Ta moja obserwacja jest rewolucyjna i rewelacyjnie prosta - jak wiele genialnych odkryć. Po prostu trzeba było podejść do sprawy z odpowiedniej strony, nie tylko masować łeb uderzony jabłkiem, ale także zacząć się zastanawiać nad mechanizmami. Prosta jest ona z pewnością, jednak nie na tyle, by nie zawierała jeszcze nieco uzupełnień. Jedną z najistotniejszych jest ta, że ci wszyscy "prawdziwi liberałowie" - tak głośni, tak pewni swego, tak zajadli w rzucaniu obelg i wygłaszaniu mantr - również znajdują swój ścisły odpowiednik w realnym socjaliźmie. Są to bowiem po prostu liberalni rewizjoniści.
Ich podobieństwa z "prawdziwymi" rewizjonistami, czyli: trockistami, czcicielami "młodego Marksa" (najlepiej skrzyżowanego z Freudem i podlanego feministyczno-lesbijskim sosem), koncesjonowanymi "dysydentami" ze ścisłych obrzeży rządzących za pomocą totalitarnego terroru i totalitarnego kłamstwa monopartii, i całą pozostałą lewacką florą i fauną, która akurat nie znajduje się w najbezpośredniejszej bliskości żłobu, jest uderzające.
Długo by o tym można było mówić, i z pewnością długo by o tym mówić należało, jednak w tej chwili chciałem tylko ukazać drobny przykład na potwierdzenie mojej tezy - stanowiącej jeden z bezpośrednich wniosków z mojego odkrycia - że liberalizm zasadniczo jest jeden, wszelkie w jego ramach różnice są niemal kosmetyczne, socjalizm (w sensie MARKSIZM) jest jego zaprzeczeniem jedynie w tym sensie, że jeden stosuje propagandę mającą trafić do pracobiorcy, drugi zaś do pracodawcy.
Co w praktyce oczywiście nie ma żadnego znaczenia, ponieważ realny liberalizm opiera się na realnej wszechmocy wielkiego ponadnarodowego kapitału, który dzięki wbudowanym w ten system mechanizmom "legalnie" korumpuje, zastrasza i działa obok - za pomocą przede wszystkim nawały propagandowej - "legalnych i demokratycznych" władz poszczególnych krajów (oraz mniejszych od nich społeczności).
Za to autentyczny (czyli z zębami i hormonami) konserwatyzm stanowi dla liberalizmu - wszelkiego! - największego wroga. Z czego miedzy innymi wynika, że pokraczne twory w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" to jedynie intelektualne odpowiedniki potwora Frankensteina i produkty mózgów dotkniętych ostrą schizoidią.
Mam tu drobny ale dobitny, a do tego hiper-aktualny, przykład na potwierdzenie faktu, że liberalizm takiego Janusza Korwin-Mikke - uważanego powszechnie za "hiper-prawicowca" - wcale nie tak wiele różni się od liberalizmu "Gazety Wyborczej". I nie mówię tu o faktach, w rodzaju tego, że obie te instytucje opowiadają swym wielbicielom niestworzone historie, jednocześnie starając się, per fas et nefas, zarobić maksimum forsy. A tym mniej o jeszcze mniej dla nich obu pochlebnych przypuszczeniach, które muszą się człowiekowi stojącemu z boku i niedotkniętemu ani jedną ani drugą schizofrenią narzucać.
Nie, weźmy sobie problem prawa, suwerenności narodu, władzy ludu, demokracji. Otóż na swym blogu w salonie24 Rybitzki "Cierpiący PiSowiec" umieścił dzisiaj stosowny tekst przedstawiający jak by dzisiaj wyglądał sąd nad Jezusem. Z facetem przypominającym red. Lisa zamiast Piłata. Na to ozwał się niejaki Paweł Wroński...
Czyli jedna z najpotężniejszych luf w "dziennikarskiej" baterii "Gazety Wyborczej". Czy może być coś dalszego od Korwina? "Oczywiście że nie!" - wykrzyknie zaraz z zapałem, oraz oburzeniem, każdy niemal polski prawicowiec. Ja jednak twierdzę, że argumenty, o poglądach w przypadku tych panów trudno mi bowiem mówić, mówię więc do argumentach. Dla ciemnego luda. Które są bardzo podobne.
