niedziela, listopada 18, 2007

Pierdząc miękkim siedzeniem... Czyli dzień z życia Oberredaktora Maleszki

Pierdząc miękkim siedzeniem w miękkie siedzenie, Oberredaktor Maleszka przymknął z rozkoszą oczy, rozparł się w swym niezwykle kosztownym dyrektorskim fotelu, z lubością smakując słodką pewność, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. I że - co jeszcze istotniejsze - naczalstwo wie, że on tym właściwym człowiekiem na właściwym miejscu jest. Kilkunastosekundowa przerwa w dostawie gazu wyrwała go jednak wkrótce z tego rozkosznego stanu. "Będę musiał przejść na inną dietę", powiedział sam do siebie półgłosem, "ta jest jednak zbyt mało wydajna".

Nagle wyprostował się i w jego oczach pojawił się stalowy błysk. Zdecydowanym ruchem sięgnął po dużą zalakowaną kopertę z trupią czaszką. Złamał pieczęć. W środku, jak co dzień, był rozkaz dzienny, a wszystko kończyło się utartą formułą, że "po przeczytaniu zniszczyć, a w przypadku gdyby dokument wpadł w niepowołane ręce, nastąpią bezlitosne represje, nie oszczędzające nikogo z mających z tą sprawą jakikolwiek kontakt".

Rozkaz, który teraz trzymał w ręku, nie różnił się niczym specjalnym od innych dziennych rozkazów. Po prostu należało wykonać normalne dziennikarskie zlecenie. Czyli napisać, co było do napisania. No i jeszcze, jak zwykle, należało wybrać jeden z licznych swych avatarów. Mówiąc prostszym językiem - figurantów, jako że Oberredaktor Maleszka od dawna nie podpisywał już nic własnym nazwiskiem.

"Kogo my tu mamy? Kto jest w tej chwili dostępny?", mruczał sam do siebie Oberredaktor. "No więc, jest Stasiński... Nadaje się?" Oberredaktor zamknął oczy i zaraz oczyma wyobraźni ujrzał krótko ostrzyżonego człowieczka w średnim wieku o charakterystycznym wyrazie twarzy. Zupełnie, jak ktoś, komu znienacka, w czasie rozmowy (lub telewizyjnej debaty) wsadzono w odbyt z metr grubego kija od szczotki, a on zupełnie nie wie, czy to najpiękniejszy dzień jego życia, i teraz już zawsze chce z tą szczotką... Czy też całkiem mu się to nie podoba. A jednocześnie - i tu jest jego mistrzostwo! - cały czas wygłasza drętwym głosem nudne postępowe kwestie. Mistrz, tego się nie da ukryć! Ale może przez to i konkurent? Szukajmy więc dalej...

"Wygląd ma tutaj znaczenie, nie dajmy się omamić politycznej poprawności", mruknął Oberredaktor. "Przykopiemy tym obrzydliwym Polakom na łamach - za ksenofobię, homofobię i wszelkie inne niesłuszne fobie, zgodnie z rozkazem dziennym... A potem będzie się iść za ciosem w telewizji. Tak, wygląd ma znaczenie. Stasiński oczywiście pasuje, ale czy jest najlepszy?" (A może ten z tą szczotką to Pacewicz? Z pewnością nasz bohater ich rozróżnia, ale autor tego tekstu nie za bardzo.)

"Może Kalukin?" I Oberredaktor ujrzał oczyma wyobraźni człowieka dość młodego, rozczochranego i w ogóle jakby niedobudzonego ze stuletniego snu, ale za to wstrząsanego ustawicznymi drgawkami i robiącego przedziwne grymasy. O zezie już nie mówiąc. Ani o jąkaniu. Cóż, z pewnością nieślubny syn Adama, jeszcze jeden powód, by dać mu tę szansę... Ale jeśli zaśnie na planie?

Sprawdził się nieźle jako 'kataryna', choć w sumie akcja spaliła na panewce, z powodu tego cholernego oszołoma... Jak mu tam? Niebieskiego kota sobie wybrał jako emblemat, eurosceptyk cholerny i w ogóle reakcja! No dobra, w tej sprawie trzeba będzie coś zrobić, a na razie bez nerwów... Mamy zadanie do wykonania! Więc, młodzi, wykształceni, z dużych miast, wierzący w cuda i drugą Jap... Irlandię, Kalukina lubią. Może do tego pasować lepiej, niż Pacewicz. Choć gdyby tak znienacka zastosować kij od szczotki, mogłoby być jeszcze lepiej...

Wroński? Oberredaktor uczynił wysiłek, by usunąć ze swej wyobraźni podrygującego i czyniącego grymasy Kalukina, a na jego miejsce przywołać subtelnego dziennikarza o wyglądzie i manierach ulubionego syna koszernego rzeźnika z Nalewek, który się dorobił na fałszowaniu koszernej kiełbasy psim mięsem, nadgniłą wieprzowiną i po prostu chrzcząc ją wodą z kranu. "I ta niezwykle rzadka bródka! Całkiem jak u eunucha! Włosek od włoska co najmniej 8 milimetrów! Łał! Taka bródka, to autentyczna rzadkość w skali światowej! To się MUSI podobać tym idiotom, co nas czytają! W dużej części z pewnością wywołuje natychmiastowy orgazm.

A może od razu z grubej rury? Może warto do tego użyć samego Adasia? Żeby jednak się nam nie zdewaluował... Co będzie, jeśli np. jutro przyjdzie rozkaz, że idziemy na całego? Że ruszamy z posad bryłę świata? Wot problema! Ciężkie jest życie Oberredaktora. Żebyście wy durnie o tym wiedzieli - wy, którzy mi zazdrościcie i piszecie donosy! Ech żizń!.

I postanowił Oberredaktor, że po zakończeniu tej aktualnej roboty pójdzie się upić. A przedtem poszuka sobie hipermarkecie jakichś bardziej wydajnych z punktu widzenia gazownictwa produktów spożywczych. W końcu praca to nie wszystko, trzeba także móc się trochę zabawić! Ale na razie pozostawała decyzja do podjęcia... A więc kto spośród standardowych figurantów pana Oberredaktora ma zostać autorem najnowszego cyklu demaskujących Polaków artykułów?

Tak rozmyślał w swym zacisznym (bo tylko cichy szum aparatury klimatyzacyjnej było już słychać, jako że gazu już definitywnie zabrakło, a zresztą chwila była przecież zbyt poważna na tego typu bezpretensjonalne rozrywki) gabinecie Szef Propagandy na Priwislinskij Kraj, Oberredaktor Maleszka. Tymczasem, setki kilometrów dalej, w prywatnym pokoju bez klimatyzacji, ktoś łamał sobie głowę nad tym, jak pokrzyżować plany Oberredaktora Maleszki i jego mocodawców. Ale o tym może już innym razem...

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 17, 2007

O meczu, ale nie o tym... I o niezawisłym jewropejskim sędziowaniu

Ten mecz z Belgią chyba reprezentacja RP 3,05 wygra, bo akurat strzelili drugą bramkę. Tylko co z tego? Sto razy bym wolał, byśmy z Belgią wygrali odrzucając jewrokonstytucję i odkładając ad calendas greacas jewro-pieniądz. To jednak nie nastąpi, więc tym bardziej nie widzę powodu, by się podniecać zwycięstwem "naszych chłopców", którzy zawsze praktycznie reprezentują jakiś kraj, w którym nie czuję się u siebie: najpierw PRL, potem III RP, niedługo Zjednoczoną W Drodze do Ziemskiego Raju Europę.

Ale nie jest tak, bym w ogóle o piłce nie miał pojęcia i by całkiem nic z tej dziedziny nie wzbudzało u mnie minimalnie podwyższonego pulsu. Na przykład mecze Szkocji, której kibicowałem od czasów, które większość moich ew. Czytelników muszą się wydawać co najmniej z epoki lodowcowej. Szkocja ostatnio ma sukcesy, w eliminacjach do Mistrzostw Jewropy pokonała dwa razy wicemistrzów świata - tzw. "Francuzów" ("nasi przodkowie Galowie byli wysokimi blondynami", brzmiało całkiem jeszcze niedawno pierwsze zdanie z ichniej szkolnej czytaniki, paranoja!) - zremisowała z Włochami, pokonała Ukrainę... Fakt, że bez powodu dostała w dupę od Gruzji, bo gdyby nie to, już dzisiaj mogłaby świętować załapanie się do Mistrzostw Jewropy.

No i oglądam sobie ten dzisiejszy mecz Szkotów z Włochami. Jest 1:1 i 92. minuta. Szkot odbiera przeciwnikowi piłkę na własnym polu bramkowym i biegnie z nią wzdłuż linii bramkowej. Włoch go w pełnym pędzie taranuje... Co robi w takich przypadkach światły, jewropejski sędzia? Zwracam uwagę, że w przypadku przegranej Szkotów do finału Mistrzostw Jewropy załapują się - jak należy, słusznie i po jewropejsku - Włosi i Francuzi, mistrzowie i wicemistrzowie świata. W przypadku zaś, gdyby był remis, niepowodzenie żabojadów (tych wysokich blond Galów w czarnym kolorze) w nadchodzącym meczu z Ukrainą sprawia, że zaszczytu dostępują, obok Włochów, niewiele znaczący i mało w sumie projewropejscy Szkoci.

Przypominam też, że we Włoszech dzieją się właśnie różne zabawne rzeczy w związku z zabiciem kibica przez policję, no a poza tym - jak zawsze - szaleje tam w ichniej piłce korupcja, o jakiej pewnie nawet Tuskowi się jeszcze nie do końca śni. A więc, czy dodatkowy cios, jakim by dla mistrzów świata była porażka z malutką i wciąż przecież znacznie niżej notowaną Szkocją, nie zakłócił by jakoś procesu jewropejskiej integracji? Po co ryzykować!

Cóż w takim przypadku robi świadomy swych obowiązków sędzia? Że spytam? Dla ułatwienia dodam, że fajnie tutaj pasuje jeden z ulubionych cytatów p. Michalkiewicza, ten o policmajstrze, co "powinność swej służby zrozumiał". Oczywiście ten policmajster... Sorry! - sędzia, przyznaje wolnego Włochom, których zawodnik w pełnym biegu wpadł na przeciwnika i go powalił. Trudno sobie wyobrazić korzystniejszą sytuację do zdobycia bramki od wolnego z tego właśnie miejsca - kilka metrów w bok od bramki, tuż przy linii końcowej. Tym bardziej, że Szkoci nie mogli się masowo cofnąć, ponieważ tylko zwycięstwo ich naprawdę urządzało. Oczywiście karny byłby pewniejszy, ale nie zawsze można, szczególnie w doliczonym czasie, mieć to, co się najbardziej lubi.

Nasi sprawozdawcy, komentując to sportowe wydarzenie, nie mogli się do końca zdecydować - czy należy się wolny dla Szkotów, czy też sędzia powinien był grę po prostu puścić, jako że w sumie było to "barkiem o bark". Jednak sędzia zdecydował inaczej i padła bramka. Mamy więc, zgodnie z jewropejskim zasadami, w finałach Jewromistrzostw dokładnie tych, którzy na to, zdaniem ludzi światłych, zasłużyli.

Czemu jestem tak paskudny, i tak cyniczny, że nie wierzę w uczciwą pomyłkę tego sędziego? (Chyba był to, nawiasem mówiąc, Hiszpan.) Fakt, gdybym sie bardziej przejął Sentymentalną Panną "S" (nie żebym ostro nie działał) i tym wszystkim, co się wtedy wygadywało: że my nigdy żadnej przemocy, że broń Panie Boże podnosić dłoń na socjalizm czy sojusze, że... Wszystkie te zakłamane pierdoły, które być może trzeba było wtedy od czasu do czasu powtarzać, które jednak wielu ludziom naprawdę do dziś wydają się samą esencją etyki i absolutną prawdą. No a potem, już w "wolnej Polsce", mamy tę ciągłą orgię wybaczania - "ja nie chcę się mścić, jak chcę tylko wiedzieć, a jak mi ubek powie 'przepraszam' , to go od razu zaadoptuję i zapiszę cały majątek, nie mówiąc, że mu oddam żonę i córkę!"

Przyznam, że moja mała, wredna duszyczka jakoś nie jest wrażliwa na tego typu wzniosłe uczucia i stany, co "wybaczanie", "tolerancja", czy "ekumenizm". Nic dziwnego zatem, że również gadki o "bezstronnych sądach", nawet na przykład w stosunku do ewidentnie pokrętnych i podłych niedawnych werdyktach Trybunału Konstytucyjnego, przyprawiają mnie o mdłości.

"Prawo przez duże P", to bzdura! Zapisany świstek sam w sobie ma taką wartość, jak przedwczorajsza "Gazeta Wyborcza" wisząca na gwoździu w wychodku! Co najwyżej jest to Rubikon, którego przejście stanowi symbol zamachu na status quo, który łatwo może spowodować, że wszyscy inni gracze rzucą się na śmiałka, by go zniszczyć. W obronie status quo właśnie się rzucą. Jeśli jednak nie ma sił gotowych status quo bronić, to żaden papierek - żadna jewropejska konstytucja, żadna konstytucja III RP, czy nic innego, sytuacji nie zmieni. A ten, kto ma, choćby psim swędem zdobytą, władzę interpretowania takiego papierka, który jeszcze pełni jakoś tę rolę Rubikonu, może to robić do woli i na pewno nie robi tego z miłości do "Prawa przez duże P". Tylko we własny, lub swych mocodawców, interesie.

Tak jak kiedyś każdy wiedział, że O.J. Simpson zabił nożem swą byłą żonę, ale ława przysięgłych nie odważyła się tego powiedzieć, wobec groźby rozruchów w kolorowych dzielnicach Stanów, tak samo z całą pewnością sędzia dzisiejszego meczu Szkocja - Włochy nie był obojętny na znacznie ważniejsze od wąsko pojętej uczciwości w spełnianiu swych - z pozoru jedynych i najważniejszych - obowiązków. Jednak przecież tak naiwni, tak głupi politycznie, być nie możemy! Kiedy potrzeba frekwencji w referendum, robi sie referendum dwudniowe. Kiedy "suwerenne" narody w referendum odrzucają jewrokonstytucję, wprowadza się jewrokonstytucję tylnymi drzwiami. (Wraz z Tuskiem.)

