piątek, lutego 19, 2010

Powrót do Ą.

Scenopis, czy jak to się tam nazywa. (A także, jak się okazuje, pięćsetny wpis na tym blogasie.)


Kamera cały czas patrzy oczyma głównego bohatera, któregośmy sobie nazwali T. I cały czas nisko, wąsko, poruszając się ospale i apatycznie.


Scena 1

Jest dość mroczno, zapewne wczesny poranek.

T. wysiada z autobusu i od razu znajduje się w się tłumie ludzi mrowiącym się pomiędzy autobusem i niskim, bardzo niepozornym budynkiem dworca autobusowego w Ą. W sumie nie widzimy niemal nic, pole obserwacji kamery jest bardzo wąskie, a tylko przechodzimy wraz z kamerą kilkanaście metrów przez tłum ciemnoubranych, nie różniących się niemal pomiędzy sobą ludzi, o niezbyt określonej płci, którym się zresztą wcale nie przyglądamy.  Zdają się w każdym razie być wszyscy niemal tacy sami i tak samo ubrani, w coś, co się całkiem w oczy nie rzuca i niczym nie wyróżnia. W dodatku ci ludzie są niemal całkiem cisi, a w każdym razie nie potrafimy w ich mowie rozróżnić żadnego słowa.

Atmosfera apatii i niezbyt dotkliwego przygnębienia. (Na ile to się da jeszcze jakimiś środkami oddać.)

Jeśli zdecydujemy się na jakieś narracyjne monologi, to głos T., naszego bohatera, mówi nam, że przybył do Ą., miasta w którym kiedyś się wychował, po trzydziestu niemal latach, w sumie bez bardzo wielkiej potrzeby, ale chciał tu kogoś ze swojej młodości odnaleźć i zobaczyć co się zmieniło, a co nie.


Scena 2

T. wraz z dużą ilością takich samych anonimowych ciemnoubranych i niemal milczących ludzi idzie przez kilka, czy może kilkanaście, minut tunelami i schodami w górę i w dół.

Atmosfera apatii zmieszanej z wzbierającym, choć w sumie jeszcze nienachalnym, poczuciem absurdu.

Ew. głos T. mówiłby, że za jego czasów nic podobnego do tego dworca w Ą. nie było i nie spodziewał się tutaj czegoś podobnego, no ale przecież minęło trzydzieści lat i wiele się wszędzie zmieniło.


Scena 3

T., wraz z pewną ilością tych ludzi, przybywa do dużej sali, wyglądającej na główną salę dworca autobusowego w Ą. Jest ona wielkości, powiedzmy, sali dworca kolejowego w stutysięcznym mieście, czyli z grubsza prostokąt o boku 30 czy 40 metrów, tyle, że bardzo nieregularna w kształcie, wcale nie prostokątna. Sufit bardo wysoko. Sala ma taki nieregularny kształt, że stwarza wrażenie niedokończonego postmodernizmu, ale bez żadnych okrągłości (które i tak chyba są ze stiuku, więc to dodatki) – po prostu jej rzut poziomy ma bardzo nieregularny kształt, z licznymi załamaniami. Ściany i sufit są pomalowane białą wapienną farbą, w niektórych miejscach wystają jakieś grube kable.

Posadzka nie rzuca się specjalnie w oczy, zresztą nasza kamera niemal jej nie widzi. Cały czas operuje bardzo wąsko, podążając za wzrokiem naszego bohatera, który jest spokojny i nieco ospały.

Na tej posadzce, w środku sali, siedzi może z osiemdziesięciu takich samych ludzi, jak poprzednio. Oni siedzą na jakichś dyktach czy tekturach, ale ich właściwie spod nich nie widać. Siedzą bardzo gęsto upakowani, niemal w milczeniu i bardzo spokojnie.

T. siada z brzegu tej grupy na małym skrawku tektury.


Scena 4

Ta sama sceneria. T. siedzi tam zapewne kilka godzin, choć w filmie tyle to nie trwa, a tylko stwarzamy to wrażenie przez przeskoki w czasie i senną narrację. Nie ma zresztą specjalnie czego narrować.