Zakładam, że poglądy Janusza Korwin-Mikke na temat prawa, suwerenności narodu i demokracji są Czytelnikowi dość dobrze znane. Jeśli nie są, to ten tekst chyba nie jest tak bardzo dla niego, może powinien go przeczytać za jakiś czas. Cóż więc mówi Paweł Wroński, "dziennikarz" bez cienia wątpliwości lewicowej (żeby nie wgłębiać się w szczegóły i niuanse) "Gazety Wyborczej". Na temat Piłata sądzącego Chrystusa, przypominam. Dajmy sobie nawet zdjątko tego pana, gdyby komuś się gębusia nie kojarzyła, oto proszę:
Przyznaję, że p. Rybitzky zdenerwował mnie bardzo tym wpisem, dlatego postanowiłem zabrać głos. Nie, nie chodzi o to, że p. Rybitzki napisał coś co kłóci się z pojęciem smaku, jest agresywne i nieprawdziwe. Logika wywodu ma strukturę kryształu, a wniosek wydaje się oczywisty.
Właśnie jednak z tego powodu podobny sposób rozumowania jest bardzo groźny. Przedstawia bowiem w bardzo atrakcyjnej formie sposób zwulgaryzowany sposób widzenia współczesnej demokracji.
(No, tośmy się dowiedzieli! Nie igrać ze współczesną demokracją! Może poodrąbywać ręce. Czyż nie brzmi to, swoją drogą, dokładnie tak samo, jak pogróżki i obietnice złotoustego Korwina?)
Rybitzki w istocie zadaje pytanie, które już kiedyś zadał kardynał Ratzinger, obecny papież. Pytał on, czy Piłat był liberalnym demokratą, który skazując Jezusa postąpił zgodnie z zasadamu dokryny.
Otóz nie.
Poncjusz Piłat jako procurator miał władzę nie tylko administrowania, ale i sądzenia. Stał przede wszystkim na straży prawa.
W liberalnej demokracji istnieje zasada, że prawo stoi ponad wolą ludu, choć i lud poprzez swoich przedstawicieli to prawo może zmienić, aż do konstytucji włącznie. Władza może poruszać się wyłącznie w ramach przez prawo ujętych.
Poncjusz Piłat, gdyby w istocie był liberalnym demokratą tej zasadzie się sprzeciwił. Wydał, a raczej zatwierdził wyrok niesprawiedliwy.
Oczywiście postąpił tak, jak wielu innych ludzi słabych postępowało wcześniej, czy później, ale nawet w czasach rzymskich zdarzało się wszak, że byli i prawdziwi sędziowie. Np. święty Paweł, gdy chciano go sądzić zaprotesował przypominając, że jest obywatele, Rzymu (sądzić obywateli Rzymu można było tylko w Rzymie) i tę zasade uszanowano.
Więc sprawa z liberalną demokracja jest daleko bardziej skomplikowana niźli ilustuję ja wskazany przykład.
(Z pewnością ZBYT skomplikowana dla ciemnego luda, prawda? Tym się muszą zająć mędrcy, pokroju co najmniej TW Bolka.)
Przy okazji życzę Wesołych Świąt
(Ach, jakżem wzruszony! A o jakie święta konkretnie chodzi łaskawemu panu?)
Link do oryginału tutaj. Sam to rozbiłem na akapity, dla czytelności, sam też niektóre rzeczy wytłuściłem. Poza tym nic jednak nie zmieniłem, pisownia też jest oryginalna. Oczywiście te niebieskie zwischenrufy są moje własne, alem nie mógł się wprost powstrzymać.
Ciekawe, swoją drogą, czy jak ten kanadyjski pedał Prezydenta, pan Wroński poda mnie teraz do sądu za wykorzystanie bez uprawnienia jego "dóbr intelektualnych".
