niedziela, lutego 05, 2012

Warts and all

Jaszczur, który nas tu czasem odwiedza, zadał sobie masę trudu napisał ciekawy i istotny tekst o zjawiskach zachodzących akurat w Rosji. Serdecznie ten tekst polecam, a także cały blog! Oto link (od razu do tekstu, ale oczywiście i do bloga): 


Pod tekstem zaś, jak to bywa, jest dyskusja. No i tam jeden taki, niejaki triarius, wyskoczył z tematem tylko marginalnie związanym z tematem samego tekstu, z czego wynikła dyskusja, z jednym właściwie tylko, innym człowiekiem, którą ten okropny triarius i tak całe tam komętowanie zdominował. 

Jednak, powiedzmy to sobie bez ogródek, to, co ten triarius tam gadał, nie było całkiem bez sensu i całkiem nieinteresujące. Zresztą jego oponent też się nieźle bronił, tylko nie mnie to oceniać - są po temu pewne powody.

No i ja wam teraz ludzie (jest tam w ogóle ktoś?) tę całą dyskusję - ze wszystkim, warts and all - tutaj wkleję. Żebyście wiedzieli. I co to za bestia, ten triarius, i pewne inne rzeczy też. Bo nie ukrywam, że tam wyrażono pewne idee, które mi się wydają nieprawdopodobnie ważne, a jakoś nikt, nawet ja, tego dotąd wyraźnie nie mówi. Ja w każdym razie nie widziałem. No a wklejam, bo pisanie drugi raz tego samego byłoby dla mnie, jak zawsze, dziką torturą.

Oto więc wszystko, co w owej dwuosobowej (z niewielkim wkładem samego gospodarza bloga, czyli Jaszczura) dyskusji powiedziano. Warts and all!

* * * * *


Nie chciałbym się obnosić z moją "obsesją", ale wydaje mi się, że nie idziemy dość głęboko, mówiąc o "komuniźmie", "podboju świata", "totalitaryźmie" i innych takich, jeśli nie uwzględnimy tego czym naprawdę to jest. W tym, m.in. drobną kwestią, dlaczego "socjalizm naukowy" NAPRAWDĘ JEST, w istotnym sensie, "naukowy". I czym się b. istotnie różni od wcześniejszego "socjalizmu utopijnego".
Czyli, jeśli nie dostrzeżemy, że tutaj odbywa się walka o to, żeby uczynić ludzki gatunek (a w każdym razie jego podległą większość) ZWIERZĘTAMI UDOMOWIONYMI. Czyli ewolucja, Darwin, genetyka, dobór "naturalny", "przetrwanie PRZYSTOSOWANYCH" itd.
Dopiero wtedy możemy próbować ustalić, jak naprawdę przebiega front w tej wojnie (zakładając, że w ogóle jest jeszcze jakaś druga strona, a nie jedynie entropia), kto walczy po ich stronie, a kto po naszej.
Plus takie interesujące drobnostki na marginesie, jak np. to, dlaczego Spengler tak nienawidzi Darwinizmu (a nie samego Darwina) i dlaczego Marks chciał zadedykować "Das Kapital" Darwinowi (któren tej dedykacji nie przyjął).
Bez tego pójścia maksymalnie i dostatecznie głęboko w głąb, jak sądzę, wszystkie te rozważania o "komuniźmie", "lewackiej i totalitarnej Unii Europejskiej" (co oczywiście jest prawdą) wydają mi się w sumie dość jałowe. Bo po prostu wciąż zapominamy O CO TU NAPRAWDĘ TOCZY SIĘ WALKA!
Co grozi m.in. tym, że w momentach dekoncentracji zaczniemy bełkotać o "globalnej" kapitalizm vs. socjalizm, i/lub konflikcie "wolnego rynku" vs. "gospodarka planowa". Jakby to w ogóle dotykało istoty sprawy.
W końcu, że nieco odskoczę od głównego wątku, choć nie aż tyle - to dzięki "hiper-prawicowcowi" Korwinowi lewizna, z leberałami na czele, rozwaliły polską gospodarkę, i rozdały ją za osobiste korzyści albo poklepanie po plecach, bo "polska prawica" brzydziła się robotnikami, związkami zawodowymi, strajkami... 
Cóż więc miała za środki? Zakładając w ogóle, że ktoś tam w ogóle dostrzegł drobny fakt, że "pieniądz jednak MA narodowość" itd.
Pzdrwm
* * *


Tygrysie,

O "naukowości" komunizmu (zarówno w teorii, jak i praktyce) i jego socjobiologicznych inspiracjach pisał też, dość dokładnie m.in. Henryk Glass: "Marksizm jest systemem społecznym, poszczególnymi składnikami łączącymi się w logiczną całość. Przy tym nie jest to system naukowy oderwany od życia, lecz jest on praktyczną nauką społeczną [...] Marksizm pragnie przekształcić społeczeństwo ludzkie w stado, które miałoby tylko dążenia zwierzęce: napełniania żołądka, ochrony przed chłodem, posiadania wygodnego legowiska, zaspokojenia popędu płciowego."

Z powyższego logicznie wynika, że nie idzie o żadne "wolne rynki" czy inne "socjalizmy". Komunizm/bolszewizm we wszystkich swoich odmianach to teoria i praktyka totalitarnej władzy, teoria i praktyka domestykacji i hodowli ludzi.

Korwin, "korwinizm"? Ja tam myślę, że nie ma co się już nad tym pastwić z tego choćby względu, że jest już passe. Inna sprawa, że realny liberalizm, czy może lepiej - realny demoliberalizm, po prostu torował i toruje drogę bolszewikom.
 * * *
triarius Feb 4, 2012 02:35 AM

Zgoda, Twój Glass to mówi, ale co najmniej brzmi to jednak dość "idealistycznie" (if you get my drift), a ja tutaj magna voce podkreślam BIOLOGIĘ, DARWINIZM, EWOLUCJĘ...

Na początku Trocki bredził o tym, że "wkrótce ludzie będą wyżsi, piękniejsi, obdarzeni bardziej melodyjnym głosem", ale potem już tego typu rojenia porzucono, choć sama biologia i STEROWANA EWOLUCJA jak najbardziej pozostała.

Korwin wcale nie jest, jako intelektualny fenomen, taki nieaktualny i niegroźny. Przybieranie póz Katona skrzyżowanego z Kasiuszem i podlanego Mucjuszem Scaevolą, tak przecież ulubione na naszej "prawicy", potrafi oznaczać, jeśli nie zawsze po prostu (neo)sowiecką agenturalność, jak często, to na pewno kompletną bezsilność, bezpłodność i granie na własną bramkę.
Moje dictum o Korwinie było krótkie, szybkie i zapewne nie do zrozumienia tak, jak było pomyślane, ale chodziło mi o to, że jeśli po TAMTEJ stronie jest praktycznie WSZYSTKO z BIOLOGIĄ (ewolucyjną) "na dodatek", a po "naszej" jest tylko masa bezwolnych, zatomizowanych i zależnych od "władzy" ludzi, plus ENTROPIA, to być może nasze (?) "ach-jakże-szczerze-i-do-końca-prawicowe" fobie, pozy, zagrania, świry, obsesje itd. to w znacznej mierze UŻYTECZNY IDIOTYZM najgorszego gatunku (jeśli nie po prostu agenturalność, jak w wielu niewątpliwie przypadkach).
Teraz, mam nadzieję, wyraziłem się na tyle obszernie, że to się dało właściwie zrozumieć. Bo, że pozwolę sobie wykrzyknąć - KORWIN JEST WCIĄŻ GROŹNY I BĘDZIE GROŹNY DO SAMEGO KOŃCA! Oczywiście niekoniecznie TEN chudy, pajacowaty, z muszką, ale - spokojna głowa - zawsze JAKIŚ będzie.
Pzdrwm


* * *



Więc o co "naprawdę toczy się walka"?

(Ciut obawiam się odpowiedzi w świetle akapitu o "hiperprawicowcu Kurwinie" i "rozwaleniu polskiej gospodarki" - albo nazywamy rzeczy po imieniu, albo owijamy je w bawełnę.)
 * * *



Liberały tak mają, proszę się nie przejmować!

Chodzi przecież o "wolny rynek" vs. "socjalizm" - prawda? ;-)

Pzdrwm
* * *
Oczywiście o to KTO będzie tym hodowcą i panem TEŻ toczy się walka: Rosja, Chiny, USA (plus inne masonerie i żydostwa), kto tam jeszcze...

Tylko że z naszego punktu widzenia to nie ma aż tak wielkiego znaczenie, kto będzie hodowcą, skoro by będziemy hodowlanym bydłem. Więc, jak ja to widzę, TA walka jest dla nas BEZ PORÓWNANIA ważniejsza.

Czego jakoś nikt zdaje się nie dostrzegać.

Pzdrwm
* * *

Czyli walka toczy się o to, kto będzie hodowcą bydła? Rosja, Chiny, masoni czy Żydzi?
* * *


Każdy hoduje swoje bydło - u siebie, a na ile to możliwe, także u konkurenta.

To drugie od zawsze znakomicie wychodzi Rosji, co chyba jest dla nas obu raczej oczywiste. (Miło, że się w czymś zgadzamy, prawda?)

Także i np. Indie też robią swoje, choć na razie w tej doborowej konkurencji się zbyt nie liczą i mniej tam jakby chwilowo darwinicznej naukowości, zapewne z przyczyn obiektywnych, zaś atak idzie za pośrednictwem jogi i podobnego typu spraw. Każdy robi w tej sprawie co może, bo to jest trend historyczny numero uno, i głupotą by było się nie starać załapać.
Żydzi (oczywiście nie mówię o pojedynczych ludziach, a tym mniej o np. moim przyjacielu Jareckim, który się określa jako "Żyd, ale bardziej Polak"), masoneria (w b. szerokim sensie, fartuszki i inne cyrki mam w nosie), inne miazmaty oświecenia (leberalizm, globalizm, ekumenizm), późne miazmaty protestantyzmu, ruskie agentury pozujące na prawicę (Korwin, polecam swoją drogą tekst Coryllusa, albo i mój do niego komentarz w tekście "Skąd się wzięła polska powojenna prawica") np. z tą cudną opozycją "monarchia z Bożej łaski (konstytucyjna, żeby było śmieszniej)" vs. "herezja suwerenności narodu"...
Niestety, kiedy są jakieś techniczne możliwości, a ofiara sama się niemal prosi, naprawdę trudno by było się oprzeć ich wykorzystaniu. Tak więc tak czy tak, w mniejszym lub większym stopniu ludzie staną się hodowlanymi zwierzęty, a kwestia głównie na tym polega, KTO będzie ich hodował, jak lewacko, jak brutalnie, i czy to będziemy my, czy raczej wręcz przeciwnie.
A co? Chciałby mi Pan pewnie przytoczyć błyskotliwe zdanko o Żydach i cyklistach, tak? Sorry, ale najpierw warto by było zrozumieć o co tam naprawdę chodziło, bo całkiem nie o to, co się dzisiaj ludziom wydaje. Mało tam jakby pure nonsense'u, za to sporo konkretu.
Polecam się na przyszłość i pozdrawiam

* * * 

Michał Bąkowski Feb 3, 2012 03:33 AM
Drogi Panie Triariusie,

Nie, nie zgadzamy się, że "coś Rosji od zawsze wychodzi", bo ja nie rozumiem, co to ma znaczyć. Rosja nie istnieje od roku 1917, utopiona w morzu krwi przez międzynarodową szajkę opryszków. Nazywanie sowietów "Rosją" jest niewybaczalnym błędem, podstawowym błędem opisu, na tym samym dokładnie poziomie, co nazywanie prlu Polską.

Ale nawet gdybyśmy mieli do czynienia dziś z carską Rosją, to nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z hodowlą bydła. "Każdy hoduje swoje bydło"? Czy rzeczywiście? Ja nie.

Niestety nie będę miał czasu odpowiedzieć bardziej szczegółowo aż do jutra, ale bardzo Pana proszę, niech mi Pan wyjawi, co ma Pan na myśli, mówiąc o tym bydle, bo ja szczerze nie pojmuję.
* * *



OK, zgadzam się, że carska Rosja nie "pokryła się" (w sensie chronologicznym, z naturalnymi konsekwencjami tego faktu) z teorią (i praktyką) darwinizmu.

Ale, w mojej opinii, ten darwinizm - czyli "wychowanie (oby to było tylko "wychowanie"!) nowego człowieka" - na obecnym etapie służy tam, na tych rosyjskich (mówiąc ogólnie) terenach nadal przede wszystkim odwiecznemu (mówiąc ogólnie) rosyjskiemu imperializmowi. Plus temu, co jest w Rosji, a co nie pozwoli im spocząć, dopóki nie opanują świata i nie zniszczą ostatniego śladu znienawidzonej (choć przecież częściowo przyswojonej) cywilizacji Zachodu.

Sprawa nie jest w końcu bardzo prosta, a raczej przeciwnie, i to nie jest tak, żeby owo wychowywanie sobie hodowlanych bydląt (za pomocą "doboru naturalnego", propagandy, edukacji, atomizowania, grzebania w genach, i czego tam jeszcze) było JEDYNYM celem.
Na razie oczywiście naprawdę mamy walkę buldogów NAD dywanem i ona będzie trwała tak długo, aż świata nie opanuje jedno centrum władzy. Jeśli oczywiście po drodze entropia - bo przecież nie my! - nie zwycięży i wszystko to nie padnie. Wraz z ludzkim gatunkiem, albo z całą praktycznie ludzką cywilizacją w najszerszym sensie.
Co osobiście raczej bym jednak wolał od globalnego państwa ludzkich mrówek i zadowolonych niewolników z Borrellami i Cohn-Bentidami na czele, oddającymi się pedofilii z co atrakcyjniejszymi dziećmi owych niewolników.
Wydaje mi się, że - jakby sobie tego nie kompinował np. sam Marks, i inne intelektualne, jakby nie było, wyżyny - to w praktyce mało kto dąży wprost i wyłącznie do tej "nowej Ludzkości" (i zostania Demiurgiem, plus Prometeuszem, który dobrze skończył), a każdy ma jakieś swoje wcześniejsze i bardziej konkretne, a także bardziej "własne", cele.
Ameryka (żydostwo, masoneria, dzieci Oświecenia itd.) tworzy światową religię: "praw człowieka", "Holocaustu"... Od dawna wiedzą, jeszcze pewnie z czasów oświeceniowego deizmu, kiedy bez religii nikomu nie pasowało, że religia być po prostu MUSI. I albo im się uda z tego Oświecenia zrobić autentyczną religię, albo to jednak w sumie przegra.
A ruscy, jak ja to widzę, jadą wciąż na tych samych kompleksach, na tych samych agresjach i tej samej (azjatyckiej?) chytrości. Nie dostrzegam istotnej JAKOŚCIOWEJ różnicy między tym, co robił carat, i tym, co robią sowiety, z neo-sowietami włącznie.
Choć oczywiście "ilość przechodzi w jakość" i wtedy to było w sumie dość "dziecinne" i śmiechu warte... Oczywiście nie dla bezpośrednich sąsiadów i ofiar... A teraz to jest sprawa zupełnie globalna i Rosja, z "komunizmem" (którego jakoś żaden Mackiewicz, ani jego wielbiciel, nie raczył mi ZDEFINIOWAĆ), ma sporą, jak sądzę, szansę na ostateczny sukces. Sukces globalny, a nawet "kosmiczny".



Widzi Pan... wszyscy, albo niemal, jesteśmy nasiąknięci oświeceniowym prymitywizmem i wciąż zapominamy, że problemem każdego z nas - być może w sumie istotniejszym, niż zdobycie chleba z szynką na jutro, a na pewno istotniejszym od wakacji na Majorce - jest SENS WŁASNEGO ŻYCIA.

No i cóż może być w tej dziedzinie "lepszego", niż nie tylko "znalezienie sobie" fajnej religii, w którą daje się naprawdę wierzyć, ale po prostu zostanie DEMIURGIEM, stworzenie (bez cudzysłowu!) od nowa Ludzkości...

