szykująca nam Armageddon i inne tam brodate rozkosze.

Mówiąc zaś mniej obrazowym językiem, a bardziej konkretnym i jakże naukowym, widzę te dostrzegalne tu i ówdzie wzrosty popularności idei państwa narodowego, jako coś w rodzaju (mówiąc językiem giełdy) korekty trendu. Oczywiście - jeśli istnieje gdzieś kandydat na to księstwo Tzin, o którym pisze Spengler, a które - po pierwsze teraz się chyba oficjalnie ma pisać Xin, bo tak sobie Kitaj zażyczył, a po drugie stworzyło Chińskie Cesarstwo, bo było mniej spedalone i przeżarte konfucjanizmem, niż reszta... Choć prowincjonalne. Czyli jak my.

Nie było wtedy wprawdzie broni A...Z i dronów, nie leżało też owo księstwo pomiędzy tymi i tymi, z jeszcze innymi łakomym wzrokiem ich pożerającymi... Żeby ich do szczętu pożreć... Ale człek oczywiście chciałby być optymistą i powiedzmy, że optymistycznie oceniam szansę na jakieś ćwierć procenta. To całkiem sporo!

Chyba na razie skończę i zrobimy to sobie w odcinkach. (Z szansą oczywiście, że żadnych innych odcinków już nie będzie, ale c'est la vie.) No to może sobie jeszcze tu zanotuję, o czym dalej chciałem pisać, bo miałem ci ja - my mieliśmy, znaczy, Tygrysizm Stosowany, ach! - parę naprawdę głębokich przemyśleń, tylko że na razie wyszedł nam tylko figlarny wstęp i już wszyscy mają dość.

Chciałem więc napisać o znaczeniu telewizji dla dzisiejszej polityki i jak to się ma do tej korekty, o której myśmy tu sobie... Do tej mikro-zmarszczki znaczy... No i oczywiście trzeba by coś napisać o tym czarnym motylu i o Nemesis, co jak najbardziej mam zamiar uczynić, a będzie chodzić (to żaden spoiler, bo i tak nikt inny by na to nie wpadł, nie łudźcie się!) o te tam etniczne sprawy w US of A, o tych Murzynów, co ich kiedyś sobie nasprowadzali, a teraz chyba zaczynają nieco żałować...

I jak to się, być może, ma do całości amerykańskiego charakteru narodowego i ich zachowań, a jest to przecie kraj imperialny - nie całkiem w tej skali, jak kiedyś np. Rzym dominował w tej strefie, w której dominował, bo dziś to wszystko jest o wiele bardziej złożone, ale jednak charakter Ameryki i tego kraju przyszłość to sprawa mająca ogromne znaczenie praktycznie dla każdego i wszystkich ew. wnuków.

Plus kilka innych fascynujących kwestii, które mi się z tym wiążą, albo mi się dopiero w toku pisania skojarzą. Cieszycie się? Tak więc, Deo volente, ¡Hasta la vista! (Co się na nasze tłumaczy jako "hetta, wiśta, wio!" A w każdym razie nie mam pretensji, jeśli komuś się tak kojarzy.)

triarius

P.S. Śpijcie słodko, moje drogie dziatki!

piątek, września 16, 2016

Wielbłąd, rzeka i my

Końską nogą śmierć fika blada
Dzisiaj biężączka! (Łał!) Więcej niż zwykła biężączka nawet, bo dodatkowo, wybiegniemy sobie też o całe sto lat w przyszłość i to wszystko będzie przecudnie ze sobą splecione. (Znowu łał? Właśnie! I nawet potrójne.) Otóż dzisiaj z zachodniej telewizji dowiedziałem się, że sławny brazylijski gwiazdor mydlanych oper się nam utopił. Tyle to chyba każdy się dowiedział, ale na wszelki słuczaj przypomnę...