No dobra, teraz analiza. Co my tu mamy? Mamy "prawo" stojące nad wolą ludu. Naprawdę nie wiem, kto je tam postawił, bo zawsze mówiono mi o demokracji, o tym, że lud jest suwerenem... Widać jednak jakoś ci panowie doszli do wspólnych wniosków z Korwinem-Mikke. Wprawdzie Paweł Wroński słowa "prawo" z dużej litery nie pisze, nie głosi też konieczności wprowadzenia monarchii, o "wzięciu za mordę i wprowadzeniu liberalizmu" już nie wspominając. Ale to chyba tylko dlatego, że Paweł Wroński nie musi - on już to wszystko ma!
Paweł Wroński to bowiem, wedle mojej terminologii, która naprawdę daje całkiem nowe i niesamowite perspektywy poznawcze, liberał realny, Korwin zaś Mikke - liberalny rewizjonista. Który musi krzykiem i pieniactwem kompensować sobie brak realnych możliwości oddziaływania na cokolwiek. Cóż ma bowiem do stracenia? Podczas gdy u Pawła Wrońskiego taka jest akurat teraz mądrość etapu, że "prawo" z dużej litery się nie pisze i o wzięciu za mordę się nie wspomina. Do następngo rozkazu, ma się rozumieć.
Wielu ludzi, dotkniętych już niestety korwiniczną mózgową zarazą... Jak to powiedział Triarius the Tiger? Acha: "Tyle już mówiliśmy o ukąszeniu heglowskim, że najwyższy czas zacząć rozmawiać o ukąszeniu korwinowskim." Więc dla tych dotkniętych może nie wszystko będzie jeszcze jasne. Cóż jest złego w "Prawie" przez duże "P"? Dlaczego prawo, nawet pisane przez małe "p" nie ma stać ponad wolą ludu?
Otóż "prawo" jest hipostazą - bytem abstrakcyjnym, który się bez powodu uważa, albo wmawia innym że się uważa, za byt realny. Całkiem jak, powiedzmy, świecka świętość Jacka Kuronia. Prawo jest od początku do końca stanowione przez konkretnego kogoś, i jeśli tym kimś nie jest Bóg, to jest to człowiek czy grupa ludzi. Na temat Boga się tutaj nie wypowiadam, Paweł Wroński też zresztą nie, więc w tej akurat sprawie w tej chwili nie ma dyskusji. Faktem jednak jest, że jeśli najwyższą władzą jest lud, to ten lud może sobie każde prawo zmienić w dowolnej chwili, nie ma żadnej legalnej siły, która mogłaby mu tego zabronić.
Proszę o tym tylko chwilę pomyśleć, przecież to oczywiste! Kto ma prawo zabronić suwerenowi zmienić coś, co poprzednio zapisał? Prawnik interpretujący konstytucję? A kimże on jest? Interpretatorem zapisanych na papierze formułek, które nijak się przecież nie mają do majestatu i władzy, którą rzekomo pełni suwerenny lud, czy naród (jak byśmy tej grupy ludzi nie nazwali).
Wszelkie inne twierdzenia w tej sprawie to po prostu kłamstwa i mamienie naiwnych za pomocą mętnego języka i mętnej logiki. Oraz czynienia ze służebnej wobec władzy - którą, przypominam Pawłowi Wrońskiemu i jego poputczikom, w demokracji jest lud - grupy (czy niestety kasty) prawników, jakichś "uczonych w piśmie", otrzymujących skądsiś, z góry, z nieba, niedostępne ludowi wprost, za to bez porównania wyższe od jego woli, "prawdy".
Bo ja, prosty człowiek, jakoś cały czas mam wrażenie, że prawnicy są tylko ludźmi, jak każdy inny; że prawo to po prostu zbiór reguł obowiązujących dopóki ktoś ich nie zmieni albo nie zignoruje - to po prostu kwestia aktualnego układu sił; a w dodatku "każde prawo, które nie jest po prostu sformalizowanym poczuciem sprawiedliwości, jest", by przywołać Dávilę, "po prostu bezprawiem".