Kiedy w dodatku narzędzia same się pchają w ręce, kiedy ofiary wprost proszą o więcej i więcej, i kiedy niemal jedynym problemem jest paru innych buldogów, sorry - Demiurgów in spe! - którzy też kandydują do TOTALNEJ WŁADZY nad światem...
A jeśli nawet jakiś buldog przegra w tej walce, to przecież I TAK zrobił sporo w celu stworzenia tej Nowej Ludzkości, więc jakimś tam Demiurgiem i tak jest/będzie... A przecież indywidualna osobowość i tak na śmietnik, więc w sumie pełny sukces!
To gra - z ich punktu widzenia, bo nie np. z mojego - w której po prostu NIE SPOSÓB PRZEGRAĆ. Czy to nie słodkie?
Pzdrwm

 * * *

 triarius Feb 3, 2012 05:10 AM

Oczywiście, Pan swojego bydła nie hoduje. Ja też nie.

Nie chodziło o jednostki - nawet nie wiem jak wybitne, tylko o realne polityczne, globalne siły w obecnym świecie.

A więc na pewno US of A, Rosję, Chiny, Niemcy... A zapewne, w mojej ocenie, i Indie, mentalno-polityczną oświeceniową formację żydostwo-liberalizm-masoneria-ekumenizm-panekonomia...
Pana nikt do tego nie mieszał i sorry, jeśli tak to się dawało zrozumieć. Ale ja naprawdę tak to widzę, że każdy ostro tworzy to bydło - no bo niby jak tego nie robić, skoro trzeba by się dzisiaj z całych sił powstrzymywać? - starając się, by to było JEGO własne bydło, by jemu podlegało.
No bo na razie oczywiście WALKA O ŚWIAT toczy się nadal pomiędzy wielkimi graczami. Po prostu radziłbym na to spojrzeć jako na swoistą walkę buldogów nad dywanem, która może nam dać ostro w kość i w ogóle, ale jednak sprawą główną jest ta stała obróbka, której my, PROLE (także, jeśli nie najbardziej, właśnie prawicowe), jesteśmy poddawani.
To oni w sumie robią niemal wspólnie, coś jak melodia rozpisana na głosy, choć zapewne to tylko tak samo z siebie wychodzi.
I ta obróbka daje zadziwiające wprost wyniki. (Chyba że ktoś widzi jakie siły za tym stoją, i co stoi im naprzeciw - wtedy to aż tak "zadziwiające" nie jest.)
W każdym razie zanosi się na to, że "przetrwanie tych dobrze przystosowanych", delikatnie popychane w tę lub w tamtą stronę, upora się z nami - w sensie naszych "dusz", naszej ludzkiej godności, naszej wolności i czego tam jeszcze - sporo wcześniej, zanim buldogi wyklarują jakąś swoją wewnętrzną hierarchię i podzielą się światem. Co mnie osobiście wydaje się dość istotne.
Pzdrwm

* * *


@ jaszczur
Zdominowałem Ci dyskusję, tak? Mam się wynieść z tym do siebie?
Szczerze! Nie obrażę się.
Pzdrwm



 * * *


Ależ skąd!

Dyskusja jak najbardziej pożądana! Od teraz mam trochę czasu (zresztą piszę II część, która wyjdzie jutro albo w niedzielę, Inszallach) więc zaangażuję trochę więcej sił i środków.

Co do "żydostwa" i Żydów - to chyba nie jest jakkolwiek jednorodna grupa. I szczerze wątpię, czy Żydzi, jako "naród żydowski" uczestniczą w walce o światowy tron. Bo czy Bronstein, Rotschildowie i Rockefellerowie, Kissingery et consortes to żydowscy nacjonaliści? I z innej strony - czy David Ben-Gurion, Gołda Meir, Ariel Szaron to globaliści? Że nie wspomnę o takim Francesco Hermenegildo Franco y Bahamonde, który oprócz tego, że był Hiszpanem, był także Żydem, co zresztą szło rozpoznać po nazwisku. I małą dygresją: wcale nie był - jak go malują prof. Bartyzel z dr hab. Wielomskim (a za nimi nasza z Bożej łaski prawica) - jakimś dzikim monarchistą i restauracjonistą.

* * *

 triarius Feb 3, 2012 07:11 AM

Widzisz, z Żydami to rzeczywiście dość trudna sprawa. Może o parę rzędów bardziej skomplikowana, niż z po prostu krajami, czy siłami w rodzaju komunizmu.

Ale - choć oczywiście nie sprowadzałbym tego do żadnych genów, ani nawet nie do religii, która przecież już tak wielkiej roli nie odgrywa - to jednak istnieje coś takiego jak "Merkurianie" i istnieją jego piewcy... (Jeden taki nawet to określenie wymyślił.)

Żydzi NAPRAWDĘ z pewnych obiektywnych względów byli na samym froncie Oświecenia i zapoczątkowanych wtedy (jeśli nie przedtem) zmian! No a jak człek sobie poczyta Spenglera (żadnego tam antysemity czy rasisty!) i sobie pokompinuje w tym duchu, to jeszcze wiele ciekawych rzeczy na temat m.in. roli Żydów przychodzi mu do głowy.
Np. rzuciłem swego rodzaju (na tym biednym Forum Młodych przy niepopach) myśl, że - jak państwo terytorialne i post-dynastyczne jest naturalną formą państwa dla naszej Faustycznej K/C, tak samo być może globalną Partię Komunistyczną, a przecież w założeniu taką jest, należałoby interpretować jako naturalną formę "państwa" dla tej ichniej, żydowskiej, czyli b. późnej i mocno shybrydyzowanej, cywilizacji "Magiańskiej", czyli w sumie żydowskiej, bo reszta to głównie al kaida i fellahy...
Ilu jest w końcu dzisiaj Żydów na świecie? Parędziesiąt milionów? Góra, tak? No a banki, media, autorytety moralne i naukowe, "artyści"... Ja naprawdę nie jestem żaden żydożerca, a w młodości byłem łagodnym filosemitą, ale coraz mniej mi się to wydaje niewinne, nieistniejące i słodkie. Sorry!
I jeśli jednak to tworzy jakiś tam specjalny prąd w ramach, w końcu, naszej Zachodniej cywilizacji... No bo samo to by już dawno przestało istnieć ze starości... I jeśli jakieś starotestamentowe kompleksy czy ambicje mają jakąkolwiek siłę... Wiesz jak to działa - tak jak z tymi "rasowo czystymi" dzielnicami. Wcale nie trzeba jakichś wielkich "uprzedzeń etnicznych", wystarczają drobne preferencje, lojalności, co tam jeszcze...
Naprawdę nie chciałbym się koncentrować akurat na Żydach, bo to akurat pewnie najtrudniejsza część problemu, b. ryzykowny teren, a ja naprawdę nie mam żadnej takiej obsesji. Ta hydra ma sporo innych głów i można się zajmować nimi. Jednak całkiem tak bez znaczenia to także ta sprawa - mimo braku widocznej struktury, mimo różnych durnych, także "prawicowych", uproszczeń i bredni na ten temat, mimo zapewne braku jakiegoś jednolitego dowództwa...
Mimo tego wszystkiego nie wydaje mi się, żeby to całkiem nie było GRACZEM, i to WIELKIM, w tej całej grze. Tej, o której ja tutaj.
Pzdrwm

* * *



Panie Jaszczurze,

Nie, żeby mi to robiło wielką różnicę, ale skąd się wziął pomysł, że generał Franco był żydowskiego pochodzenia? Z której części jego nazwiska ma to wynikać?

Franco był wyłącznie obrońcą swojej własnej ojczyzny przed najgorszymi ekscesami bolszewizmu. Na nieszczęście Hiszpanii marsz przez instytucje trwał wszędzie poza jej granicami, więc jego reduta została w końcu zalana bolszewickim morzem.

(Na marginesie, czy może Pan powrócić do zwykłego szeregu komentarzy? Dla ludzi w moim wieku, to jest zbyt skomplikowane, żeby pojąć kto, komu i kiedy odpowiedział.)

 * * *


@ Michał Bąkowski


Że się wetnę...


Nie tylko gen. Franco (o którym akurat ja chyba nie słyszałem, o jego pochodzeniu znaczy), ale na przykład Św. Ignacy Loyola i Św. Teresa Dávila pochodzili najprawdopodobniej z przechrztów.


Samo w sobie interesujące, jak zawsze genealogie, ale co z tego by miało wynikać poza tym?


Jack Dempsey także miał sporo żydowskiej krwi w żyłach (poza irlandzką i indiańską). I co? Uczyniło to z niego mięczaka?
* * *
Panie Triariusie,

Nadal nie rozumiem, co ma Pan na myśli, mówiąc o hodowli bydła.

"Rosyjski imperializm"?? Wybaczy Pan, ale jeśli szajka opryszków podbiłaby Polskę i próbowała następnie podbić sąsiednie kraje, to czy nazwałby to Pan "polskim imperializmem"? Polska leżałaby przecież w gruzach. Podbita i rozbita. Gdzież tu miejsce na imperializm? Jest zupełnie możliwe, że nowi władcy chcieliby nazwać swój kraj "polską", że nie mieliby nic przeciwko oskarżeniom o "polski imperializm", ale śmialiby się z tego do rozpuku.

O definicji komunizmu pisałem obszernie i muszę Pana odesłać do tych tekstów (bardzo mi przykro). Jeśli nie chce Pan do nich zaglądać, co byłoby zrozumiałe, to proszę się zwrócić do p. Jaszczura, który także pisał o tym wielokrotnie.
 * * *



Na początek - przepraszam, że ja z Panem tak obcesowo dotychczas rozmawiał i w sumie nie za przyjemnie! Pan jest miły i sensowny człowiek, a tutaj człek już całkiem najeżony z tego wszystkiego dookoła... Naprawdę sorry!

Co do Rosji... Cóż, wydaje mi się, że Pan jednak trochę "sercem gryzie". To nie jest całkiem tak, że banda gangsterów opanowała i że w Rosjanach nie ma absolutnie nic, co by temu, i różnym innym ciekawym sprawom, sprzyjało. Jest rosyjska literatura... I ona sporo mówi o charakterze tego ludu.

ie twierdzę, że wyłącznie źle, albo że lud jest totalnie moralnie obrzydliwy - wręcz przeciwnie, Ruscy wydają się być, prywatnie, często uroczymi ludźmi.
Ale niech ich Pan spyta o Polskę, o słowiańszczyznę, o naszą wolność, katolicyzm i zachodniość... Po paru wódkach. (Przy okazji polecam tę słodką scenkę z "Małej Apokalipsy", którą Pan z pewnością zna, a gdzie właśnie o takie coś chodzi.)
Niech Pan pogrzebie w rosyjskiej duszy i wyciągnie (po paru wódkach) stamtąd nieco opinii i nieco ekspresji na temat Zachodu... I, jeśli to będą opinie pozytywne, entuzjastyczne nawet, to proszę się zastanowić, jak cienką warstewką to się w istocie tam rozkłada, i jak wykorzeniony jest ten ktoś. (Pomijając już ew. pochodzenie etniczne, które może być różne, ale często jednak bywa akurat...)
Pan, jak mi się zdaje, "sercem gryzie" i z przekonaniem uważa, że tak właśnie trzeba i że NA TYM WŁAŚNIE POLEGA TA NASZA WALKA. Ja widzę to niemal dokładnie odwrotnie. (Choć dla mnie nie ma polityki bez etyki, tylko że "etyka" to nie jest to samo, co "moralność", jak to rozumieją miłe staruszki, ministranci i czytelnicy Herberta.)
Za definicję komunizmu będę niepomiernie wdzięczny - serio! Mackiewicz, którego znam tak sobie, ale coś tam jednak się czytało, pisze o nim masę sensownych i interesujących rzeczy, ale jednak zawsze mi brakowało jednoznacznego określenia CO TO WŁAŚCIWIE MIAŁOBY BYĆ.
c.d.n. (bo zbyt długie dla Gugla)


* * *




c.d.

Bo bez tego wszelkie te nasze (jego raczej!) dyskusje, jak to Rosja (carska) nie ma nic wspólnego z CCCP, czy może ma, i wiele innych tego typu razgaworów, wydają mi się dziwnie i przykro jałowe.

Prywatnie (choć nie w tajemnicy bynajmniej) nadal uważam, i nadal głoszę, że "komunizm" to coś pomiędzy HODOWANIEM NOWEGO CZŁOWIEKA, NOWEJ LUDZKOŚCI - W SENSIE ABSOLUTNIE DOSŁOWNYM, "NAUKOWYM" I BIOLOGICZNYM i potwornie wyrafinowaną, potwornie wyewoluowaną i POTWORNIE NIEBEZPIECZNĄ (bo "wiralną") formą (WIELKO) ROSYJSKIEGO imperializmu. (Którego naturalnym celem i ofiarą jest umierający z przeżarcia, nudy i starości Zachód.)
Definicje, jak Pan z pewnością świetnie wie, to sprawa poniekąd arbitralna, a nie obiektywnie dana, więc dlatego mamy tutaj "pomiędzy". Gdzieś można, i pewnie trzeba, sobie na tej osi ów punkt, do którego określenie "komunizm" się odnosi, ustawić.
Jednak jestem dziwnie przekonany, iż mnie akurat definicja Mackiewicza - ani nikogo innego myślącego, jak on, w sumie w kategoriach "moralnych" i "idealistycznych" (i ja to mówię? spenglerysta?!), całkiem bez "wulgarnej" biologii, wulgarnej ewolucji... nie przekona.
Po prostu wciąż ślizgamy się po samej powierzchni zjawiska, moralizujemy, gubimy się we fioriturach i ozdobnikach... Kiedy sama rzecz jest zarówno o wiele prostsza, jak i o wiele bardziej skomplikowana. No i oczywiście o wiele chyba trudniejsza do mentalnego zaakceptowania, bo to chyba po prostu summa i apogeum ludzkiego tragizmu do kwadratu.
Co do definicji komunizmu u Jaszczura, to zawiadamiam, że mam dysleksję i może mi być trudno, jeśli to coś prawniczego, moralnego, geopolitycznego, czy coś w tym stylu. Cóż jednak jest nie tak z moją definicją? A właściwie jej szkicową wersją? (Odcinkiem osi, zamiast punktu.)
Mnie się ona wydaje o wiele lepsza i o wiele płodniejsza od wszystkiego, o co w moim długim życiu choćby otarłem. Choć na razie to "odcinek", a nie "punkt", to możemy się choćby w tej chwili umówić i zrobić z tego "punkt", prawda?
Gdyby inne definicje miały jakiś sens i wdzięk - czyż prawica wpadałaby tak bez przerwy w rewelacje typu "wolny rynek vs. socjalizm"? Albo "monarchia z Bożej łaski vs. herezja suwerenności ludu"? (O których już wspominałem, ale b. mi się nadal to podoba i chyba słusznie, bo głębokie.)
Widząc w tym rzekomą ISTOTĘ tego, co się dzieje i tego Z CZYM MY WŁAŚCIWIE PRÓBUJEMY WALCZYĆ? Wątpię!
Pzdrwm


 * * *


Panie Triariusie,
Genealogie są z pewnością ciekawe, ale to nie to samo, co grzebanie ludziom w genach. Jest bardzo prawdopodobne, że wielki inkwizytor Torquemada był pochodzenia żydowskiego, co jest zdumiewającą ciekawostką, ale nic więcej. Jego pochodzenie niczego nie tłumaczy, niczego nie rozjaśnia, ponieważ nie jesteśmy zdeterminowani w naszych wyborach, ale wolni.
Kiedy mówi się o charakterze ludu rosyjskiego albo o „duszy rosyjskiej", to można mieć na myśli pewien skrót myślowy, generalizację, która ułatwia komunikację, ale kiedy nadaje się tym zjawiskom rangę „bytu", to przestaje być zabawne. Narody duszy nie mają. Kropka. Charakter tłumu nie determinuje pojedycznych osób w tym tłumie. Anglicy mają być rzekomo flegmatyczni, ale czy widział Pan angielskich kibiców piłkarskich? Ci sami ludzie idą wszakże na mecz rugby i do głowy im nie przyjdzie zachowywać się tak jak oglądając piłkę nożną. Jaki jest więc „angielski charakter" wyłaniający się z tych sytuacji? Anglicy uważają, że alkohol jest wszystkiemu winien, ale najwięcej alkoholu wypijają w Anglii kibice krykieta i tenisa i nie ma tam żadnych awantur. Więc gdzie ten „charakter narodowy”? Nie, ludzie zachowują się, myślą, wypowiadają, pod wpływem całej miriady różnorodnych wektorów, które pchają ich w przeciwnych kierunkach. Jeżeli życzy Pan sobie, jakoś je wypośrodkować i powiedzieć, że charakter ludzi zamieszkujących stepy będzie inny niż charakter górali, to ja się chętnie zgodzę, ale z poprawką, że żaden z tych górali nie jest zdeterminowany swym otoczeniem i tym przeważającym charakterem.
Wracając do „Rosji”, to nawet przyjmując roboczo, że istniała jakaś „dusza rosyjska” za carów, to „dusza sowiecka” – co oczywiście jest nonsensem, bo homosos nie ma duszy – jest jej przeciwieństwem. Proces sowietyzacji na tym właśnie polega, że wykuwa nowego człowieka, który nie pyta, nie docieka, nie szuka Boga ani nie grzebie w duszy, ale przyjmuje, co m podano.
O trudnościach z definicją komunizmu, które nb. nieodłącznie wiążą się z tzw. kwestią rosyjską, pisałem wielokrotnie na stronie Wydawnictwa podziemnego. Nie ośmielałbym się polecać swoich własnych tekstów, ale skoro Pan jest tak dobry, żeby zapytać, to skieruję Pan do tylko trzech z nich:
Rosja czy sowiety
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/12/rosja-czy-sowiety/
Smutno mi, Boże!
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/21/smutno-mi-boze/
Co to jest komunizm? – czyli ciag dalszy przybijania kisielu do ściany
http://wydawnictwopodziemne.com/2009/10/26/201/
Na ten sam temat pisał także nasz gospodarz. Pokrótce: problem w tym, że każda próba definicji służy tylko bolszewikom jako kolejna warstwa dezinformacyjnej papki, a więc ich wrogowie z najlepszymi initencjami przyczyniają się tylko do zwiększenia konfuzji, próbując przybić ten kisiel do ściany. Nie mam na myśli ludzi pokroju Korwina czy prezesa W, bo oni nie są na poziomie, nie potrafią objąć konsekwencji swoich własnych założeń.
* * *

Mam dość tego formatowania "drzewek" i odtąd wklejam resztę jak leci. I tak się dziko namęczyłem. Teraz to dopiero będzie "warts and all"! (A nie, nie jest aż tak strasznie. I nawet mamy teraz ikonki-avatarki. No to po co ja się dotąd tak upiornie męczył?!)

