niedziela, grudnia 16, 2007

Nie chcę nikogo germanizować, ale...

... jeśli ktoś już zna narzecze naszych okupan... chciałem powiedzieć "przyjaciół", i ma do tego jakieś intelektualne ambicje, to niech słucha!

Otóż znalazłem ci ja właśnie w sieci KOMPLET DZIEŁ OSWALDA SPENGLERA - za darmo, pełne teksty bez europejskiej cenzury... Po prostu skarb!

Jeśli kogoś to może zainteresować - a powinno, bo to największy umysł, z jakim ja się w swym długim życiu spotkałem (nie rozczulałbym się nad Niemcem bez powodu) - oto link:

http://www.zeno.org/Philosophie/M/Spengler,+Oswald

Korzystać, bo niedługo może to być zakazane, albo w ogóle internet będzie tylko dla słusznych i postępowych!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, grudnia 14, 2007

Dlaczego Polki mają małe piersi?

Pośród niezliczonych złośliwości, na które sobie żabojady przez ostatnie dwieście lat zapracowali - biorąc w dupę, albo po prostu poddając się bez walki, w każdej wojnie, ale za to pyskując co niemiara, a przy tym karcąc innych, że "nie skorzystali z szansy na trzymanie mordy na kłódkę" - jest też i taka oto zagadka: "Dlaczego Francuzki mają małe piersi a duże sutki? Ponieważ Francuzi mają ogromne pyski, a bardzo małe rączki".

Mniejsza o Francuzów, nimi się już zajmują ci wszyscy Arabowie i Murzyni, których tak cwanie sobie nasprowadzali. Zdobyli dzięki temu nawet mistrzostwo świata w kopaniu piłki, niech się cieszą, dopóki jeszcze nie mają poważniejszych zmartwień! (Mieliby zresztą to mistrzostwo, kiedy to było? I to zdobyte przez autentycznych w większości Francuzów, gdyby bezstronny sędzia nie pozwalał był Niemcom traktować ich tak, jak dogłębnie zresocjalizowany chuligan traktuje staruszkę, której chce zabrać portmonetkę.) Jak jest jednak z Polakami? Jakie oni mają rączki, a jakie pyski?

Nie piszę dla lewactwa i europejsów, więc zakładam, iż Czytelnik podziela mój brak zachwytu nad obecną sytuacją w Polsce, nad III RP, nad naszą przynależnością do Wszecheuropejskiej Unii, nad wynikiem ostatnich wyborów i nad tym, co się dzieje w mediach... I wszędzie indziej. Z całą masą najprzeróżniejszych rzeczy, bo co w końcu idzie w naszym kraju tak, jakbyśmy chcieli? Że mamy organizację Euro? Żeśmy się załapali do jakichś idiotycznych europejskich mistrzostw w piłce kopanej? A co to za wielkie osiągnięcie, że spytam?

Jeśli ktoś dzieli moją opinię, że tego typu "osiągnięcia" nie rekompensują koszmaru, jaki jest polska sytuacja i życie większości porządnych ludzi w naszym kraju, to wypada zadać następne pytanie: ile w tym jest paskudnie dla nas okrutnego zrządzenia losu, ile powiedzmy Boskiej kary, ile podłości innych, ile zaś naszej własnej winy?

Ja na temat Boskiej kary nie będę się wypowiadał, bom katolik trydencki niewierzący i te sprawy pozostawiam autorytetom. Okrutne zrządzenie losu i podłość innych - wrogów, tchórzliwych i obłudnych sojuszników, oraz rodzimych zdrajców - dostrzegam jak najbardziej. Ale dostrzegam też naszą własną winę. W końcu, jeśli powrócimy na chwilę do Boga, to możemy zacytować liberalne skądinąd hasło, że "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają". Inaczej, by zacytować Cromwella, "Módl się i dbaj, by ci proch nie zamókł". Czy my o to dbaliśmy? Że spytam?

Moim zdaniem nasza koszmarna zaiste historia ostatnich dziesięcioleci ma jedną przynajmniej pozytywną cechę, jest mianowicie dydaktyczna, można z niej wyciągnąć cenne nauki, posiada morał. Jak morał posiada? Może jest ich więcej, nawet na pewno, ale ja dostrzegam przede wszystkim jeden: "Niedotrzymanie obietnic się mści!"

Jakich obietnic? A takich na przykład, że "na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści". Pamiętam to, sam tego nie wykrzykiwałem, bo po pierwsze mam wstręt do wierszowanych haseł wykrzykiwanych na demonstracjach (jak i haseł masochistycznych, w rodzaju "chodźcie z nami, dziś nie biją" na 1 maja), a po drugie od początku miałem co do tego wątpliwości. Zawsze twierdziłem, że komuna skończy się w Polsce z powieszeniem Jerzego Urbana, i zdania tego nie zmieniłem. Nie skończyła się - obietnic należy dotrzymywać!

Dlatego też nie cieszą mnie dzisiaj te wszystkie przepiękne demonstracje pod domem tow. Jaruzelskiego - te przesubtelne hasła, te starannie wykonane tablice i transparenty, te wibrujące od poczucia moralnej słuszności chóralne okrzyki ... Jeśli się tam nie potrafi pójść z kawałem konopnego sznura i zakończyć sprawę raz na zawsze, to naprawdę nie ma się co oszukiwać. Ja bym się na miejscu tow. Jaruzelskiego (zakładając oczywiście, że mnie można sobie na takim miejscu wyobrazić) specjalnie nie przeraził taką demonstracją, raczej stanowiłaby miłą odmianę.

Nie ucieszyło mnie też, gdy wczoraj na koniec kilkudziesięcioosobowej demonstracji pod gdańskim pomnikiem Poległych Stoczniowców dowiedziałem się, że "będziemy tu za rok, będziemy za dwa lata, za pięć i za dziesięć". Kurwa mać, wiem że nie powinno się mnie wpuszczać do przyzwoitych domów, ale wolałbym usłyszeć coś w rodzaju, "będziemy tu za rok, a może i za dwa lata, a za pięć lat to już z całą pewnością na drzewach zamiast liści... tak jak obiecywaliśmy w demonstracjach stanu wojennego". Przykro mi, ale jakoś nigdy nie widziałem tego "Polak z Polakiem", jako cokolwiek innego, niż tylko taktyczny wybieg, niezbędny wobec przewagi wroga, ale przecież nie mniej przez to żałosny.