A więc, nie mówcie mi o uczciwych sportowych wynikach - one są uczciwe tylko wtedy, gdy nikomu potężnemu na żadnym konkretnym wyniku nie zależy! W każdym innym przypadku będą takie, jakie być mają. Oczywiście, sędzia mógł nie zdążyć. I Włosi mogli tej sytuacji nie wykorzystać, w końcu to nie był karny do pustej bramki. Ale na tym właśnie polega mistrzostwo - żeby nie dać się ponieść nerwom, żeby wyczekać do odpowiedniego momentu... Nie przyznawać karne za krzywe spojrzenie na przeciwnika po drugiej stronie boiska, tylko żeby chociaż mogło się komuś wydać, że to zwykły błąd, jakie się przecież zdarzają. I żeby głupi lud myślał, że wszystko jest uczciwie, po staremu.

piątek, listopada 16, 2007

Drobny techniczny problem - tzw. wolność słowa

Istnienie takich pojęć jak "kłamstwo oświęcimskie" - w dodatku brzemiennych w skutki także w realnym świecie, bo przecież ludzie idą już z takiego zarzutu do więzienia - dowodzi moim zdaniem, że "wolność słowa" nie jest już dla obecnej, ukrytej za welonem "demokracji", ale w istocie totalitarnej, lewackiej władzy, problemem ideologicznym, tylko po prostu technicznym.
Zbyt trudno po prostu by było w tej chwili radykalnie i skutecznie ukrócić harce różnych oszołomskich blogerów, reakcyjnych niskonakładowych pisemek, opowiadających antybrukselskie czy inne nie-po-linii dowcipy kontrrewolucjonistów, więc wygodniej jest topić to w informacyjnym szumie wielkonakładowych mediów, jednocześnie szczycąc się przestrzeganiem "jednej z wielkich idei".

Gdyby komuś wydawało się, że akurat "kłamstwo oświęcimskie" najbardziej mnie boli, to zmartwię go, że tak nie jest, tylko to po prostu najbardziej znany i najjaskrawszy przykład tego, że albo wciskana nam bez przerwy wiara, iż "ze swobodnej wymiany idei zawsze zwycięsko wyjdzie prawda" okazała się fałszywa, albo też obecna władza odchodzi od ideałów wolności w kierunku ideałów totalitaryzmu. Tertium non datur.

Istnieją oczywiście i inne przykłady tego odchodzenia cichcem. Czy może tej utraty przez miłościwie nam panujących wiary w ideały wolności, demokracji i liberalizmu. O czym nas jednak nie są uprzejmi powiadomić. Na przykład "prawa" skazujące ludzi na więzienie czy grzywny za "homofobię", choćby polegało to na zacytowaniu Biblii, w dodatku przez chrześcijańskiego duchownego. Znane są tego typu przypadki np. ze Szwecji. Który to kraj, stanowiąc poniekąd awangardę postępu, jest interesującym przykładem tego, co się szykuje w niedalekiej przyszłości w całej reszcie europejskich krajów (przede wszystkim europejskich, choć z pewnością nie tylko).

Tak się składa, że Szwecję znam całkiem nieźle, więc zarówno wiem, z własnego niejako doświadczenia, jak blisko ma już ten kraj do Ziemskiego Raju w guście powiedzmy red. Pacewicza, jak i wiem, jak i mogę dość łatwo przytaczać konkrety na ten wzniosły temat. I jeden taki właśnie przytoczę.

Otóż, w kilka lat po czarnobylowej histerii, która uderzyła Szwecję - całkiem zgodnie z charakterem tego ludu, podsycanym umiejętnie przez lewicowych, ludzkość kochających macherów (zawsze mi się na myśl o nich przypomina okrzyk Wielkiego Fryca do uciekających żołnierzy: "bydlaki, chcecie żyć wiecznie?!") - wydano tam całkiem oficjalny, prawny zakaz poruszania problemu ewentualnego sensu utrzymania elektrowni atomowych, które zostały w ludowym referendum skazane na likwidację.

Nic się oczywiście z tego powodu nie stało - żadne demonstracje, żadni dziennikarze nie przykuwali się łańcuchami do żadnych barierek, nie widziałem też, z tego co pamiętam, żadnych ludzi z zaklejonymi ostentacyjnie ustami. Ani na ulicach, ani w telewizji, ani na zdjęciach w gazetach...
A więc, czego będzie potrzeba, by np. oficjalnie zakazać rozmowy o negatywnych skutkach Unii Europejskiej? Czego będzie potrzeba, by np. zakazać kojarzenia Unii Europejskiej z imperialistycznym, od stuleci realizowanym, interesem Niemiec? Czego będzie potrzeba, by wsadzać do więzienia, za powiedzmy... Nazywanie propagandy "Głosu Szabesgoja" (potoczna nazwa "Gazownik") kłamstwem? Czego będzie potrzeba, by móc w majestacie "prawa" prześladować dosłownie każdego, komu się obecny Ziemski Raj nie podoba i kto się nie podoba zarządcom obecnego Ziemskiego Raju?

Niewiele moim zdaniem, bardzo niewiele... To tylko pewne przejściowe techniczne problemy. Poza tym pies z kulawą nogą palcem nie ruszy, bo już przecież i tak nikt nie wierzy w te wszystkie wzniosłe hasła o "demokracji" czy "wolności słowa". W inne zresztą, na przykład te o "wolności", "niepodległości", "honorze", "ciągłości tradycji", też zresztą nie. Ale co się dziwić, skoro całkiem już nam nie zależy nawet na tym, by nasze dzieci miały mniej więcej te same wartości co my?
Bo przecież, gdyby nam zależało, to byśmy nie oddawali ich wychowania w ręce nawiedzonych świrów, dla których cała prawda i cała moralność zostały odkryte w ciągu ostatnich dwudziestu latach na postępowych wydziałach postępowych uniwersytetów, w postępowych redakcjach, i homoseksualnych łaźniach, gdzie mycie jest najmniej istotnym punktem programu.

Powiadam wam - to tylko niezbyt wielki problem techniczny, żeby nam całkowicie zamknąć mordy! Nic innego już ich nie powstrzymuje. Ale w ogóle to sorry, że mówiąc o takich sprawach zakłócam wam miły sen. Idźcie sobie teraz na odtrutkę poczytać któregoś z tak tu licznych europejskich profesorów od Ziemskiego Raju. Może niedługo zostaną przeniesieni do innych zajęć, skoro i tak nie będzie po co was już przekonywać? A więc, korzystajcie póki czas!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 15, 2007

Łapiąc z trudem powietrze między pośladkami stada potworów

Józef Piłsudski (socjalista, wiem! ;-) powiedział kiedyś coś w tym duchu, że "kto mówi, że chce wolnej Polski, ale musi to być Polska bez więzień, bez policji i tajniaków, po prostu nie chce wolnej Polski".

Na dzień dzisiejszy, ta niezwykle sensowna wypowiedź mogłaby moim zdaniem brzmieć tak: "Kto mówi, że chce wolnej Polski, ale musi to być koniecznie polska z marzeń Korwina, czyli bez demokracji, biurokracji i 'rozdawnictwa', po prostu nie chce wolnej Polski."

Oczywiście, demokracja to nie jest coś, na temat czego rozsądny człowiek o nielewicowych poglądach łatwo by dostawał orgazmu. A już tym bardziej to, co z dawniejszej (oczywiście także dalekiej od doskonałości) demokracji pozostało, a co wciąż wciska się naiwnym masom jako "demokrację", zaś wykształciuchom, mrugając przy tym porozumiewawczo okiem, jako "demokrację liberalną" lub ostatnio "demokrację elitarną". Czyli "liberałowie" i lubiani przez władzę, czyli "elita", mają coś tam do powiedzenia, a cała reszta morda w kubeł!

A naprawdę, każdy kto się chwilę zastanowił nad tym, gdzie dzisiaj znajduje się środek ciężkości prawdziwej władzy - i to już praktycznie niezależnie od miejsca na ziemi i tego czy innego państwa - musi stwierdzić, że z pewnością jest on gdzieś pomiędzy wielkim międzynarodowym kapitałem (zasadniczo spekulacyjnym); prawniczymi korporacjami (przede wszystkim wciąż na poziomie poszczególnych państw, ale coraz przecież bardziej się umiędzynarodawiającymi); niekontrolowanymi przez nikogo międzynarodowymi organizacjami w rodzaju Unii Europejskiej; oraz nieformalnymi grupkami, niezależnie czy w fartuszkach i tajnymi, czy też szumnie się wszelkimi dostępnymi środkami reklamującymi i w garniturach.

Dlatego też wygadywanie obelg pod adresem demokracji nie wydaje mi się obecnie specjalnie prawicowe. Takoż sprowadzanie wszystkiego do ekonomii, niczym jakiś Karol Marks i jego zwolennicy. Nie przesadzał bym także z kultem indywidualnej zaradności, oczywiście przede wszystkim ekonomicznej (bo co nam w końcu innego pozostało, niż ciułanie grosza, w tych paskudnych czasach?).

Jeśli komuś, tak jak mnie, ta obecna realna władza - wszechświatowa ale dominująca, nieco może pośrednio, choć coraz mniej pośrednio (a po 13 grudnia znacznie już mniej pośrednio) i w Polsce - się nie podoba, to powinien raczej postawić na to, czego ona tak bardzo nie lubi. A więc na więzi międzyludzkie (rodzinę, naród), na domaganie się realnej demokracji i odrzucanie wszelkich jej "ulepszeń" (przypominam "demokrację ludową", też podobno lepszą),wyzwolenie siebie samego i w miarę możności swego otoczenia z kieratu nienasyconych ekonomicznych potrzeb (które w dużej części wcale nie są potrzebami, tylko zachciankami).

Dobrze by też było dobitnie sobie uświadomić, że NIKT, a na pewno już żadne referendum czy inne głosowanie, nie ma w istocie prawa zrezygnować, w zamierzeniu na całą już wieczność, z polskiej suwerenności. Tym bardziej, że wszyscy wiedzą, jak traktowane są referenda przez obecnie miłościwie nam panujących. I dobrze by było sobie uświadomić, że nikt nas nigdy nawet nie spytał, czy zgadzamy się na "elitarną demokrację" i obowiązywanie "europejskich standardów", oraz na to, by "demokracja" nie miała już nic wspólnego z jakąkolwiek wolą większości. (No bo gdyby miała, to np. mielibyśmy w Polsce cały czas karę śmierci.)

Kto chce kiedyś znowu wolnej Polski, powinien odrzucić utopijne, rzekomo genialne, pomysły i po prostu starać się powrócić do względnej normalności. Rozejrzeć się w wokół i, przezwyciężając naturalne obrzydzenie, zacząć oskrobywać podstawowe sprawy z gnidziej substancji, którą pokryli je lewacy, agenci i wykształciuchy. Ketman czasem z pewnością będzie niezbędny, ale kiedy niezbędny nie jest, nie przyjmujmy po prostu tego, co nam się serwuje za dobrą monetę! Domagajmy się prawdy i takich reguł, jakie powiedzmy obowiązywały na Zachodzie jeszcze kilkadziesiąt lat tamu. Kiedy o politycznej poprawności i wszechogarniającej tolerancji nikomu się nie śniło.

Pisana historia ludzkości ma tysiące lat, nie dajmy sobie wmówić, że to wszystko szajc, bo dopiero w ostatnich dwudziestu latach na różnych "studiach feministycznych", czy "mędzykulturowych", w "europejskich instytutach", oraz w postępowych gazetach w rodzaju "Gazownika Wyborczego", wypracowano jedyny i niepodważalny kodeks moralny obowiązujący każdego przyzwoitego człowieka! Nasza przyzwoitość ma pełne prawo opierać się raczej na tamtych, przez tysiąclecia obowiązujących, zasadach, a ich mamy pełne prawo uważać za amoralnych skurwysynów.

Nie dajmy sobie wmawiać takich lewackich, "europejskich" (od "europejsy") kłamstw! Ale też, nie dajmy sobie wmówić, że walczyć warto tylko o to, na co nas namawia ten czy ów hiper-prawicowy geniusz, a o zwykłe godne i w miarę sensowne życia dla nas i naszych dzieci, oraz o Polskę - po prostu niepodległą - jaką walczyli, dla jakiej ginęli i tracili majątki, nasi przodkowie, to już nie, bo co to niby za atrakcja? Jeśli tak naprawdę to widzimy, to ulegliśmy już chyba propagandzie nie tylko hiper-prawicowych guru, ale przede wszystkim propagandzie naszych po prostu wrogów.

W "Małej Apokalipsie" jest wyrażona nadzieja, iż Polska mimo wszystko przetrwa "w bąblu powietrza między pośladkami potwora". Tamte pośladki w pewnym sensie przetrwała, bo sowieckiej interwencji jednak nie było i nie jesteśmy wszyscy ani w ziemi, ani na Syberii. Jednak obawiam się, że dopiero teraz dostaliśmy się między prawdziwe pośladki, prawdziwego potwora. Albo jeszcze gorzej, bo pomiędzy pośladki całej zgrai potworów. Geopolitycznie, mamy wciąż przecież naszych niezawodnych sąsiadów, którzy sobie, i nam, fundują kolejne Rapalla. Plus nasi odwieczni współlokatorzy, w zasadzie goście, którzy jednak z jakichś powodów uważają nasz kraj za swój, a nas za swoich naturalnych niewolników.

Są też pośladki ideologiczne... Gdyby to tylko jeden, nie byłoby to aż tak straszne imadło, jednak mamy i Unię z "eurostandardami" i innym lewactwem, i owe dziwne, bezkompromisowe standardy, które albo będziemy z pełną siłą realizować, albo robić nic nie warto. Zdaniem niektórych guru oczywiście, bo przecież nie moim. W dodatku, z tego co rozumiem, to Wielki Guru już po zrzeczeniu się suwerenności, to znaczy zrzeczeniu się jej do końca, bo niewiele przecież pozostało, będzie teraz głosił lojalność wobec nowej władzy, czyli właśnie Unii. Bowiem u niego najważniejsze jest "Prawo" (przez duże "P") i to jest jego zdaniem ten prawdziwy konserwatyzm! Pozwolę sobie się nie zgodzić.