* * *

    1. Co do genów, to ja się zgadzam. Całkowicie nawet. Co do "narodowego charakteru" w zasadzie też. Co jednak nie oznacza, że i CYWILIZACJE nie mają swego charakteru!


      (Choć Rosja to dla Spenglera JESZCZE nie wysoka Kultura, a coś co ew. by mogło się nią stać, niedługo... Nie mówiąc o Cywilizacji, w specyficznym szpęglerystycznym sensie. No a Pan Tygrys określa to coś jako "Barbarzyńców A". Ale to tylko na marginesie, co do terminologii.)


      W każdym razie takie twory - a już szczególnie coś tak głęboko "zarażone" cywilizacją (w sensie ogólnie przyjętym) Zachodu - z pewnością MA swój "charakter", swoje widzenie świata, swoje narowy, swoje ambicje, cele i fobie.


      Argument, że "komuch nie ma duszy" jest, jak sam Pan wie, raczej słowną sztuczką. Komunizm zresztą, a na pewno ten w kacapskiej wersji, ma w sobie sporo z religii. (Jak i zresztą Nauka, Postęp, Prawa Człowieka, Demokracja "u nas", a co dopiero wszystko to razem!)


      Łatwiej by mi to chyba było wytłumaczyć na Żydach i Ameryce, choć naprawdę nie chciałbym wyjść na gościa z taką obsesją. Ale widzi Pan... Jednak łatwiej, więc od tego zacznę.


      Względnie psychicznie zwarta (choć absolutnie luźna organizacyjnie) ideowo grupa ludzi, w miarę solidarna, względnie wsobna matrymonialnie, mająca pęd i jakieś talenta to zajęcia wpływowych i dowódczych pozycji... No a przecież ilu jest tych Żydów na świecie, a ilu Michników, Madoffów (czy jak mu tam), Bernanków, Barbr Streisand, Greenspanów, Al Gorów, Margareth Allbright, Cohn-Benditów, Polańskich! Et tutti quanti, a imię ich jest MILION. Prawda?


      No i jeśli taka grupa, jakoś tam spójna, powiedzmy ma pewne "preferencje", żeby to tak określić, co do jakichś aspektów naszej (albo i nie) cywilizacji... W której uczestniczy na uprzywilejowanych niejako warunkach... Np. nie znosi, powiedzmy, państwa narodowego - tego powstałego w wyniku dawnych dynastycznych układów i terytorialnego jak cholera...


      Bo woli... Co tam woli, można by długo i dlaczego, ale na razie może nam wystarczyć, że woli jakąś "dobrowolną" organizację, nieterytorialną, ideową...


      Jak... Partia komunistyczna, na przykład. ;-)


      Albo jak ponadnarodowa korporacja. Albo jak ponadnarodowa organizacja -jakiś ONZ czy Europejska Unia. A w każdym razie albańskie Kosowo, Wolny Śląsk... A nie Serbia czy Polska.


      No a jak ma jakiś w miarę wspólny interes, no to także podciąga go pod te rzekomo ociekające humanitaryzmem i wszystkim co piękne i wzniosłe zasady. Np. w interesie swego - kontrowersyjnego nawet, a nawet właśnie dla wielu "własnych", TERYTORIALNEGO I CAŁKIEM W ZACHODNIM NIBY STYLU PAŃSTWA.


      W końcu czemu nie? Skoro dają? Prawda?


      To akurat nie było o Rosjanach, tylko o tych drugich, a w dodatku tylko liźnięte całkiem po wierzchu. Ale przypuszczenie, że Rosjanie mają SPECJALNY stosunek do władzy i swojego państwa, które kochają raczej tak, jak żona bijącego je alkoholika... I że satysfakcji oczekują nie w jakichś tam liberalnych rozkoszach przyszłego raju, co ja akurat łatwo rozumiem, tylko w tym, że w końcu to jednak "MY" zwyciężymy, "MY" upokorzymy, i "MY" napiszemy sobie historię na wieki wieków, w której to "MY" będziemy nadludźmi...


      Bo przecież obiektywna prawda to zachodnie kłamstwo, a Zachód to zgraja bezdusznych i bezbożnych pedałów. (Co akurat nie jest dziś bardzo dalekie od prawdy.)


      I niech takie coś sobie rezydualnie w psychice egzystuje... To jaką Pan będzie miał wypadkową? Jaki tropizm? Jakie skutki?


      A do tego jest takie coś, jak stałe, lub prawie, metody i sposoby rekrutowania elit, tych elit cele i metody...


      Nie da się ukryć - ROSJA MA SWÓJ SPECJALNY CHARAKTER i, niezależnie od "wiary" w istnienie duszy wśród większej czy mniejszej ilości aktualnie żyjących Rosjan, ma też swoje cele, styl działania (Smoleńsk), ukochanych wrogów i ukochane ofiary...


      Wiem, że to było tylko malutko i pewnie nikogo nie zdążyło przekonać, ale ja to właśnie jakoś tak widzę.


      Pzdrwm
  1. Nie. Argument, że homosos nie ma duszy, nie jest wcale sztuczką słowną, a raczej próbą zwrócenia uwagi, że proces sowietyzacji polega na wyplenieniu z człowieka tego wszystkiego, co za duszę może uchodzić. Najpierw przez bestializację, a potem mechanizację; poprzez rozpętanie zwierzęcych instynktów, do spętania maszyny. Nie na darmo mówi się o "bezdusznej maszynie". Komunizm nie ma w sobie nic z religii, oprócz tego, że jest religii karykaturą.

    Nie mam pojęcia o jakiej spójności Pan mówi. Jaka jest spójnia między Romanem Polańskim i Bernie Madoffem?? Co ma wspólnego Adam Michnik np. z Bobem Dylanem?? Niechęć do narodowego państwa?? Nie trzeba do tego być Żydem (skąd ta dziwna nieśmiałość? skąd nagle "ci drudzy"?). Polska była tak długo potężna, jak była wielonardowa. Ale co ważniejsze dla mnie, była wówczas atrakcyjna; jej państwowa zawartość była piękna. Kiedy powoli, przez wieki (z bardzo różnych i często racjonalnych pozornie przyczyn) zacieśniła się do pojęcia polskości, kiedy ateistyczny cham, Dmowski, wyłożył bluźnierczą formułkę "Polak-katolik", stała się czymś wrogim i przeciwstawnym pojęciu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

    No, więc ja nie wiem, o czym Pan mówi, bo ja kocham tamtą Polskę, w której było miejsce dla Żydów i Rusinów, dla Polaków i Niemców, dla Szkotów i Francuzów, dla Litwinów i Prusaków; kocham Polskę, która przyciągała uciekinierów skądinąd, a nie tworzyła krocie emigrantów.

    Ponadnarodowe organizacje nie służą Żydom - co w ogóle jest absurdalne - ale bolszewikom. Z tą różnicą, że ich interesuje nie tyle ponadNARODOWY ich charakter co ponadPAŃSTWOWY.

    Przypuszczenie, że "Rosjanie mają SPECJALNY stosunek do władzy i swojego państwa, które kochają raczej tak, jak żona bijącego je alkoholika", jest, wybaczy Pan, na tym samym poziomie, co twierdzenie, że Polacy są durni, bo większość z nich to sprzątaczki.

    Ale najgorsze w tym, co Pan powiedział powyżej, są słowa o "metodach i sposobach rekrutowania elit, tych elit celach i metodach"... No, wie Pan, takie rzeczy robili Hitler i Stalin. Elity "rekrutuje się" wyłącznie w totalitarnym systemie, bo do elity zaliczać się może wyłącznie ten, kto podpisuje się pod podaną prawdą. W wolnych społeczeństwach elity wyłaniają się samoistnie. Nie mają metod ani celów - po prostu są. I rzadko kiedy nazywają siebie same elitami, bo to jakoś nie wypada...


    1. Dzięki za kochanie Szkotów - jako MacLeod w 1/32 (and proud as hell) naprawdę doceniam. Ale tamta Polska to był kraj, który w haniebny sposób stracił wolność, o wielkości już nie wspominając, za co my tutaj - hańbą i cierpieniem od stuleci płacimy.

      Wiem że to mało słodkie, ale tak właśnie to widzę, przykro mi.

      Co do reszty, to raczej się nie zgadzam. Co nie zmienia faktu, że cenię, nawet bardzo, Dylana, cenię też bardzo Knoppflera... I sporo innych. Co jednak (znowu!) nie zmienia pewnych faktów, na przykład tego, że NAWET ONI jakoś nigdy nie bywają prawicowi, w sensie, jaki ja nadaję temu słowu (ze sporym marginesem, ale na pewno nie np. Korwin).

      A przecież nie mówimy o nich, prawda? Ani o muzyce.

      Związki między Madoffem i np. Ms Allbright jednak jakieś są, koro ich jest niewiele milionów, chyba mniej niż np. Irlandczyków, a jednak...

      Jednak JA NAPRAWDĘ NIE O TYM! NIE O NICH!

      Po prostu widzę (proszę bez urazy, ale cóż, amicus Plato itd.), że Pan taki oświeceniowy człowiek. Wszystko proste, racjonalne, zasada przyjemności, własny interes... A jak to nie działa, no bo i nie działa, chyba że człek głuchy, ślepy i durny... To się doda - a to "imperatyw moralny", a to "miłość bliźniego swego", a to "świecką świętość Jacka Kuronia", a to "prostą przyzwoitość", a to "elementarną wiarę w ludzi"...

      A to tak nie działa - po prostu, przykro mi!

      To jest dokładnie to, co my z kumplami, np. z Arturem M. Nicponiem, nazywamy "gadaniem Michnikiem". W sumie gadać całkiem to samo, tylko tu i ówdzie odwrócić wektory.

      Przykro mi, ale np. pogląd, że z zarośli wyskoczyło nagle paru bandziorów i sterroryzowali spory kawał świata na niemal sto lat, a potem na jego grzbietach jeszcze parę razy większy, wydaje mi się tak naiwny, że aż rozczulający!

      Naprawdę nie chcę być niemiły i pozdrawiam Pana jak najgoręcej! Po prostu chyba się nie dogadamy, bo ja dla Pana zawsze będę "irracjonalistą" (zapewne "z nożem w zębach"), a Pan dla mnie chyba, niestety, zawsze będzie "naiwnym dziecięciem Oświecenia, ew. podlanego bezkrwistym deizmem udającym katolicyzm".

      Chyba, żeby się coś zmieniło w czyichś poglądach, albo może otwartości na przeciwne i mocno obce. Ale to chyba mnie nie spotka, bo ja człek wiekowy i pół wieku mi dochodzenie zajęło do tych, co je właśnie mam.

      Pozdrawiam czule
      Usuń na zawsze
  2. Mówi Pan, że jakiś związek między nimi jest, ale jaki?? Tego Pan nie mówi. Co do lewackości Dylana czy Cohena, to są tak samo lewaccy jak cała współczesna nam pop-kultura, czy Lennon tez był Żydem?

    Ja ani oświeceniowy człek (tfu!), ani święcę świecką świętość Kurwonia (tfu!), więc niech Pan nie gada głupstw, tylko mówi wprost, bo ja przestaję cokolwiek rozumieć.

    Rozumiem, że rozczula Pana wizja bandziorów wyskakujących zza krzaka, ale mnie nie rozczula. Mnie to wkurwia.


    1. Mnie też wkurwia, tylko że to nie o to tu chodzi, bo świat po prostu nie tak działa i tyle.

      Nie ma tak, że gromadka bandziorów - nie dysponujących w końcu żadnym sprzętem o dwa choćby wieki wyprzedzającym to, czym dysponuje otoczenie - może po prostu wyłącznie bandyckim terrorem opanować szóstą (chyba) część globu. A potem, na jej grzbiecie, jeszcze sporo. Tak życie po prostu nie wygląda!

      Nie ta skala po prostu, pomijając już, że "wolny rynek" (w najszerszym nawet oświeceniowym rozumieniu) nic praktycznie w historii nie wyjaśnia. I nigdy nie wyjaśni. A Pan - nie sam jeden oczywiście, bo to jest cały prąd intelektualny, w pewnym sensie nawet "dominujący" - wyraźnie zdaje się myśleć, że to jest właśnie wyjaśnienie wszystkiego.

      Nie spiskowe teorie; nie mentalność różnych tam ludów; nie propagowanie się pewnych nastawień poprzez rodzinę, środowisko... Geny mogą nie mieć znaczenia, albo niemal, ale jednak wciąż np. Żydzi rodzą się i wychowują w rodzinach żydowskich, tak samo jak powiedzmy Ukraińcy w ukraińskich, a nie portugalskich. I to ma pewne znaczenie, jeśli się uwzględni mechanizmy statystyczne i "systemowe".

      Ale ci Żydzi w sumie byli nam tu całkiem niepotrzebni, bo najważniejszą - dla mnie oczywiście - kwestią było to "hodowanie nowych ludzi, czyli udomowionych bydląt", a jedna głowa tej hydry mniej, czy jedna więcej, to sprawa stosunkowo drugorzędna. Choć tutaj, dla mnie, jest jednak niezły kompleks: dzieci Oświecenia, US of A, masoneria, liberalizm, prawa człowieka...

      No i to właśnie. Ale to nie jest najważniejsze, choć piekielnie interesujące, ponieważ jakby bardziej "wirtualne" i bardziej polegające na informacji, niż np. Rosja czy inne Niemcy.

      Tak przy okazji, to oczywiście nie "paradygmat moralny", ino "IMPERATYW"! Głupio się pomyliłem z tym Kantem. (Coś mnie ostatnio paradygmaty prześladują.)

      A w ogóle, to miałbym do Pana prośbę, czy może pytanie...

      Chciałbym mianowicie wykorzystać tę dyskusję (jeśli można to tak nazwać) na swoim blogu, bo rzekłem tu kilka rzeczy, których dotąd nie rzekłem, co najmniej to o hodowli uważam za PO PROSTU NAJWAŻNIEJSZĄ KWESTIĘ dla różnych takich młodych (?), zajadłych, prawicowych intelektualistów, z jakimi ja staram się pracować...