Odbyło się to w taki sposób, że w czasie przerwy w kręceniu bractwo poszło się kąpać i naszego aktora prąd zniósł na głęboką wodę. Krzyczał o pomoc, ale licznie tam zgromadzeni ignorowali te rozpaczliwe wołania, sądząc, że to część kręconego filmu. Nie chcieli przeszkadzać, bo to byłaby fopa i obciążono by ich kosztami, a do tego by się wygłupili jak smoki. Tak sam sobie to interpretuję, ale z pewnością się nie mylę.

To by jeszcze nie było nic specjalnie szokującego, zabawnego czy symbolicznego, ale z nieco szerszego omówienia dowiedziałem się, że w dwie godziny po tym, jak się biedak utopił, szukało go pięćdziesiąt osób i dwa helikoptery. Znaleźli w końcu, oczywiście, ale całkiem nieżywe ciało, ileśtam kilometrów w dół rzeki.

No i teraz wyobraźmy sobie historyka za powiedzmy sto lat. Załóżmy, że taka instytucja, historycy znaczy, jeszcze wtedy istnieje. Gość nazywa się Abu Ben... Cośtam, pisze po arabsku, a jego najlepsze dzieło to historyczno-detektywistyczny esej pod tytułem, który na polski tłumaczy się jako "Baśń jak wielbłąd". No i ten zdolny człowiek poszukuje symbolu upadku - jakżesz, patrząc z zewnątrz i nieprzychylnym okiem, żałośnie śmiesznego! - tej poprzedniej cywilizacji, po której sam nastał.

Co wybierze? Niewykluczone, że właśnie te dwa helikoptery i pięćdziesięciu pełnych świętego zapału ludzi, zajadle poszukujących człowieka, który już nie miał prawa od dwóch godzin żyć, a którego wołanie o pomoc, gdy jeszcze pomoc była możliwa, ignorowano w ogólnej wesołości i rozbawieniu.

Nasz zacny Abu mógłby też dodać taką drobną scenkę, która niby nic konkretnie nie oznacza, ale wbiła mi się w pamięć na lata. Otóż, w czasach, gdy miałem jeszcze w kablowym zestawie hiszpańską telewizję... Bo te mendy, chyba o tym sami wiecie, robią tak, że dają ci na dwa dni to, na czym ci zależy, w moim przypadku były to programy hiszpańskie i szwedzkie, a potem to wyłączają, a ty zostajesz z ogromnym comiesięcznym rachunkiem i setką filmowych kanałów dla ludzi gruntownie odmóżdżonych, oraz gdzie tylko jakiś celebryta ma ochotę się prolom pokazać...

Miałem ci ja więc tę hiszpańską telewizję, a tam pewnego razu pokazywali reportaż ze skoków na gumce, "bandżi" jakieś to się nazywa, czy coś. Skakali z takiego mostu wysoko nad wyschniętą rzeką. (No i znowu rzeka!) Skakali, skakali, nic się nie działo, aż wreszcie któryś skoczył, gumka z jakiegoś powodu okazała się przydługa, i gość wyrżnął głową pionowo o podłoże. Wyglądał po tym względnie normalnie, ale życia się w nim, oczywiście, już nic nie tliło, no bo niby jak?

Za to organizator tego całego skakania, właściciel i przedsiębiorca, żywy jak co najmniej pasikonik, zbiegł zaraz do tego tam nieboszczyka z nogami wciąż przywiązanymi do tej gumki i zaczął do niego przemawiać w tym duchu: "No, nie wygłupiaj się! Wszystko w porządku? No chodź, pomogę ci wstać. Ty już może dzisiaj nie skacz, co? Będzie OK, nie martw się!" Nie wiem, ale tak mi się widzi, że nasz Abu mógłby jakoś i tę historyjkę włączyć do swego opisu, czy raczej diagnozy, upadku poprzedniej cywilizacji. Co o tym sądzicie?

triarius

poniedziałek, września 12, 2016

Bonmot liberalno-literacki

Publiczność, która by bez mrugnięcia okiem skazała jakiegoś autora na śmierć głodową, zasługuje na znacznie lepszych autorów.

triarius

sobota, września 10, 2016

Takie sobie myśli (lato 2016)

Disco
Gdybym miał od jakiejś złotej rybki trzy życzenia, to nie, ale gdybym miał ich tak z sześćdziesiąt, to jednym z nich musiałoby być takie, by ludzie kompletnie pozbawieni muzykalności przestali wreszcie sobie wmawiać, że bez muzyki, czy raczej bez tego, co za muzykę uważają, nie potrafią żyć.