Aby tak nie tak cały czas o sznurze i sprawach ostatecznych, teraz będzie coś na znacznie lżejszą nutę. Naprawdę nie da się to porównać z tamtymi obietnicami, z tamtymi ważnymi i ponurymi sprawami, ale jednak jest to sprawa z podobnej dziedziny. Otóż kilka miesięcy temu miałem jeden z moich licznych "twórczych" kryzysów, czyli kolejny raz całkowicie zwątpiłem w sens przyłączania się do całego tego medialnego szumu, z którego i tak absolutnie nic sensownego nie wynika, w każdym razie nic pozytywnego z punktu widzenia takich jak ja.

Jednak łażąc sobie po sieci, znalazłem tam dwie książki jednego z najważniejszych moim zdaniem autorów XX wieku. Mówię oczywiście nie o fikcji, tylko o tym co ma znaczenie. Chodzi o Roberta Ardreya, o który wielokrotnie pisałem. O człowieka, który miał największy niewątpliwie wpływ na moje polityczne poglądy. Byłem dotąd pewien, że nie ma go jak rodakom pokazać, a tu nagle okazało się, że jest - oto, za darmo. Wystarczy znać nieco angielski, w końcu nikt nie zabrania podpierać się słownikiem, darmowym translatorem online, zapytać znajomych, choćby mnie...

Polazłem więc znowu na salon24, z którym już zamierzałem definitywnie skończyć, żeby zakomunikować tę radosną wieść, że oto jest dostępny w sieci za darmo Robert Ardrey, wszem wobec i każdemu z osobna. Napisałem dość lekki tekścik na ten temat, w którym jednak całkiem na serio powiedziane było coś w tym duchu, że "kto chce bym go uważał za prawicowca i partnera do sensownej dyskusji, powinien za trzy miesiące mieć przeczytane to, co z Ardreya jest dostępne w sieci".

Dość niewielu ludzi się tym moim pronunciamiento zainteresowało - w końcu o ileż zabawniej jest poczytać Azraela albo prof. Sadurskiego z Samego Serca Europy! - ale paru jednak tak, a ten i ów nawet obiecał, że za trzy miesiące Ardreya będzie miał przeczytanego. Co z tego wynikło? Czy zgadłeś już Czytelniku? Z pewnością zgadłeś! Miesięcy od tamtego czasu minęło z pewnością z pięć, ale jakoś nikt mi jeszcze się nie pochwalił przeczytaniem Ardreya i nie zaproponował sensownej dyskusji. Mimo, że niektórzy nawet się tego przecież podjęli.

No ale w końcu mówienie to nie to samo co robienie, prawda? Pokrzyczeć sobie o wieszaniu komunistów, kiedy akurat jesteśmy na nich obrażeni, nie jest źle. To redukuje stres i przyspiesza dotlenianie komórek, jeśli nawet nic poza tym. "Nicea albo śmierć", też nieźle brzmi, co nie znaczy przecież, by miało jakiekolwiek znaczenie w realu. Przykłady tego typu można by mnożyć i mnożyć, mój prywatny drobiazg z Ardreyem oczywiście na tym tle całkiem znika z pola widzenia.

Gdyby sądzić po tonie prawicowych blogów, to powinniśmy mieć od paru miesięcy ciągłe demonstracje na ulicach i powinny się już dziać naprawdę interesujące sprawy. Byłby o co powalczyć, na przykład o zachowanie roli Prezydenta, która jest podminowywana przy aplauzach mediów i całkowitej obojętności naszej "prawicy". To ważna sprawa, co by przeróżna od paru dni oszalała z bólu spowodowanego utratą suwerenności (niewątpliwą i b. paskudną) hiper-prawicowa młódź nie mówiła na temat jego "zdrady".

No i dzieją się ciekawe rzeczy, ale tylko na blogach. I w kuluarach, gdzie przeróżne Schetyny, Potteringi i Borrele szykują na nas jarzma i chomąta. (Żeby chociaż munsztuki! Koń to szlachetne bydlę. Ale też koń nie chlapie bez sensu gębą!)

Jeśli więc, Polko, martwisz się zbyt małym biustem... Pociesz się, po pierwsze tym, że masz za to OGROMNE sutki, a po drugie tym, że jesteś idealnie dostosowana do buzi i rączek Twego rodaka. Polaku! Ronisz łzy, że Twoja żona, kochanka i sponsorowana przez ciebie studentka - wszystkie trzy razem - nie potrafiłyby wypełnić porządnie jednej bluzki? To sam się łaskawie zastanów czemu, i komu, to zawdzięczasz. I ciesz się chociaż ich z pewnością OGROMNYMI sutkami. Masz niezaprzeczalne prawo do dumy - zapracowałeś na nie w pocie czoła!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 13, 2007

Tusk na nosie (z cyklu 'co robić?', odcinek 1)

Nie wyspałem się poprzedniej nocy, więc wracając z pracy trójmiejską kolejką odpłynąłem na chwilę w inny wymiar. Kiedy tak odpływałem, najpierw przypomniała mi się jedna ucieszna rzecz, mianowicie to, jak młodzi korwinianie pyskują w salon24 na tow. Jaruzelskiego, mówiąc jednak o nim dworsko "Pan Wojciech Jaruzelski". Paranoja!

Przyzwyczaiłem się już wprawdzie niemal ("człowiek nie świnia i do wszystkiego się przyzwyczai"), że o zdrajcy Jaruzelskim ludzie mówią per "generał" - i to wcale nie tacy, którzy się głaszą pacyfistami, bo to bym akurat zrozumiał. (Zakładając oczywiście, że można zrozumieć coś tak pokrętnego jak pacyfizm.)

Uśmiechnąłem do swych sennych myśli, po czym już całkiem odpłynąłem w krainę Morfeusza. Znalazłem się, czy raczej tylko tak mi się wydało, choć było to niewiarygodnie realistyczne, w jakimś całkiem obcym mieszkaniu. Wraz ze mną były tam dwie kilkunastoletnie dziewczyny, chyba siostry.