      A jestem upiornie leniwy i nie znoszę się powtarzać - to znaczy pisać czegoś dwa razy, albo choćby pisać czegoś, co już dokładnie przemyślałem. Zbyt nudne i nużące.

      Naprawdę nie chodzi o żadne tam "triumfowanie" nad kimkolwiek, a po prostu o te (moje, nie ukrywam) myśli. O hodowli, ale, choć Panu tak się nie podobają, także i o tych co ich nie ma, ale są, i nic nie znaczą, choć... Sam Pan wie. To też było, moim skromnym, interesujące.

      Zresztą to o Rosji, komuniźmie i bandytach wyskakujących z krzaków też. (A co w sumie nie było?)

      Nie znam się na prawie i dyplomacji, nie wiem, czy mam moralny obowiązek Pana pytać, skoro to i tak "publiczne", ale pytam i jeśli Pan postawi veto, to Pańskich wypowiedzi, co najmniej, nie będzie w moim blogowym wpisie. Zapewne nie będzie nic (Konowicz się kłania!), albo napiszę coś od nowa, z bólem, ale sam.

      Co do bezsensowności naszej ew. dalszej dyskusji - to proszę bez urazy! - mnie się ona całkiem podoba, po prostu wydaje mi się, że nasze wyjściowe pozycje, aksjomaty, widzenie świata, są tak różne, że trudno by nam było dojść do jakichś obustronnie akceptowalnych wniosków o jakiejkolwiek wadze. Ale, jeśli Pan ma ochotę, to czemu nie? Można próbować.

      Pozdrawiam wylewnie i polecam się na przyszłość
    2. Nigdy nie twierdziłem, że Pan święci świecką świętość! I serdecznie przepraszam, jeśli to się tak dało zrozumieć!

      Chodziło mi po prostu o to, że mamy prosty, logiczny, elegancki nawet system - taki układ słoneczny Newtona przeniesiony na ludzkie sprawy... No bo czym była w końcu oświeceniowa liberalna myśl, jeśli nie w dużej mierze tym właśnie?

      Ludzie osobni, racjonalni; prawda dostępna, jeśli się człek wysili; wolny rynek; zasada przyjemności (wiem, że sama nazwa jest późniejsza!); trójpodział władzy; państwo minimalne; społeczeństwo obywatelskie; równość wolność braterstwo (a dla "prawicy" to nie, ale jak poskrobać... ;-)

      No i potem jednak się widzi, że to za cholerę tak nie działa... Że miliony ludzi daje się, czasem nawet z zapałem, zabijać za różne irracjonalne głupoty - ojczyzny, wiary, przesądy, honor (cóż to jest?!)... A za "wolny rynek" jakoś nikt... Wot zagwozdka!

      No to się dodaje: święta świeckość; schizofrenia bezobjawowa (byłbym zapomniał!); nerwica (ditto, a mistrzem w stosowaniu tego pojęcia jako obelgi Mises); imperatyw moralny; "ludzie są jednak z natury bezinteresowni" (mistrzowskie!)... I inne takie.

      Całkiem jak epicykle dodawane do systemu Ptolemeusza - też eleganckiego i z założenia prostego - w miarę, jak nie pasowało. Pan tego całkiem nie dostrzega?

      No i o go mi chodziło - że się ludzie trzymają tego "prostego i eleganckiego modelu", nie zauważając, bo nie chcą, że na każdym kroku muszą go, doraźnie, ad hoc, sztukować i łatać czymś, co akurat się da wpasować. A potem dalej go głoszą, bo PROSTY, LOGICZNY I NIEPODWAŻALNY! ;-)

      Pozdrawiam
  3. @ jaszczur

    Słuchaj - chętnie bym tę moję dyskusję z panem Bąkowskim i (krótko) z Tobą wkleił na swego bloga. No bo rzekłem tam parę rzeczy, które moje chłopcy powinni, moim skromnym, usłyszeć, a jestem leń i nie znoszę się powtarzać.

    Jeśli pan Bąkowski nie złoży veta, bo go o to pytałem.

    Oczywiście z linkiem i rekomendacją Twojego tekstu.

    Powiedz, czy się zgadzasz, OK? W razie czego przeżyję, więc się nie zmuszaj!

    Pzdrwm
  4. Panowie!

    Mnie tu do tablicy wywołują, a tu taka zima, że internet mi zasypało!

    Triariusie - moja definicja komunizmu jest w dużej części (i uważam, że nie bez realnych podstaw) inspirowana tym, co wyżej podawał Pan Michał (ale też wcześniej to samo pisał np. Darski). I ani w niej jakiegokolwiek śladu "prawniczego" myślenia itp:). Komunizm to - w największym skrócie, jeśli są jakieś pytania to... - teoria i praktyka totalitarnej władzy, która zakłada właśnie wyhodowanie nowego typu człowieka. Ideologia, świecka religia (czy jak pisał wyżej P. Michał - karykatura religii) - służące gł. nadaniu temu całemu (tfu!) przedsięwzięciu sensu - to sprawy ściśle i logicznie z tym właśnie powiązane.

    Tutaj linek: http://jaszczur09.blogspot.com/2010/11/woko-teorii-komunizmu-ciag-dalszy.html , zresztą zgrabniej podsumował to Amalryk: Dopiero po dłuższym namyśle zauważyłem, że komuchy do wysadzenia w powietrze aktualnego systemu władzy zawsze bedą potrzebować jakiegoś "proletariatu"! Obojętny jest jego rodowód, poziom intelektualny, wykształcenie, skład narodowościowy czy rasowy! Lumpy, pariasi, bezrobotni, a jak tych zabraknie to: kurwy i złodzieje czy choćby aborterki i sodomici - wsio rawno! Podobnie jest z tymi socjalnymi pierdoletami, przecież aktualnych posiadaczy, (poza nielicznymi umysłowymi dewiantami, którzy zawsze sie trafią), nie przyciągną do siebie tym że chcą zrobić z nich nędzarzy! Więc jedziemy: Ziemia - chłopom! Fabryki - robotnikom! Burdele - kurwom! (Oj! Chyba się zagalopowałem - ale w sumie, w głównym nurcie.)Etc, etc... W zasadzie obiecaja wszystkim i wszystko, byle tylko ucapić władzę! Ale gdy już ucapimy... Nooo! To się bydełko dopiero dowie, które pół dnia dłuższe! Żywi władzy nie oddamy! Nigdy! I to jest prawdziwe hasło komunizmu, a nie jakiś bełkot dla debila; "Proletariusze wszystkich krajów itd.." - parodia!

    Oczywiście w każdym - współczesnym czy historycznym, społeczeństwie są jednostki, mężczyźni i kobiety, które są na tyle zemoralizowane, że zachowałyby się wobec swych bliźnich jak oszalałe bydlęta, gdyby tylko pozostawić im wolną rękę. Ale istnieje tylko jeden konsekwentny, metodyczny i dopracowany system, który świadomie i bez żadnych zastrzeżeń powierza władzę psychopatom i wszelkiej maści zdegenerowanym szumowinom, zwalniając ich od wszelkiej odpowiedzialności - tym systemem jest współczesny komunizm.


    I nie uważam, żeby analizy jednego z twórców przedwojennego polskiego wywiadu traciły przez swój "idealizm" - on po prostu pisał "Metody ekspansji komunizmu" z punktu widzenia rzymskiego katolika (trochę bardziej rzymskiego i trochę bardziej powszechnego nawet, niż dzisiejsi) i polskiego patrioty. Swoją drogą - czy z "irracjonalistycznego" punktu widzenia? Jak najbardziej!

    Komunizm a rosyjski imperializm. Komunizm (komunistyczne struktury władzy) musiał, po prostu musiał dostosować się do warunków lokalnych żeby przetrwać a dalej, żeby podbijać nowe terytoria i nowe ludy. Przegryzienie się komunizmu/bolszewizmu z przedrewolucyjnym imperializmem rosyjskim nie jest, gdyby się przyjrzeć bliżej, żadnym wyjątkiem. Bo również i cała (z bardzo małymi wyjątkami) polska powojenna prawica, polski powojenny patriotyzm wzięły się z peerelu. W taki czy inny sposób; czy to jako wytwór, czy to jako przetwór.

    Co do kopiowania i powielania powyższego - ja ze swojej strony się zgadzam, czekamy jedynie na to, co powie P. Michał.

    Pozdrawiam, c.d.n.
    Odpowiedz
  5. Panie Michale,

    Nie musi Pan wyliczać mi zasług caudillo, którego uważam za najwybitniejszego polityka XX wieku. A który też niewiele mógł zdziałać ze względu nie tyle na postępy komuny, ale także indolencję, tchórzostwo i pedalstwo (bez przeproszenia, bo to opis) USA i Wielkiej Brytanii. Które z kolei wynikało (i wynika nadal, ale to już inny temat) z pewnych przypadłości kultury/cywilizacji zachodniej, o których napomknął tutaj Triarius.

    Właśnie nazwisko Franco (choć zaznaczam, że z hiszpańskiego rozumiem jedynie tyle, co jest wspólne dla wszystkich języków indoaryjskich) sugerowałoby jego pochodzenie od przechrztów. Ale czy to miałoby o czymkolwiek stanowić?
  6. Chciałbym Pana dobrze zrozumieć. Czy nie na tym polega dyskusja? Wypowiedział Pan interesującą opinię, że "nie idziemy dość głęboko, mówiąc o "komuniźmie", "podboju świata", "totalitaryźmie" i innych takich, jeśli nie uwzględnimy tego czym naprawdę to jest". Tak się składa, że nie mam monopolu na prawdę i chętnie zostanę poinstruowany, bo jeśli ktoś wykaże mi, że się mylę, to odtąd przestanę się mylić, więc podziękuję z pocałowaniem ręki. Pragnąłem więc zrozumieć, jaką głębię pominąłem, na co powiedział Pan: hodowlę bydła. Kiedy drążyłem dalej, to napisał Pan o Żydach i masonach, a na moje zdziwienie odparł, że jestem naiwny. Ja akurat nie uważam naiwności za wadę, bo naiwnym można być na różne sposoby. Zarówno Pan nasz, Jezus Chrystus, jak i Sokrates, którego Pan nie lubi, byli zdecydowanie naiwni. Można być naiwnym z otwartymi oczami albo naiwnym ślepcem, zaślepionym swoją własną ideologią, do punktu w którym pragnienia zastępują rzeczywistość. Otóż jeżeli Pan naprawdę twierdzi (a jest możliwe, że czegoś nie pojąłem), że istnieje jakaś tajemna spójnia pomiędzy Żydami, dlatego tylko, że są Żydami, że Polański i Madoff to sitwa, że Juliusz Margolin i Adam Michnik to spisek - to ja twierdzę stanowczo, że Pan jest naiwny. Naiwny jak dziecko. Nie tygrys, ale kociak. Miau.

    Michnik jest komunistą i jego pochodzenie jest mi obojętne, oprócz tego drobiazgu, że jest polskim komunistą i przyczynia się do kontynuacji prlu. Juliusz Margolin był antykomunistą i jest mi obojętne jego pochodzenie, choć jest mi bliski, bo związany z tą samą ziemią, z której ja przyszedłem i którą kocham jako swoją ojczyznę. Pewnie nie słyszał Pan o Margolinie. Rzadko kto słyszał, ponieważ był antykomunistą. Nikt nie chciał wydać jego książki o kraju zeków, bo były w niej między innymi niewygodne porównania, gdzie żydowscy więźniowie gułagu słuchali o reżymie w obozie w Dachau w 1937 roku, jakby to była opowieść o hotelu. Niewygodne dla lewaków wszelkiego autoramentu, niewygodne dla syjonistycznego lobby, ale - o zgrozo! - niewygodne także dla Pana. Niechże się Pan przebudzi! Przetrze oczy i spojrzy na świat wokół. Ten świat nie pasuje do Pańskich aksjomatów, a nie jest Pan przecie heglistą! Nie powie Pan: "tym gorzej dla faktów..."

    Ja nie mam nic przeciwko, żeby publikował Pan dyskusję. Dyskusja jest krwioobiegiem życia intelektualnego. Coż nam innego zostaje, jak nie dyskusja? Mam tylko nadzieję, że nie publikuje Pan w salonie24 ani w blogmedia24, bo ja do burdeli nie chadzam.


    1. Nie grzebałem nikomu w genach, ani nawet w spodniach. Żydzi nie byli w moim wywodzie najważniejsi, ale ów "konglomerat", dzięki któremu mamy "propagowanie demokracji", "wolny przepływ ludzi i kapitałów", "multi-kulti" (nieważne, że to akurat chyba z niemieckiego), RELIGIĘ HOLOCAUSTU... No i Wielkiego Szatana, wedle niektórych na pasku Małego - to po prostu cholernie interesująca sprawa!

      Bardziej, dla mnie, niż banalnie terytorialna (no, niemal) Rosja czy inne Sowiety. Może niepotrzebnie o tym rzekłem, ale to nie jest całkiem nie na temat - po prostu może było źle dydaktycznie.

      A teraz szybko, z głowy: ILU PAN ZNA IRLANDCZYKÓW? No to dziękuję, dla mnie wszystko jasne! (I oczywiście nie ma to wiele wspólnego z genami, czy ze składnikami macy.)

      I nie mówię o Żydach, których by ktoś (ja?) ROZSZYFROWAŁ I WYKRYŁ, ino o takich, którzy się za nikogo innego nie podają. (I niby dlaczego by mieli?)

      Swoją drogą - i cudnie, że Pan mi przypomniał - określenie "Szkoła Frankfurcka", mówi to coś Panu? Wywołuje jakieś emocje? Skojarzenia? Niepokoje?

      No a za zgodę na pokazanie tej rozmowy milionom (da Bóg!) oczywiście serdecznie dziękuję!

      Pzdrwm i polecam się łaskawej pamięci, albo inie tylko!
      Usuń na zawsze
  7. Panie Jaszczurze,

    Przepraszam, powyższy tekst jest pod adresem p. Triariusa. Tylko nas dwóch tu było przez jakiś czas.

    Nie wyliczałem niczego dla Pana, Pan na pewno wie lepiej ode mnie. Raczej dla siebie: Franco był zbawcą swojej ojczyzny, niezależnie od pochodzenia, ale nigdzie nie słyszałem, żeby był pochodzenia żydowskiego. Polacy mają feblik na temat grzebania w genach. Kiedyś przeglądałem antysemickie blogi prlowskie i zdumiało mnie, że Żydami wydają im się wszyscy, którzy cokolwiek sobą reprezentują. Żydem miał być - wedle tych kretynów - Słowacki, Mickiewicz, Chopin. Jesli tak jest, to może syjoniści mają rację, może rzeczywiście Żydzi są "lepsi"? Jaka szkoda, że nie jestem Żydem!
    1. Panie Triariusie,

      Jeżeli oskarża Pan nacjonalizmy o podtrzymywanie bolszewizmu, to ja się całkowicie zgadzam. Syjonizm jest jednym z nacjonalizmów i to równie nieprzyjemnym co nacjonalizm polski. Będąc Polakiem, czuję się zobowiązany zwalczać zło mnie samemu najbliższe, a więc polski nacjonalizm. W odróżnieniu atoli od endeków, mam prawo krytykować żydowski nacjonalizm, podczas gdy w ustach endeckich to brzmi kretyńsko, bo oskarżają innych o to, co robią sami.

      Irlandczyków znam bardzo wielu, przypuszczam, że o wiele więcej niż Pan - tylko co to ma do rzeczy? Irlandzki nacjonalizm jest jednym z najpodlejszych na tej ziemi.

      I dlaczegóż miałbym się niepokoić szkołą frankfurcką bardziej niż jakąkolwiek inną bolszewicką jaczejką?? Rozumiem z Pańskich aluzji - bo dlaczegoś nie chce Pan mówić wprost - że "propagowanie demokracji" to jest żydowski spisek, czy tak? A dlaczego nie szkocki? Cameron jest Szkotem. Dlaczego nie węgierski? Sarkozy jest Węgrem. Gdyby Pan mieszkał w Libii i był ofiarą zwycięskiej demokracji, oskarżałby Pan Żydów?


      1. Cameron? A Blair niby nie był? Szkotem znaczy? ;-)

        Połowa brytyjskich premierów w historii, z tego co kojarzę, była Szkotami. Chyba w sumie i Churchill, choć może częściowo.