A więc - potworów nam teraz nie brakuje, a pośladki mają potężne, że hej! Gorzej z tym nieszczęsnym bąblem powietrza...

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Może ktoś ma chęć na odrobinkę POezji?

Takie oto wierszydełko przyszło mi do głowy kiedym ze snu przechodził dziś w stan jawy. (Gdyby wymieniona tu stacja miała ochotę wykorzystać to jako hasło reklamowe, to moi negocjatorzy są już gotowi, a sejf przyszykowany.) A więc, proszę Państwa, chwila POezji...

Co piszczy w trawie? Co ćwiąka w prawie?

W sposób pełny, uczciwy i szczery,

PO linii i na bazie, w każdym dosłownie przekazie...

WueSI Dwadzieścia i Cztery!

* * * * *

No a całkiem przed chwilą, już w zasadzie na trzeźwo, stworzyłem jeszcze piosenkę dla przedszkolaków. Była to praca na zlecenie, bo brat_olin wyraził żal, że nic nie ma o naszym Przywódcy. A więc teraz jest i o Tusiu, więc już on najmłodszych lat będziemy się uczyć Go kochać.

(dzieci chodzą pojedynczo po całej sali, rozglądając się pilnie, szukając czegoś, z bardzo smutnymi minami śpiewając na melodię smętnego kujawiaka)

Dręczy nas dziś cuś...

Gdzie się podział Tuś?

Szukam, płaczę, nie ma Tusia!

Może umarł? Może siusia?

(nagle jedno z dzieci zauważa Tusia schowanego za kotarą - wszystkie dzieci radośnie i głośno)

Tuś mi Tusiu, tuś!

(teraz wszystkie dzieci sprawnie ustawiają się parami, po czym maszerują dookoła sali "gęsim krokiem" w rytm pruskiego marsza wojskowego)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, listopada 12, 2007

Triarius the Tiger o nocnych stróżach i państwie

Triarius the Tiger w repertuarze najnowszych, przed paroma minutami stworzonych, bonmotów (i giga-motów):

Gdyby państwo naprawdę się kiedyś stało jedynie nocnym stróżem... to kim stali by się nocni stróże? Prominentami? Arystokracją? Może dyktatorami?

* * * * *

Kiedy władza jest nocnym stróżem, to po prostu nie jest żadną władzą! Kto w takim razie jest władzą? Ten oczywiście, kto tamtą "władzę" zmusił, by przestała być "władzą" i zajęła stróżowaniem.

Bo nie ma tak, by ktoś, kogo można do czegoś zmusić, był naprawdę władzą. Liberałowie zapętlają się tutaj w najklasyczniejszym eleackim paradoksie, jak ten o Kreteńczyku, mówiącym że Kreteńczycy zawsze kłamią.

W najlepszym razie będzie to REWOLUCJA, która z poprzednich władców uczyniła nocnych stróżów. W każdym innym, to po prostu logiczna sprzeczność i zwykła bzdura.

Jakaś władza zawsze istnieje i będzie istnieć, po prostu trzeba umieć ją zlokalizować. Z pewnością można jednak od razu przyjąć, że żaden nocny stróż nią nie jest. Może w swoim domu, ale nie w państwie. Gdyby zresztą w domu pełnił rolę stróża, to też władzą by nie był.

* * * * *

Pomysł, by państwo było nocnym stróżem, gwałci chyba wszelkie zasady liberalizmu. Jak to tak - państwo zabiera się za działalność gospodarczą? Odbiera chleb uczciwym przedsiębiorcom, stwarzając im ewidentnie nieuczciwą konkurencję? Fi donc!

To jest w ogóle chyba sytuacja paradoksalna, bo na robocie nocnego stróża najlepiej się chyba znają autentyczni nocni stróże, a jeśli oni idą do władzy, to chyba nie dlatego, by im się ten ich zawód aż tak bardzo podobał. Ryzykujemy więc albo władcę nienawidzącego swojej roboty i mającego pokusę zrzucenia jej z siebie, na przykład po to, by wziąć nas za mordy, albo też ludzi niekompetentnych, którzy będą nieuczciwymi metodami konkurować z kompetentnymi prywatnymi przedsiębiorcami. Ponura sytuacja zaiste...

* * * * *

Liberał za ogromną swoją krzywdę uważa, gdy karze mu się płacić podatki, a już szczególnie, gdy te jego podatki "idą na rozdawnictwo dla nieudaczników i nierobów". Czyli, z punktu widzenia władzy i zamożnych obywateli, w dużej mierze na uspokajanie ludu, tudzież nastawianiu go pozytywnie do władzy, państwa, oraz wyższych klas. Liberałowi jednak bardzo się to mimo wszystko nie podoba. Mam więc propozycję...

Otóż należałoby chyba stworzyć jakąś giełdę, gdzie można by wreszcie obiektywnie wycenić rynkową wartość tego typu usług, co przychylność ludu wobec klas wyższych i zamożniejszych, to, że ten lud nie ma ochoty obnosić głów co zamożniejszych przedsiębiorców na pikach, gwałcąc przy okazji ich żony i córki, jest natomiast gotów np. od czasu do czasu narazić skórę walcząc ze wspólnym wrogiem.

Bez takiej giełdy, naprawdę nie ma sensu mówić o "rozdawnictwie" i "złodziejstwie", które rzekomo popełnia państwo, bowiem nikt nie wie, ile jest wart spokój klas ludowych, ile cnota córki, ile niespalony dom, ile zaś fakt, że biedacy i wykolejeńcy poczuwają się jednak czasem do służby wspólnemu państwu, na przykład w wojsku, które w innym przypadku trzeba by albo zastąpić oddziałami najemnymi (które nie są aż takie tanie, a zresztą właśnie z tego wzięła się duża część podatków!), albo też z niego zrezygnować, zdając się na łaskę pierwszego z brzegu sąsiada, który z "rabunku" i "rozdawnictwa" jeszcze nie zrezygnował. A potem już nie będzie musiał, bo będzie to mógł długo robić z majątku zrabowanego nam i z naszej niewolniczej pracy.

Nie ma jak liberalizm - jedyny sensowny pakiet praktycznych idei dla inteligentnych ludzi o konserwatywnych przekonaniach! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Dr Nicpoń i Mr Nicpoń

Bardzo fajnie i chyba nawet dość sensownie rozmawia mi się z Arturem M. Nicponiem na temat natury władzy, natury polityki, oraz perspektyw rychłej (oby!) czy może mniej rychłej (oby nie!) kontrrewolucji. Miewam przy tym jednak przy dość nierzeczywiste poczucie, jakbym rozmawiał z z dwiema osobami. W dodatku wygląda to trochę tak, jakby człek jechał sobie jakimś tam 4x4 Jeepem po otwartym terenie, wesoło pogwizdując, aż tu nagle wpada w koleiny, podwozie zgrzyta, i teraz jedziemy już jak po szynach, a w dodatku w jakąś krainę baśni, czy może sennego koszmaru.

Z czego takie dziwne psychologiczne zjawisko mogłoby wynikać? Nie tylko by mogło, ale z całą pewnością wynika, z tego, iż ten sensowny z jajami (przepraszam wszystkie skromne panienki i cnotliwe mężatki!) facet, którego pasjonuje - i słusznie! - problem władzy, jednocześnie jest... liberałem! No to powiedzmy sobie wreszcie, skoro bez tego dalej się nie da, na czym polega ten liberalizm, o którym każdy gada, ale też każdy inaczej rozumie.

Jasne, liberał od kolein, po... powiedzmy... szkoleniu (nie chcę niepotrzebnie rzucać epitetami) w UPR, czyli ktoś w rodzaju Artura, powie nam, że "liberalizm to jest wolność gospodarcza, czyli wolny rynek". I że to jest bardzo dobra sprawa, a w istocie jedyne dobre rozwiązanie problemów społecznych i politycznych. O ekonomicznych już nie wspominając, bo to oczywistość. Co z kolei ma oznaczać, że tej wolności gospodarczej i temu rynkowi żadna tam władza nie ma prawda podskoczyć - co dopiero ją bezczelnie ograniczać! Władza ma być jedynie "nocnym stróżem", taka jest oficjalna doktryna!

Dałoby się to być może jeszcze jakoś zaakceptować, niekoniecznie, jako pewnik, ale jako całkiem sensowną hipotezę (poza tym "stróżem" oczywiście), wartą co najmniej solidnego przetestowania. (Choć też raczej bez skrajności.) Dałoby się, gdyby nasz liberał powiedział, iż to jego genialne rozwiązanie stosuje się ściśle i wyłącznie do ekonomii, a z innymi dziedzinami życia musi się dopiero jakoś je skoordynować. Liberał jednak nie jest w swych przekonaniach letni i głosi, z przekonaniem niezłomnym, iż to jego rozwiązanie jednocześnie rozwiąże wszystkie istotne problemy dręczące ludzkość od tysiącleci.

No i w tym miejscu ja zgłaszam protest. Nie rozwiąże z całą pewnością. I podporządkowanie wszystkiego - czyli także powiedzmy rodziny, religii, spraw ściśle związanych ze wspólnotą narodową - ekonomii, i to jeszcze pewnej dość awangardowej i mało przetestowanej ekonomicznej teorii, doprowadziłoby nas do Ziemskiego Raju Lewaków i Europejsów szybciej, niż cokolwiek innego. Co się zresztą i tak dzieje na naszych oczach, bo system który teraz wokół panuje to coś, co ja określam mianem "realnego liberalizmu" (analogia z "realnym socjalizmem" nie tylko zamierzona, ale też niezwykle płodna intelektualnie, warto spróbować się w to wczuć!).

Artur nie głosi oczywiście aż tak hiper-radykalnych rynkowych dogmatów, jak ludzie od Korwina - których określam, z równym przekonaniem i chyba równym uzasadnieniem - "liberalnymi rewizjonistami". Liberałowie "realni" praktycznie służą wyłącznie rynkowi, w jego najbardziej wydestylowanej formie, czyli formie wielkiego, ponadnarodowego kapitału. Przeważnie spekulacyjnego, tak się składa, i jest to dość logiczne z punktu widzenia ekonomii. Nie krzyczą oni wprawdzie o tym tak głośno, jak "rewizjoniści", ale też np. "realni" staliniści także nie trąbili swych wzniosłych haseł o powszechnej wolności i dobrobycie, oraz o metodach stosowanych dla ich osiągnięcia, z takim zapałem i z taką otwartością, co powiedzmy trockiści.
No dobra, teraz już krótko - na czym polega sama istota, samo jądro liberalnej ideologii?

A na tym, że człowiek dokonuje racjonalnych wyborów w oparciu o zasadę przyjemności. Czyli wybiera przyjemne a unika przykrego. Wszystko inne jest dla liberała niepożądaną i niezrozumiałą perwersją! (Psy Pawłowa i behawioryzm ma z tym ogromny związek i nie bez przyczyny.) To jest zasada najważniejsza, z której można by teoretycznie wyprowadzić wszystkie inne dogmaty liberalizmu, choć na ogól tego się tak formalnie nie robi, a po prostu dodaje się parę nowych aksjomatów.

Następnym więc takim aksjomatem, wprawdzie jeszcze mniej wyraźnie artykułowanym w w politycznych przemowach i na różnych okolicznościowych akademiach, jest ten, iż całe życie społeczne ma, a tym bardziej powinno, funkcjonować jak jeden wielki wolny rynek. Taki, jak go sobie liberałowie wyobrażają, bo jest to w końcu byt hipotetyczny, którego pies z kulawą nogą w czystej formie nie widział i nie zobaczy (co jednak nie musi oczywiście przekreślać sensu tego pojęcia czy jego użyteczności).

Tutaj jest potrzebny pewien dodatkowy aksjomat, żeby ten rynek, a już szczególnie ten naprawdę ekonomiczny, od którego jednak wszystko w oczach liberała zależy, mógł działać, czyli "święta zasada własności". Skąd się ona bierze? Nie wiadomo! Kto nam ją narzucił i po co? Twórca liberalizmu John Locke, w swych słynnych dwóch pamfletach stanowiących podstawę tej religii, czyni z Boga niemal wyłącznie stróża własności prywatnej, a całą etykę stara się z tej zasady wyprowadzić.

Dla mnie to po prostu jakaś obsesja, ale od ponad 300 lat jakoś nikt się nad tą sprawą nie śmiał bliżej zastanawiać. Jak i nad sprawą "praw człowieka", w ogólności - równie tajemniczej i jeszcze bardziej wykorzystywanej przez niektórych jako broń ideologiczna. No i czymś w rodzaju aksjomatu jest ten o "wolnym i nieskrępowanym przepływie idei", czyli mówiąc językiem bardziej popularnym, o "wolności słowa". To jest sama podstawa liberalizmu, bo "w wolnej wymianie myśli zawsze wartościowe idee w końcu zwyciężą" (fanfary, trąby!).

Oczywiście liberał, czy to ten realny czy ten rewizjonista np. z UPR, powie wam, że te zasady się nie liczą, a liberalizm to jest... Albo powie, ze to "wolność gospodarcza i wolny rynek", czyli wracamy do punktu wyjścia, albo też zarzuci was tysiącem różnych drobiazgowych reguł, a wtedy już żadnej dyskusji prowadzić się nie da. Tyle, że każda feministka, każdy dzisiejszy socjaldemokrata, każdy lewak... Zrobią dokładnie to samo, kiedy ich zapytacie o ich konkretne przekonania, na których opiera się ich wiara. I z tego jedynie wynika ideologiczna niewywrotność tego rodzaju świeckich religii. (Kłania się tu Karl Popper i te sprawy.)

Ja jednak twierdzę, i jestem to w stanie wykazać, że wszystko co istotne w liberaliźmie, i co nie stanowi przyszytych doń bez większego sensu kawałków z innych ideologii - bo przecież "konserwatywny liberalizm" to właśnie taki potwór Frankensteina! - wynika z tych niewielu założeń. A w sumie z tego jednego, o racjonalnym kierowaniu się zasadą przyjemności.