Jednak czasem słyszymy, jak niektórzy z tych siedzących ludzi ze sobą przez krótką chwilę rozmawiają. Rozumiemy, że też chcieliby się stąd wydostać, ale wiedzą, że to nie od nich zależy, że nie ma sposobu, by to przyspieszyć, czy choćby przewidzieć kiedy może się udać. Mówią cicho, mało, prostym językiem, tylko do najbliższych sąsiadów, zawsze tylko na temat wydostania się z dworca do miasta.

Co pewien czas przychodzi jakiś człowiek albo dwóch, wyglądający w sumie tak samo jak ci wszyscy, i zabiera kogoś z siedzących, wyprowadzając go przez duże drzwi, wyglądające na wyjściowe i nijak nie chronione. Zdaje się, że przychodzą przeważnie wkrótce po tym, jak ktoś coś powie i zabierają z tej mniej więcej okolicy, gdzie coś powiedziano, ale to nie jest takie bardzo wyraźnie widoczne. Wszystko zresztą odbywa się niezwykle spokojnie i w kompletnej ciszy.

T. z urywanych, cichych komentarzy współtowarzyszy niedoli – które jednak nigdy nie są skierowane do niego, ponieważ jego wszyscy tutaj zdają się ignorować – dowiaduje się, że taki ktoś kogo zabrano, zostaje zabrany na „pierwsze piętro”.

T. po jakimś czasie (w domyśle po dość wielu godzinach) próbuje zagadnąć swoich najbliższych sąsiadów na temat – nie tyle sposobu wydostania się z tej sali i dworca, bo to wydaje się nie stanowić problemu, choć jakoś nikt tego nie robi – tylko tego, jak dostać się do centrum Ą.

Pyta ich: „Jak stąd dojść do tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta? Jak dojść do ulicy Hetmańskiej?” (Niektórzy mogą się domyślić na podstawie tych danych, o jakie miasto tu chodzi. I będą mieli rację.)

T. ma wrażenie, że to jest bardzo blisko, w końcu „cywilizowana część” Ą. nadal nie jest aż taka wielka. Jednak wszyscy, choć wyraźnie chcieliby się stąd wydostać, siedzą na tej posadzce i czekają, więc T. też siedzi. Z narastającym poczuciem absurdu i bezsilności. (Jak to pokazać? Cóż, pewnie wcale, sam widok tej sali i tych ludzi powinien wystarczyć.)


Scena 5

T. udaje się usłyszeć, jak nieco dalej ktoś z tych siedzących mówi: „Uważajcie, dzisiaj lepiej stąd nie próbować wychodzić, nawet na podwórko, bo milicja łapie każdego”. Zastanawia się nad tym co usłyszał i postanawia jednak spróbować wyjść na to podwórko. Wstaje i podchodzi do drzwi wyjściowych, wielkich i nie tylko, że całkiem niezabezpieczonych, ale po prostu na oścież otwartych. Tych samych zresztą, przez które wyprowadzano niektórych ludzi, tyle że tam po lewej faktycznie są schody prowadzące w górę.

T. wychodzi na dwór. Jest teraz jasno, słońca nie widać, wszystko jest jakby oświetlone lampą bezcieniową – jest jasno, ale całkiem bez cieni. Dominuje biel murów i jasne (zapewne betonowe) podłoże, a kamera (i wzrok T.) nie podnosi się w ogóle na tyle, by pokazać coś powyżej murów.

Lekko niespokojny z powodu tej milicji, ale wcale nie bardzo, rozgląda się. Widzi, że jest na sporym dziedzińcu, otoczonym murem o wysokości około trzech metrów, nie wyglądającym specjalnie groźnie, czy nie do zdobycia. Mur jest pomalowany na biało, tak samo jak wnętrze sali. Dziedziniec ma nieregularny kształt, jest całkiem pusty.

T. robi kilka kroków, zagląda w kilka zakamarków i za parę załamań muru. Z daleka wydaje się nawet, że tam mogą być jakieś wyloty, bramy, całkiem niezamknięte, jednak T. tego nie sprawdza. Po krótkim pobycie na dziedzińcu wraca do sali.