        Sarkozy jest Węgrem... Jasne, tylko zależy wedle jakiej definicji. Bo tam, wie Pan, w Budapeszcie to przed wojną było aż połowa Węgrów... Alem się uśmiał. Nawet dzisiaj w stolicy mają nastroje anty-Orban i pro-Unia. Ciekawe dlaczego?

        Tylko o czym my tutaj? Ja o hodowlanym Człowieku, a rozmowa zeszła na to, kto zna więcej Irlandczyków.

        (Zresztą jestem dziwnie spokojny, że jednak ja. A irlandzki nacjonalizm jest akurat piękny, choć nieco faktycznie masochistyczny, niemal jak "polska prawica".)

        I nikt tu nie mówił o "oskarżaniu Żydów", tylko dlaczego właściwie to nie Szkoci zrobili Szkołę Frankfurcką? Wot zagwozdka!

        W Libii mieszkałem pół roku.

        No i nie wiem co mają usta endeckie do mnie. Co z endeckim czołem na przykład? Albo nosem?

        Ale nacjonalizmów o podtrzymywanie bolszewizmu za cholerę nie oskarżam - skąd taki niemądry pomysł? Ja się w ogóle oskarżaniem mało zajmuję, szkoda że Pan nie zauważył. Natomiast, że "w Panu najniższe to akurat polski nacjonalizm" to mnie ostro zszokowało.

        Anioł z Pana, po prostu! Tylko pogratulować i... Dawać mi tu Św. Piotra!

        Pzdrwm
    2. No to może jeszcze podsumuję naszą dyskusję... Złośliwie, ale niestety jestem wredny facet.

      "Definicja nie jest mi do niczego potrzebna, jak to działa mnie całkiem nie interesuje - bo moją najpotężniejszą, ba, jedyną bronią jest BEZGRANICZNE i BEZGRANICZNIE BEZSILNE moralne oburzenie!"

      Że westchnę (i proszę tu o nieco psychicznej odporności, bo to może być przykre): Prawica, psia mać!

      ;-)

      Z taką prawicą, nic dziwnego, że Polska kwitnie, a sąsiedzi kłaniają jej się w pas!

      Pzdrwm
    3. Panie Michale,

      To, że w polskiej (pewnie Pan, nie bez podstaw powie, że peerelowskiej) blogosferze czy publicystyce można znaleźć trochę "list Żydów" itp. to fakt, ale nie powiedziałbym wcale, że ten feblik jest statystyczny. Tacy są krzykliwi i rzucają się w oczy, nic więcej.

      Niech to nie będzie usprawiedliwieniem, ale te antyhebrajskie (i "antyhebrajskie") wynurzenia mają szereg swoich przyczyn. M.in. to, że tzw. "mainstream" wyznacza pewną linię za którą są sprawy, o których albo "nie trzeba głośno mówić", albo nie trzeba mówić wcale. Przykładowo - profesora, który w swojej książce zamieścił krótki podrozdzialik referujący poglądy amerykańskich i australijskich tzw. "rewizjonistów Holocaustu" wyrzucono z pracy z uczelni. Choć - powtarzam - o tym był jedynie podrozdział, reszta była m.in. o neokomunie i politycznej poprawności. Zresztą to nie jest typowe dla peerelu, bo i nikt nie chce dyskutować np. z Davidem Irvingiem, na którego wydano europejski nakaz aresztowania. I o ile jest jak najbardziej zrozumiała polityka państwa izraelskiego wobec chasydów z "Neturei Karta", to dlaczego są oni represjonowani także w krajach europejskich? I to nie za ewentualne powiązania z Iranem czy arabskimi islamistami, a właśnie za "rewizjonizm historyczny" (jakby historia, czy jakakolwiek nauka w ogóle, nie była z definicji rewizjonistyczna).
    4. Przepraszam, znowu pytanie było pod adresem pana Triariusa i jego cytatu o oburzeniu.
* * * * *

No i to by było na tyle. Zainteresowanym - np. ew. dalszym ciągiem - polecam sam tamten blog. "W sobie", mówiąc heglowskim językiem. Link jest na samej górze tego wpisu. A zresztą, co mi tam, proszę znowu:



triarius

P.S. I pamiętaj, że ZAWSZE będzie jakiś Korwin. Mniejszy lub większy, grubszy lub chudszy. Ale na pewno będzie! Do samego końca.

czwartek, lutego 02, 2012

Drobniutka różnica w rozłożeniu akcentów

Dzisiaj znowu damy się zapłodnić przez Nicka. Nicek to zjawisko przyrody, Nicek to instytucja. Nie ma chyba nikogo porównywalnego w tej specyficznej odmianie blogowania, którą się zajmuje. (Ociekająca testosteronem krzyżówka gawędy z dydaktyką - tak bym to określił. A wszystko skąpane w optymiźmie godnym jelonka Bambi. Podczas gdy np. Pan Tygrys to by była krzyżówka gawędy z filozofią i inteligentnym wygłupem, testosteronem dość obficie pokropiona.)

Jeśli dobry Bóg pozwoli mi kiedyś w końcu zostać Cesarzem Galaktyki, to poważnie rozważę uczynienie Nicka szychą od Propagandy i Wychowania Patriotycznego. Co? Że nie mam szansy na zostanie Cesarzem Galaktyki? Cóż, przyszłość trudno przewidzieć, a zadanie zaiste ambitne, ale z pewnością mam znacznie większą szansę na to, niż powiedzmy Korwin na zostanie Regentem. Albo choćby Sołtysem zresztą.

Nic co ludzkie nie jest całkiem doskonałe i Nicek też ma swoje wady: na przykład co pewien czas opływa, wymyślając jakiś nieprawdopodobne rzeczy, przy których średniowieczni katarzy z albigensami zaczynają wyglądać jak Św. Tereska od Dzieciątka Jezus, skrzyżowana ze Św. Tomaszem z Akwinu. No i lubi wpaść sobie czasem na mojego bloga, by pobawić się tam w "dwóch cywili z włosami jak badyli" - tych ze lwowskiej piosenki, co to "nic nikomu nie mówili" itd.

Jednak większość rzeczy, które Nicek pisze jest super, a pod nimi przeważnie znakomite dyskusje w komętach. Na przykład ten niedawny tekst oto: http://nicek.info/2012/01/28/panstwo-skad-i-po-co/. Tutaj Nicek, który przecież Ardreya zna tylko właściwie z moich opowiadań (kiedy się zabawia w tych cywili z piosenki), nawija jak rasowy ardreyista!

A nawet jakby nieco przeginał i przerysowywał, choć sądzę, że to wynika jedynie z krótkiej publicystycznej formy, i wie, że samce alfa, walka o pozycję w stadzie i międzyplemienne walki to nie jest całkiem wszystko w historii i naszym, ludzkim życiu społecznym.

A pod spodem, jako rzekłem, bardzo interesująca dyskusja. W ogóle nie wiem, czy Nicek nie jest jeszcze lepszy w swoich komętach, niż w samych tekstach, a w każdym razie tak się nierzadko zdarza. Inni dyskutanci, wielu, też się do tego poziomu dostosowują.

Dziwne by jednak oczywiście było, gdyby nigdy w tych dyskusjach nie pojawił się jakiś kopnięty i/lub wredny lewak, platformiany... Jak to tam nazwać... Albo wrogi nam troll. No i w tej dyskusji, o której teraz tutaj sobie rozmawiamy, też taki jest. Zacytujemy sobie całą rozmowę z jego udziałem, bo właśnie ona natchnęła mnie (ach!) do napisania niniejszego tekstu.


michu
30 stycznia 2012 w 12:27
Do „komuchów” tylko strzelać mówisz. No cóż na szczęście to raczej wrogowie „komuchów” zwykle kończą z kulką w tyle głowy.

*

Artur M. Nicpoń
30 stycznia 2012 w 17:59
I na czym polega to szczęście? Że komuchy wymordowały dziesiątki milionów niewinnych ludzi? Idź się jebnij czymś ciężkim.

*


michu
30 stycznia 2012 w 18:50
Nie przesadzaj, Wermacht, SS i ich pachołki to było jakieś 4-5mln, drobne faszystowskie czy reakcyjne bandy to były ledwie tysiące. No i czy niewinni. Ja i większość opinii światowej twierdzimy że jednak byli winni. No ale rozumiem że wy tutaj z tymi waszymi poglądami, kultem bestialskiej siły, darwinizmu społecznego w postaci ciągłej walki o byt, czy odruchami plemiennymi, traktujecie Hitlera i jego Rzeszę jako biedne ofiary tzw. „lewactwa”, które negowały pierwotne ludzkie instynkty które z taką siłą wyzwolił Hitler i jego ekipa.

*

vril
30 stycznia 2012 w 19:17
Powiedz to zamordowanym w Katyniu, pojebie.

* * *

(Po czym lewizna owa zostaje wyproszona przez gospodarza. Ale we mnie pozostał pewien niedosyt.)

To tyle owej dyskusji z lewakiem. Przyznam, że jej werbalne zakończenie (nie samo wywalenie, oczywiście) napełnia mnie zarówno żalem, jak i niesmakiem. To coś takiego, jakby bokser, któremu kibicuję, nagle zaczął płakać i pokazywać przeciwnikowi swoje siniaki, zamiast starać mu się zrobić krzywdę i śmiać się ew. z siniaków tamtego. Czyż nie?

Ja sam, całkiem odruchowo, odpowiedziałbym lewakowi coś w tym stylu:

Tak lewizno, zabiliście o wiele więcej ludzi, niż jakakolwiek prawica. Większość z tych ludzi była o wiele więcej warta od was, bydlaki, a zamordowaliście ich na sposób oprawców i katów. Wasze sukcesy militarne także dają się w sumie sprowadzić do prania mózgów i pędzenia przed sobą śmiertelnie wystraszonych ludzi przez oprawców podążających w ich ślady. Pędzących w ślepej panice z okrzykiem "Urra!" i "Za rodzinu, za Stalinu!"

Tak, macie tego o wiele więcej na swoim koncie, zgoda. Ale też właśnie dlatego my z takim pietyzmem i radością wspominamy owe przypadki, kiedy ktoś z naszych - jakiś gen. Franco, jakiś gen. Pinochet, jakiś marszałek Mannerheim - skutecznie zajął się asenizacją i wytępił znaczącą ilość waszego robactwa.

Jakoś i te przypadki, kiedy wasze nieustraszone oddziały spieprzały z podkulonym ogonem - jak niedawno w Afganistanie, albo nieco dawniej, bo w roku 1920, pod Warszawą. I, mamy niepłonną, że będzie tego z czasem o wiele więcej, do czego także i my się, w jakiejś skromnej mierze, dołożymy.

A wtedy, o ile jeszcze jakaś lewizna pozostanie i będzie mogła skamleć, jaka to ją straszna krzywda spotkała, będziecie skamleć jaka to was straszna krzywda spotkała. Niewinne i słodkie istotki!
I tak bym mniej więcej mu wygarnął i coś w podobnym duchu pragnąłbym usłyszeć. Taka drobniutka różnica w rozłożeniu akcentów. I tak mniej więcej, w mojej opinii, powinien mu wygarnąć każdy rasowy "prawak", na takie jego chamskie i agresywne zaczepki!

Można by to zresztą przenieść na wyższy poziom filozofii i zastanawiać się nad tym, czy dopóki całkowicie nie wypełnimy naszych umysłów czymś całkowicie różnym od michniczego oświeceniowego bełkotu - bo Natura nie znosi próżni, a ten michniczy bełkot wciska się w nasze umysły, i w naszą psychikę, dosłownie zewsząd - czy do tego czasu właśnie nie będziemy w taki sposób wewnętrznie skancerowani i skazani, już nie tylko na wyłącznie bierną defensywę, ale po prostu na ciągłe ostentacyjne lizanie ran, wystawianie kikutów, w nadziei, że wzbudzimy powszechną litość, skamlenie, i przekonywanie samych siebie, że to my mamy rację.

(To było JEDNO ZDANIE i nie dało się podzielić na mini-akapity, jak to ja zwykłem czynić. Łał? Właśnie - łał, łał i jeszcze raz łał! Tak długie zdania to niezbity dowód, że piszemy WYŁĄCZNIE dla nastojaszcziej intieligencji!)

Jakby to nie było od początku oczywiste, że ją mamy! I jakby to, że ją mamy, miało teraz jakieś większe praktyczne znaczenie! (A swoją drogą - a propósito lewackiego skamlenia i lizania ran, które oni też uprawiają, choć raczej z wyrachowania - opowiadałem wam już historię słynnego, choć może już dzisiaj nieco mniej, Byczka Fernando? Tę prawdziwą?)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca oczywiście - nie lewaka albo leminga!)

wtorek, stycznia 31, 2012

Ogólne, globalne i w sumie niemal biężączka

Najpierw chciałem sprawdzić, czy potrafię, potem przez jakiś czas niemal myślałem składnymi blogowymi tekstami... Szedłem np. na trening, nieco to trwało, bo było daleko, a w głowie układał mi się ze szczegółami tekst, albo i dwa... Potem go i tak na ogół nie spisywałem, ale materiału miałem sporo.

Teraz jednak jakoś coraz mniej moje rozmyślania mają formę nadającą się na blogaska i w ogóle jakby coraz mniej widzę sensu w pisaniu. To znaczy, napisałbym chętnie coś naprawdę składnego, zgrabnego i głębokiego - coś w stylu Coryllusa, Rolexa, ludzi morza (Seaman i Seawolf), nie zapominając o wielu innych, ale nie potrafię. A w każdym razie nie potrafię sobie zadać tyle wysiłku, żeby naprawdę spróbować. Chyba po prostu nie jestem do tego stworzony.

Nie raz myślałem, żeby to rzucić, ale nieco fajnych ludzi jednak mnie wciąż odwiedza i głupio by mi było całkiem ich zawieść. Co najmniej na niektóre komęty musiałbym odpowiadać. No więc, jakoś wciąż myślę, żeby tu jakąś w miarę wartościową treść wrzucić, choć idzie mi to ciężko.

Tyle tytułem Wstępu, żeby - jak każdy wysoce zorganizowany i dojrzały system - nieco pozjadać własny ogon, czyli pozajmować się samym sobą. A teraz będzie (krótki, mam nadzieję) Wstęp bis...

Otóż mamy tę sytuację - a mówię o globalnej, bo III RP to w ogóle nie jest temat na moje skromne pióro - naprawdę interesującą. Tzw. kryzys hula sobie i się rozkręca, a moim zdaniem nie jest to kryzys, tylko po prostu koniec "kapitalizmu", z "liberalizmem" i "demokracją" (cokolwiek by to miało oznaczać) na dodatek. Idzie zamordyzm z totalitaryzmem, jakich nawet sobie wyobrazić nie potrafimy - chyba że ten syf, mówię o tym syfie dążącym do tego zamordyzmu und totalitaryzmu - po drodze zdechnie...

Ale to nie też nie będzie dla nas przesadnie miłe, bo oni kontrolują niemal wszystko, a jak te miliardy biednych, całkowicie zależnych od... Od czego właściwie oni są zależni? No od władzy, administracji, "stróżów porządku", służb, dostaw, wypłat... I czego tam jeszcze... Jak one tego wszystkiego nagle nie będą miały, to będą się działy sceny o których Dantemu się nie śniło.

Ale ja właściwie nie o tym. Chciałem wrócić natomiast do jednego z moich ulubionych tematów przez cały ten czas, i poniekąd terenu jednego z moich większych sukcesów. Czyli do liberalizmu. (Może być "konserwatywny".) Sukcesu w tym sensie, że ja go dość wielu ludziom obrzydziłem i otworzyłem na niego oczy, i to jeszcze zanim stał się niepopularnym, gamoniowatym i wrednym chłopcem do bicia dla niemal każdego. (Poza oczywiście leberałami, ale to świry.)

Ale że mnie inwencja opuściła i właściwie - skoro zaczynają się dziać naprawdę HISTORYCZNE rzeczy (globalnie, ale także, w pewnym sensie, niech i będzie, w nieszczęsnej Polsce) - powinienem je śledzić i komętować na bieżąco, do czegom jednak niezdolny, no to ja przykopię jeszcze nieco liberalizmowi, a właściwie to kopniętemu pojęciu "liberalizmu konserwatywnego" (czy odwrotnie)...