Co zaś z tego w praktyce wynika? A to, że liberalizm wszystko, co wykracza poza tę sferę pojęć, czego nie jest w stanie wychodząc ze swych ideologicznych założeń zrozumieć, a tym bardziej wszystko, co podważa słuszność tych założeń i całej ideologii... Traktuje jako rodzaj demona. W sensie może trochę jakby "demona Maxwella", ale nie tylko. Najpierw więc stara się z całych sił zignorować, zaś wobec maluczkich przemilczeć lub zagadać tworząc medialny szum i odwracając uwagę.

Potem zaś po prostu zaczyna to zwalczać przy pomocy doraźnie stworzonych przepisów i środków. (Bo liberalizm po prostu kocha przepisy, co by się liberałom na ten temat nie wydawało! To po prostu raj prawników i nikogo chyba innego, czy nie widać tego na każdym kroku?) Stąd przecież wynikają te, coraz częstsze, odejścia od najbardziej podstawowych zasad liberalizmu i "demokracji", w rodzaju przepisów o "kłamstwie oświęcimskim".

Takimi demonami są dla liberalizmu przede wszystkim władza i religia. Liberalizm zawsze, z samej swej natury, nienawidził władzy JAKO WŁADZY właśnie. Tworzy więc te swoje przedziwnie kunsztowne "balanse władz", "trójpodziały", "społeczeństwa obywatelskie" (w przeciwieństwie do obywateli państwa), opowiada historie o "państwach westfalskich" (które w ogóle powstały psim swędem i jutro jak się obudzimy to ich nie będzie)...

Wszystkie te pierdoły, a jest tego jeszcze ogromna masa. Licząc z całą pewnością, że władza się w tym jakoś roztopi, zdematerializuje. A w ostateczności, gdyby nawet się nie udało, mydli się chociaż maluczkim oczy, co też jest cenne. Z tym, że mydlą to raczej ci realni, zaś wierzą w te brednie ci, co władzy nie mają i jakoś się nie zanosi, czyli rewizjoniści. Voilà!
 
Nie wdając się już w bardziej szczegółowe analizy, a niektóre mogłyby być naprawdę ciekawe - np. sprawa tego, jak to pobłażliwe traktowanie przestępcy, dziwnie surowe zaś ofiary, bezpośrednio wynika z liberalny zasad, tych właśnie, które wymieniłem! - na tym skończę, jeszcze wyraziściej i bardziej jednoznacznie mówiąc Arturowi (i wszystkim, którzy mają poglądy podobne do niego, że próba połączenia liberalizmu z sensownym rozumieniem istoty polityki, czyli przede wszystkim z uznaniem, iż władza to sprawa realna, która nie zniknie, a do tego znacznie istotniejsza od wszelkich wzniosłych haseł, od pisanych konstytucji - to po prostu jakaś schizofrenia czy może obojnactwo. Tego się zrobić w sposób sensowny po prostu nie da!

Jasne, można sobie próbować tworzyć jakieś nowe ideologie. Na przykład ideologię, a o to chyba Arturowi i ludziom o podobnych poglądach chodzi, nastawioną na indywidualnych przedsiębiorców, może niezbyt wielkich, ale za to o konserwatywnych poglądach. W porządku - dla mnie taki projekt nie jest wcale specjalnie wstrętny, choć podejrzewam, że mniej to by było łatwe, niż się wam wydaje. Ale taką ideologię musielibyście dopiero STWORZYĆ! Bo na pewno nie jest nią żadna dotychczasowa wersja liberalizmu. Same jego założenia prowadzą do stanu, jaki mamy obecnie, a sami przyznacie, że nie jest to raj, nawet raj prywatnych przedsiębiorców.

Bo jeśli będą te zasady wychodzić z tego liberalnego fundamentu, czyli sprowadzania wszystkiego do prostego systemu opartego - niczym system Newtona, który zainspirował zresztą ojców liberalizmu Locke'a i Voltaire'a - na w sumie jednej super prostej, może intelektualnie eleganckiej, ale, jak się ciągle okazuje, mało do życia przystającej, zasadzie przyjemności, to dojdziemy co najwyżej do nowego Freuda. Pewnie też do nowego Gombrowicza, do nowego Eltona Johna... I jeszcze paru nowiutkich Donaldów Tusków. Najmniejszego jednak znaczącego kroku na drodze do zrozumienia natury polityki i jej jądra, czyli problemu władzy, z pewnością nie uczynimy. I na pewno nie przyczynimy się do wybuchu kontrrewolucji, a tym bardziej do jej sukcesu.

Arturze M. Nicponiu, nie idźcie tą drogą! Odrzućcie wszelkie obojnactwa, wszelkie ideologiczne schizofrenie! Tak sensownie mówicie własnym głosem... Nie zachowujcie się więc jak Dr. Jeckyll i Mr. Hyde ze słynnej powiastki Stevensona! Bądźcie Dr. Nicponiem, a swe upiorne alter ego - Mr. Nicponia (żeby nie powiedzieć Mr. Korwina) - pogrzebcie i przebijcie osikowym kołkiem! Wtedy zrobicie pierwszy znaczący krok w stronę naszej wymarzonej kontrrewolucji!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Nienawiść na tle rasowym... w PROKURATURZE ! ! !

Byłem właśnie na salonowym blogu u Artura M. Nicponia i w oko wpadła mi pewna dość zastanawiająca rzecz...

Otóż, co chyba każdy wie, Artur miał tam kiedyś motto mówiące:

"ZALEGALIZOWAĆ STRZELANIE DO LEWAKÓW"

Jakiś lewus, wykazując zdrową rewolucyjną czujność, zakablował gdzie trzeba, i teraz Artur ma nieprzyjemności z prokuraturą. Sprawa wlecze się od dawna i każdy tu o tym chyba słyszał. Ale dopiero teraz zauważyłem, iż ta prokuratura wysmażyła w tej sprawie taki oto dokument, który Artur tam cytuje:
Prokuratura Rejonowa Warszawa Mokotów prowadzi czynności sprawdzające w sprawie D-V-9690/07, 6Ds-1301/07/I dotyczące zamieszczania na stronach internetowych treści propagujących przemocy i nienawiści na tle rasowym.

"I nienawiści na tle rasowym" - jak w pysk strzelił! Zwracam uwagę, że tam jest "i". A więc "i" przemoc "i" nienawiść na tle rasowym. Bo inaczej to by tam było "albo", wzgl. "lub". Ale jest "i". Więc interpretacja, jakkolwiek byłaby niewiarygodna, może być tylko jedna... Przerażająca i odrażająca jednocześnie.

Przecieram oczy, wciąż nie mogąc uwierzyć. Nadal to samo! Dziwne! Szczypię się w tyłek... Chyba jednak, o zgrozo, nie śpię. Dziwne cholernie i jakby nie całkiem ten tego, prawda? Jakoś mi to zapachniało różnymi brzydkimi rzeczami. Czy Jego Eminencja Prokurator nie stara się aby zasugerować, że lewactwo to jakaś specjalna rasa, która wśród Polaków znajduje się niejako w gościnie, choć nie zawsze o tym pamięta?

Artur wprawdzie coś tam kiedyś mówił, że lewacy to specjalne ludzie, ale, po pierwsze, tego z pewnością nikt z prokuratury nie czytał, a po drugie... Specjalne, ale przecież nie znaczy, że jakaś specjalna rasa! Tylko, że coś mają nie tak, być może już wrodzone.

Ta sprawa po prostu bardzo, ale to bardzo brzydko pachnie... Nie ma rady. Dziwię się nawet, że dotąd żaden Ambasador nie interweniował. Artur też nic nie wspomniał, by jego sprawą, i tym naprawdę paskudnym, całkowicie nieuprawnionym, skojarzeniem lewactwa z jakąś specjalną rasą ludzi, zajęła się na przykład "Gazeta Wyborcza". Widać nikt dotychczas nie doniósł, więc Ambasador (nie wiem wprawdzie jakiego konkretnie kraju, ale stawiam na Papua Nowa Gwinea) i "Gazeta Wyborcza" po prostu nie mieli szansy.

Tutaj nawet dziennikarstwo śledcze sprawy nie załatwi, a zresztą kto by tutaj rzucił na biurko te tajne dokumenty? Skoro nawet Ambasador nie wiedział. Bo jak by wiedział, to by przecież podniósł raban, zagroził, głowy by poleciały, 60 miliardów byśmy zapłacili... I znowu byłoby wszystko cacy!

Cóż, donosów nie lubię, ale w TAKIEJ sprawie donos jest po prostu obywatelskim, europejskim obowiązkiem każdego z nas! Czyż nie?

A więc, niniejszym formalnie zgłaszam zawiadomienie, do ministra in spe Ćwiąkalskiego, (co mi tam!) i do "Gazetnika Wyborczego" (jak już, to już!), iż ktoś w prokuraturze - a za pracę podwładnych odpowiada chyba sam Jego Eminencja Prokurator - pozwolił sobie na wyjątkowo podły żart. Albo gorzej niż żart, bo na podłą, rasistowską insynuację. godzącą w grupę ludzi i być może podżegającą do przemocy wobec nich.

A tak przy okazji, zadaję pytanie, głośno i dobitnie: co pan, czy może pani, prokurator robił/robiła w roku 1968?

niedziela, listopada 11, 2007

Poprzedefiniowywujmy! (2)

No to definiujmyż od nowa ten nieszczęsny socjalizm... (A może nie warto? Może nie ma sensu?) No dobra, ale jak? Gdybym był dziennikarzem "Gazety Wyborczej" to bym oczywiście po prostu zaczął tego słowa używać w jakimś całkiem nowym, rewolucyjnym znaczeniu. I tyle. Wykształciuchy by się przestawiły, by nie zostać w tyle. Na tym właśnie, w pigułce, polega ten słynny "monopol lewicy na definiowanie". Ale na szczęście nie jestem takim czymś i dla wykształciuchów nie piszę.

Na nieco wyższym poziomie, mógłbym oczywiście całkiem legalnie powiedzieć, że "u mnie socjalizm to będzie znaczyło to a to", i wszystko by było w porządku. Jak długo bym, oczywiście, używał tego terminu konsekwentnie. Jednak nie byłoby to aż tak piękne, po po co używać słowa znanego z innych znaczeń, skoro można sobie znaleźć inne? A więc, jeśli ogłoszę na przykład, że "kot z jednym okiem fiołkowym a drugim seledynowym będzie się odtąd u mnie nazywał Rdhlku856", to jest to moje absolutne prawo. Jeśli powiem, że "kobieta" to u mnie od dzisiaj będzie powiedzmy "głos kukułki o zmierzchu", to trochę nie tak.

Ale nie o taką definicję "socjalizmu" mi chodzi, to by było zbyt łatwe i już całkowicie niepłodne. Tak samo, wbrew temu, co mi niektórzy zarzucają, nie traktuję w ten sposób pojęcia "liberalizm". Po prostu wiem na jego temat znacznie więcej, niż większość "liberałów" (prawdziwych i takich, którzy bez sensu się za coś takiego uważają), dlatego też lepiej wiem, na czym polega sprawy tej istota. Bo też, moje drogie ludzie, patrząc z pewnego oddalenia, jak ja, widzi się, że w sprawach istotnych - czyli pomijając większe lub mniejsze zadęcie na temat "sprawiedliwości społecznej" i "wolnego rynku" - liberalizm i socjaldemokracja to siostry bliźniaczki. Może nie aż jednojajowe, ale i tak bardzo podobne.

A skąd patrzeć, żeby tak to wyglądało? Na przykład z autentycznego zwierzęcego, tygrysiego konserwatyzmu (nie jakiegoś tam krawat na szyi i zaciśnięte pośladki, z lękiem przed każdą zmianą), czy powiedzmy reakcjonizmu w stylu Dávili. Oczywiście trzeba uważać, by nie przedobrzyć i nie wpaść w monarchizm z Bożej łaski, bo to już by była przesada!

Ja tutaj podejmuję się zdefiniować ten cholerny "socjalizm" tak, by w istocie ta definicja zawierała samo jądro tego, co się przeważnie pod tym terminem rozumie. Ambitne intelektualnie zadanie, ale sądzę że warto. A więc jedźmy!

Socjalizm, tak ja go rozumie dzisiaj przeciętny ktoś, kto się za prawicę w Polsce uważa, to "rozdawnictwo", to "Janosik", to "opieka społeczna" - te rzeczy, czyli że jakiś biznesmen sobie zarobił grubszą forsę na powiedzmy produkcji plakatów propagujących Unię Europejską, albo powiedzmy akcję przeciw homofobii... A teraz mu odbierają, żeby dać tym nieudacznikom! Zgroza! Nie będę tutaj polemizował z intelektualnymi (?) przesłankami do tego oburzenia, bo to piękny temat na całą masę innych tekstów. W każdym razie zgadzamy się chyba, że to właśnie, dziś w Polsce i będąc nieco choćby na prawo od... powiedzmy Polskiej Partii Pracy i Sierakowskiego, ma się na myśli mówiąc "socjalizm".

Czy jest w tym coś dziwnego? Czyżbym twierdził, że socjalizm nie zawsze oznaczał akurat "rozdawnictwo", "wysokie podatki" i "Janosika pod ramię z Robin Hoodem"? Jeśli by tak było, to być może tę definicję dałoby się naprawdę nieco "przesunąć", "skorygować" niejako jej punkt ciężkości. Ale to przecież niemożliwe! A jeśli socjalizm zawsze to było to "rozdawnictwo" to automatycznie jego przedefiniowywanie nie ma cienia sensu!

Zgoda, że by nie miało. Ale "socjalizm", moje drogie państwo, to nie zawsze było akurat "rozdawnictwo"! Nie wierzycie? No to analizujmy po kolei! W PRL był socjalizm, tak? No był, realny nawet. I w tym socjaliźmie było rozdawnictwo? Poniekąd było, choć była też cała masa innych równie istotnych, jeśli nie istotniejszych, rzeczy. Był po prostu raj na ziemi, taka była ta oficjalna wersja. Niestety realny, to fakt, ale raj. Rozdawnictwo... w sumie akurat ono nie rzucało się specjalnie w oczy. Ale dobra - w PRL nawet podatków się nie płaciło, obowiązywała zasada "czy się stoi, czy się leży", prywatna przedsiębiorczość była na marginesie i polegała na piciu wódki z dzielnicowym, ubekiem i szefem POP. Fakt, gospodarczy liberalizm czystej wody to to nie był. Więc uznajemy, że, choć PRL tego "Janosika" specjalnie mocno nie potwierdza, to go z pewnością nie obala.