Scena 6

Wracając do sali T. zagląda za załamanie muru, już w środku. Widzi, że jest tam budka, coś w rodzaju bardzo eleganckiej, choć niezbyt wielkiej, kasy biletowej. Budka wygląda na tradycyjną, w takim zamożnym mieszczańskim dziewiętnastowiecznym stylu. Kasa nie stoi przy samej ścianie, tylko na środku danej części tej nieregularnego kształtu sali, ale jest połączona ze ścianą niskim murkiem idącym od jej boków.

W środku dość zażywna, wyglądająca całkiem żywo i w miarę sympatycznie (a w każdym razie nic upiornego)  niewiasta w średnim wieku. Niemal przed samą kasą siedzi także kilku z tych koczujących ludzi, ale tuż przed nią dwoje dzieci w wieku może pięciu lat pracowicie wykonuje koziołki. Chłopiec i dziewczynka, przyzwoicie choć w nierzucający się w oczy sposób, ubrane. Normalne zdrowe dzieci, tak się wydaje. I bawią się też całkiem normalnie, choć z dziwnym zapamiętaniem, nic nie mówiąc, fikają te kozły.

T. cieszy się, że znalazł tę „kasę”, czy, jak sobie wyobraża, „informację”. Pyta tę kobietę w środku o sposób dojścia do „tej głównej ulicy, która się kiedyś nazywała 1-go Maja, a była przedłużeniem Traugutta, albo do Hetmańskiej”. Słysząc go, kobieta w budce zaczyna jednak bardzo głośno i z nieprzekonującym zapałem przemawiać do robiących fikołki dzieci, udzielając im rad, zachęt... Co te całkowicie ignorują. Mamy wrażenie, że chodzi tylko o to, by nie usłyszeć pytań T. i nie musieć na nie odpowiadać.

T. jakiś czas czyni swoje wysiłki, wpadając kobiecie w pół słowa, ona zaś wpada w pół słowa jemu. Ludzie siedzący na posadzce patrzą na niego nieco ironicznie, pada nawet kilka cichych, ironicznych słów na temat jego wysiłków i jego samego, ale w sumie ci ludzie nadal są apatyczni i żadnych emocji nie przejawiają. W końcu T. wydaje się, że ją zmusił do odpowiedzi. Kobieta mówi: „niech pan siądzie i poczeka, pomożemy panu”.

T. siada na swoim zwykłym miejscu, z brzegu dużej grupy koczującej na posadzce dworca autobusowego w Ą. Siedzi tam dłuższą chwilę zamyślony.


Scena 7

T. siedzi na tej posadzce, a kiedy w końcu podnosi nieco wzrok, spostrzega, że podszedł doń niezwykle wysoki, chudy mężczyzna w nieco przykusym fartuchu pielęgniarza. Mężczyzna ten ma gęstą, krótką rudą bródkę otaczającą mu twarz, i krótkie rude włosy. Ma też niezwykle małą głowę, choć to wrażenie może być wyolbrzymione przez to, że jest niesamowicie wysoki, a T. siedzi na ziemi. Facet wyciąga do T. rękę, by pomóc mu wstać i mówi, że zabiera go na pierwsze piętro, gdzie zostanie mu udzielona pomoc.

T. wie, że sprawa nie wygląda wesoło, a mimo to, jest już tak skołowany, że na jakieś 10-20% wierzy niemal, że może jednak naprawdę chcą mu tam po prostu pomóc. (Czego nie dałoby się i tak pokazać w tej filmowej konwencji, którą tutaj sobie wyobrażamy, ale że był to mój autentyczny sen z poprzedniej nocy, więc mówię, jak było. A w razie czego można tę konwencję dopełnić ew. narracją, albo czymś.)

niedziela, lutego 14, 2010

Szalom spacyfikowany? (i inne takie)

(Nie cieszcie się antysemici, to nie o to chodzi! W każdym razie nie całkiem o to. ;-)

Przyznaję, że do niedawna, mimo dość ambiwalentnego doń mego stosunku, z zainteresowaniem czytywałem teksty publikowane na blogowisku szalom24. (Oficjanie salon24.pl, gdyby to komuś było do czegoś potrzebne.) Masa porządnych, dobrze i sensownie piszących ludzi została stamtąd wykurzona, ale długo jeszcze była tam do czytania największa ilość interesujących tekstów zebranych w jednym miejscu, z całej rodzimej sieci.