I zrobię to, ale w sposób leniwy, a konkretnie cytując z pewnej książki i się jej treścią podpierając. Książka ta to "The Hidden Persuaders" ("Ukryci przekonywacze", gdyby takie słowo istniało, ale za to jest dosłownie), wydana po raz pierwszy w roku 1957, autor Vance Packard. Jest to rzecz o reklamie, a dokładniej o reklamie stosującej "psychologię głębi", czyli coś w rodzaju oddziaływania na "podświadomość" (używając, z braku dobrych alternatyw, freudowskiego języka). 

No i jest to co, tam się daje wyczytać, naprawdę interesujące samo w sobie, a jeśli się pomyśli o tych wszystkich "Oburzonych", strajkach, protestach, "postawach roszczeniowych" i "niedojrzałej młodzieży, która te postawy przejawia", nierobach, i czym tam jeszcze... (Wcale nie mówię, że to WSZYSTKO kłamstwo, ale wiele jednoznaczności w tym raczej jak dotąd nie ma, zgoda?) 

Czyli o tych wszystkich zjawiskach, których mamy coraz więcej i więcej, a jeszcze nie tak dawno nikt o nich nie słyszał... No to wtedy różne rzeczy z tej książki wydają się dziwnie, choć nieco pośrednio, aktualne. Zacytować zaś z niej można by tu masę rzeczy, wywołując, mam nadzieję, entuzjazm P.T. Czytelników, ale ja akurat doczytałem to takiego jednego miejsca, stwierdziłem, że coś się jednak moim P.T. Czytelnikom należy, więc postanowiłem to, do czegom doczytał, tutaj, we własnym przekładzie, umieścić. Z niniejszym wstępem na okrasę.

Może kogoś to zainteresuje, może jakiegoś "konserwatywnego liberała" sprowokuje to do odparcia tych "paskudnych zarzutów" i rozwiania moich, wielokrotnie już zresztą wyrażanych, podejrzeń, że nic tak chyba jak "wolny rynek" nie rozwaliło konserwatywnych (a są inne?) wartości, rodziny, tradycji, religii... I nic tak chyba jak on nie uczyniło ze współczesnych ludzi Zachodu lemingów i w sumie niewolników. A co najmniej na niewolników kandydatów. A więc cytujmy!

* * *

Dr. Riesman* w swoim studium zasadniczych zmian zachodzących w amerykańskim charakterze na przestrzeni dwudziestego wieku (to znaczy od wewnątrz-sterowności, do zewnątrz-sterowności), odkrył, że nasze rosnące zainteresowanie** aktami konsumpcji odzwierciedla ową zmianę. To zainteresowanie, zaznacza, jest szczególnie intensywne (i intensywnie popierane przez producentów produktów) na poziomie dzieci***. Charakteryzuje on dzieci Ameryki jako "przyuczane do roli konsumentów".

We wcześniejszych, bardziej niewinnych czasach, kiedy nacisk był nie na tworzenie przyszłych konsumentów, czasopisma dla chłopców i ich odpowiedniki koncentrowały się na trenowaniu młodzieży do (stanięcia) na froncie produkcji, łącznie z wojną. Jako część tego treningu, stwierdza dr. Riesman w "The Lonely Crowd", początkujący sportowiec mógł rezygnować z palenia i picia. "Odpowiadające im media dzisiaj szkolą młodych ludzi (do stanięcia) na froncie konsumpcji - opowiadając im o różnicach między Pepsi Colą i Coca Colą, a później między papierosami Old Golds i Chesterfield." [_ _ _]

Problem tworzenia gorliwych konsumentów dla przyszłości był w połowie lat pięćdziesiątych rozważany na sesji Amerykańskiego Stowarzyszenia Marketingu. Szef firmy Gilbert Youth Research powiedział marketerom, że niema już żadnych problemów ze zdobywaniem funduszy "na targetowanie@ rynku młodzieżowego". Jest ich masa. Problemem jest targetowanie tego rynku z maksymalną skutecznością. Charles Sievert, piszący o reklamie felietonista New World Telegram i Sun, wyjaśnia o co chodzi w tym targetowaniu, mówiąc: "Oczywiście dywidendy z inwestycji w rynek młodzieżowy służą rozwijaniu wierności wobec produktu i marki, w ten sposób otrzymaniu przyszłego wiernego rynku dorosłego."

Bardziej otwarte wyrażenie tego, jaką okazję stwarzają dzieci, pojawiło się w reklamie zawartej w Printer's Ink kilka lat temu. Firma specjalizująca się w dostarczaniu materiałów "edukacyjnych" dla nauczycieli szkolnych w formie tablic do wieszania na ścianie, wycinanek, podręczników dla nauczycieli, wezwała handlowców i reklamodawców: "Gorliwe umysły można kształtować tak, by pragnęły twojego produktu! W szkołach podstawowych Ameryki jest niemal 23 miliony dziewcząt i chłopców. Te dzieci jedzą żywność, noszą ubrania, używają mydła. Są konsumentami dzisiaj i będą nabywcami jutro. Oto wielki rynek dla waszych produktów. Zdobądź$ te dzieci dla swojej marki, a będą naciskać rodziców, by nie kupowali żadnej innej. Wielu dalekowzrocznych reklamodawców zarabia dzisiaj duże pieniądze... i buduje dla jutra... kształtując gorliwe umysły" poprzez materiały "Project Education" dostarczane nauczycielom. I dodawano z przekonaniem: "wszystkie troskliwe lukrowane przekazy mające na celu stworzenie akceptacji i popytu na produkty..." Komentując ten apel, Clyde Miller, w swoim "The Process of Persuasion", tłumaczy kwestię warunkowania reakcji u dzieci mówiąc: "To wymaga czasu, tak, ale jeśli spodziewasz się być w biznesie dłużej, pomyśl co to może oznaczać dla twojej firmy w sensie zysków, kiedy uwarunkujesz milion albo dziesięć milionów dzieci, które będą wyrastać na dorosłych, wyuczone kupować twoje produkty, jak żołnierze są wyuczeni by atakować, kiedy słyszą słowo kluczowe 'naprzód'!"

Potencjał telewizji w warunkowaniu młodzieży tak, by byli lojalnymi entuzjastami jakiegoś produktu, czy są dość dorosłe, by go konsumować, czy nie, stało się rzeczą oczywistą we wczesnych latach pięćdziesiątych. Młody spec od reklamy z Nowego Jorku, uczestnicząc w kursie marketingu na lokalnym uniwersytecie, od niechcenia stwierdził, że dzięki telewizji większość dzieci uczy się śpiewać reklamy piwa i innych towarów zanim nauczą się śpiewać narodowy hymn. Youth Research Institute, wedle The Nation, chwalił się, że nawet pięciolatki śpiewają reklamy piwa "raz za razem i z upodobaniem". Napisano tam, że dzieci nie tylko śpiewają o zaletach reklamowanych produktów, ale także czyniły to z wigorem przejawianym przez najbardziej entuzjastycznych prezenterów, i przez calutki dzień "bez dodatkowego kosztu dla reklamodawców". Nie można ich wyłączyć, jak telewizora. Kiedy na początku dekady telewizja była w powijakach, pojawiła się w branżowym czasopiśmie reklama, alarmująca [dosłownie!] producentów o ogromnej zdolności telewizji wyrycia [dosłownie!] przekazów w młodych mózgach. "Gdzie indziej na ziemi", wołała owa reklama, "świadomość marki zostaje tak mocno wbita w psychikę czteroletnich dzieci? ... Ile jest to warte dla producenta, który może wstrzelić się w młodocianą widownię i kontynuować sprzedawanie w kontrolowanych warunkach rok po roku, aż do czasu osiągnięcia dorosłości i statusu pełnowymiarowego nabywcy? To MOŻNA zrobić. Zainteresowany?" (Kiedy autor przygotowywał ten rozdział, usłyszał własną ośmioletnią córeczkę, radośnie wyśpiewującą piosenkę reklamującą papierosy: "Nie strać radości palenia!")

---------------------
* O którym śmy se tutaj całkiem niedawno rozmawiali, bo to autor książki "The Lonely Crowd" ("Samotny tłum").

** Bardziej dosłownie "troska" lub nawet "zmartwienie" - "preocuppation". W obu przypadkach gdzie mamy "zainteresowanie".

*** Bardziej dosłownie trza by to przetłumaczyć jako: "na poziomie przed-pubertalnym". Tu i w wielu innych miejscach, gdzie mowa jest o "dzieciach" czy "młodzieży".

@ Wiem, że to słowo jest niespecjalne, ale to dosłowne tłumaczenie i tu akurat dziwnie pasuje.

$ Dosłownie "sell these children to your brand". Czyli dosłownie: "sprzedaj te dzieci swojej marce". Mocne! Po angielsku brzmi to bardziej naturalnie (w końcu mają to dłużej), ale sens jest w sumie ten sam.

(Miałbym więcej przypisów, ale jest problem ze znalezieniem odpowiednich znaczków, bo ile w końcu może być gwiazdek. Więc "naukowość" tego tłumaczenia nieco ucierpi, ale treść w sumie jest i tak jednoznaczna.)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

poniedziałek, stycznia 30, 2012

Katzenbrenner & Kastraci

Nie szukajcie rock-and-rollowego zespołu z tytułową nazwą na YouTube, bo go nie ma. (Właśnie sprawdziłem w Guglu.) I zapewne nigdy nie będzie. Czemu? Bo zgwałciłoby to prawa autorskie, różne ACTA i inne takie, co pociąga za sobą różne nieprzyjemności. Jeśli Waaadza tak, oczywiście, zechce, bo inaczej to nie.

W jaki jednak sposób by zgwałciło, spyta ktoś, skoro takiego rock-and-rollowego zespołu nie ma? No ale przecież jest taka właśnie partia. Czy jak to nazwać. Gdzie? A no w sejmie III RP. W tym cyrku? Tak, w tym ruskim cyrku właśnie, który niektórzy zwą "polskim sejmem". (I nie mówię o międzynarodowym i tradycją owianym sensie tego słowa. Który także chwały nam, nawiasem, nie przynosi.)

No i ta partia mogłaby np. wystąpić o zgwałcenie im nazwy. Lepiej nie ryzykować! Za to warto może tej nazwy używać, pisząc o owej partii. I o całym tym (z przeproszeniem kurw) kurewskim syfie, który w naszym nieszczęsnym kraju robi za politykę i państwo. Tego typu celne (jak sobie pochlebiam) i lapidarne hasełka są cenne w "publicznym dyskursie", marketingu, pijarze i czym tam jeszcze.

A w tym wciąż jeszcze MY, czyli "druga strona" w stosunku do tego szamba, jesteśmy dupy. Tak więc polecam termin Katzenbrenner & Kastraci na określenie tej partii z jej przyległościami. Dowolnie szerokimi, może być od Brukseli po Władywostok. Alternatywna nazwa: Partia Kastratów.

Jeśli ktoś ma ochotę, proszę używać bez kompleksów i bez lęku o "pogwałcenie praw autorskich"! Moich konkretnie w tym przypadku, bo ja te nazwy właśnie, w genialnym olśnieniu (wywołanym obejrzeniem sobie wczoraj późnym wieczorem na TV Trwam scenki z "polskiego sejmu", wiecie której) odkrył (no bo przecież nie "wynalazł").

Może ktoś wkrótce napisze błyskotliwy tekst pod którymś z tych tytułów. Oby! Może ktoś użyje jednego z tych terminów w swoim błyskotliwym tekście. Może wkrótce pojawią się one na jakimś transparencie, albo na murze. Wtedy, jako ich poniekąd "ojciec", dumny będę jak paw, ale nie tylko to. Po prostu takiego "marketingu" nam potrzeba.

I mam niepłonną, że inni też wytężą umysły, żeby podobnie (jak sobie pochlebiam) celne (albo i celniejsze, jeśli potrafią, oby!) określenia odkryć czy wynaleźć. Dobrze by było! No bo i cóż byśmy robili bez dotychczasowych odkryć: bez "lemingów", "tuskoidów", "europejsów", "waluty ojro", i czego tam jeszcze?

Co byśmy prezentowali w tej "publicznej debacie"? Odwieczne polskie rany, plus "módl się i pracuj"? Na kogo "pracuj"?! Na tych...? Bez żartów! Najpierw ich, tych wszystkich... Sami wiecie. Do uczciwej pracy. Czyli w kamieniołomach. A potem się będzie rozważać kwestię ewentualnego zakasania rękawów.

Żadne tam "pomożecie?", zanim to bractwo weźmie się do uczciwiej roboty. Za miseczkę ryżu dziennie. To tak jak z upadkiem PRL - ja od razu, czyli w głębi "stanu wojennego", mówiłem, że w ten upadek uwierzę, kiedy zawiśnie Urban. Nie zawisł, nie zanosi się nawet by to mu groziło - no to i mamy dalej PRL. W coraz paskudniejszej wersji, niedługo pewnie dojdzie do lat czterdziestych XX w.

I tak samo tutaj - żadnego zakasywania rękawów! Żadnego "módl się i pracuj!", dopóki całą masa rzeczy się ISTOTNIE nie zmieni. A "ISTOTNIE" oznacza tutaj kamieniołom, a co najmniej ciasną celę na długie lata. Nie wykluczając konopnego sznura, w wariancie optymistycznym. I nie chodzi tu tylko o to MIEJSCOWE kurestwo (z przeproszeniem kurw), bo to sprawa dużo bardziej globalna.

OK, wracając na zakończenie do meritum - jak odtąd nazywamy Ruch... Tego tam, nie da się tego nazwiska napisać... No właśnie: Katzenbrenner & Kastraci. Brawo! Alternatywnie Partia Kastratów. Zgoda?

A teraz niech każdy poskrobie własne swoje szare komórki i wymyśli coś równie słodkiego na coś równie paskudnego! I wtedy te demonstracje, a także blogi, nabiorą nowego czaru i, da Bóg, nowej skuteczności. Amen!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

piątek, stycznia 20, 2012

O przegranej wojnie i innych mniej lub bardziej przykrych rzeczach

Bez wskazywania kogokolwiek palcem, powiem, że się z nim zgadzam w kwestii rozlicznych zalet i pożytków postrzelania sobie z działka i pojeżdżenia sobie różnego rodzaju opancerzonym blaszanym szmelcem, na jakich te działka często bywają. Tyle, że ja te zalety i pożytki widzę jednak inaczej, niż owa osoba. Dla mnie chodzi przede wszystkim o pożytki, że tak to określę, ardreyiczne. Czyli psychologia, prawdziwa prasamcza męskość, radzenie sobie w sytuacjach, umiejętność dania popalić jakby coś, i te rzeczy.

Perspektywę, że przy pomocy takich blaszanych pudełek, choćby i na kółkach, albo nawet na gąsienicach, choćby i z szybkostrzelnym działkiem, uda się zrobić jakąś sensowną kontrrewolucję, albo pomóc cokolwiek temu nieszczęśliwemu krajowi, oceniam jako niewielką. Niewiele większą, niż powiedzmy szansa na to, że człek zginie w wypadku lotniczym, która jest taka, że jakby latać codziennie, to trzeba by poczekać średnio z 12 tysięcy lat na swój śmiertelny wypadek. (Co oczywiście jest w wielu istotnych kontekstach wysoce pozytywne.)

A zatem (jak zwykle) - ardreyizm i te sprawy TAK, ale kontrrewolucje jednak nie tak się robi, jak sobie niektórzy wyobrażają. (Jeśli się oczywiście grubo nie mylę, co teoretycznie też nie jest całkiem wykluczone.) Dlaczego tak jest? A raczej - dlaczego tak uważam?

Otóż dlatego, że dla mnie ta wojna... Nie macie ludzie pojęcia, jak przykro mi to mówić, jak bardzo chciałbym ochronić wasze słodkie malutkie serduszka przed tak niemiłą prawdą - a i mnie samemu wcale ona z przyjemnością przez gardło nie przejdzie... Ale ta wojna, drogie ludzie, już jest od dawna definitywnie przegrana.

Na terenie w wąskim i ścisłym sensie polskim - ponieważ Polska... I co właściwie to słowo miałoby dzisiaj znaczyć? Bandy lemingów? "Elity" na których tle Szczęsny Potocki jawi się jako polityczny geniusz i bohaterski patriota? Już chyba raczej punkt przecięcia linii sił różnych - jak najbardziej nie-polskich - agentur i zagranicznych wpływów.