"Nie pójdę na tę prywatkę", powiedziała jedna, "jakiś paskudny tusk wyskoczył mi na nosie." W jej głosie słychać było ogromny smutek i poczucie niesprawiedliwości.

"Pokaż", odpowiedziała druga. "O cholera! Przykro mi to mówić, ale naprawdę wielki i paskudny." I jej całkiem ładna twarz wykrzywiła się obrzydzeniem.

Zapadła dłuższa cisza, podczas której ja zastanawiałem się, dlaczego one mnie widzą, skoro siedzę o metr od nich i to w pełnym świetle. Musiałem jednak być niewidzialny i ta myśl bardzo mnie uspokoiła.

"A jak twoja randka w ciemno?", powiedziała nagle ta z paskudnym tuskiem na nosie, odrobinę mniej ponurym głosem. "Idziesz z tym facetem na prywatkę do Zdziśka?"

Teraz ta druga, która poprzednio chyba raczej udawała smutek wywołany tuskiem, zabrzmiała dość smutno. "Nie, ten facet jakiś taki... tuskowaty. Nie chcę się z nim więcej spotykać."

"Niesiłowaty znaczy?", zainteresowała się ta druga.

"Nie wiem czy aż niesiołowaty... Tuskoid taki, wiesz. Zachowuje się jak jakiś europejs."

"Aaa", padła pełna zrozumienia odpowiedź, "no to przykre!"

"Fakt", odpowiedziała tamta.

Nagle, akurat kiedy mnie cała ta romantyczna, choć niezbyt szczęśliwe się rozwijająca, historia dwóch niebrzydkich panienek, zaczęła naprawdę fascynować, z drugiego pokoju, lub może raczej z łazienki, dobiegł energiczny głos kobiety w średnim wieku. Nie było w nim cienia romantyczności
.
"Zośka, Jadźka!", wołała kobieta znacznie głośniej, niż wydawało to mi się konieczne, "Ktoś znowu napchał jakichś tusków do kibla! Weźcie tuska do przepychania kibla i przepchnijcie. Ale to już!"

Dziewczyny spojrzały na siebie, po czym ta z tuskiem na nosie wyszła, zapewne po to, by wziąć tego tuska do przetykania kibla i przetkać te tuski, które ktoś do tego kibla nawrzucał.

Ja w tym czasie zacząłem wychodzić z tego dziwnego stanu, w którym się przez chwilę znalazłem. Dziwny on był, nie ma co do tego wątpliwości. Jedno tylko mnie dręczy - czy to były jedynie moje fantazje, czy też była to w jakimś sensie prawda?

Może jakimś cudem zostałem na te kilka minut przeniesiony, zarówno w przestrzeni - do nieznanego mieszkania, jak i w przyszłość? Tylko jak daleka była ta przyszłość? Dwa lata? Trzy? Pięć?

Taka jest moja historia. Nie ma sensu czytelnikom wyjaśniać, czy napisałem to z fantazji, czy też naprawdę miałem dzisiaj taką wizję. I tak każdy uwierzy w to, co zechce. (A już szczególnie ci idioci, co uwierzyli w cud i drugą Irlandię.) Gdyby jednak ktoś potrzebował pomysłów na zwalczanie tego, eufemistycznie mówiąc, syfa, który ostatnio mamy, i który nam grozi jeszcze bez porównania gorszym syfem (excusez le môt!), to proszę się zastanowić nad wprowadzeniem tej wizji w życie.

Proszę tylko pomyśleć - przyszłość możecie zacząć wprowadzać w życie już teraz! Czy to nie jest istny CUD?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

13 grudnia - Święto Wszystkich Zdrajców


Kolejny syf do przetrwania, kolejne imperium zła do rozwalenia... A przez krótki czas wierzyłem, naiwny idiota, że zakończę życie w wolnej Polsce.

środa, grudnia 12, 2007

Triumf Europejskich Wartości... brukselska Siusiająca Dziewczynka!

Jeden z moich bonmotów sprzed lat przekornie zapytuje dlaczego w Brukseli, obok słynnego siusiającego chłopczyka, nie ma jeszcze siusiającej dziewczynki. Przecież to gwałt na żywym ciele równouprawnienia, prawda?

No i okazuje się, że jednak jest! Bloger o nicku pandada, mieszkający w Brukseli od 20 lat, dał mi link do absolutnie prześlicznego obrazka, który widać poniżej. Przedstawia ów obrazek absolutnie autentyczną parkę dla Siusiającego Chłopczyka, która także stoi (czy raczej kuca) w Brukseli i stara się usilnie... stać jej symbolem.

Przysięgam, że spróbuję się o tym arcydziele, które wabi się ponoć Jeaneke Pis, dowiedzieć tyle, ile to tylko będzie możliwe, ale na razie goły (!) obrazeczek... (Po kliknięciu nań, robi się to jeszcze większe, więc i radości więcej.)



(Tylko czy ona ma aby wszystko w porządku z ginekologią? Dziwnie nieco mi to tam u niej wygląda.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, grudnia 07, 2007

"Oda do Radości" po Dioklecjanie

W ten sposób powracamy do nieuniknionego pytania, dlaczego cesarstwo rzymskie na Zachodzie "chyliło się ku upadkowi" bądź "upadło" w wieku V. Moralizujące wyjaśnienia w dawnym stylu są już nie do przyjęcia (choć nadal jest ich niemało), zbytnim uproszczeniem jest też składanie całej winy na najazdy barbarzyńskie (choć odpowiedź na pytanie, co by się stało, gdyby tych inwazji nie było, stanowi ciekawe zagadnienie hipotetyczne.
Nowsza teoria zestawia upadek cesarstwa rzymskiego z upadkiem innych wielkich kultur w historii świata i dostarcza wyjaśnienia w kategoriach rozpadu społeczeństw złożonych. Otóż, z grubsza rzecz biorąc, w miarę jak społeczeństwo się rozwija, staje się coraz bardziej zróżnicowane społecznie i coraz bardziej złożone, aby więc mogło trwać, jego potrzeby również odpowiednio wzrastają.
Dociera jednak do punktu, w którym strategia maksymalizacji zysku, jak podbój czy podniesienie podatków, nie przynosi oczekiwanych efektów - "zyski" maleją pod wpływem "stałych nacisków, nieprzewidzianych wyzwań i wysokich kosztów integracji socjotechnicznej". Potem następuje zwykle okres trudności (zastój gospodarczy, załamanie polityczne, kurczenie się terytorium), a po nim przychodzi ostateczny upadek, jeśli nie pojawią się nowe czynniki.
Spengler? Jakiś inny hiper-prawicowy oszołom, wieszczący Zachodowi rychłą zgubę i z wrodzonych przyczyn nie mający przekonania do wzniosłych projektów w stylu Unii Europejskiej? Może chociaż Toynbee? Otóż nie. Cytat (rozbity na krótsze akapity przeze mnie, dla wygody ew. Czytelników, ja także wytłuściłem najistotniejsze moim zdaniem fragmenty) pochodzi z książki pani Averil Cameron pt. "Późne cesarstwo rzymskie", wydanej oryginalnie w 1993, a w Polsce chyba całkiem niedawno przez Prószyński i S-ka. Kto to jest Averil Cameron?