W końcu coś się jednak chyba zmieniło... Bo i zmienić się po prostu musiało - to była tylko kwestia czasu. Sam tekstów lewizny i różnych lewackich (są inni?) hunwejbinów, obcych agentów, najemnych propagandzistów z czterech stron świata i folksdojczów na etacie nie czytałem... Starcza mi rzut okiem na ich komentarze pod tym, co piszą inni. Jednak, mimo świadomości tej mojej "zwichrowanej optyki", trudno było uniknąć wrażenia, że na szalomie - mimo wieloletnich zabiegów właścicieli i zarządzających - wciąż szeroko pojęta IV RP (żeby tak to umownie nazwać), patriotyzm, prawicowość i poparcie dla PiS dominowało. Wystarczyło uświadomić sobie różnice w ilości i poziomie komentarzy z obu stron barykady.

I to oczywiście było solą  oku, cierniem w boku, złotym kolcem w pysku świni, dla obecnie nami rządzących (cieciów u bauera i chłopców na zagraniczne posyłki). Obecnie na SG szalomu dzieje się niewiele, te same teksty pozostają tam całymi dniami, w dodatku większość z nich mało interesująca...

Powiadam, z jednej strony ogromna szkoda - no ale czego mogliśmy się niby innego spodziewać? Z drugiej strony rodzaj satysfakcji, bo za upadkiem poziomu szalomu musi przecież przyjść jego porażka czysto komercjalna. (I spadek prestiżu dla jego właścicieli.) A oni przecież sami tego chcieli, łasząc się do bauerskich cieciów i podwórzowych piłkarzyków. (O produktach żywnościowych pierwszej potrzeby nie wspominając.)

Poszedłem sobie na szalom tej nocy (przed chwilą byłem tam znowu, przyznaję, zbierając twarde fakty do tej notki) no i naprawdę ogarnął mnie smutek. Wziąłem sobie potem i poszukałem w ichniej wewnętrznej wyszukiwarce paru znajomych blogerów, których jeszcze o pisanie w szalomie podejrzewam... No i znalazłem naprawdę znakomity tekst!

Tyle że... Wiecie, gadkę o tym, że "wyjątek potwierdza regułę", słyszy się na każdym kroku, i przeważnie mówiący używają tego ryzykownego zwrotu całkiem bez sensu. Tym razem jednak TO CHYBA JEST TO!

Znalazłem tam tekst mojego wirtualnego znajomka (z którymśmy nieco ostatnio jakby mniej wzajemnego iskania i pocierania nosami, ale nadal z kurtuazją i szacunkiem drug do druga). Tekst moim zdaniem znakomity. Tekst świadczący moim skromnym o prawdziwym talencie w dziedzinie intelektualno-humorystycznego pisania z głębią.

Co ja będę zresztą nawijał - oto linek: http://hrponimirski.salon24.pl/151730,historia-pewnej-ustawy-czyli-deliryczny-sen-mira. No i ten tekst - tutaj właśnie stosuje się gadka o wyjątku potwierdzającym regułę - napisany trzy tygodnie temu, ma do obecnej chwili JEDEN krótki (choć entuzjastyczny) koment. Widać nie zagościł zbyt długo w żadnym prominentnym miejscu na SG szalomu. Jeśli w ogóle.

Przy takim podejściu, przy takim ocenianiu wzajemnej wartości tekstów i autorów, trudno się dziwić, że szalom utonie. Trudno się także tym przesadnie martwić, choć z drugiej strony bardzo brzydkim ludziom bardzo na tym od bardzo dawna zależało. Więc jednak trochę szkoda. Tyle że... Czegośmy się ludzie właściwie po szalomie spodziewali?