Co więcej, chodzi tu o poczucie sprawiedliwości w miarę zwykłych, normalnych, sensownych ludzi - nie "elit" które biorą się nie wiadomo skąd ("przez kooptację" podobno, ale to bardzo niewiele tutaj wyjaśnia) . Naprawdę chciałbym wiedzieć - co na temat tej myśli Dávili miałby do powiedzenia Paweł Wroński? Zresztą Janusz Korwin-Mikke też mógłby się łaskawie wypowiedzieć, choć oczywiście obaj ci panowie czują ponad takie wyjaśnienia czegokolwiek prostym prolom.
Ja bym jednak, zanim zacznę wielbić zarówno jednego, jak i drugiego z tych liberałów (!), bardzo prosił o wyjaśnienie mi takich oto spraw:
1. Co to konkretnie za bóg, czy jaka inna metafizyczna władza, od którego płynie to "prawo" stojące ponad wolą ludu, do niedawna, wedle demokratycznej doktryny, będącego najwyższą władzą?
2. Jak ten boski przekaz konkretnie dociera do tych ludzi, którzy nam go głoszą i to boskie prawo dla nas interpretują? I dlaczego nas, malutkich, aż tak całkowicie on omija? Mamy tu może wolę boską przejawiającą się w konsensusie uczonych i szlachetnych mężów? A konkretnie prawników i Pawła Wrońskiego, plus paru innych? Inaczej mówiąc mamy tu konsensus "uczonych w piśmie" (bardzo bym chciał wiedzieć, w jakim to konkretnie piśmie), który decyduje o tym, co jest a co nie jest prawdą?
Jest w tym sporo z Jana Jakuba Rousseau, co pewnie Pawłowi Wrońskiemu nie przeszkadza, jest to coś, co już bardzo wyraźnie zalatuje totalitaryzmem - i to nawet w samych ideologicznych założeniach, nie musimy nawet czekać na praktykę... No i jest coś, co zalatuje całkiem inną i obcą naszej zachodniej cywilizacji cywilizacją. Jakąś taką bliskowschodnią jakby. Co też zapewne "Gazecie Wyborczej" pasuje, mnie jednak i innym gojom znacznie mniej.
3. Kto, kiedy, dlaczego i jakim prawem ustanowił, że to już nie lud jest najwyższą władzą? I że teraz jest nią to nowe coś, czyli albo "Prawo", albo - jak w innych, równie pokrętnych i równie zalatujących totalitaryzmem propagandowych kawałkach, które się ostatnio ludowi kropla po kropli sączy w wykonaniu różnych Wołków, Lityńskich i właśnie Wrońskich - nie wiadomo wprawdzie kto rządzi, ale za to mamy teraz "demokrację przez kooptację", czyli "demokrację elitarną". Kto jednak o tym zadecydował? Kiedy dotychczasowy suweren, czyli lud, oficjalnie i legalnie zrzekł się swej suwerennej władzy? Kto wybrał i kto zatwierdził te nowe elity, które zastąpiły poprzedniego suwerena?
4. To już nieco puerilistyczne pytanie, zgoda, ale widać jestem młody duchem i kocham jak się coś fajnego dzieje. Więc pytam: czy były z powodu tego oficjalnego zrzeczenia się przez lud swej suwerenności jakieś szumne uroczystości? Musiały przecież być, co za naiwne pytanie! Ale czy były co najmniej tak szumne i tak radosne jak te, które niedługo zobaczymy w Pekinie? Szampan lał się z pewnością strumieniami? Powszechny orgazm na słodko - cały lud się cieszył! No a nuty "Ody do Radości" wibrowały w powietrzu niczym bąki, prawda? Widzę to oczyma duszy i aż się odruchowo uśmiecham, a kolana mi miękną. Dziwne tylko, że nic takiego nie pamiętam bym to widział w realu...
Musi byłem wtedy w jakiejś śpiączce. Szkoda, to musiała być niezwykle wzruszająca uroczystość! A jakieś oficjalne dokumenty ten lud przecież podpisał? Pergaminy z pewnością, z pieczęciami i złotymi sznurami, ach! Mógłbym je może łaskawie zobaczyć?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.