Dobra, teraz socjaldemokracja. I tutaj zgadzam się absolutnie, że chodzi o rozdawnictwo. A Janosik to w ogóle zbyt piękny patron dla tego czegoś, bo to w końcu był facet z jajami, a ci państwo wręcz przeciwnie. Znam nieźle Szwecję, to wiem, proszę mi uwierzyć! Więc socjaldemokrację uznajemy za wzmocnienie tej teorii, że "naturalną definicją" pojęcia "socjalizm" jest rozdawnictwo i ten nieszczęsny Janosik.

Co teraz mamy? Z pewnością tego dobrego i mądrego jak cholera brodacza Karola Marksa. Czy u niego był socjalizm? Z tego, co mi się kojarzy, to był. Czy było rozdawnictwo? Z tym jakby gorzej... Powiedziałbym, że po prostu, wstyd powiedzieć, nie było. Jasne, nie było też, a może nawet w większym stopniu, wielu rzeczy, które nie tylko wydestylowany liberał, ale i całkiem rozsądny i zdrowy na umyśle człowiek uznałby za pożyteczne, zdrowe i normalne. Ale "rozdawnictwa" jako takiego, u diadi Marksa nie uwidisz. Przykro mi, ale Marksa uznaję za drobny, choć istotny impuls w stronę sensu i potrzeby zredefiniowania (to inne określenie na to prześliczne "przedefiniowywanie") pojęcia "socjalizm".

No a przed Marksem, czy był jakiś socjalizm? Ano był. Tak zwany "socjalizm utopijny". Różne tam falangstery, ludzie jeżdżący na "antytygrysach" i pływający statkami ciągniętymi przez "antywieloryby". Naprawdę uwielbiam tego starego Fouriera (nie tego jednak od przekształcenia, bo ten skurwiel zalazł mi kiedyś za skórę, choć świrem chyba aż takim jak ten drugi nie był). Muszę też kiedyś koniecznie sprawdzić, czy to, co o Fourierze (Charles chyba mu było) pisał Teofil Gautier - że prorokował, iż ludzie będą wkrótce mieli piętnastostopowe ogony Z OKIEM NA KOŃCU!!! - to prawda, czy tylko piekielna złośliwość. Bo tego to nawet Trocki nie wymyślił, choć się facio starał!

Jednak "antytygrys" to nie "rozdawnictwo", prawda? Falangster... Też nie za bardzo. Jakieś tam toalety i stołówki dla pracowników, zakładane - nawet w rzeczywistości, a nie tylko na papierze, jak większość tych pomysłów, z antytygrysami na czele - przez przemysłowca-filantropa Owena (nie pamiętam w tej chwili imienia, ale to znana postać)... To było "rozdawnictwo"? I kto miałby być tym "Janosikiem"? Fabrykant Owen? Żarty sobie państwo robicie!

A więc, wedle mojej oceny, socjalizm zwany utopijnym przeważył szalę w tę stronę, którą tak celnie przewidziałem. Czyli, że ten nierozerwalny związek socjalizmu z Janosikiem i "rozdawnictwem" nie jest wcale aż taki naturalny, a przez to nierozerwalny. Wydaje się zatem, że ten związek, tak mocno nam już wpojony, może być całkiem świeżej daty. Że tym, który tego (nierozerwalnego) ślubu udzielił, może być sam Janusz Korwin-Mikke. Albo powiedzmy Leszek Balcerowicz, czy inny tego typu... Jak to określić? Niech już będzie "geniusz". Geniusz nazewnictwa, inaczej "nomenklatury". Czy teraz z powyższego wynika, że ta definicja jest super i wara od niej, bo się niebo zawali? Czy też właśnie odwrotnie i definicja aż się prosi o przedefiniowanie? Ja przychylam się do tej drugiej opcji.

I to by był koniec odcinka 2. Deo volente będą i następne, na razie i tak się żem wykazał, choć oczywiście do sedna sprawy żem jeszcze nie doszedł.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Poprzedefiniowywujmy! (1)

Nicolás Gómez Dávila twierdzi, że "Inteligencja w pewnych okresach musi się wyłącznie poświęcić przywracaniu definicji". I miał z pewnością o co najmniej o tyle rację, że w pewnych przykrych, mało wzniosłych, ale za to wielce durnych epokach, pozostawienie definicji samym sobie, to w istocie zostawienie ich na żer wykształciuchów, macherów, kopniętych naprawiaczy świata i ogólnie lewactwa... Nie jest to miła sprawa, a skutki tego, co dokoła wszyscy widzimy - i co, wbrew złudzeniom przed chwilą wymienionych, całej masie ludzi cholernie się nie podoba - dają się w dużej mierze wywieść właśnie z tego, co się obecnie dzieje z definicjami.

Co się dzieje z definicjami, spyta ktoś - głupi, naiwny, udający idiotę, albo po prostu, co też całkiem nie wykluczone, sensowny i porządny człowiek, który się jednak dotychczas takim filozoficznym mędrkowaniem nie zajmował. Ci ostatni też z pewnością wciąż istnieją i warto by im nieco pomóc. Czyli wyjaśnić ważne a trudne kwestie, plus dać nieco broni na spotkania z wykształciuchami, macherami... Całą tą zgrają, którą już wymieniłem, choć lista pewnie nie jest kompletna. (Choćby dlatego, że nie ma tam "michników i tusków tego świata".)

Poniekąd jest to smutne, że naszym zadaniem miałoby być coś tak w końcu jałowego, jak grzebanie się w w bezpłodnych w końcu z definicji (!) definicjach. Ale cóż, jak mówi Eklezjasta: "Jest czas rodzenia i czas zabijania", jest więc z pewnością i czas tworzenia wielkich idei i wielkiej sztuki - a raczej był i minął już dla nas setki lat temu - i czas oskrobywania pojęć z cuchnącej, lepkiej gnidziej substancji (dzięki p. Wierzbicki!), którą niemal wszystko mamy już dokładnie oblepione.

No to definiujmyż te pojęcia! Na pierwszy ogień proponuję wziąć na warsztat pojęcie "socjalizm", które musi być naprawdę niezwykle smakowite, skoro tylu ludzi wyciera nim sobie bez przerwy przysłowiowe gęby. (Przepraszam - "buziuchny"!) "Socjalizm" to dziś anatema praktycznie dla każdego! Nawet rasowy komuch nieprzesadnie za nim przepada, bo gdzież "socjalizmowi" do rzeczy naprawdę wzniosłych i naprawdę rewolucyjnych! "Komunizm", "trockizm", "alterglobalizm"... O ileż to wznioślejsze, o ile potężniej i dźwięczniej brzmi, o ileż więcej emocji budzi!

Dla prawicy zaś, oraz liberałów, którzy są taką akurat prawicą, jak przysłowiowa kozia krtań trąbą (dzięki p. Przybora, za tych parę pańskich dowcipów niemal darowuję panu gnidowatość i ponoć paskudny charakter!). Nie będę się tu wdawał w wyjaśnianie ludziom, w tym liberałom, dlaczego nie są, i nigdy nie byli, żadną prawicą, po prostu to sprawa na inną okazję. Albo raczej na tysiące, Deo volente, okazji. W każdym razie dla dzisiejszej prawicy (a wedle Dávili "jest to jedynie wczorajsza lewica pragnąca w spokoju trawić") "socjalizm" to absolutnie wszelkie odejście od wydestylowanych do najczystszej postaci i przestrzeganych co do kropki zasad tzw. "wolnego rynku".

A także, podchodząc od innej strony, wszelkie zainteresowanie losem ludzi, którzy w systemie tego wydestylowanego, albo jakiegokolwiek zresztą, wolnego rynku, radzą sobie niespecjalnie. Jak i losem ich potomstwa - tym także przyzwoity "antysocjalista" nigdy się nie zainteresuje. Choćby powiedzmy było to 90% polskich dzieci, choćby głodowały, choćby od tego zależała spójność narodu, jego siła - w tym i ekonomiczna, ale także powiedzmy militarna, mogąca stanowić jedyną zaporę przed zaborem i wynarodowieniem... Nic to! Ważne jest, żeby być "prawdziwą prawicą" i z jakimkolwiek "socjalizmem" nie mieć nic wspólnego! Apage Satanas!

Dla zwolenników Korwina oczywiste jest, że lepiej będzie np. wprowadzić system zamordystyczny, niż ustąpić ubogiej i mało urynkowionej "hołocie" w czymkolwiek. Supermanem jest za to ktoś, kto dorobi się miliardów - nieważne czy na "Tańcu z Gwiazdami", czy na "Wielkim Bracie", czy na wydawaniu "Gazownika", czy na wmawianiu ludziom, że nie mogą żyć bez żelu do pięt i operacji powiększania ust! Taki ktoś jest z definicji gwiazdą - wolny rynek to przecież nie tylko najlepszy (jedyny!) regulator ekonomii, ale także najlepszy (jedyny, poza oczywiście opinią Wielkiego Guru) miernik wartości człowieka.

A więc, automatycznie, ex definitione, człek który ma miliardy - nieważne, czy to jego dziadek mu je zostawił, a sam zdobył je np. sprzedając wrogom swój kraj - rynek na takie drobiazgi przecież uwagi nie zwraca i ma rację! - człowiek więc, który ma miliardy jest pół bogiem. Ale co ja mówię!? Pół? Co najmniej trzy czwarte! (Bo całym bogiem, a nawet nieco więcej, jest oczywiście sam Guru.) Idea ludowładztwa nam się nie podoba... Powszechna plebeizacja obyczajów nam się nie podoba... Tęsknimy do zamierzchłych czasów... (Nie, żebym ja sam tych odczuć nie potrafił zrozumieć.) No to zróbmy system hiper-arystokratyczny!

No a jak mielibyśmy wybrać tę arystokrację, spyta ktoś? Co za durne pytanie! Od razu widać, że zadający je to SOCJALISTA! Oczywiście, że Wolny i Niezależny, Samorządny Rynek, jak w każdym innym przypadku zresztą, jest jedyną i bezbłędną odpowiedzią! Udało ci się zdobyć miliardową łapówkę za sprzedaż narodowych interesów? No to uważaj, kiedy korwiniści dojdą do władzy (pęknę ze śmiechu!), to ci za to dadzą popalić - po prostu będziesz człowieku wisiał! Ale już twój synek, równie co ty patriotyczny, tylko powiedzmy poza tym, że szuja, to jeszcze tępy idiota... Aaaaa, ten jak najbardziej może się twymi miliardami cieszyć, jeśli je odziedziczy. No i zapraszamy, zapraszamy w kręgi wpływowej arystokracji... Chlebem i solą zapraszamy!

Tak właśnie zbudujemy silne polskie państwo, tak właśnie mamy zamiar wskrzesić tradycyjne wartości, w tym katolicka religię... Piękne, nie ma co! Piękne i mądre!

No ale mieliśmy definiować, a nawet poprzedefiniowywać (co za słowo!). No to przedefffifi... Definiujmy! Otóż ja jestem w stanie łatwo udowodnić, że cała da definicja socjalizmu, i całe to jej wykorzystanie, to kompletna bzdura i/lub manipulacja. I że niewielkie przesunięcie akcentów, sprawiające, że słowo socjalizm, które obecnie moim zdaniem straciło jakikolwiek w miarę konkretny i w miarę realny sens, wywołałoby nieprawdopodobne wprost przewartościowanie wielu b. istotnych i głęboko zakorzenionych pojęci i przekonań. I na przykład wtedy Janusz Korwin-Mikke (fanfary, werble, chóry starców zawodzą) okazałby się par excellence SOCJALISTĄ! Właśnie on. Właśnie dlatego, że jest tym, kim jest, nie z powodu jakichś tam dodatkowych, mało istotnych spraw.

Ten tekst mógłby w istocie nazywać się "Korwin-Mikke, socjalista". Ale i tak wielu bez sensu zarzuca mi, że mam do Wielkiego Guru jakieś prywatne anse (jest zaś raczej przeciwnie, prywatnie to ja jestem mu za pewne sprawy wdzięczny i go całkiem lubię, to jego polityczna działalność budzi moją furię), więc dałem sobie z tak efektownym tytułem spokój, wybierając zamiast niego to przepiękne dłuuuuugie słowo, które widać.

No a teraz, módlcie się, żebym, Deo volente, dożył następnego odcinka i wyjaśnił Wam, o co w istocie chodzi z tą odnowioną definicją socjalizmu, wedle której patronem rodzinnych socjalistów byłby właśnie Janusz Korwin-Mikke. (A że u mnie realizacja obiecanych dalszych ciągów to raczej wyjątek, niż reguła, modlcie się zatem dla mnie o baaaaardzo długie życie! Chyba, że nie chcecie wiedzieć, ale o to nikogo kto dotąd doczytał przecież nie podejrzewam.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 10, 2007

Witaj Jutrzenko Swobody! (Może nie całkiem manifest, ale prawie)

Naszą siłą jest słabość naszych wrogów, jeśli oczywiście zdołamy ją znaleźć i wykorzystać. Naszą szansą, w tym konkretnym przypadku (choć ten konkretny przypadek z pewnością obejmie całe życie większości z nas i oby nie wiele więcej) naszą szansą jest to, że każda władza oparta w aż tak dużym stopniu, co obecna, na kłamstwie i przemilczaniu - w odróżnieniu od np. nagiej przemocy, nie mówiąc już o czymś pozytywnym - okłamuje także, a może przede wszystkim, samą siebie, i samą siebie odcina od sporej części najistotniejszych informacji.