(Żeby mi nie było jakichś podejrzeń, że to się odnosi do jakichś moich znajomków! Powyższe zostało zainspirowane przez jakieś #$^@# dysko koło mojej siedziby, które mi tu hałasuje po nocy.)

* * *

Zaczyna mi się wydawać, że Trump może jednak wygrać te wybory. Obejrzałem sobie dziś na CNN rodzaj jego biografii - oczywiście nie sądzę, by to było obiektywne, ale trochę interesujących rzeczy się jednak dowiedziałem, które wyglądają na w miarę prawdziwe, no i mogę rzec co następuje... Trump, jak każdy wie, sporo budował, ale jego prawdziwy wielki talent, czy nawet geniusz, to talent czy geniusz SPRZEDAWCY.

On dużo lepiej sprzedaje to co zbuduje, niż cokolwiek innego co z tym robi. Najbardziej zachwycił mnie taki jego pomysł na biznes, że oto inni deweloperzy i właściciele budynków płacą mu jedynie za to, by na swoich budowlach móc umieścić słowo "Trump". Od powierzchni mu płacą, w stopach kwadratowych, na której to jest prolom pokazane.

Przeciętnie wartość takiego budynku od razu skacze o 30%, oczywiście w górę, więc jest to biznes wprost wymarzony - niesamowite ROI i absolutnie żadnego ryzyka dla żadnej ze stron! Określono to w tym programie jako franchising (na nasze chyba "franczyza"), raczej chyba słusznie, i porównano z MacDonaldem.

Poza tym, jak wiadomo i jak nam pokazano, słowo "Trump" znajduje się na dosłownie wszystkim co ten gość posiada: domach, samolotach, helikopterach, wódce, winie, befsztykach... (Może też to na żonach, kolejnych, tatuuje, ale nie wiem i w końcu nie moja sprawa.) Tak że branding to jego największa specjalność, ale to przecież po prostu wyrafinowana forma późno-liberalnej sprzedaży.

No i tak mi przyszło do głowy, że co najmniej za mojej pamięci, tylko jeden amerykański prezydentów było spoza, ściśle biorąc, oligarchicznego establiszmętu (a w każdym razie spoza nawet jego przedpokoju, w odróżnieniu np. od Cartera) - mianowicie Reagan - teraz zaś jest możliwość drugiego. No i jeden był aktorem, a ten drugi, potencjalny, sprzedawcą... Co sporo mówi o tym naszym-nienaszym amerykańsko-liberalnym świecie. N'est-ce pas?

triarius

niedziela, września 04, 2016

Ugauga Jitsu 0001 - Wprowadzenie, plus Garda Szalonej Małpy

Marzenie każdego mężczyzny
Marzenie każdego prawdziwego mężczyzny wedle
niektórych - też tak potrafić!
Jeśli człowiek pożyje dostatecznie długo (niektórzy mogą zasadnie twierdzić, że ZBYT długo), przychodzi taki moment, gdy musi zorganizować własną wiedzę na temat bicia brzydkich ludzi. Ta wiedza jest już wtedy dość ogromna, wsparta pewną ilością doświadczeń, odruchów i czego tam jeszcze, ale pochodzi z różnych źródeł i jest w związku z tym słabo zorganizowana.

Ten proces organizacji można, jeśli ktoś lubi szumnie brzmiące nazwy, nazwać "tworzeniem sztuki walki". Tę moją umyśliłem sobie nazwać "Ugauga Jitsu". "Jitsu" dlatego, że, choć nie jest to jakoś specjalnie japońskie, mimo dość sporego wkładu tej fascynującej nacji, to jednak cele i samo podejście wydaje mi się bardzo zbliżone do dawnych metod ju-jitsu (japońskiego), które łączyły bardzo różne metody i techniki, w celu możliwie skutecznego przygotowania na najróżniejsze nieprzyjemne sytuacje w realnym życiu Szczególnie mam tu na myśli łączenie rzutów, obaleń i dźwigni, z tym rodzajem uderzeń, który po japońsku określa się mianem "atemi", i z pokrewnymi technikami.