Zabawne przy tym wszystkim jest to, że wraz z większością fajnych prawicowych czy patriotycznych blogerów, z szalomu jakoś dziwnie znikła - a w każdym razie znikła z SG, co niemal na jedno wychodzi - większość profesjonalnej czy semi-profesjonalnej ohydy: różnych Barburów, Sadurskich, foksdojczów w rodzaju Amsterna... Ja przynajmniej tego towarzycha tam tyle co kiedyś nie dostrzegam. Widać już nie warto im tam pisać, pewnie to już nie jest takie miejsce, gdzie by było warto. (Ciekawe, swoją drogą, gdzie się przeniosą? Gdzie będzie teraz warto?)

Nawet tego przedziwnego psychiatrycznego curiosum, jaki stanowiła namiętna (żeby to łagodnie określić) zwolenniczka Platformy, niejaka RRK, też tam ostatnio nie oglądam. Powie ktoś "Rycho, Zbycho... Zdzicho... Donaldo... no i Rosół..." No dobra, ale przecież Platformie rośnie! A tej pani nie takie platformy problemy nie spędzały snu z powiek i nie zmniejszały jej platformianej namiętności! Naprawdę są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło!

* * * * *

"Konserwatywny liberał" to zabawny jegomość, który będzie was z emfazą przekonywał, że bez całkiem swobodnego obrotu uranem, plutonem, heroiną, crackiem, oraz prawnej ważności kontraktów zaprzedania się w dożywotnią niewolę, wszyscy jesteśmy niewolnikami totalitarnego państwa, a jednocześnie domaga się magna voce prohibicji na komercyjne wykorzystanie własnego tyłka.

* * * * *

Jeśli ktoś jest odporny na leberalne, a nawet czasem lewackie, w(s)tręty, to szczerze polecam książkę niejakiego I. F. Stone'a "Sprawa Sokratesa". Tych w(s)trętów jest tam sporo, ja na nie wyraźnie mało odporny, ale ta książka jest na tyle interesująca, że mimo w(s)trętów naprawdę warto ją przeczytać. Oraz przemyśleć i, da Bóg, przedyskutować z kumplami. (Kuman, to do Ciebie!)

Zostało to po polsku wydane w roku 2003 przez firmę Zysk & Ska. (Oryginał wyszedł w roku 1988.)

Jest tam sporo nie tylko o historii starożytnej, ale także materiał do przemyśleń na temat polityki, państwa, ludzkiej natury, filozofowania... Naprawdę niezła rzecz, mimo, czasami denerwującego, lewicowego leberalizmu autora, którego on bynajmniej swym czytelnikom nie oszczędza. Gość jednak jest intelektualnie, mimo wszystko, uczciwy i niegłupi.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, lutego 09, 2010

Wybuchowym cycem w leberała

Parę godzin temu usłyszałem we francuskim dzienniku telewizyjnym na kablówce taką oto wiadomość... Otóż okazuje się, że w Wielkiej Brytanii wyszkoliło się  na chirurgów plastycznych około stu lekarzy z Pakistanu i Jemenu, którzy teraz wrócili do swych krajów i są gotowi na wszczepianie babom w cyce materiałów wybuchowych do samobójczych zamachów. Wedle podanych informacji nie ma żadnego problemu z umieszczeniem w tym tam silikonie wystarczającej ilości gramów wybuchowej substancji, by łatwo zniszczyć pasażerski samolot.

Pokazano nam zresztą próbny wybuch tego rodzaju, wysadzając w powietrze taki właśnie skrzydlaty obiekt. Był to naprawdę niezły wybuch, w którym jakieś ćwierć dużego odrzutowca poszło w drebiezgi. O całej sprawie dowiedziano się z telefonicznych podsłuchów nagranych tuż przed słynną ostatnio sprawą nieudanej próby wysadzenia samolotu z Holandii do USA. Jak się można domyślić tajne służby są nieco zaniepokojone, tym bardziej, że ów wybuchowy żel w babskich cyckach jest naprawdę trudnowykrywalny przez różne tam nowoczesne skanery, no a metody bardziej, żeby tak to określić, organoleptyczne, wydają się nie całkiem "polityczne" (w znaczeniu stosowanym przez małego rycerza, ale nie tylko). A już szczególnie w stosunku do zakwefionych haremowych żon różnych dostojnych muzułmanów.