No więc ta Polska (jeśli przyjmiemy, że to słowo jeszcze w ogóle, tak bez dodatkowych komentarzy czy kwalifikatorów, daje się sensownie używać) jest teraz zbyt słaba, zbyt zależna, zbyt przeżarta wszelkiego rodzaju syfem, by w ogóle mogła - w przewidywalnej perspektywie i w warunkach nie różniących się całkiem radykalnie od obecnych - o sobie stanowić.

Tym bardziej, że, jak i w reszcie zachodniego świata, ale raczej w większym stopniu, znaczna większość naszych rzekomych "rodaków" to ludzie o niczym innym nie marzący, niż o życiu sytego i bezpiecznego niewolnika, a istniejący system, mimo wszystkich swoich braków, słabości, i całego dawania prostemu człekowi w dupę, wciąż taką możliwość tym ludziom, i to ze sporym marginesem, zostawia.

I zostawiać ją będzie jeszcze zapewne bardzo długo - mimo "kryzysu" (czy raczej, jak sądzę, końca "kapitalizmu" wraz z "demokracją"), mimo zapewne rychłego upadku waluty ojro i niewątpliwej porażki rządzącej Europą lewacko-urzędniczej "elity". Która jednak, z pomocą i na plecach owych (nie bójmy się tego słowa!) lemingów sobie w końcu poradzi i tak dociśnie ludowi (w tym lemingom) śrubę, że ten będzie żałośnie jęczał - zamiast, jak teraz, wznosić entuzjastyczne okrzyki i głosować jak trzeba.

Na czym to się zresztą skończy - mówię teraz o reakcji ludu na dociśnięcie śruby, wzięcie za mordę i na ścisłą dietę - a biurokratyczno-lewacka elita wyjdzie z tego wzmocniona, z o wiele większą władzą... I syf będzie o wiele gorszy niż obecnie. No, chyba, że to wszystko naprawdę szybko i skutecznie się zawali. I wtedy trudno cokolwiek w ogóle teraz przewidywać.

A Smith & Wesson zakupiony za poniżej stówy na Allegro (swoją drogą serdecznie polecam!) i tak zapewne będzie miał o wiele większe zastosowanie - w rękach zwykłych ludzi, o tym teraz mówię, w tym i ew. kontrewolucjonistów, a nie pacyfikujących głodny i sterroryzowany lud sił zbrojnych - niż jakiekolwiek blaszane Skoty z działkiem, czy jak to się teraz wabi.

Z ową osobą, cośmy sobie o niej na początku (i którą w sumie b. cenię, choć przydałoby się jej więcej mózgowej dyscypliny) nie zgadzamy się także w kwestii szeroko pojętej propagandy. Owa osoba uważa, jak ja to rozumiem, że propaganda załatwia nam praktycznie wszystkie problemy - trzeba tylko nieco rozbudzić tych wszystkich zwykłych ludzi, którzy RZEKOMO już są i tylko czekają... Nie mając, of course, absolutnie nic wspólnego z żadnymi lemingami... Itd., itd.

Podczas gdy ja kompletnie tych ludzi nie widzę. 50%, co najmniej, rzekomych "rodaków" to zadowoleni, w sumie, ze swego statusu syci niewolnicy. Może ze 30% z reszty to niewolnicy niespecjalnie syci i niespecjalnie zadowoleni, ale jednak i tak o niczym innym naprawdę nie marzący, niż żeby sytymi i zadowolonymi się stać. Plus ew. JP2, plus ew. nieco "śpiewów narodowych" z martyrologią na czele. Takie same lemingi jak tamte, tylko gorzej im się powiodło.

No i reszta... Ile nam zostało? 20%, tak? No więc ci coś by tam chcieli zmienić, piszą zatem sobie na blogach, gaworzą na forach, puszczają baloniki i głosują na opozycję. Tyle! Dużo więcej z tego NIGDY nie będzie, bo ci ludzie po prostu lubią robić to co robią i nigdy nic zdecydowanie innego robić nie będą. Chyba że się ich zmusi, ale kto niby miałby ich zmusić? I jak? Raczej nie my, już znacznie prędzej tow. Mąka, Barroso, Putin, Cohn-Bendit. I kto tam jeszcze.

Skrajny defetyzm to co ja tu mówię, tak? Plus plucie porządnym ludziom do zupy? Cóż, przykro mi, ale prawda jednak - choć sama z pewnością nie wyzwoli - lepsza jest od idiotycznych ckliwych bajd na własny temat i na temat własnych możliwości. Tym bardziej, że ten mój obraz nie jest tak co końca, ze szczętem, jednoznacznie mroczny.

Jest pewien procent ludzi - jak zawsze chyba i wszędzie - którzy się ze statusem sytego i bezpiecznego (do czasu, do czasu!) niewolnika tak czy tak nie pogodzą. Po prostu to jest sprzeczne z ich naturą. Nie mogą, choćby chcieli, a chcieć też nie mają jak. No i ci ludzie jakoś tam walczyć (w mniejszym lub większym cudzysłowie) nadal będą.

Mądrze i skutecznie, albo głupio i bez skutku. I sporo tu zależy od tego, czy będą sobie wmawiać, że ta wojna jeszcze wciąż jest do wygrania - "tylko jeszcze jeden zryw, tylko powiem sąsiadowi, że Tusk jest be, że Komorowski to idiota"... Czy też uświadomią sobie, że tutaj już się niewiele da zrobić i zaczną się przygotowywać do NOWEGO EWENTUALNEGO (da Bóg!) STARCIA.

No bo to jest tak, że w irracjonalnym oporze przed dopuszczeniem do siebie myśli, że TA wojna już jest przegrana, jest chyba wcale nie więcej zdrowej bojowości i chwalebnego bohaterstwa, niż umysłowego wygodnictwa i rozmemłania? Czemu tak? Przecież to wydaje się być bez sensu!

A jednak - jeśli się z tego typu faktem nie pogodzimy (oczywiście ze stosownym bólem, bo w klęsce nie ma i nie może być nic przyjemnego!), to po prostu będziemy cały czas walczyć (to wariant hiper-optymistyczny, bo u nas nikt w żadnym sensie raczej teraz nie walczy, co najwyżej gada) wojnę z przeszłości, zamiast TĘ PRZYSZŁĄ! Bo do przyszłej, choć niepewnej i nie wiadomo kiedy, trzeba się przygotowywać - nie do tej, która była i którą już ze szczętem przegraliśmy.

W dzisiejszej "Polsce" (żeby to tak prowizorycznie nazwać) nie ma już żadnej prawdziwej wojny, żadnej prawdziwej walki - jest okupacja i są zabory. A patrioci, i w ogóle ludzie etycznie i psychicznie zdrowi - ludzie przyzwoici wedle kryteriów które 70 lat temu były dla każdego normalnego człowieka oczywiste - są uciskaną mniejszością. Z poważnym ryzykiem, że niedługo mogą się stać mniejszością po prostu prześladowaną i tępioną. No i trzeba się do tej sytuacji przystosować, jeśli marzy się o przyszłym zwycięstwie! Nie ma niestety na to innej rady.

Tyle, że tutaj żadna propaganda, żadne filmy czy seriale, nie pomogą. Na pewno nie tyle, ile nam potrzeba. Choćby dlatego, że ci, którzy jeszcze - mimo całego naporu mediów, ekonomii, "edukacji" i gołej przemocy (np. sądowej) jeszcze do szczętu lemingami nie zostali, TO SĄ WŁAŚNIE LUDZIE NA PROPAGANDĘ Z NATURY ODPORNI. Gdyby odporni nie byli, to dawno byliby lemingami. (Wystarczy liznąć nieco Spengleryzmu Stosowanego, żeby to było oczywiste. Fajny przykład przewagi książki nad serialem, by the way!)

No więc dobra, sporo tego już napisałem, choć temat daleki od wyczerpania. Resztę zostawimy sobie na ew. "zaś" i dokonamy błyskawicznego przeskoku. Słowa kluczowe to: "pozytywny snobizm", "nie ma sukcesu bez poświęceń, trzeba z czegoś zrezygnować, żeby coś osiągnąć", "tężyzna fizyczna", "czuj duch, pręż się!", "rozwój osobisty", "wychowanie", "wpływ na otoczenie", "budo" (tak Mustrum - właśnie chuju muju!).


* * *

No więc... Kiedyś gadaliśmy o łacinie i pytano mnie o fajny podręcznik lub kurs. Wydaje mi się, że ta książka (plus płyta CD), co ją sprzedają tutaj ==>; http://www.jezykiobce.pl/lacina-dla-poczatkujacych,551.html <== , jest fajna. I na pewno niedroga. Mówię to na podst. dostępnych tam fragmentów, plus ich kursu japońskiego, co go posiadam. Nie będę tu rapsodyzował na temat znaczenia łaciny, ale można by sporo. Zachęcam do się zainteresowania, poduczenia się, zarażenia rodziny...

I co tam jeszcze. Sama BEZINTERESOWNOŚĆ takiego hobby oddala nas psychicznie od lemingów, a od czegoś trzeba przecież zacząć, bowiem lemingoza, w mniejszym lub większym stopniu, wisi nad każdym z nas jak przysłowiowy miecz Damoklesa.

* * *

Wrzućcie se w jakiegoś gugla "Skazany na trening" i kupcie se tę książkę! (Autor Paul Wade, jeśli mnie pamięć nie myli.) My to już z niektórymi kolegami znamy od dość dawna - w amerykańskim oryginale i w postaci ebooka pod tytułem "Convict Conditioning". Naprawdę warto się tym zainteresować!

* * *

Nigdy się nie ogłaszałem specem od rodzimej historii - z różnych względów w tej właśnie specjalnie obryty nie jestem - ale coś tam się w mym długim życiu przeczytało, i jakoś wszystko dotąd pozostawiało pewien, czasem spory, niedosyt. A to zbyt ckliwe, istne "śpiewy narodowe" i "czytanki ku zbudowaniu dziatwy" (w skrajnych przypadkach ze słowianofilią, JP2 i Wałęsą na dokładkę), a to nadmiar martyrologii (każda jej ilość do dla mnie nadmiar!), a to propaganda sprzed stu lat robiąca u nas za poważną historię... W najlepszych przypadkach raczej publicystyka, niż prawdziwa historia. A jeśli historia, to wycinkowa i przeważnie dość nudna.

Ale akurat kupiłem sobie całkiem niedawno "Dzieje Polski w zarysie" Michała Bobrzyńskiego no i pierwszy raz jestem usatysfakcjonowany. Ma ona niemal ze sto lat (autor zmarł w 1935), ale i tak to jest coś - w jednym, niezbyt wielkim tomie - co można z przyjemnością i pożytkiem przeczytać, nie wzdrygając się bez przerwy z obrzydzenia, nie zastanawiając cały czas gdzie nas autor (z głębi swego patriotyzmu) zwodzi und oszukuje.

Jasne, że to TEŻ nie jest żadne słowo Boże, tylko krótka historia Polski, zrobiona przez autentycznego historyka, pracującego na autentycznych źródłach, który to historyk do tego potrafi syntetycznie i głęboko rozważać historyczne trendy, politykę przez duże P, itd. Serdecznie polecam - dla was ludzie, dla waszych dziatek, a nawet kobiet, jeśli która aż tak mózgowo rozwinięta!

Co najmniej jako odtrutkę na pseudo-nacjonalistyczne przekłamania, prymitywne ideologizowanie historii, martyrologię, "śpiewy narodowe" i inne takie, których, jak chyba wszyscy wiemy, w naszej historiografii (o "historiozofii" już litościwie nie wspominając) nieprzeliczona masa.

I to by było na razie na tyle.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

niedziela, stycznia 08, 2012

Leming - instrukcja obsługi

Nie miałem pojęcia, że książka Davida Riesmana "The Lonely Crowd" została wydana po polsku, ale została. Ją prostu trzeba przeczytać. (Nicek, to oczywiście nie do ciebie - ty się nie przejmuj!)

Parę razy ją tu zresztą niewątpliwie musiałem wspominać, bo też bez niej trudno zrozumieć psychologię leminga. Nie wszystko musicie tam oczywiście traktować jak słowo Boże, bo w końcu święte księgi to nie my, ale przeczytać, a potem możemy sobie dyskutować już w miarę z sensem.

Oto link: http://www.poczytaj.pl/214960?maling=h3nr2i38ebd334jdf - żebyście sobie kupili, albo naciągnęli rodzinę, sponsora, czy coś. (W dodatku do 15 stycznia 2012 książka ta jest tu  przeceniona i naprawdę tania. Tamże sporo innych interesujących książek, i także na razie wiele przecenionych. Na przykład o geopolityce.)

No a gdyby ten linek przestał kiedyś działać, to powiem, że polski tytuł to (zaskoczenie!) "Samotny tłum", autor, jak wspomniałem, David Riesman, a sprzedają to na http://poczytaj.pl - zapewne nie tylko tam, ale na przykład tam.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

niedziela, grudnia 25, 2011

O języku, śmierci i frajerach

Żył dawno temu pewien pewien arabski mędrzec, czy może poeta, o którym czytałem niemal równie dawno temu, i wszystko zapomniałem, poza jedną rzeczą. Taką mianowicie, że ów gość wyraził (a może nawet stale to głosił) taką oto myśl, że: "woli by mu wymyślano po arabsku, niż chwalono po persku". (Co oczywiście nie ma najmniejszego związku z żadną biężączką, jakby ktoś miał wątpliwości!)

Pewnej pikanterii dodaje tej sprawie fakt, że ów mędrzec (czy może poeta) sam był Persem i perski był jego językiem matczystym. (Określenie "ojczysty" w odniesieniu do języka jest nieco głupie. Oddajmy raczej babom co babskie - nadal oczywiście wysoko wznosząc sztandar męskiego szowinizmu i pogardy dla "równouprawnienia".)

Z której to sprawy by wynikało, że może istnieć coś takiego, jak zdolność do "obiektywnej", w sensie ponad własnym językowym zakorzenieniem, oceny urody różnych języków. Niby każdemu jego własny język jawi się najpiękniejszym, ale jednak taki Brell, choć Flamand, flamandzkiego na tyle nie lubił, że śpiewał po francusku. Słyszałem też komików z, wyglądającym na autentyczne, obrzydzeniem opowiadających o szpetocie własnego języka. Jeden był Holendrem, drugi Finem.

Sam miałem drobną przygodę nieco podobnego rodzaju, na szczęście akurat pozytywną. Otóż kiedyś rozmawiałem sobie, jak zwykle, luźno z rodziną na wytwornym handlowym deptaku w rodzinnej Uppsali, i jakaś elegancka pani spytała mnie: "co to za ładny język, którym mówicie?". Oczywiście spytała po szwedzku. Z dumą odparłem, że polski, i zdawało mi się, że na jej twarzy dostrzegłem coś na kształt zaskoczenia, czy może rozczarowania.

W końcu to by nie było aż tak dziwne - kobieta z pewnością słyszała polski wcześniej i niczym jej nie zachwycił. Słyszała go, jak należy się domyślać, wykonaniu licznej polskiej tam emigracji - co najmniej od michników tego świata (zanim się kulawo nauczyli języka tubylców), po nieco późniejsze styropiany, agentów i małych cwaniaczków.

Potem się zastanawiałem, czy nie mogłem uprzedzić i rozbroić rozczarowania tej kobiety, mówiąc jej, że to "överklasspolska". (Co się oczywiście, dla niepojętnych, tłumaczy jako: "polski wyższych sfer".) Ale to mogłoby już być nieco przedobrzeniem, a w dodatku pod koniec lat '80 "wyższe sfery" mogły się opacznie kojarzyć.

W każdym razie, jeśli Św. Piotr czuje się Polakiem, to ja poczytuję sobie tę sprawę jako drobny plusik w moim życiowym bilansie i w walce o miejsce wśród grających na harfie bosych aniołków w nocnych koszulach.

To był oczywiście wtręt z cyklu "nawet taki naturszczyk jak pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle o sobie nie pisał" (cytat z pamięci). Dodam w każdym razie, iż fakt, że w moich ustach narzecze przodków tak cudnie tej kobiecie zabrzmiało... (M.in. w moich, oczywiście, bo tam jeszcze była żona i dzieci, ale ja bywam mowny, a one nie przeklinają, więc co by mogło aż tak zachwycić? A swoją drogą, po latach widzę, że tutaj zgubiłem wątek.)