System miłościwie nam już od dziesięcioleci panujący - system realnego liberalizmu (bardziej oficjalnie: "liberalnej demokracji", a ostatnio także: "demokracji elitarnej") zasadniczo nie zawiera w swej maszynerii mechanizmu cenzury, zastępując ją w razie potrzeby bardziej doraźnymi środkami, takimi jak: propaganda przy użyciu środków tak potężnych, o jakich całkiem niedawno nikomu się nawet nie śniło; przemyślne tworzenie różnych mód ("intelektualnych" i całkiem przeciwnie, zależnie od adresata i konkretnych potrzeb); "kłamstwo oświęcimskie" i "antysemityzm"; generowanie informacyjnego szumu, w którym nic (a w każdym razie nic czego nie wspiera niezwykle kosztowny aparat "informacji"/rozrywki/propagandy) nie nabierze nigdy znaczenia większego, niż co najwyżej jako chwilowa ciekawostka; odwracanie uwagi od realnego świata i mechanizmów władzy stosując zasadę "sushi i Taniec z Gwiazdami" (wgl. "piwo i Chopin w Filharmonii"), itd. itp.

Taka władza, a w dodatku tak potężnie zbiurokratyzowana i skrępowana milionami sprzecznych ze sobą przepisów - w których sens w dodatku, i jakąś magiczną zaiste moc sprawczą w rzeczywistym świecie, wszyscy ci ludzie usilnie próbują wierzyć - jest niemal bezbronna wobec niektórych działań. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś działania nielegalne (spokój łapsy! przyjdźcie i sprawdźcie że nie mam materaca z TNT, ani nawet głupiego obrzynka... a ta brudna bomba z pół kilo promieniotwórczego plutonu pod zlewem? jaka bomba? to tylko prototyp i będę jeszcze musiał nad nim parę tygodni popracować, zresztą może ją po prostu sprzedam al kaidzie, bo chcę sobie kupić radiomagnetofon), choć z pewnością nie o takie, które by wzbudziły zachwyt tusków, michników czy borrelów tego świata.

Chodzi mi o działania ludzi, którym się obecna sytuacja wszechogarniającej tolerancji i powszechnego dialogu, z których jednak wykluczone są... Miliony zdrowych, normalnych, a najprawdopodobniej najzdrowszych i najnormalniejszych - jeśli nawet nie jedynych normalnych i zdrowych - ludzi. Działania w kierunku zdobycia środków na wyrażenie głośno tych swoich, choćby wstecznych i ksenofobicznych, przekonań i gustów. I na robienie czegoś, by się ta obecna, nieznośna dla nich, sytuacja zaczęła zmieniać. Dlaczego miałoby to być niby nielegalne? Bo nie podoba się red. Michnikowi z red. Wołkiem? A gdzie jest powiedziane, że akurat ich opinia ma się liczyć, a nie np. moja?

Tacy ludzie musieliby mieć pewne cechy, to oczywiste. Inaczej już dawno by się coś takiego zrobić udało i mielibyśmy już tego skutki. A świat, i Polska, nie wyglądałyby tak paskudnie, jak w oczach całkiem sporej ilości ludzi wyglądają. A więc ci ludzie musieliby potrafić myśleć (w odróżnianiu od powtarzania takich czy innych formułek), ale też musieliby być zdolni do tworzenia i umacniania więzi międzyludzkich. Która to umiejętność, dzięki wysiłkom naszych ukochanych władców, zdaje się z każdym dniem zanikać. W każdym razie na trzeźwo.

Musieliby też umieć swe poglądy, i wszelkie przydatne informacje, przekazać jak największej ilości spośród tych, z którym w ogóle rozmawiać warto, co do których jest przynajmniej promyk nadziei. Musieliby być elastyczni w środkach, a jednocześnie wierni pewnym podstawowym zasadom i trzymać się głównego kierunku. Wizja celu i te rzeczy. Także, co być może najtrudniejsze, musieliby dobrze się potrafić porozumieć między sobą, pomimo różnych mniej lub bardziej istotnych różnic ideologicznych, czy powiedzmy religijnych.

Powtarzam, w takiego typu działalności nie ma i być nie ma powodu nic nielegalnego. Przynajmniej dopóki realny liberalizm nie zrzuci maski i nie ujawni się jako przemoc. Ale to jej zajmie sporo czasu, jak sądzę. O tym by te zamiary miały być nieetyczne, już oczywiście nawet nie warto wspominać. To nasi wrogowie są nieetyczni, a w wielu przypadkach także, wobec normalnego poczucia sprawiedliwości - nielegalni. Lewactwo od czasów niepamiętnych robi nie takie rzeczy i od dawna już nikt mu z tego powodu nie czyni przykrości. Więcej, lewactwo, nawet to najagresywniejsze i najbardziej kwalifikujące się do domu bez klamek, przenika się z obecną realno-liberalną władzą w tysiącach miejsc. I nikomu nie przeszkadza, choć realny liberalizm to przecież niemal wszechwładza wielkiego ponadnarodowego kapitału.

Oczywiście pochwał i słów zachęty ze strony michników tego świata oczekiwać nie należy, ani też głaskania po głowie i ułatwień ze strony tego świata borrelów i schetyn. Jeśli ktoś jednak nade wszystko pragnie miłości i pochwał ze strony tych właśnie ludzi, to niech się szybko dołącza do kręcenia lodów - europejskich i/lub tych platformianych - bo wkrótce może dlań zabraknąć! W tym czasie ludzie mający jeszcze nieco honoru i sumienia, plus tzw. jaja, mogą zajść wroga od tyłu. A wtedy... Witaj Jutrzenko Swobody! A każdym razie przestaniemy - każdy z nas, tych brzydzących się pedalstwem, zdradą i służalczością - być więziennymi parówami, w sensie przenośnym, ale niestety zbyt mało przenośnym, różnych biedroniów i każdego dosłownie totalitarnego świra, który raczy się nami zainteresować.

Zasada, wyrażona w cudownie lapidarny sposób, powinna być taka: "Każdy ich doraźny sukces wzmacnia naszą determinację i siłę przekonywania, oznaczając tym samym kolejny NASZ długoterminowy sukces". Aż w końcu naprawdę KAŻDY będzie mógł wyrazić swoje poglądy i mieć wpływ. No a potem się zobaczy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Soliloquia w cieniu Donalda Tuska (odcinek I)

Mój ulubiony rodzimy bard (czyli gitara i własne piosenki o istotnych tekstach) to Jan Kelus - facet, którego cenię o wiele wyżej, niż powiedzmy wściekle przereklamowanego Jacka Kaczmarskiego. Piosenka Kelusa o "naganie dziadunia, co go brat skądś wygrzebał, naoliwił i mówi 'może kiedyś zagram w rosyjską ruletkę'", z refrenem o tym, że "znów historia zrobi szwoleżerów z nas, albo zrobi nas naleśnik", to było naprawdę coś w tzw. stanie wojennym, a szczególnie w niektórych bardziej ryzykownych jego momentach. Proszę mi uwierzyć! Do dziś lekki dreszcz przechodzi mi po skórze na samo wspomnienie...

Jan Kelus, obok masy talentów i zalet, musiał mieć w ogromnym natężeniu tę przedziwną, typowo polską, "zdolność do wybaczania". (Nie mówcie mi proszę, że to ma cokolwiek wspólnego z katolicyzmem, na tej zasadzie można by zapytać, dlaczego nie ma u nas np. lewiratu.) Śpiewał bowiem między innymi, że "są w narodzie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, lecz gdy tłum będzie gonił kogoś w resztkach munduru, ślepą drogą, to póki co otworzę drzwi". Przyznam, że zawsze bardziej mnie to dziwiło, niż zachwycało. A przecież było to jeszcze w początkach tzw. stanu wojennego i o III RP nikomu się nawet nie śniło. Z drugiej strony jednak Kelus wyraźnie przecież mówi "póki co".

Niechże więc zadam teraz sobie sam pytanie, czy ja też bym drzwi otworzył, gdyby np. żądny mordu tłum gonił red. Wołka w strzępach koszuli i bez gaci? To będą takie soliloquia, czyli "rozmowy z samym sobą". Albo inaczej, stosując zarzuconą już chyba trydencką terminologię - rachunek sumienia. A że odbywają się one nie w cieniu Alaryka, któren z kolegami spustoszył Rzym, jak soliloquia Św. Augustyna, tylko w samym początku miłościwego nam panowania innego wielkiego wodza i męża stanu, uznałem za właściwe o tym wspomnieć w tytule.

Przyznam, czego co wnikliwszy czytelnik mógł się już zresztą zacząć domyślać, że moje organy wybaczania aż tak rozwinięte nie są. Mnie bliższa jest postawa cudownie moim zdaniem zgrabnie wyrażona w pewnej angielskiej książce dla młodzieży z przełomu wieków XIX i XX, a którą poznałem czytając b. fajną biografię P. G. Woodehouse'a - sławnego i naprawdę przezabawnego brytyjskiego autora, twórcę m.in. przemyślnego kamerdynera o nazwisku Jeeves. Takie książki czytywał bowiem, o ile pamiętam, P. G. Woodehouse... A może raczej o nich pisał w początkach swej kariery? Już naprawdę nie pamiętam.

W każdym razie owa genialna sentencja brzmiała mniej więcej tak:
Kim był (tutaj imię i nazwisko bohatera)? Był człowiekiem. Po prostu człowiekiem. Co robił? Żył, po prostu żył - nigdy nie wybaczał i nigdy nie zapominał. Czyli żył znacznie intensywniej i robił znacznie więcej, niż większość ludzi kiedykolwiek mogłaby choćby marzyć.
Dla mnie przeczytanie tych paru zdań było naprawdę swego rodzaju olśnieniem. A więc istnieją, choćby w wyobraźni, ludzie, nie mający tej dziwnej, chorej jak mi się zawsze podświadomie wydawało, chęci wybaczania i zapominania dosłownie wszystkiego. I to właśnie jest, wedle tego geniusza, który tym jednym zdaniem pokazał w mojej opinii, że mógłby - gdyby taka posada w ogóle była możliwa - rządzić światem, zaś w rzeczywistości pisał książki dla skautów i uczniaków pragnących wyrwać się z szarej szkolnej rzeczywistości. Jaki dziwny, jaki chory jest ten nasz świat, skoro wszystkie te środy, biedronie, michniki, tuski i schetyny, clintony i de borele nie piszą groszowych książek, tylko, zebrani w kupę, naprawdę robią coś, co przypomina rządy nad światem!

My zaś tylko wybaczamy i wybaczamy... Intensywnie i z pełnym przekonaniem. Wszystko, chyba że nam powiedzą, że nielzia wybaczać - wtedy okazujemy zadziwiająco bezlitosną twardość i pamięć do drobiazgów, jakiej by się nie powstydził Harry Lorraine.

Co jest ze mną, skoro ja w żadnej z tych grup nie tylko się nie znajduję, ale nawet znaleźć się nie pragnę? Czy to już schizofrenia? I czy aby na pewno bezobjawowa? Czy to nie "fijoł broń Boże, panie doktorze?" Będę teraz myślał, będę drapał swą zrogowaciałą duszyczkę, będę torturował te nędzne resztki kory mózgowej, które mi pozostały...

A nigdy przecież nie było jej zbyt wiele, pomarszczona też przesadnie to ona nie była. Ale w końcu dojdę - będę wiedział, czy to ja jestem jakimś dotkniętym amnezją kosmitą, rzuconym na Ziemię z odległej galaktyki... i że grozi mi, iż w każdej chwili spod mego (przystojnego) pyszczka wychnie ohydna morda zielonego jaszczura... Czy też takich jak ja jest więcej, może nawet... Co za przedziwna myśl? Może nawet większość?

A więc... Do następnego odcinka mego rachunku sumienia! (Deo volente oczywiście, a poza tym u mnie dalsze ciągi to niestety rzadkość.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 09, 2007

Jak stać się ofiarą linczu (dedykowane Arturowi M. Nicponiowi)

(Czyli nieco socjobiologii na użytek obecnych przegranych. Ale nie tylko ich, oj nie tylko...)

Względnie pilni czytelnicy moich tekstów i pyskowań mogą wiedzieć, że za najbardziej przełomową, w sensie polityczno-ideowym, książkę w mym życiu uważam pierwszą przeczytaną przeze mnie książkę Roberta Ardreya (był to akurat "The Territorial Imperative"). Zachęcam przy okazji do poszukania o Ardreyu na tym blogu: w linkach ze słowami kluczowymi i w linkach do "Rzeczy wiekopomnych" (wszystko w prawej rynience).

Sam Ardrey, zanim zaczął się intensywnie interesować najnowszymi wówczas odkryciami związanymi z pochodzeniem człowieka (ewolucyjnym, jak najbardziej - przykro mi przyjaciele fundamentaliści, szanuję Was, ale amicus Plato...), był ostro lewicującym amerykańskim dramaturgiem i scenarzystą (o b. znaczących sukcesach), choć z wykształcenia był antropologiem. Te kilka książek, które Ardrey na te biologiczne tematy napisał, w latach '60 i nieco później bardzo głośnych i przekładanych na wiele języków, potem zaś starannie przemilczanych, nie jest ściśle mówiąc o polityce, na pewno nie są to jakieś ideologiczne manifesty...

A jednak sam autor nie jawi się w nich już jako lewicowiec (choć rasowy liberał mógłby się tutaj kłócić, ale po pierwsze dla mnie właśnie rasowy liberał to lewica, a po drugie, liberałowie nie potrafią czytać książek o czymś, a tylko mętne manifesty właśnie, i dlatego zresztą są liberałami.) No i fakt, że ja, zoologiczny reakcjonista przecież (choć liberał też miałby z pewnością wiele mi do zarzucenia, w punktu widzenia "prawdziwej prawicowości") pod wpływem Ardreya właśnie, choć przedtem czytałem rzeczy wielkie i mądre (Tocqueville'a w oryginale, na przykład), stałem się tym, kim jestem w sensie politycznych przekonań, a tych moich przekonań z całą pewnością nikomu by się już nie dało podważyć. No a poza tym Ardrey to ponoć jedno ze źródeł amerykańskiej "Nowej Prawicy".

Dobra, to był wstęp, przydługi z pewnością, sorry! Ale to w końcu nie jest "Szkło Kontaktowe" - tu nie zawsze musi być szybko, głośno, głupio i łatwo. To, do czego zmierzałem to taka oto sprawa...