Cytuję z notki z tyłu okładki:"profesor historii późnej starożytności i Bizancjum Uniwersytetu Oksfordzkiego, wieloletni wykładowca i członek King's College w Londynie, gdzie uzyskała doktorat, członek British Academy oraz wielu towarzystw naukowych". Sama książka jest niewielkim dziełkiem, przedstawiającym syntetycznie obecny stan wiedzy na temat późnego Rzymu. Żadnych ideologicznych wtrętów tam się nie doszukałem, nic nie wskazuje, by pani profesor miała jakieś nieortodoksyjne, nieuznawane w akademickich kręgach, poglądy, a w każdym razie, by starała się je usilnie propagować.

A jednak, pewnie nie jestem obiektywny, ale mi tu wieje daleko posuniętym pesymizmem wobec przyszłości naszego, także przecież, "rozwiniętego" społeczeństwa. Czy tylko ja to dostrzegam? Fakt, że zaraz potem pani profesor stara się te swe, implicite zasugerowane, mroczne wizje jakoś osłabić, czy zniuansować. Może z głębokiego przekonania, może z ostrożności, może nawet na żądanie wydawcy... Kto dzisiaj może taką rzecz wiedzieć?

W końcu w Stanach nie da się dzisiaj praktycznie wydać akademickiego podręcznika, w którym by nie było co najmniej "he or she", choć znacznie lepiej widziane jest "she or he", albo po prostu "she" all the way long. (Widziałem też chyba takie publikacje, gdzie wyraźnie decydowano "he" or "she" za pomocą rzutu kostką.) To była sobie taka dygresja, nie całkiem od rzeczy jednak. Zacytujmyż więc dalej, by nam nie zarzucono wybierania jedynie pasujących nam fragmentów.
W przypadku imperium rzymskiego nieprzewidziane wyzwania obejmowały długotrwałą presję ze strony rzeczywistych i potencjalnych najeźdźców - problem, z którego rozwiązaniem lub zahamowaniem cesarstwo sobie nie poradziło.
Zaraz! To nie było przecież jeszcze wcale aż tak optymistyczne. Skąd bowiem niby wiadomo, co właściwie wskazuje, że nasze "rozwinięte społeczeństwo" lepiej sobie radzi i poradzi z "długotrwałą presją rzeczywistych i potencjalnych najeźdźców", których, jakby nieco się wysilić, też by się dzisiaj dało znaleźć? Ale zobaczmy dalej, może będzie bardziej optymistycznie. I faktycznie, pani profesor warunkuje swoją - brutalną przecież w sumie i zbyt mało optymistyczną, jak na te czasy optymizmu - tezę o przyczynach upadku cywilizacji, mówiąc w te słowa:
W tej analizie jest wiele znajomych elementów, chociaż opiera się ona na budzącym wątpliwości założeniu, że historyczny rozwój społeczeństw jest sam w sobie w pewnym sensie zdeterminowany historycznie. Przynajmniej pozwala ona badaczom dziejów Rzymu spojrzeć bardziej obiektywnie na własną dziedzinę i zobaczyć, że problemy, przed którymi stanął rząd późnego cesarstwa, nie były czymś wyjątkowym, podobnie jak jego często nieskuteczne próby znalezienia rozwiązań.
Powinniśmy dodać jeszcze - w tym konkretnym przypadku - relatywny brak wiedzy ekonomicznej, jak i struktur ekonomicznych oraz niezdolność centrum - w czasach po Dioklecjanie - do zapewnienia dobrobytu gospodarczego cesarstwu jako całości. Imperium rzymskie zawsze znajdowało się w stanie chwiejnej równowagi między centrum i peryferiami, a jego przetrwanie zależało, nie tylko od pokoju wewnętrznego, ale również od dużej dozy wewnętrznej dobrej woli. Pod koniec IV i w V stulecia wszystkie te czynniki były zagrożone.
Tego rodzaju rozważania skłaniają do porównań ze światem współczesnym, co może pomóc zrozumieć świat starożytny pod warunkiem, że będziemy pamiętać o porównywaniu podobnego z podobnym.
Przyznam, że to ostatnie zdanie w moich uszach brzmi już niemal jak zaklęcie: "Oczywiste porównania się narzucają, jeśli się ma oczy i wie nieco o schyłku Rzymu, ale - by Jove! - nie mówmy o tym głośno, bo się wyda!" Czyli kompromis pomiędzy intelektualną uczciwością, a koniecznością... Choćby po prostu wydania tej książki inaczej, niż na powielaczu i paście do butów. W takich czasach żyjemy, moi Państwo! Albo to ja mam już kompletną paranoję.

No dobra, ale poza tym ostatnim, rozpaczliwym dla mego ucha, zdaniem, co my tu mamy? Ano mamy, milczące założenie, że nasze "rozwinięte społeczeństwo" nie jest dotknięte "brakiem wewnętrznego pokoju", że nie ma w nim "relatywnego braku wiedzy ekonomicznej i struktur ekonomicznych", a "centrum" jest "zdolne do zapewnienia dobrobytu gospodarczego", tudzież "spokoju wewnętrznego". No i oczywiście, że "stan równowagi między centrum i peryferiami" nie jest "chwiejny", wszyscy zaś wprost promieniują "dużą dozą wewnętrznej dobrej woli".