Wracając do poważnych naukowych rozważań. Na razie sobie przyjęliśmy, roboczo, że być może istnieje możliwość w miarę obiektywnej oceny urody języków, mimo tego, że z natury mamy ograniczone możliwości w tej kwestii, no i że przyzwyczajenie, matczyne "niu, niu, niu", matczyne kołysanki, matczyny cycuś, matczyne bajeczki (np. o żelaznym wilczku), pedofil opowiadający nam bajki w rodzimej TV... I cała ta szemrana reszta nam ten obiektywizm stara się zaburzyć.

Spengler na przykład (wiem, wiem, mam obsesję!) sporo ciekawych rzeczy mówi o sprawach językowych... (Jak i ja zresztą, choćby w dawnym tekście pt. "W oparach języka". I nawet linki Wam ludzie dam: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-1.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-2.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-3.html. A tu, z pokrewnego cyklu, macie jak cwanie przewidziałem obecne płciowe parytety w III RP: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/05/w-oparach-jzyka-i-inne-pereki.html.)

Spengler więc sporo robi z językiem i wyciąga z niego fajne (choć zgoda że intuicyjne, hermeneutyczne i z "naukowego" punktu widzenia cholernie ryzykowne) wnioski. Na przykład fakt, że nagle z rzymskiego, łacińskiego "fui", czyli "byłem", całkiem po prostu, coraz bardziej robiło się dosłownie "miałem byte". (Tyle że Spengler podkreśla, iż stało się to dziwnie szybko. Uwaga dodana po wielu latach.) Albo podobnie. Także w językach "romańskich" - bezpośrednich poniekąd dziedzicach łaciny. Plus cała masa podobnych form w całej masie języków, z angielskim (który wszyscy przecież znamy, bo to dziś jak spuszczanie wody, wiązanie butów, albo włączanie kąpa!) włącznie.

Także jednak o samym brzmieniu różnych konkretnych słów w różnych konkretnych językach Spengler sporo rzeczy dziwnych i ciekawych. Na przykład stwierdza, że po niemiecku "niebo" brzmi jak wezwanie... Nie chce mi się teraz szukać, a nie znam narzecza, ale to chyba "Himmel" (z dużej litery!). Tak w każdym razie jest po szwedzku i chyba to akurat to samo... No więc tu wezwanie, za to po rosyjsku, pisze Spengler, mamy "niebo", co brzmi całkiem inaczej. Z czym się zgodzę.

Wezwania niet', za to jakaś taka rozmemłana słodycz. Spenglerowi się to zdaje się kojarzy także z amorficznym bezkresem. I tak się zabawnie składa (całkiem jak z tym Persem na początku poniekąd!), że "niebo" mamy także i w naszym własnym, jakże ukochanym (i nie bez powodu!) narzeczu.

I też, ja, choć za obiektywnego się oczywiście uważać nie mogę, słyszę tutaj takie słodkawe rozmemłanie, albo może rozmemłaną słodycz. W każdym razie żadnego tam wezwania. Zresztą bezkresu, amorficznego czy otherwise, też nie słyszę. Przelatując pobieżnie różne języki... Mamy francuskie "ciel" (wym. "sjel") , słodkie, gładziuchne, ale krótkie i jędrne...

Mamy angielskie "heaven", szorstkie, może wezwanie, ale jakby głównie do pracy i znoszenia niewygód... Mamy hiszpańskie "cielo" (wym. "sjelo", choć to wymowa raczej latynoska, bo inaczej to plujemy i syczymy), gdzie ja słyszę mniej więcej to, co we francuskim... Po włosku chyba jest "celo" (wym. "czelo"), jakby to samo, ale więcej "wezwania"... Starczy!

A nie - jeszcze przecież łacina! (Głupio mi się wydawało, że niepotrzebna, bo Rzymianie niebo mieli raczej w nosie, ale przecież to także język katolicyzmu. Tom dopisał.) No więc - "celum, celi" (wymowa jak kto sobie chce).

Nie ma tu chyba żadnej tragedii, z tym rozmemłaniem znaczy... Zresztą co ja tam wiem. Niech się raczej jacyś ministranci nad tym zastanawiają (a dla nich to akurat chyba super sprawa), ale są inne słowa, które mnie naprawdę bardziej niepokoją. W tym sensie mnie niepokoją, że tak się luźno zastanawiam, czy spora część naszego narodowego rozmemłania, tej, za przeproszeniem, niezdolności do konkretnej walki, tej dziwnej skłonność do lizania własnych ran, nurzania się w martyrologii, ta chorobliwa niechęć do brodzenia we krwi wrogów (jak to zgrabnie ujmuje "Polonez Kościuszki")...

Jednym słowem wszystko to, co w nas niemęskie i skutkiem czego mamy tak, jak mamy, to może być także, częściowo, skutek języka. Oczywiście - nie mieliśmy silnej władzy królewskiej, więc I RP nie była do końca państwem, które mogło sobie radzić z innymi... Oczywiście, z 10% szlachty, I RP była "republiką szlachecką", więc nikt inny się nie liczył, a gorzelnie, karczmy i manufaktury mogli sobie prowadzić obcy... (Handel dalekomorski też zresztą, choć raczej nie ci sami.) Oczywiście metodycznie mordowano nam potem, przez setki lat, elity.

I zmuszano je do emigracji, co się zresztą odbywa na większą skalę w tej chwili, niż chyba kiedykolwiek. No i ogłupiano, indoktrynowano, spedalano i dawano do oglądania takich "naszych reprezentantów", jak choćby obecna komóra. Jednak czy język też nie ponosi części winy? Oczywiście ten język też został stworzony przez Polaków, więc tu mamy ewidentne sprzężenie zwrotne i oddziaływanie w obie strony. Jednak kiedyś nam ci przodkowie jakieś takie amorficzno-rozmemłane niektóre te słowa, powiedzmy (bo to tylko luźniutka hipoteza!), stworzyli, no i my teraz je mamy... I one nas urabiają.

Jako temat do samodzielnych przemyśleń proponuję słowo "walka". Po angielsku mamy "fight" (no dobra, niedouki out there, wym. "fajt"). Po niemiecku (to pamiętam!) "Kampf". Po szwedzku "kamp". Po hiszpańsku "lucha" (wym. "luczja"). Portugalski "luta". Włoski jakoś podobnie. Po łacinie "pugna, pugnae". W różnych słowiańskich językach, z rosyjskim włącznie, mamy "borba". No i teraz - gdzie tu jest Valhalla?

Gdzie tęsknota za nią? Gdzie szczęk mieczy, jęki rannych, ryki odrąbanych, radosny kwik zwycięzców, piski podnieconych kobiet? Gdzie zaś (ewentualnie, bo nie przesądzam, że gdzieś tu koniecznie być musi!) - tak dobrze nam już znane - amorficzne rozmemłanie?

Na zakończenie naszych dzisiejszych rekolekcji chciałbym jeszcze wziąć na warsztat takie dość istotne i treścią nabrzmiałe, jakby nie było, słowo jak "śmierć". Szczególnie ważne w kontekście walki, np. o niepodległość, o czym sobie wspominaliśmy, ale ważne też w każdym praktycznie innym kontekście, bowiem stosunek do śmierci (że zaimprowizuję sentencję) przesądza o stosunku do życia.

No a religia to na przykład, jak ja ją rozumiem (i np. Spengler), w dużej mierze właśnie sprawa stosunku do życia, śmierci, i ich ew. sensu. (Dlatego też lewizna ze swoimi namiastkami religii może wleźć z mozołem na drzewo. Niestety ma też inne środki i potężnych sojuszników, np. we wrodzonym spedaleniu wielkomiejskich lemingów.)

Po naszemu "śmierć" to będzie...? No właśnie! Brawo za koncentrację i czujność! "Śmierć" to będzie i nic innego. Po łacinie (i nie bez powodu od niej zaczynamy, choć to tylko subtelnostka) "mors, mortis". (To drugie, jakby ktoś nie wiedział, to genetivus, czyli ten przypadek od "kogo czego". Tak się to podaje, bo bez tego nijak.) Po francusku "(la) mort" (dzisiejsza wymowa: "(la) mor", ale to od stosunkowo od niedawna bez końcowego "t"). Po angielsku "death" (wym. "de..." z takim syczeniem i pluciem na koniec).

Po szwedzku (bo to znamy) "död". A, jak często to występuje, z rodzajnikiem określonym (na skandynawski sposób, czyli na końcu) - "döden". ("Ö" to jest takie coś, jakby ktoś nie wiedział, pomiędzy "o" i "y". Przećwiczyć parę razy!) Po hiszpańsku "(la) muerte". Po włosku podobnie, ale bez typowego dla hiszpańskiego zmiękczenia samogłoski na "ue", więc (o ile się strasznie nie mylę) "(la) morte". Po rosyjsku chyba "smiert''" (ze zmiękczonym "t" na końcu". I w innych bratnich (jakby nie było) słowiańskich językach podobnie. To nam powinno starczyć.

I teraz... Ale uwaga: JA O NICZYM NIE PRZESĄDZAM i nie chcę nikomu żadnych wrażeń narzucać! Tylko po prostu mnie pewne rzeczy brzmią w jakiś sposób i nie da się od tego uciec. Ile jest w tym obiektywności? Jest jakaś w ogóle? Naprawdę nie wiem, ale to nie jest tekst ściśle "naukowy", więc sobie pospekulujmy i się powczuwajmy, tak? Wnioski, niewykluczone, że jednak mogą mieć swoją wagę. Jeśli się np. dadzą z czasem weryfikować, albo coś.

W której z tych wersji słowa "śmierć" (wiem, że to niezbyt miłe, ale w końcu c'est la vie, że tak to figlarnie wyrażę) brzmi Wam, kochane ludzie Valhalla? W których wieczne zbawienie (harfy, bose stópki, skrzydełka na plecach, nocne koszule)? W których wieczna ekstaza i wieczny orgazm (na słodko)?

W której walka na topory i nabijane gwoździami maczugi, której skutkiem ta śmierć? W której jęki pokonanych wrogów i chlupot ich krwi, w której sobie zwycięsko brodzimy? W której piski podnieconych kobiet zza wysokich murów (słyszalne jedynie dla nietoperzy, psów i wojowników), niecierpliwie oczekujących rozpasanego żołdactwa i jego gwałtów?

W której wreszcie... Czy ja zresztą wiem co? Nie zapominając jednak, oczywiście, bo takie to czasy, o zgranej ekipie aplikującej nam eutanazję. Czy ja zresztą wiem, czy którakolwiek z tych pięknych rzeczy, którą powyżej nazwałem, w ogóle w którymkolwiek z tych słów śmierć oznaczających występuje? Rzuciłem tylko parę luźnych pomysłów, co by tam mogło niby być. Ale nie musi, naprawdę! Wsłuchajcie się sami i sami oceńcie.

A teraz - mimo wypieków podniecenia na Waszych słodkich twarzyczkach i żądzy poznania dalszego ciągu z pointą na czele - odłóżcie na chwilę mojego blogaska i SIĘ ZASTANÓWCIE. Naprawdę - zróbcie to teraz, bo jak przeczytacie, to się zasugerujecie. I albo będziecie automatycznie sądzić tak samo, albo też - jak słynni fornale Nicka - ustawicie się w opozycji i będziecie sądzić dokładnie odwrotnie, na przekór i wbrew. ("Na złość mamie uszy sobie odmrożę i będę słuchał raczej fornala niż Ardreya!")

Dalej na razie nie czytajcie - dopiero po przeanalizowaniu brzmienia słowa "śmierć" w różnych językach, i tego co owe różnojęzyczne słowa ewokują w Waszych duszyczkach.

* * * * *

Już po dojrzałym się zastanowieniu, tak? Jeśli nie, to galopem przestać czytać i powrót do poprzednich akapitów!

A teraz Wam ludzie powiem, z czym mi się w każdym razie kojarzy słowo śmierć w moim ukochanym języku polskim. Mniejsza już o Valhalle i jęki pokonanych dziewic, czego ja tam nijak nie słyszę. Ale w tego typu analizach ważne jest nie tylko "obiektywne" brzmienie danego słowa, ale także jego pokrewieństwa, gramatyczne, z innymi słowami.

Tego samego języka, w każdym razie przede wszystkim tego samego. No i, kochane ludzie, tak mi się jakoś wydaje, że nasze ukochane rodzime słowo "śmierć" ma prasłowiańskie konotacje tego typu... Może najchętniej to wyrażę króciutką anegdotką, co mi pozwoli o parę sekund później zacząć się w tym osobiście babrać.

Otóż dawno, dawno temu na deskach elbląskiego teatru wystawiono "Operę za trzy grosze" Brechta, no i na scenie, w charakterze rekwizytu czy scenografii (kto to rozróżni?), był m.in. transparent z napisem "Śmierdź frajerom!" Sam Brecht tego z pewnością nie wymyślił, bo to typowo językowy żarcik. Ten pierwotny angielski autor sprzed setek lat, też z pewnością nie, i z tego samego choćby powodu. Jednak w tym dowcipie jest, jak się obawiam, cholerna głębia.

Bo słowo "śmierć" naprawdę chyba jest spokrewnione właśnie ze "smrodem", "śmierdzeniem" i innymi tego typu atrakcjami. Żadnych Valhalli z pewnością tu nie ma - góra smród pokonanych wrogów w stanie daleko posuniętego rozkładu. Tylko kogo, do cholery, może on aż tak cieszyć, by wrogów unicestwiał akurat po to, by ich wąchać?!

Przecież nawet nie gościa pozbawionego zmysłu powonienia, bo dla niego to już całkiem żadna atrakcja, nawet chora. Tym bardziej, że przecież swym trupim aromatem ci wrogowie też od razu pachnieć nie będą - bo na to potrzebują parę dni poleżeć. (No i nie może być zbyt dużego mrozu.) To ma być taka odłożona atrakcja? Żadna atrakcja zatem, jeśli odłożona! Psychologia ma o skuteczności takich odwlekających się radości bardzo negatywne zdanie. (Kar zresztą też. Czyż nie słyszymy bez przerwy: "To nie surowość kary ma znaczenie, tylko jej nieuchronność i natychmiastowość! Ble, ble, ble."?)

A wszystkie inne aromaty, które by mogły ew. wchodzić w grę, są jeszcze o wiele gorsze. Aż mi się nie chce o nich myśleć! Więc jak, że spytam, mieliby Polacy, z takim nastawieniem do śmierci - własnej, wroga, koleżanki z pracy, nieważne - lubić walczyć na śmierdź... O sorry! "Na śmierć" chciałem powiedzieć... I życie? A jak nie lubią, to jak mieliby to robić dobrze? A jak nie lubią i dobrze nie robią... I tak dalej, sami możecie sobie resztę dośpiewać.

A u innych? Nic nie narzucam, ale dla mnie tu pobrzmiewa Valhalla... Tam słodki chlupot pokonanych wrogów... Tutaj piski dziewic i ich matek, całkiem jeszcze niczego sobie... Tutaj znowu emocjonująca walka na miecze, w trakcie której nasza własna śmierć zjawia się niepostrzeżenie, niczym kochająca siostra, żeby dać nam odpocząć... A potem już na wieki w Valhalli, tylko to się w jednym krótkim słowie explicite nie zmieściło.

A u nas co? "Śmierdź frajerom!" I tyle. Żeby chociaż "Śmierdź lemingom!" Choć poniekąd leming okazuje się coraz gorszym frajerem - z każdym dniem, z każdym kolejnym plenum KC UE - więc to też ma swój sens. I wdzięk. A w dodatku to by mogło być także niezłe hasło na transparenty i inne takie napisiki. Czyż można, choćby i w nagrzanym sądzie III RP od napalonej sędziny z ubeckim rodowodem, dostać czapę za wzywanie do śmierdzenia Ukochanej Władzy? Chyba nie - nawet tutaj i nawet od bardzo napalonej sędziny.

A więc, zatoczyliśmy ogromne koło, sporo ponarzekaliśmy na tę naszą mowę ojczystą... Przepraszam - "matczystą"! Ale może ona jednak jakiś (kontr)rewolucyjny potencjał, ta nasza mowa, zawiera. Jeśli się do niej podejdzie od nieco innej strony, oczywiście, bo tak to nienajlepiej to wygląda. A Wy, kochane ludzie, co o tym sądzicie?

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)