"Ugauga" zaś to żartobliwa aluzja do tej pani, która w swej znanej książce o różnicach między chłopem i babą gorliwie broniła mężczyzn przed zarzutami feministek, że oni to tylko "uga uga", czyli, jak rozumiem, maczugą przez łeb, za włosy i do jaskini, zaspokajać żądze. Przekonując, mówię nadal o tej niewieście, wszystkich wokoło, że nieprawda, bo nie "uga uga", tylko szczere pragnienie zdobycia w końcu owej subtelnej umiejętności karmienia piersią, co by dało ukochanej małżonce więcej czasu i możliwości skoncentrowaniu się na karierze generała czy prezydenta...

Na co ja, w mym niepoprawnym Tygrysiźmie i Męskim Świniźmie, napisałem na tym tutaj blogasie, że "jeszcze będziecie marzyć o uga uga, głupie... cośtam". Co zdaje się na naszych oczach właśnie sprawdzać, jak to bywa z moimi proroctwami.

A teraz przejdźmy do konkretów, czyli do sztuki przy... Znaczy jak ew., w razie konieczności, dać komuś w kość, samemu maksymalnie się przed wzięciem w kość chroniąc. (Czyli sama esencja prawicowości, która, jak wiadomo, polega na "Raczej dać w dupę, niż wziąć. Reszta to w sumie fioritury".)

* * *

Życie jest brutalne i pełne zasadzek, a że od czegoś zacząć trzeba, więc dzisiaj zajmiemy się taką oto
Małpa
Małpa twój przyjaciel (choć nie całkiem przodek)
nieprzyjemną sytuacją, że zostaliśmy znienacka potężnie walnięci,  i, choć mamy spore problemy z jasnością myśli, utrzymaniem wzgl. pionowej pozycji itd., staramy się jednak nie zainkasować już niczego istotnego więcej, bo by nas to całkiem z owej konfrontacji wyeliminowało, z potencjalnie b. nieprzyjemnymi skutkami. Dostać mogliśmy w głowę sierpem czy cepem, albo od tyłu, czy z boku, spoza pola widzenia, albo w brzuch, czy nawet w plecy, co też potrafi być paskudne.

Głowa jednak, czy powiedzmy szczęka, to sytuacja raczej najczęstsza. Sam z mojego wzgl. podeszłego wieku pamiętam dwie takie sytuacje - jedną z końca liceum, drugą z pierwszego roku studiów, kiedy to całkiem nieoczekiwanie walnięto mnie ciosem okrężnym... W tym drugim przypadku był to niezły drugoligowy bokser niewiele ode mnie lżejszy, w pierwszym jakieś chłopię z poprawczaka... I wtedy naprawdę nie ma wiele szansy na całkowite uniknięcie tego ciosu.

(Z tym bokserem zdołałem się nieco uchylić i dostałem cios tuż ponad skronią, może nawet sobie rękę uszkodził, nie wiem, ale ja i tak byłem parę sekund ostro przymulony. W tym wcześniejszym przypadku byłem OK, bo to nie była ta sama technika i siła, choć się zachwiałem, to udało mi się ładnie zablokować następny cios z drugiej ręki. Szczegóły może kiedyś w mojej autobiografii, do nabycia w najlepszych księgarniach i w wersji filmowej w najlepszych kinach.)

Tak że, choć normalnie wszelkie kursy i metody "walki ulicznej" raczej unikają omawiania tej sytuacji, zalecając atakować jako pierwszy, to jednak to się potrafi zdarzyć i wtedy jest mało przyjemnie. Ktoś naprawdę b. dobry, jeśli nas ogłuszy, najpewniej to będzie potrafił wykorzystać, ale nie wpadajmy w paranoję - nie każdy kto nas w knajpie znienacka wali w łeb, jest od razu mistrzem UFC, a z tymi poniżej, z pomocą Ugauga Jitsu, mamy szansę.