Jest to kolejne fajne uderzenie w kretyńskie brednie różnych leberałów, że to niby "nie ma żadnego problemu w dowolnie swobodnej imigracji, byle nie było zasiłków", no bo przecież "wszystko, na czym ludziom zależy, to forsa i wolność ekonomiczna". Jakiś czas temu mieliśmy już muzułmańskich lekarzy wysadzających w Londynie autobusy, teraz to. Cała ta oświeceniowa, behawiorystyczna, leberalna koncepcja człowieka - to co się mądrze określa mianem "homo oeconomicus"  - wali się w gruzy. Co dla niektórych, w tym dla piszącego te słowa, było oczywiste od samego początku.

Człowiek nie kieruje się "zasadą przyjemności", jak to się wydawało oświeceniowym mędrkom i wydaje się dziś nadal liberalnym mędrkom wszelkiej maści! Próby ulepszenia tego hiper-naiwnego schematu - przez dodawanie doń, a to "instynktu śmierci", a to "hierarchii potrzeb", a to "schizofrenii bezobjawowej", czy "neurozy" (ulubione słowo takiego np. Misesa!), to tylko dodawanie kolejnych epicykli do kulawego systemu Ptolemeusza, jakim są te wszystkie liberalne złudzenia i kłamstwa.

Skutek tych złudzeń i tych kłamstw jest taki, że my jesteśmy coraz częściej i coraz agresywniej podsłuchiwani, a terroryści - którzy przecież mogliby teoretycznie nie mieć w ogóle dostępu do osiągnięć naszej technologii i nauki, i których by mogło niemal u nas nie być - i tak robią co zechcą. W dodatku my już nigdy nie rozliczymy tych mędrców, tych dobroczyńców naszych, którzy nam tych wszystkich terrorystów faktycznych, potencjalnych, przyszłych i obecnych nasprowadzali... Którzy nam cały nasz świat zdążyli już pozmieniać tak, by im było u nas jak najmilej i najłatwiej, by jak najchętniej babcie i pociotków do nas sprowadzali...

Teraz ci mądrzy ludzie walczą z zagrożeniem, ratując nasze życie, zdrowie i mienie. Podsłuchując nas, ograniczając nam dostęp do internetu, urządzając nam wielogodzinne cyrki na lotniskach, zwalczając nasze odwieczne symbole religijne, żeby przypadkiem nie urazić tych naszych miłych gości, co by mogło skutkować tym, że się na nas obrażą i zechcą nas wysadzić w powietrze. (O obowiązkowej miłości do Izraela, która z powyższym dość marnie harmonizuje, ale widać tu działają wyższe racje, nawet nie warto wspominać.)

W sumie sprawdza się co do joty - a nawet o wiele bardziej - to, co Oswald Spengler pisał w swej ostatniej większej pracy: "Człowiek i technika" (dostępnej także po polsku). Nasza cywilizacja nie potrafiła utrzymać wyłącznie dla siebie osiągnięć własnej nauki i technologii, których nikt inny nie byłby w stanie sam zdobyć, jest więc skazana na to, że "ludy kolorowe" wykorzystają to wszystko przeciw niej, choć dalej nie będą już potrafiły tego rozwijać, jako że to nie jest zgodne z naturą ich własnych cywilizacji. No i wykorzystują... Także powiększanie cycków. I trudno nawet zaprzeczyć, że w dość kreatywny sposób.

Tak że, jeśli ktoś z państwa zostanie wkrótce wysadzony gdzieś w powietrze za pomocą muzułmańskiego cyca rozmiaru F, to niech na przed śmiercią podziękuje jeszcze tym naszym mędrcom, tym naszym dobroczyńcom kochanym, tym naszym moralnym autorytetom, co nas tak skutecznie leczyli z uprzedzeń... I w ogóle z wszystkiego.