Ardrey, za pomocą masy potężnych dowodów i opierając się na znacznie większych od niego samego naukowych autorytetach (choć oczywiście ogółowi mało znanych, bo na "autorytety" się w oczach miłościwie nam panujących nie nadają, nie mając odpowiedniego stażu płatnego agenta komunizmu czy innego użytecznego idioty), dowodzi paru rzeczy, z których wynikają niesamowicie wprost istotne, a do tego w wielu przypadkach całkiem konkretne, polityczne wnioski i wskazówki.

I choćby sam Ardrey o danej sprawie wprost nie pisał, gdy obserwuję, co się dzieje w świecie, to on właśnie bardzo często nasuwa mi się na myśl. Kiedy na przykład oglądałem kroniki z węgierskiego powstania w '56, mimo naprawdę ogromnej mojej sympatii dla powstańców, i mimo oczywistej nienawiści do agentów tamtejszej stalinowskiej bezpieki, wrażenie za każdym razem było szokujące, gdy oglądałem, jak tych rannych agentów wyciągnięto ze szpitala, grożąc jego dyrektorowi spaleniem całego przybytku Eskulapa wraz z pacjentami i załogą, potem zaś powieszono ich za nogi na latarniach, napchano do ust drobnych monet, jako sprzedawczykom, potem zaś zmasakrowano na śmierć kopniakami. I to ostatnie właśnie widać dokładnie na tych, drżących wprawdzie i źle naświetlonych, ale wystarczająco wyraźnych starych filmach. (To było, nawiasem mówiąc, od razu na drugi dzień po tej demonstracji i strzelaninie, od której wszystko tam się zaczęło.)

Tak właśnie wygląda prawdziwe życie, moi państwo. Tak wygląda prawdziwa polityka - wielbiciele i fagasy Platformy Obywatelskiej i jej różnorakich mocodawców! Nawet w największej ekstazie zwycięstwa, radził bym tego do końca nie zapominać. Nie mogę przysiąc, że kiedyś będzie dobrze, ale z pewnością kiedyś jeszcze będzie gorąco, a wtedy będą się być może działy rzeczy bardzo podobne do tych, które, przy odrobinie wysiłku, można sobie pooglądać. W końcu takie rzeczy działy się nie tylko na Węgrzech, prawda? Lewactwo i inni tacy mają tych swoich męczenników co niemiara, a więc, może nie warto zbyt łatwo ulegać tej całej propagandzie, że teraz to już tylko tolerancja i prostą drogą do ziemskiego raju. Chyba, że koniecznie chce się zwiększyć własną szansę na lewicowe męczeństwo, oczywiście.

W końcu nawet sam Fukuyama wycofał się ponoć ze swych dogmatycznych twierdzeń, że "historia się już skończyła, teraz już tylko liberalizm". Radziłbym więc nieco się zastanowić, gdzie się możesz znaleźć, kiedy nagle coś pęknie i te okropne zgraje oszołomów, kiboli, faszystów, homofobów, szowinistycznych męskich świń, eurosceptyków, ksenofobów itd. itd., w jakimś, choćby całkiem rozpaczliwym zrywie wezmą się za mszczenie na swoich długoletnich oprawcach. Do których teraz i Platforma "Obywatelska" się z zapałem dołącza.

To było do lewactwa, rycerzy postępu i platfusów, a oni i tak tego raczej nie przeczytają. Ważniejsze jest więc to, co miałbym do powiedzenia do naszych. (I co ja sam wiem w dużym stopniu właśnie dzięki lekturze Roberta Ardreya.)

Otóż lincz - jak ten na owych nieszczęsnych węgierskich ubekach - jest wciąż niepokojąco obecny w całej historii naszego gatunku i naszej zbiorowej psychologii. Nie zawsze musi to być śmierć Barabasza w "Trylogii", nie zawsze powieszenie i zmasakrowanie kopniakami... może to być udawany gwałt na gimnazjalistce w wykonaniu kolegów, który tylko wyjątkowo staje się dużą sprawą ze skutkiem śmiertelnym. Może to być dręczenie klasowej ofermy, albo kompanijnej ofermy... Każdy się z tym spotkał i każdy, kto nie jest całkiem tępy albo całkiem zakłamany, wie, że takie sytuacje budzą w sercu każdego - nawet przyzwoitego - człowieka istne demony.

Nie będę się wdawał w dokładne egzegezy tej sprawy z dzieła Ardreya, ale wiąże się to bez cienia wątpliwości przede wszystkim z faktem, iż przez miliony lat polowaliśmy zbiorowo, i to nie ze sztucerem czy w jakiś inny humanitarny sposób, tylko właśnie zbiorowo dręcząc i masakrując zwierzęta. W końcu najbardziej uznawana teoria tłumacząca np. zniknięcie mamutów i wielu innych zwierząt, jak koni, w Ameryce to ta, że zostały one wytępione przez człowieka. Przez człowieka uzbrojonego w we włócznię z grotem z opalanego nad ogniskiem drewna i inne podobnie zaawansowane narzędzia.

A więc to nie mogło wyglądać inaczej, niż tak jak wyglądało: zwierzęta zaganiało się nad jakąś przepaść, a potem wrzaskiem, ogniem, każdą możliwą metodą, zrzucało się je masowo w dół. Brał w tym udział każdy - kobiety i dzieci także. Nie ma co się na to wybrzydzać, nie dało się inaczej, choć kiedy się czyta o obecnie jeszcze odbywających się w Afryce masowych polowaniach tubylców, którzy najpierw podpalają sawannę, potem zaś... (Opisywała to np. kiedyś, bardzo już dawno, Ewa Szumańska w "Tygodniku Powszechnym".) Nieważne, chodzi tu o istotę sprawy, a ta jest taka, że mamy to w genach, wraz z całą tą pierwotną naszą naturą, stworzoną przez miliony lat historii naszego gatunku (i nawet jeśli odrzuca się ewolucję jako przyczynę powstania człowieka, to trudno ją odrzucić w aspekcie przetrwania tych czy innych grup ludzkich, warto o tym pomyśleć!).

Z tej naszej natury - czego np. liberałowie nie chcą dostrzec, wmawiając nam i sobie, że człowiek to biała karta, na której można zapisać, co się zechce, byle tylko umieć - wynikają wszystkie właściwie najwznioślejsze i najpodlejsze nasze ludzkie cechy, a przede wszystkim możliwości. Nie ma co się wstydzić, że człowiek jest łowcą i drapieżnikiem, ale też warto pamiętać, że w większości sytuacji powinien być także czymś innym, w pewnym sensie przynajmniej - znacznie wyższym.

No dobra, tom sobie wykonał pracę popularnonaukową u podstaw, potem zaś oddałem się rozważaniom z dziedziny filozofii moralnej. Jaka jednak jest ta moja hiper-konkretna rada dla nas - obecnych przegranych? I co wreszcie trzeba konkretnie zrobić, aby stać się tytułową ofiarą linczu? Albo co należałoby zrobić, aby się nią nie stać?

Psychologiczną pożywką dla linczu, każdego linczu, jest kiedy jakaś grupa najpierw się kogoś piekielnie boi, potem zaś ma go całkowicie w swej mocy. Działają tu pewne dość logiczne motywy - na przykład to, że WCIĄŻ nienawidzimy (bo się baliśmy), JESZCZE bez trudu sobie potrafimy wmówić, że nasza ofiara jest groźna i zniszczenie jej wymaga heroicznej odwagi, z drugiej zaś strony ofiara jest już całkiem BEZSILNA i nic nam z jej strony nie grozi. Staje się jednak przez to automatycznie takim okrążonym przez dużą grupę jaskiniowców cielęciem mamuta, które każdy ma chęć, na oczach współplemieńców, dodatkowo zmasakrować, ukarać, że jeszcze nie jest na rożnie. Dochodzi do tego radość ze wspólnoty, z konkretnego działania, z poczucia mocy...

Proszę, zastanówcie się nad tym chwilę (albo, lepiej, znacznie dłużej). Czy tak nie jest? Czy w duszy każdy w miarę prawdziwy mężczyzna nie czuje, co jest głównym motorem zbiorowego gwałtu? Przecież nie seks jako taki! A tak nawiasem mówiąc, Ardrey z ironią zauważa, że w całym dziele Freuda nie ma słowa "broń". To się nazywa znajomość ludzkiej natury!)

Tak to wygląda, przykro mi liberałowie, przykro mi monarchiści wskrzeszający nam monarchę z Bożej łaski... I nie gwałci to wcale zasad katolickiej wiary, raczej przeciwnie! Bo, po pierwsze - jest to prawda, co każdy uczciwy człowiek potwierdzi, nawet choćby był święty. Po drugie zaś, katolicyzm nigdy nie twierdził, że człowiek to jakaś anielska istota, prawda?

A więc, wszyscy drodzy przegrani - nie wzbudzajcie w naszych wrogach (i przeciwnikach) poczucia wszechmocy, z której bierze się żądza linczu! Nie stawajcie się za wszelką cenę niewinnymi, bezbronnymi istotkami, które muchy nawet nie skrzywdzą. (Chyba, że ktoś chce być ofiarą linczu, ale mógłby to chociaż robić prywatnie.) Nigdy nie byliśmy takimi zbrodniarzami, jak nas przedstawiano, i nadal nie jesteśmy. Ale też nie jesteśmy tak bezbronni, tak obcy wszelakiej myśli o rewanżu, o zemście, o zwycięstwie odniesionym - jeśli potrzeba - nawet dość brutalnymi i cynicznymi metodami. I nigdzie nie jest powiedziane, że nie będziemy jeszcze mieli do tego okazji. Być może należy sobie życzyć, byśmy nie mieli, ale to już niestety zależy przede wszystkim od naszych wrogów.

A tak przy okazji, czy nie warto by się było zastanowić, czy ubecja i wszyscy ci prlowscy donosiciele, którzy tak nas nienawidzą, żeśmy na chwilę przeszkodzili im swobodnie konsumować tego, co w te wzniosłe sposoby zdobyli, żeśmy zasiali w ich szmatławych serduszkach cień zwątpienia w zwycięstwo zła i podłości - czy byliby równie hardzi, równie pełni nienawiści, gdybyśmy, po powieszeniu kilku czy kilkuset prominentnych komunistycznych zdrajców i zbrodniarzy, reszcie z nich łaskawie pozwolili dalej żyć, części po wyjściu z więzienia, wykonując uczciwe, nisko płatne, nisko kwalifikowane fizyczne zawody?

Czy i wtedy bylibyśmy dla nich taką zgrają opętanych amokiem zbrodniarzy i zbuntowanych głupców? Serdecznie wątpię!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, listopada 08, 2007

Babcia kombatantka i sposób na natrętów

Dzisiaj będą dwa w cenie jednego. Promocja taka. Nie dziękujcie, przecież zadowolenie klienta jest naszą największą nagrodą!

Oto pierwszy...

Wszystkie te przezabawne suspensy i qui-pro-quy wokół kombatanckiej przeszłości Lecha Wałęsy nasuwają mi na myśl pewien dowcip z mrocznej epoki PRLu. Ten o... Ale nie, może co młodsi go nie znają, niech się dowiedzą, jak zabawiał się w tamtych czasach prosty lud. (No bo jak zabawiała się elita to już chyba wszyscy wiedzą - donoszeniem na krewnych i przyjaciół w ramach robienia kariery i zapracowywania sobie na status moralnego autoryteta.)

Przychodzi starsza kobiecina do ZBoWiD i domaga się renty kombatanckiej.

- "A coście babciu takiego bohaterskiego robili?", pada dość naturalne pytanie.

- "Nosiłam w dwojaczkach jedzenie do lasu, dla partyzantów", odpowiada babcia.

- "No a co ci partyzanci?"

- "Zawsze bardzo grzecznie mówili 'Danke schön!'"

- "Ależ babciu - to byli Niemcy!"

Na to babcia niezrażona: "Byli, ale z NRD!"

Koniec dowcipu.

Oczywiście babcię usprawiedliwia poniekąd fakt, że była analfabetką i to, jak można się domyślić, po prostu umysłowo cofniętą. Ale zaraz! Co ja właściwie chciałem powiedzieć? Gdzie tutaj ma być jakaś różnica?!

Przysięgam, kiedy sobie to pomyślałem, brzmiało to sensownie. Kiedy jednak napisałem... Sami państwo widzicie. Ki diabeł?


* * * * *

Oto zaś drugi...

Wymyśliłem wczoraj niezły sposób na różnych natrętów - ankieterów, sprzedawców obnośnych, dziennikarzy... Całą tę, sami państwo wiecie... Wesołą gromadkę, która nam tak gorliwie umila życie w realnym liberaliźmie. Wielu ludzi boi się spuścić takiego ze schodów, że mogą być jakieś konsekwencje, niektórzy nie mają serca, by im powiedzieć "spadaj dziadu na drzewo", czy coś w tym stylu. Teraz istnieje już rozwiązanie! Podaję szczegółowy i starannie skomentowany algorytm.

Podchodzi do nas powiedzmy ankieterka, pytając co sądzimy o... Nieważne zresztą. A my do niej od razu: "Głosowała pani w ostatnich wyborach na Platformę Obywatelską?" (Łagodniejszy, mniej gambitowy niejako, wariant to spytać: "A na kogo pani głosowała w ostatnich wyborach?")

Ankieterka niemal na pewno powie, że tak. Merdając przy tym przymilnie acz obłudnie ogonkiem. No a my wtedy, z czystym sumieniem, że nie gwałcimy wpojonych nam przez mamę zasad bon tonu, i z diabelską satysfakcją w naszym małym wrednym serduszku: "No to spadaj durny platfusie na drzewo!". Alternatywnie, wariant salonowy może brzmieć nieco inaczej, w stylu: "No to dziękuję szanownej pani, ale nie mamy o czym rozmawiać". Do tego oczywiście stosowna, pełna pogardy i obrzydzenia mina. W każdym wariancie zresztą. Ale z tym nie będziemy przecież mieli trudności.

Jeśli natręt, w tym przypadku ankieterka, odmówi odpowiedzi, wtedy my także odmówimy jej naszej odpowiedzi. Nic chyba nie może być bardziej logiczne i bardziej sprawiedliwe, prawda?