Więc na razie przyjmujemy, że po tym otrzymanym ciosie nasza orientacja w świecie jest, przez czas pewien, mocno schematyczna, jakoś tam stoimy na nogach, ale nie za pewnie, no i nie mamy dobrego rozeznania co też nam teraz zaserwuje nasz nowy przyjaciel. Co robić, co robić? Czy może zacznijmy od tego, co może nas za parę sekund spotkać, czego byśmy serdecznie chcieli uniknąć.

Na pewno chcielibyśmy uniknąć porządnego kopa w krocze - mógłbym powiedzieć "w jaja", ale to dotyczy także kobiet, o czym mało ludzi zdaje się wiedzieć... Po prostu dlatego, że taki wstrząs kręgosłupa, uderzonego wzdłuż, całkiem nie jest dobry dla zdrowia. Lekkie uderzenie w te regiony, czy ściśnięcie to faktycznie metoda na faceta (bo nie mówimy o pieszczotach, punktach G i Barbie Lookach), ale potężny "saddle kick" załatwi każdego. (Sorry, to nie jest jakaś seksualna obsesja - to są autentyczne i mające w tych sytuacjach spore znaczenie sprawy!)

Tak że nasze nogi z pewnością nie powinny być bardzo szeroko i nie mogą być frontalnie, tyle że to pozostawiamy raczej Mamie Naturze, ponieważ i tak raczej nie będziemy mieli do tego głowy, a to się przeważnie samo ustawia jak trzeba.

Ciosy w tułów potrafią być naprawdę paskudne, choć najbardziej powinniśmy się jednak wtedy obawiać kolejnych ciosów w głowę, no i ciosy na tułów niwelujemy napięciem mięśni z lekkim pochyleniem tułowia. (LEKKIM powiedziałem, dziś, w epoce MMA we wszystkich telewizjach, wielu ludzi wpadnie na pomysł walnięcia was kolanem, jeśli się pochylicie!) To też jest niemal odruchowe, choć warto sobie to przećwiczyć i powtórzyć owe 10 tys. razy, opisywane przez Gladwella, żeby stać się w tym mistrzem!

Teraz głowa, czyli najważniejsze. Ideałem jest coś, co stanowi niemal odruch, i Deo gratias, my takie coś właśnie mamy. Chodzi o coś, co po angielsku nazywa się "crazy monkey guard", czyli na nasze "garda szalonej małpy". (Oczywiście w tej epoce słowo "garda" ma dwa całkiem różne znaczenia, jedno z Boksu itp., drugie z Brazylijskiego Jiu-Jitsu, tutaj mówimy o tym pierwszym.)

Crazy Monkey Guard
Tak może wyglądać "garda szalonej małpy",
ale my to zrobimy jeszcze trochę fajniej.
Łapiemy się po prostu za łeb, co faktycznie wygląda jak u małpy, nie wiem czy akurat szalonej, czy może coś z nią innego jest nie tak, ale nieważne. Tu mamy obrazek pokazujący o co chodzi, choć my mamy nieco inną wersję tej wspaniałej techniki, którą wam opiszę, bo obrazkiem nie dysponuję, a trudu sobie i tak tutaj zadaję dość, żeby nie poczuwać się do obowiązku wam tego rysowana czy fotografowania. (Bez urazy!)

Ta wersja, którą ja wam proponuję, wygląda tak, że lewą ręką łapiemy się głęboko za prawy bark, tuż koło szyi; opuszczamy brodę i wtulamy ją w lewy bark; prawą zaś dłonią łapiemy się za kark; trzymając prawy łokieć dokładnie w przód, oba przedramiona mocno ściśnięte.