Tak oczywiście jest, tylko ślepy oszołom mógłby o tym wątpić, i tak zawsze będzie, bo takie jest... Powiedzmy, że... Prawo Historii! (Odkryte najprawdopodobniej w 1968 w Paryżu, a jakimś liceum podczas uczniowskiego "strajku".) A więc spokój, nie ma się czym denerwować, wszystko będzie cudownie!

Po co ja to Państwu opowiadam? Żeby pokazać, że to my czytamy wartościowe książki? Że to wyłącznie u nas, prawicy, jest w tej chwili intelektualny potencjał? Nie -  w tym celu wystarczyło by mi wkleić tutaj napisany kiedyś przeze mnie dla żartu trzynastozgłoskowiec i/lub rondeau w stylu Villona. Albo choćby limeryk. Konkurencja jest bowiem praktycznie żadna. Żeby zadenuncjować oksfordzkich historyków, którzy czynią skrajnie nieodpowiedzialne analogie i przemycają cichcem jakieś Spenglery? Też nie całkiem.

Skoro już przy Spenglerach jesteśmy, to przypomnę jego sławne stwierdzenie, iż "optymizm jest tchórzostwem". Oczywiście nie zawsze i nie każdy optymizm, ale w tych dziedzinach, o których sobie dzisiaj tak miło rozmawiamy, właśnie jest. A jeśli to komuś jeszcze nie wystarczyło, by zrozumieć, co właściwie z powyższego wynika, no to cóż... Polecam lekturę europejskich profesorów i innych ałtorytetów.

Przemówienia premiera Tuska także mogą dlań stanowić miłą i łatwo przyswajalną duchową strawę. Ja piszę dla ludzi na pewnym poziomie. Dla prawicy, konserwy, reakcjonistów, zwierzęcych antylewicowców i zoologicznych moherów. Cała reszta odmeldować się i cieszyć dużą dozą wewnętrznej dobrej woli obecnej władzy, oraz brakiem chwiejności między centrum a peryferiami. Dopóki jeszcze orkiestra tak przepięknie gra...

(Co to za prześliczna muzyka? Ach, to przecież "Oda do Radości"!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 06, 2007

Totalitaryzm bez huku wystrzałów

Czemu "upadł" w Rosji komunizm? Bo Rosja, i jej imperium, bez zmiany skóry nie potrafiły się dość szybko skomputeryzować. Zaraz po zmianie tej skóry Rosja się komputeryzuje, większość zaś jej innych istotnych cech pozostaje taka sama, albo szybko wraca do poprzedniego stanu.

Oczywiście rzeczy powierzchownie i pozbawione istotnego znaczenia muszą być na tyle inne, by stada użytecznych idiotów, płatnych agentów i etatowych propagandzistów mogły głośno podkreślać różnice, na użytek wielomilionowej bezmózgiej, pilnie czytającej gazety i równie pilnie oglądającej TV, publiczności.
Od dawna już twierdzę, że wszystkie dotychczasowe totalitaryzmy to była jedynie niewinna wstępna gra, ponieważ do prawdziwego totalitaryzmu niezbędna jest komputeryzacja.

Czego mamy naoczny dowód w "integrującej się" obecnie, z całkowitym lekceważeniem głośno wciąż deklarowanych zasad demokracji i woli ludu, Europie. Czy może raczej tym w żałosnym trupie tego, co niegdyś było Europą. W tym poruszanym gazami trawiennymi, ku uciesze ogłupiałej gawiedzi, zawsze chętnej, by w takt szmirowatej "Ody do Radości" wykrzykiwać "żyje, żyje nasza Europa! odradza się!"
"Żaden totalitaryzm, bo przecież niemal nikogo się nie skazuje, nie ma zsyłek, rozstrzeliwań, obozów koncentracyjnych", powie ktoś. Zapewne powie tak dlatego, że mu za to płacą, w taki czy inny sposób.

Na przykład dając mu tytuł "europejskiego profesora". Ponieważ jednak bezinteresownych idiotów też nie brakuje, ten ktoś może w to nawet głęboko wierzyć. A co ma totalitaryzm do zsyłek i rozstrzeliwań, że spytam? A o Blitzkiregu słyszał? Jeśli nie ma niemal aktywnego oporu, to po co kogoś rozstrzeliwać? I jak rozróżnić tych, których w końcu trzeba będzie jakoś wyeliminować, od całej reszty, która w końcu jest potrzebna by tyrała na swych panów?


Jak się ujawnią, to się to zrobi, spokojna głowa! Na razie zadanie realizuje się posuwając się szybkimi kolumnami w głąb terytorium wroga i paraliżując kolejne jego potencjalne punkty oporu, oraz ośrodki dyspozycyjne. Terror nie polega w końcu na konieczności mordowania wielu ludzi, tylko na narzuceniu ofierze przekonania, że nie ma żadnych szans i jedyną szansą jest bezwarunkowa kapitulacja. A co się teraz z nami innego robi? Czym jest to narzucanie tych wszystkich Absolutnych i Niepodważalnych Etycznych Zasad, o których ludzkość, której pisana historia liczy już 5 tys. lat, dowiedziała się nie wcześniej, niż w roku 1968?

Narzucanie, zwracam uwagę, coraz częściej obwarowane naprawdę poważnymi groźbami i sankcjami, na przykład więzieniem. Czym jest wprowadzanie tych wszystkich cudownych z założenia "ulepszeń", z którymi nie zgodziłby się niemal nikt z naprawdę wielkich, choć budzą tak wielki entuzjazm u brukselskich urzędników. Na których twarze warto jest czasem uważniej spotkać, bo tak będzie z pewnością wyglądał Nowy Człowiek.

Taki, któremu za niesłuszne poglądy nie będzie praktycznie groziło więzienie, bo nie będzie miał w mózgu chipu do niepoprawnych poglądów... No, chyba że akurat wpadnie w tryby jakichś czystek wewnątrz elity - jakichś nowych Procesów Moskiewskich czy może dintojry jak wewnątrz PZPR w roku '68.
Tak jak celem wojny nie jest wcale, by kogokolwiek koniecznie zabijać, a to, by przeciwnika zmusić do uległości, tak samo celem totalitaryzmu nie jest wsadzanie ludzi do łagrów, czy strzelanie im w tył głowy w piwnicach Łubianki.