No a gdyby, wbrew elementarnym zasadom rachunku prawdopodobieństwa, natręt oświadczył, że głosował na PiS? Co wtedy?

Wtedy moim zdaniem należałoby tego do niedawna natręta potraktować przyjaźnie. W każdym razie jak na ten typ ludzi. Bo przecież istnieje tylko kilka możliwości:

a) natręt (choć teraz już przecież nie natręt) mówił prawdę, a więc powinniśmy go kochać jak brata;

b) natręt łgał, ale wykazał się wyczuciem sytuacji i refleksem, a przy tym ocenił nas tak, jak byśmy ocenieni być chcieli, skoro akurat taką wersją nas poczęstował... nie jest więc idiotą czy innym wykształciuchem oglądającym "Szkło Kontaktowe" i "Big Brother", z czego z kolei wynika, że głosował raczej nie na Platfuserię, tylko na przykład na Samoobronę, czyli lepiej.

W porządku, co jednak będzie, spyta ktoś, jeśli natręt powie, że na wybory nie poszedł? Wtedy mamy większą, niż w innych przypadkach, swobodę wyboru. Ja bym jednak ocenił tę odpowiedź całkiem pozytywnie, ponieważ natręt mógł:

a1) powiedzieć prawdę, co oznacza, że nie uległ propagandzie merdiów, by "iść zmieniać Polskę" i tak dalej, a w każdym razie nie głosował na Platfusów;

a2) łgał, ale... patrz b) - wszystko bowiem jest dokładnie tak samo.

I to by było na dzisiaj tyle praktycznych porad. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyście opowiadali o Waszych własnych sukcesach w stosowaniu polecanych tu przeze mnie metod.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 03, 2007

Coś, czego zdaniem wielu nigdy nie powinniście przeczytać

Wszystkim, którzy zastanawiają się czasem nad mechanizmami działającymi w historii i możliwością ich odkrycia, Gombrowiczem i nagrodą "Nike" (Nagrodą Nobla z literatury też zresztą), przyszłością Polski i zachodniej cywilizacji, przyszłością Unii Europejskiej, Sokratesem, Buddą, "polskim cywilizacyjnym zacofaniem" i jego skutkami, wykształciuchami, euroentuzjastami, islamizmem, rolą w historii takich zjawisk, jak pacyfizm, socjalizm czy liberalizm - chciałbym zaprezentować malutki fragment książki, którą z pełnym przekonaniem uważam za najwyższe osiągnięcie ludzkiego umysłu. (Nieważne, że jej autor jest Niemcem, a moje do tej nacji uczucia są bardzo mało przyjazne. Cóż, Amicus Plato... itd. A zresztą Spengler chyba był w ogóle fantastycznym gościem.)

Chodzi o oczywiście o "Schyłek Zachodu" Oswalda Spenglera. Fragment będzie oczywiście z tych, które w dostępnych dzisiejszym Europejczykom wydaniach jest nie do znalezienia. W końcu w tych wydaniach nie ma około 80% oryginału, i to akurat tych najbardziej fascynujących. Nie da się z autora zrobić hitlerowca i zakazać jego wydawania i czytania, to robi się to właśnie w ten sposób - wydaje się jakieś nędzne ogryzki, nikomu nie mówiąc, że to nie jest całość. Co za podłe miejsce ta dzisiejsza Europa!

Nie wszystko będzie tu zapewne zrozumiałe - cytowany tu fragment to tylko malutka część długiego wywodu na tematy, o które tu chodzi. Przychodzi też po niemal 700 stronach książki, która i tak nie jest wcale łatwa. Ale zachęcam do próby wczucia się w treści, nawet jeśli racjonalnie trudno jakiś zwrot czy fragment zrozumieć. Można to potraktować jak swego rodzaju metafizyczną poezję. Zwracam też uwagę, że najciekawsze jest chyba tam pod koniec, ale przedtem dałem tu cały, dość długi i dość skomplikowany, fragment, żeby lepiej się dało zrozumieć.

Tłumaczenie oczywiście moje własne, z angielskiego autoryzowanego przekładu. Podział na te krótkie akapity, mający ułatwić czytanie, mój własny. Za określenie "fellachizm" i "fellachiczny" przepraszam, nie lubię większości słowotworów, ale inaczej się nie dało. Musiałbym nad tym króciutkim tłumaczeniem pracować dużo dłużej, niż mam zamiar, żeby jakoś to zgrabniej wyrazić. Chodzi oczywiście o związek z staroegipskim chłopstwem, czyli fellachami. A teraz oddaję już głos Spenglerowi...

Kiedy naród podnosi się gwałtownie do walki o wolność lub honor, to zawsze mniejszość zapala ogół. Naród "budzi się" - to jest coś więcej, niż tylko taki zwrot - bo tylko tak i tylko wtedy ujawnia się świadomość całości. Wszystkie te jednostki, których poczucie "my" wczoraj zadowalało się horyzontem rodziny, własnej pracy, i może rodzinnego miasta, dzisiaj stają się nagle niczym mniej, niż narodem. Ich myśli i uczucia, ich ego, i wraz z nim ich "id", zostały przekształcone aż do głębi. Stały się historyczne. A wtedy nawet ahistoryczny chłop staje się członkiem narodu, i nastaje dlań dzień, kiedy doświadcza historii, a nie tylko pozwala, by go mijała.

Ale w wielkich metropoliach, obok mniejszości, która ma historię i żywotnie doświadcza, odczuwa, i próbuje prowadzić naród, podnosi się inna mniejszość ahistorycznych intelektualistów, ludzi nie przeznaczenia, tylko rozsądku i przyczyn, absolutnie trzeźwego rozumowania, ludzi wewnętrznie oderwanych od pulsu krwi i istnienia, którzy nie mogą już znaleźć żadnego "rozsądnego" znaczenia pojęcia naród. Kosmopolityzm to tylko świadomość inteligencji. Jest w tym nienawiść do Przeznaczenia, a przede wszystkim do historii, jako przejawu Przeznaczenia. Wszystko, co narodowe, należy do rasy [nie chodzi o rasę w potocznym znaczeniu, o jakimś rasiźmie już całkiem nie mówiąc, chodzi o coś jak "wiedzieć kim się jest i to realizować", oraz o spójność grupy] - tak bardzo, że jest niezdolne do znalezienia dla siebie języka, nieporadne we wszystkim, co wymaga myślenia i niezaradne do granicy fatalizmu.

Kosmopolityzm jest literaturą i pozostaje literaturą. Bardzo silny w rozumowaniu, bardzo słaby w bronieniu go inaczej, niż przy pomocy jeszcze większej ilości rozumowania, w bronieniu go krwią. Tym bardziej zatem ta mniejszość, znacznie wyższa intelektualnie, wybiera broń intelektu, a tym bardziej jest w stanie to uczynić, że wielkie metropolie są czystym intelektem, pozbawione korzeni i z założenia wspólne dla całej cywilizacji. Urodzeni obywatele świata, wszechświatowi pacyfiści, światowi koncyliatorzy - tak samo w Chinach okresu "wojujących państw", w Indiach epoki Buddy, w okresie hellenistycznym, jak w świecie zachodnim dzisiaj - są duchowymi przywódcami fellachów. "Chleba i igrzysk", to tylko inne wyrażenie pacyfizmu.

W historii wszystkich Kultur [czytaj "cywilizacji", to rozróżnienie jest zbyt subtelne, by się tym teraz zajmować] pojawia się ten antynarodowy element, nieważne, czy mamy na to dowody, czy nie. Czyste, samo sobą kierujące myślenie zawsze było obce życiu, a zatem i obce historii, pozbawione wojowniczości, pozbawione rasy [patrzy przypisek wyżej]. Rozważ humanizm i klasycyzm, sofistów w Atenach, Buddę i Lao-tse - nie wspominając już namiętnej pogardy dla wszelkich nacjonalizmów wyrażanej przez wielkich przywódców religijnego i filozoficznego poglądu na świat.

Jak bardzo by się między sobą nie różnili, w tym są podobni: że odczuwanie świata oparte na rasie ["rasa" to u Spenglera takie "zbiorowe jaja"], polityczny (i dlatego właśnie narodowy) instynkt dotyczący faktów ("to moja ojczyzna, ma rację czy nie ma!"), zdecydowania, by być podmiotem, nie zaś przedmiotem ewolucji (ponieważ trzeba być albo jednym, albo drugim) - jednym słowem woli mocy - że to wszystko musi się cofnąć i uczynić miejsce dla tendencji, których chorążymi są przeważnie ludzie bez oryginalnego impulsu, tym bardziej jednak przejęci swą własną logiką, ludzie czujący się swobodnie w świecie prawd, ideałów, utopii, ludzie żyjący książkami, którym wydaje się, że potrafią zastąpić rzeczywiste logicznym, potęgę faktów abstrakcyjną sprawiedliwością, przeznaczenie rozsądkiem.

Rozpoczyna się to od wiecznego zalęknionego, wycofującego się z rzeczywistości do celi, gabinetu czy wspólnoty duchowej i ogłaszającego nicość wszystkich ziemskich spraw, kończy się zaś w każdej Kulturze apostołami światowego pokoju. Każdy naród ma takie (z historycznego punktu widzenia) odpadki. Nawet ich głowy są w jakiś sposób do siebie niemal zawsze podobne. W "historii intelektualnej" ci ludzie mają wysoką pozycję i wiele sławnych nazwisk można wśród nich wymienić, jednak z punktu widzenia realnej historii są nieudacznikami.

Przeznaczenie każdego narodu wrzuconego w wir światowych wydarzeń zależy od tego, w jakim stopniu jego wartości jego własnej rasy [nie muszę już chyba powtarzać o co chodzi i o co nie chodzi, prawda?] odniosą sukces, czyniąc te wydarzenia historycznie nieskuteczne w działaniu przeciw niemu. Być może dało by się nawet teraz wykazać, że w świecie chińskich państw, królestwo Tsin zwyciężyło (250 B.C.) ponieważ jako jedyne wolne było od nastrojów taoistycznych. Niezależnie od tego, jak z tą sprawą było, Rzymianie zdominowali świat klasyczny ponieważ byli w stanie odseparować swą polityczną praktykę od fellachicznych instynktów hellenizmu.

Naród jest ludzkością sprowadzoną do żyjącej formy. Praktycznym skutkiem wszelkich mających naprawić świat teorii jest zawsze nieforemna, a zatem ahistoryczna masa. Wszyscy naprawiacze świata i obywatele świata reprezentują ideały fellachizmu, niezależnie od tego, czy o tym wiedzą, czy też nie. Ich sukces oznacza historyczną abdykację narodu na rzecz, nie wiecznego pokoju, tylko innego narodu. Wszechświatowy pokój to zawsze rozwiązanie jednostronne. Pax Romana miał dla późniejszych żołnierzy-imperatorów i królów germańskich najeźdźców tylko jedno praktyczne znaczenie - to, że uczynił ze stu milionów jedynie obiekt woli mocy niewielkich grup.

Wobec kosztu tego pokoju, koszt porażki pod Cannami [216 B.C., w tej bitwie z Hannibalem zginęło, z tego co pamiętam, dobrze ponad 50 tysięcy Rzymian, w tamtych czasach to było coś niesamowitego]. Świat Babilończyków, Chińczyków, Hindusów, Egipcjan, przechodził z rąk jednego zdobywcy w ręce drugiego i swą własną krwią płacił za te podboje. Taki był ich - pokój.

Kiedy w roku 1401 Mongołowie zdobyli Mezopotamię, wybudowali pomnik ku czci swego zwycięstwa z czaszek stu tysięcy mieszkańców Bagdadu, którzy się nie bronili. Z intelektualnego punktu widzenia, bez wątpienia zniknięcie narodów umieszcza świat fellachizmu ponad historią, nareszcie ucywilizowany i już na zawsze. Jednak w sferze faktów powraca on do stanu natury, w którym przechodzenie na przemian od długich okresów uległości do krótkich wybuchów gniewu i rozlewu krwi - pokój światowy tego nigdy nie zmienia - nie zmienia już niczego.

Niegdyś przelewali swą krew dla samych siebie, teraz muszą ją przelewać dla innych, dość często jedynie dla rozrywki tych innych - taka jest różnica. Zdecydowany przywódca, który zbierze wokół siebie dziesięć tysięcy awanturników może czynić wszystko, na co ma ochotę. Gdyby cały świat był jednym imperium, stałby się przez to największym wyobrażalnym polem dla wyczynów takich zdobywczych herosów.

"Lever doodt als Sklav (lepiej być martwym, niż niewolnikiem)", brzmi stare przysłowie fryzyjskich chłopów. Wybór każdej późnej cywilizacji jest akurat przeciwny. I każda późna cywilizacja musi doświadczyć, ile ten wybór będzie ją kosztował.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 02, 2007

Zapraszam na poczęstunek z okazji ojrokonstytucji

Jakby ktoś potrzebował ładnego znaczka na bloga, czy gdzieś, a poglądy na Europejską Unię i jej @#$% konstytucję miał podobne do moich, to proszę bardzo - można się częstować! To są ino miniaturki, kliknięcie pokaże obrazki w ich naturalnej wielkości i krasie.



A tutaj wszystkie są zapisane w jednym obrazku, więc trzeba by je chyba porozcinać. Ale za to łatwiej wszystko hurtem ściągnąć. A jak ktoś je już porozcina, to sam chętnie bym je dostał.

Można też oczywiście wykorzystać je w jakiś inny sposób, choć umieszczenie czegoś takiego na koszulce mogłoby pewnie wywołać rozruchy albo coś. Lud jest u nas paskudnie durny i ojro kocha bardziej, niż wszystko inne. Ale może mu kiedyś przejdzie.


Ten pochodzi z innego źródła i przybył chwilę później. (Warto więc zaglądać, może będzie ich przybywać.)

A tu właśnie takie, które znalazłem nieco później:







A to jest z kochaną Unią związane, choć nieco bardziej pośrednio:


Zachęcam do tworzenia własnych tego typu obrazków, symboli i emblematów, a co najmniej zapisywaniu pomysłów, do wykorzystania przez bardziej plastycznie uzdolnionych i lepiej wyekwipowanych w odpowiedni sprzęt i oprogramowanie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.