Faktycznie to nie musi być akurat w tę stronę, jeśli komuś bardzo zależy, to może to odwrócić, tylko że tutaj nie ma sensu uczyć się tego na dwie strony. Ja akurat jestem wyjątkowo dwustronny-dwuręczny i większość technik bez trudu opanowuję na obie strony, ale tutaj to naprawdę nie ma znaczenia. To jest pomyślane jako odruch, nawet w sytuacji, gdy niewiele nam pozostało z przytomności umysłu, więc każde komplikowanie tylko szkodzi, a dwustronność nie jest nam tutaj do niczego potrzebna. Nie komplikować - szczególnie w tym akurat przypadku!

Naprawdę dobry przeciwnik ma pewne opcje - nie oszukujmy się - ale po pierwsze, jeśli nas wali znienacka, to może nie być mistrzem UFC, a po drugie, my też odzyskujemy z sekundy na sekundę przytomność i mamy pewne opcje. Np. rzucenie się do wyjścia, co bywa niezłym pomysłem. Szczególnie, jeśli brzydal nieco się od nas oddali, np. żeby nam przydzwonić z kopa, a my już nieco oprzytomnieliśmy. Wtedy w nogi, albo łaps za krzesło, czy co tam fajnego przyjdzie nam do głowy.

Tak przy okazji, to owa "małpia garda" ma znacznie szersze zastosowanie, niż by wynikało z
Małpa strzela
Małpy znają też inne skuteczne metody walki, o czym,
Deo volente, kiedyś.
powyższego - nie musimy w końcu być znienacka walnięci i półprzytomni, żeby mieć z niej masę radości, wystarczy że wróg okłada nas po głowie na tyle szybko i ew. na tyle chaotycznie, że potrzebujemy szybkiej, uniwersalnej obrony, bo nie mamy czasu analizować sytuacji, a czas nagli.

Tyle dało się zrozumieć? No to fajnie, bo na deser będzie to, co najlepsze. Ktoś może spytać: "Czy mamy tutaj jakiekolwiek sposoby, żeby naszemu przyjacielowi zrobić wbrew, unieszkodliwić go i, mówiąc brutalnie, zrobić mu krzywdę"?

Są różne opcje. Nieco już, powiedzmy, oprzytomnieliśmy, a za naszym przyjacielem... (Żartuję, to jest i pozostaje nasz WRÓG!) Więc za tym osobnikiem jest ściana. Więc my się na niego rzucamy z tą naszą małpią gardą, będąc już na nim, raczej łapiemy go z twarz, z akcentem na oczy, i walimy jego głową o tę ścianę. Nokaut! Oczywiście to nie musi być tylko jeden raz, a do tego mamy kolana, stopy, najprawdopodobniej w jakimś obuwiu, więc skrobnięcie go kantem podeszwy przez goleń z góry na dół sporo zrobi... Masa radości!

Byłbym zapomniał... Staramy się do faceta przykleić, w każdym razie być b. blisko, jeśli w ogóle mamy takie możliwości, bo to zdecydowanie ogranicza jego opcje, w sensie przede wszystkim mocnych uderzeń i kopnięć. Jeśli uda nam się go zmusić do cofania się, to zdobyliśmy pierwsze punkty, bo wtedy on naprawdę raczej już nam porządnie nie przywali, a o ile zdążymy odzyskać wzgl. jasność myśli, mamy niezłe możliwości.

Fajnym sposobem kontrataku, kiedy nadejdzie jego czas, jest wyczajenie, kiedy nasz nowy przyjaciel znajdzie się przed nami i nagłe, gwałtowne podniesienie się z tego niewielkiego, ale jednak skłonu, żeby go trafić wierzchem naszej głowy od dołu i nieco od przodu w szczękę. Gwałtowne uniesienie głowy, rzut ciała w przód, wyprostowanie nóg. Rozumiecie? Nokaut, złamanie szczęki, wstrząs mózgu, odgryziony język, połamane zęby... I to wcale nie nasze! To nie są rzeczy, o których się miło rozmyśla, siedząc sobie przy trzaskającym ogniu, słuchając piosenki o reniferach, ale bywają sytuacje, gdy to się staje bardzo rozkoszną perspektywą - uwierzcie!