To zawsze można będzie jeszcze zrobić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na tym właśnie polega totalna władza. A na razie, "tiszie jediesz, dalszie budiesz", jak mówią nasi, już skomputeryzowani i odzyskujący siły, sąsiedzi zza miedzy. A na razie jak najpełniejsza kontrola wszystkich i wszystkiego. Oraz uzależniać, uzależniać towarzysze - wszystko i wszystkich!

Całkiem cicho się tego nowego europejskiego totalitaryzmu wprowadzić nie da, ale daje się w każdym razie bez huku wystrzałów, a to całkowicie wystarcza. Słodkie kląskanie różnych europejskich profesorów, antyfoniczne odpowiedzi usłużnych dziennikarzy, oraz co pewien czas głośne, starannie zaaranżowane ochy zachwytu szeregowych euroentuzjastów - z "Odą do Radości" w tle, ma się rozumieć - na tle tej ciszy bez huku wystrzałów bardzo ślicznie brzmią i wyraźnie uspokajają ofiary.

I tak trzymać, tawariszczi! Postrzelać se zawsze jeszcze zdążymy!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, grudnia 05, 2007

Salonowy liberał gra na fujarce

Jegomość liberał z upodobaniem grasujący po salonie24 stwierdził, że iż został stworzony na muzyka. Teraz tylko musi wybrać sobie instrument. Idzie więc do osiedlowej biblioteki, by dowiedzieć się, jakie instrumenty istnieją i jakie mają właściwości. Na rogu spotyka jednak ulicznego sprzedawcę, który w asortymencie ma kolorowe szkiełka, plastikowe koraliki i pieski kiwające główką.

Jakaś nieznana siła sprawia, że nasz liberał przystaje i wdaje się ze sprzedawcą w rozmowę.
Widzicie dobry człowieku - mówi sprzedawcy - idę właśnie wybrać sobie instrument, którym podbiję świat i wyzwolę ludzkość z odwiecznych okowów. Kiedy już każdy człowiek na ziemi, albo przynajmniej 89,67% wszystkich ludzi, będzie grał na tym samym instrumencie, co ja, powstanie Przepiękna Kosmiczna Harmonia, która w mgnieniu oka stworzy Raj na Ziemi.
Sprzedawca, który od dłuższego czasu nudził się z braku klientów, słucha tego przez chwilę wyraźnie znudzony, co nie deprymuje jednak naszego liberała - widać ta sama nieznana siła, która kazała mu do sprzedawcy przemawiać, dała mu też psychiczną odporność na brak zrozumienia u prostych ludzi. Ale co to?! Nagle wzrok prostego człowieka, w tym wypadku ulicznego sprzedawcy, rozjaśnia się, a ich właściciel przemawia w te oto słowa:
Mam ci ja tutaj instrument, który jak żaden inny nadaje się, by podbić nim świat. Otrzymałem go od pewnej czarodziejki, kiedym do niej dotarł przez siedem wielkich, od wilków i strzyg wszelakich nawiedzonych, lasów, i wdrapał się na Szklaną Górę. Tylko jeden taki istnieje w całym świecie, a i to nie jest tak do końca pewne. Trzymałem go dla córeczki pod choinkę, ale, za 49,95 zł mogę go tobie sprzedać.
Ucieszył się nasz liberał, wyjął z portfela 49,95 zł i dał sprzedawcy. Za do otrzymał instrument, który, wedle słów swego poprzedniego właściciela, nosił imię Fujarka Pastusza. I poszedł z nim do domu nasz liberał, by zacząć grać, by otwierać ludziom oczy i zbawiać świat.

I usiadł nasz liberał na stołku, ze swym instrumentem w dłoni. I zastanowił się głęboko. No bo możliwości przecież co niemiara! Można grać skocznie, można tęsknie. Można głośno, można cicho. Można każdą dłuższą nutę kończyć trylem, można zaś tego trylu, i wszelkich w ogóle fioritur, zaniechać, pozostawiając wykonywany utwór surowym, a przez to tym silniejszym w wyrazie. Może być przecudna kantylena, i może być umpa-umpa naszych zachodnich sąsiadów i Największych Przyjaciół w Unii.

Jest nasz liberał człowiekiem wykształconym i intelektualnie wyrafinowanym, w pełni tego słowa salonowym, stąd te wszystkie "tryle", "kantyleny", "fioritury" i "zachodni sąsiedzi". Gdyby był człowiekiem bardziej przyziemnym, albo po prostu młodszym, rozmyślałby sobie w tej samej chwili nad tym, ile to ma być w jego graniu czadu i na ile ma ono przypominać house, a na ile klasyczny gangsta rap. Większej różnicy w naszym opowiadaniu by to wprawdzie nie uczyniło, ale dobrze jest zasygnalizować takie subtelne różnice, pokazujące, jak mocno autor siedzi w temacie i jak świetnie ma on opanowany.

Co bystrzejsi z moich czytelników, domyślili się już zapewne, że nasz liberał nie otrzymał od sprzedawcy żadnych informacji na temat sposobu grania na fujarce pastuszej. Do biblioteki już także nie poszedł, no bo i po co, skoro mamy w rękach tak potężne narzędzie, a przed sobą czas, by je w pełni wykorzystać, by wyssać z niego całą zawartą w nim moc i tą mocą ruszyć z posad bryłę świata.

Siedzi więc nasz liberał i wyobraża sobie, jaką to cudowną muzykę za chwilę wydobędzie ze swego instrumentu. Problemy w rodzaju tego, gdzie się też sobie taką fujarkę wsadza, jak się z niej wydobywa w ogóle jakiś dźwięk, nie mówiąc już o wydobywaniu kantylen i trylów, nie zagościł dotąd w jego umyśle. I mogę moich czytelników zapewnić, że nie zagości nigdy. (Wiem, bo sam tę historię wymyśliłem, a poza tym znam paru liberałów, w tym salonowych, i piszę rzeczy z życia wzięte.)