Zresztą nawet bez ściany, możemy, jeśli nasze siły i rozmiary są po temu, tudzież odwaga, rzucić się na gościa, złapać go za twarz - oczy, gardło, włosy... Uszy też bywają b. fajnymi uchwytami, choć się urywają, co też ma swój wdzięk... Tajski klincz to nieco bardziej złożona technika, więc nie na teraz... Ale w każdym razie można przejść do nagłego kontrataku i zacząć gościa obrabiać. Dobrze jest przy tym wydać dziki krzyk, najlepiej z głębi trzewi, bo to, gdy usłyszane znienacka i w połączeniu z widokiem bestii nagle się na nas rzucającej, potrafi totalnie sparaliżować ruchy i odebrać zdolność analizowania sytuacji. Chodzi oczywiście o to, co po japońsku nazywa się "kiai". Serdecznie polecam!

No dobra, na razie, zakładam, nikt was po głowie znienacka nie wali, więc co z tym wszystkim tutaj wyczytanym mielibyście zrobić? Proponuję przećwiczenie "gardy szalonej małpy" co najmniej kilkadziesiąt razy pod rząd, wczuwając się w odczucia mięśniowe, patrząc, czy wszystko co się da jest kryte, a my możemy jednak coś przed sobą zobaczyć, na ile potrzebujemy, nieco ten łokieć opuszczając i nieco podnosząc wzrok.

Najlepiej to ćwiczyć w całości, a więc stojąc, z napięciem brzucha i lekkim pochyleniem, stopy mogą być lekko do środka, chroniąc co kto tam ma, niezła równowaga... No i czujność z gotowością do przejścia do wściekłego, skutecznego ataku w wybranym przez nas momencie. Myślimy OFENSYWNIE, bo jeśli wybierzemy tę drugą opcję, to jesteśmy z góry ofiarą i niewiele zwojujemy. Nawet w przypadku, gdybyśmy wybrali w końcu ucieczkę - bywają sytuacje, że to jest najlepsza opcja, choć jest ich znacznie mniej, niż się to ludziom przeważnie wmawia. Myślimy o walce, o zniszczeniu wroga, myślimy krwiożerczo. Potem, kiedyś, możemy się za niego modlić, jak to czynił Musashi, modląc się za dusze tych, których wysłał w zaświaty, ale to będzie kiedyś.

Kapucynka
To tylko kapucynka, a nie np. pawian
Ardreyista, ale i tak wyglądem wzbudza
szacunek. Też tak powinniście!
Waląc nas, szczególnie po tych nadstawionych łokciach, wróg może sobie łacno uszkodzić dłoń, lub nawet obie, co byłoby miłym bonusem, szczególnie, gdybyśmy mieli mu potem te dłonie fachowo wykręcać - ale nie możemy na to za bardzo oczywiście liczyć, tylko po prostu nie zapominajmy, że coś tam po naszej stronie jednak z argumentów będzie, jakby to ponuro nie wyglądało.

Jeszcze bardziej zaawansowaną metodą treningu powyższych umiejętności jest np. zrobienie paru szybkich obrotów, żebyśmy byli mocno zamuleni, a potem przyjęcie naszej małpiej gardy, lub, w przypadku, gdy ktoś np. ma fajną, muskularną siostrę, zaatakowanie trzymanej przez tę siostrę tarczy, czy może po prostu jakiejś poduchy, w opisany powyżej sposób... Oczywiście nie czyniąc siostrze żadnej realnej krzywdy. (Jeśli ktoś ma fajnego brata, to też oczywiście, no i przyznam, że zazdroszczę.)

To by było na ten pierwszy raz na tyle. Czuj duch, pręż się i nie zapominajcie o Ugauga! Codziennie kilka powtórzeń tej małpiej gardy i będzie super! Na razie tylko tyle macie zadane, więc nie wmawiajcie sobie i światu, że przeciążam was robotą. Jednak to niewiele może kiedyś sporo zmienić. Jeden mały krok dla człowieka, wielki skok dla Ludzkości, ach! I te rzeczy.

triarius