Gdyby ktoś teraz, nazwijmy go umownie Najlepszym Przyjacielem Liberała, powiedział naszemu ulubieńcowi:
Słuchaj stary. Zapomnij na razie o przepięknych kantylenach, trylach i czadzie z gangsta rapem! Musisz najpierw wiedzieć, jak ten twój instrument w ogóle działa, nie sądzisz? A więc naucz się wydobywać z niego dźwięk - czy ty w ogóle człowieku wiesz, że tutaj trzeba dmuchać? I to z konkretnego końca, bo z drugiego jak będziesz dmuchał, to niewiele z tego wyniknie. Potem zaś naucz się wydobywać dźwięki o różnej wysokości, o różnym natężeniu, różnej artykulacji.

Choć akurat artykulacja nie jest najsilniejszą stroną fujarek pastuszych, bo tak nawiasem, mogę cię poinformować, że twój cudowny instrument jest powszechnie znany na całym praktycznie świecie, i można go spreparować w 10 minut z kawałka wierzbowej gałązki, wiem, bo sam to w dzieciństwie robiłem.

A więc, stary, jak cię lubię, muszę niestety rozkrwawić twoje słodkie serduszko i sprowadzić cię na ziemię. Minie sporo dni, zanim zagrasz cokolwiek w miarę znośnie, a o poruszaniu z posad bryły, to ty lepiej zapomnij, bo twoja fujarka to nie środek, którym można by coś podobnego próbować robić. Przynajmniej nie na trzeźwo.
Co na to odpowiada nasz liberał? Nasz liberał odpowiada coś w tym rodzaju, że on sobie wyprasza tego typu zaczepki. I że jeśli on czuje, całym sobą, że światu potrzebny jest gangsta rap, albo alternatywnie przepiękna kantylena z trylem, to wszystkie inne problemy same znikają. I że gadka o tym, gdzie należy dmuchać - jeśli w ogóle jakieś dmuchanie tutaj miałoby być na miejscu, ma się rozumieć - oraz gdzie położyć opuszki palców, przypomina mu taką oto hipotetyczną historię, którą on sobie na poczekaniu wymyślił.
Powiedzmy że Mdbwu-Mdwu, wielka szamanka plemienia Bmb'Iiiih, tworzyła na fujarce pastuszej, niemal dokładnie takiej samej jak moja, naprawdę tak przepiękną muzykę, że całe plemię podlegało jej czarowi i na przykład obywało się całymi tygodniami bez pożywienia i bez wody, za to wszystkie zwierzęta w zasięgu głosu jej instrumentu brały w ryje jabłka i ludzkim głosem prosiły o upieczenie. No i powiedzmy, że Mdbwu-Mdwu wkładała sobie fujarkę pastuszą w (excusez le mot, wszyscy uczuleni na ginekologię, którą ja, Autor tego tekstu uważam akurat za Królówą Wszechnauk) pochwę.
No i co z tego wynika? - pyta gniewnie nasz liberał - Co wynika z takich trywialnych szczegółów, jak to, gdzie sobie Mdbwu-Mdwu wkładała fujarkę? A gdyby tak wkładała ją...? Powiedzmy w ucho?
Jesteśmy ludźmi, mamy wolną wolę! - peroruje nasz bohater dalej - Liczy się więc ta wolna wola, to co chcemy osiągnąć, żeby było dobrze i sprawiedliwie! Wszystkie trywialne, a często po prostu o-brzy-dli-we, szczegóły pozostawiamy - My Liberałowie - ludziom małym, wstrętnym, głupim... Różnym zamordystom, lewakom i socjalistom. Niech żyje gansta rap i/lub kantylena! Precz z trywialnościami, jak działanie fujarki, dmuchanie i zatykanie jakichś... Tfu, tfu i jeszcze raz tfu - dziurek!
No i tak się właśnie rozmawia z liberałami. Także tymi salonowymi.

Przyznam, ja Autor tego tekstu, że - choć ten argument, ubrany w dodatku w zaiste przezabawną przypowieść, nie osiąga może jeszcze idiotyzmu pewnej niedawnej wypowiedzi pod moim postem w salonie24, w której jakiś nawiedzony euroentuzjasta porównywał obecne tworzenie się Unii Europejskiej z powstaniem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale i tak zająłby w moich oczach mocne drugie miejsce wśród najgłupszych wypowiedzi moich ideowych przeciwników łaskawie komentujących moje wpisy w salonie24.

Że ja sobie sam ten argument wymyśliłem? No fakt, cała ta historia, wraz ze wszystkimi cytowanymi tu wypowiedziami liberała, jest wyłącznie tworem mego własnego (chorego zapewne) umysłu. Jednak w mej opinii dość dokładnie, jak na przypowieść, oddaje istotę moich z liberałami sporów, istotę sposobu ich myślenia i ich argumentacji.

Jeśli ktoś nie wierzy, to może sobie przejrzeć moje z liberałami tutaj dyskusje. Jeśli zaś ktoś nadal uważa, że to ja nie mam racji, a liberałowie salonowi ją mają, no to czekam na ucieszną przypowiastkę z ich strony. Dobrej literatury nigdy zbyt wiele!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 04, 2007

Plemię umiera z pragnienia, czyli z Marksem i Korwinem na sawannie

Nasze plemię wędruje przez spaloną słońcem sawannę, która coraz bardziej zaczyna przypominać pustynię. Żadnego źródła wody wciąż nie widać, cała zwierzyna gdzieś się ukryła. Większość starców i ponad połowa małych dzieci zmarła już z wyczerpania.

Wody, którą mamy ze sobą w tykwach i bukłakach, starczyłoby może na trzy dni dla jednej osoby. Plemię liczy w tej chwili trzydzieści osób. Przy tym potwornym pragnieniu, jakie wszyscy czują, wspominanie o głodzie wydaje się niemal nieprzyzwoite. Jednak w innej sytuacji, sam fakt, że ostatnią rzeczą, kiedy członkowie plemienia mieli coś w ustach, poza unoszącym się wszędzie pyłem, była jedna niewielka gazela, niemal już martwa, którą znalazła w trawie jedna z kobiet i udusiła. Jej mięsem podzieliło się całe plemię. Było to ponad dwa dni temu...

Moje liczne wielbicielki! I tych paru wiernych czytelników płci obojga! Powiadam wam: otrzyjcie łzy! Na razie nie wędruję jeszcze we własnej osobie po sawannie i nie umieram z głodu. Historyjkę tę stworzyłem... Ale zaraz! - co tu właściwie było do "tworzenia"? Przecież takie historie rozgrywały się tysiącami w przeciągu istnienia naszego gatunku, z pewnością rozgrywają się i dzisiaj, choć telewizja tego nie pokazuje. Nam to nie grozi? Poniekąd racja, przynajmniej w tej chwili nam to nie grozi. Czy jednak te same w swej istocie sytuacje, choć oczywiście w innych kostiumach i innej scenografii, nie rozgrywają się cały czas? O co tu w końcu chodzi, że zapytam?

O ludzką społeczność i niewystarczające do zaspokojenia wszystkich jej potrzeb środki, czyż nie? A więc ta sytuacja nie tylko rozgrywa się co dzień, także w naszym społeczeństwie i w naszym prywatnym życiu, ale z całą pewnością (choć tutaj ludzie światli i postępowi mogą się nie zgodzić) będzie się rozgrywała jak długo istnieje ludzkość.

Po co jednak ja tę historyjkę opisałem? Przeciw komu? - jak zapytać powinien każdy, kto mnie choć trochę zna? A ten kto mnie zna jeszcze trochę lepiej, sam sobie powinien odpowiedzieć - przeciw liberałom, oczywiście!

No bo powiedzcie mi łaskawie, moi najdrożsi czytelnicy, a liberałowie w szczególności, jaki mógłby być dalszy ciąg tej prościutkiej formalnie, ale dramatycznej przecież historii? (Prosiłbym o podawanie tych dalszych ciągów w komentarzach.) Co my tu w ogóle widzimy, jakie siły i jakie mechanizmy? I jakie siły oraz jakie mechanizmy będą grać decydującą rolę w dalszym ciągu tej opowieści?

Wolny rynek? Osobiście nie dostrzegam, jaką tutaj rolę pełni, lub pełnić by mógł. Dostrzegam raczej rolę wspólnoty, oraz władzy. Jeśli ktoś narzuci innym sposób wykorzystania tego wielce ograniczonego zasobu wody - i na przykład sam ją wypije - to będzie władza w tak czystej postaci, że o czystszą chyba trudno. Jeśli narzuci swą wolę, ale postąpi mniej egoistycznie, będziemy mieli władzę, ale i jakieś związki między członkami naszej wspólnoty. Zgoda?

Żadnego wolnego rynku jednak nadal nie dostrzegam. Jeśli, powiedzmy, plemię demokratycznie, czy w jakiś inny "socjalistyczny" sposób, rozstrzygnie tę palącą kwestię, to będzie to niemal całkowity triumf tradycji tej społeczności, więzi międzyludzkich wewnątrz niej... A więc także coś, co nie tylko nie jest wolnym rynkiem, ale nawet po prostu nie mieści się w liberalny, oświeceniowym paradygmacie.

Czasem, by dostrzec, co tak naprawdę jest najważniejsze, najbardziej pierwotne, trzeba sytuację odrzeć z ozdobników, fioritur i gadgetów, aby przedstawić ją w nagiej, surowej, pierwotnej formie. Wtedy możemy dostrzec, co naprawdę jest pierwotne, co zaś jedynie ozdobnikiem. Tutaj, w naszej hipotetycznej sytuacji, na ozdobniki miejsca nie starczyło. I co? Nie ma tu nawet śladu wolnego rynku. Trudno, moi drodzy liberałowie! Ekonomia, w znaczeniu "wolny rynek", na pewno nie jest pierwotną sprawą! Wbrew temu, czego naucza Marks - widać wasza skryta miłość.

Oczywiście, można powiedzieć, że jest tu ekonomia - w końcu znalezienie wody, zdobycie mięsa, dystrybucja dóbr... Nie zaglądając nawet do słownika, zdefiniuję sobie tutaj na roboczo ekonomię, jako "wszelkie sprawy związane z produkcją, zdobywaniem, rozdziałem, własnością i wykorzystaniem dóbr". Jasne, to jest wszędzie, bo człek musi jeść, a poza tym jest istotą społeczną i żyje wśród innych, co też muszą.

Jednak problem w tym, że liberały z upodobaniem mieszają "ekonomię" z "wolnym rynkiem". (Nie mówiąc już o tym, że ten "wolny rynek" nigdy i nigdzie wedle nich nie istnieje, poza sytuacjami, kiedy oni go potrzebują w swej, zwykle kulawej, argumentacji. To naprawdę zabawne zjawisko!) A więc, proszę kochanych liberałów - prosiłbym o nie przekonywanie już ludzi, że ekonomia, w sensie takim, jaki tu podałem, istnieje zawsze, bo to po prostu oczywiste. Ale tym bardziej prosiłbym, by nie używać tej oczywistości do udowadniania, iż "wolny rynek" jest wszechobecny i pierwotny, jako praprzyczyna absolutnie wszystkiego!

Bo nie jest. Zauważył to zresztą nawet pod koniec życia wasz guru Milton Friedman, niegłupi widać facet, mówiąc coś tam w stylu, że "wolny rynek potrzebuje państwa prawa". Tak? A więc państwo, a więc prawo... A więc władza i wspólnota. Sorry!

No a na zakończenie skieruję do mojego czołowego oponenta w kwestii prymatu czy nieprymatu ekonomii, Artura M. Nicponia, taki oto argument. Twoim, słodka istotko, zdaniem, ekonomia (choć nie wolny rynek przecież) występuje dosłownie wszędzie, ergo - jest pierwotna. Bardziej pierwotna, niż poczucie wspólnoty i władza. (I nie dlatego, że tak uczą Marks z Korwinem, bo ty wiesz to sam z siebie.)

No dobra, per analogiam: chodzenie do kibla też jest powszechne i dotyczy praktycznie wszystkich. Nawet nie tylko ludzi. I jest to, czy nam się to mniej, czy bardziej podoba, cholernie ważna sprawa. Zgoda? No to teraz, czy z tej niewątpliwie prawdziwej tezy można wysnuć wniosek, że wszelkie społeczne, etyczne i polityczne problemy dadzą się wyprowadzić z powyższego faktu? Bardzo bym prosił o najkrótszy choćby i najbardziej szkicowy zarys takiej teorii!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.