Liberałom niech podziękuje, socjaldemokratom, i całej tej "przyzwoitej i rozsądnej prawicy", której to swoje ostatnie życiowe doświadczenie i tę swoją drogę w zaświaty zawdzięcza. A jeśli przypadkiem nie zginie od razu, tylko będzie, na przykład po urwaniu obu nóg i obu rąk, powolutku się gdzieś w rynsztoku wykrwawiał, to może poprawi mu nieco humor myśl, jakim to smętnym durniem okazał się każdy czciciel Misesa, czy inny szemrany "liberatarianin", który kiedykolwiek otworzył gębę, by wyrazić swe błazeńskie i fanatyczne poglądy. To taka drobna sugestia, na wszelki wypadek.

No, chyba że sam do tej błazeńskiej sekty za życia człeku należałeś... Albo w inny jakiś sposób podtrzymywałeś ów leberalny syf, który nas do tego dzisiejszego semi-totalitaryzmu doprowadził, prowadząc nas dalej szparkim krokiem do totalitaryzmu całkiem zupełnego... Wtedy faktycznie nie bardzo masz się z czego śmiać. Sam jesteś sobie winien. No i zresztą ci nie wypada. Ale za to lud już ci nie zdąży podziękować tak, jak sam wiesz, że zasługujesz. Dobre i to, prawda?

Ja każdym razie, skoroś się sam tak surowo ukarał, nie będę już tak okrutny, by ci biedaku na pożegnanie nie rzec:

NIECH CI ZIEMIA LEKKĄ BĘDZIE!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lutego 07, 2010

Parę myśli mniej lub bardziej nieistotnych i pokracznych... (za to z komentarzami)


We wszystkich prawie rodzimych dyskusjach o  Unii Europejskiej pada pytanie o to,  w jakim stopniu Polska jest Europą. Pytanie to wydaje mi się mało relewantne, a prawdziwa kwestia dotyczy tego, W JAKIM STOPNIU "UNIA EUROPEJSKA" JEST EUROPĄ.

Powyższa błyskotliwa (żartuję!) myśl, wzięła się stąd, że obejrzałem sobie przed chwilą na TVN24 wywiad z Wojciechem Młynarskim. Facet faktycznie nagrał we wczesnej młodości, z pół wieku temu, jedną znakomitą płytę, cudnie punktującą gomułkowską "małą stabilizację". I to tyle. Potem już nigdy nawet się nie zbliżył do podobnego poziomu.

No a dzisiaj Młynarski, to takie właśnie wywiady w takim właśnie miejscu. Omijające wszelkie naprawdę istotne tematy, jałowe i obłudne, ale za to wyrażające m.in. zachwyt nad Unią Europejską i tęsknotę za Unią Wolności, "partią ludzi inteligentnych". W sumie gość jest, żeby to ująć bez zbędnych fioritur, przeraźliwie żałosny. No i tam, w tym wywiadzie, oczywiście musiało paść powyższe pytanie. (Które, czego jednak każdy chyba sam by się domyślił, otrzymało stosownie mętno-pokrętną, odpowiedź.)

* * * * *

Następny bonmot dotyczy wprawdzie mało istotnej sprawy, jednak powiadam wam - zawarta w nim subiektywna prawda jest boleśnie prawdziwa! Przynajmniej dla mnie. A że formalnie ów bonmot jest bez zarzutu... No to i jest. Oto on:

W strzelaniu z wiatrówki odrzuca mnie brak odrzutu.

* * * * *

Ten ostatni natomiast bonmot nie jest - przyznaję to bez groźby mata w trzech posunięciach! - całkiem sprawiedliwy wobec szachistów. Zakłada on bowiem niejako realne istnienie jakiejś abstrakcyjnej istoty, która zajmuje się jedynie grą w szachy i całkiem nie ma kontaktu z niczym innym. Zresztą nawet w tym przypadku z szachów można się paru rzeczy o życiu i polityce nauczyć, choć, jeśli się szachy uprawia nieco dłużej, okazuje się, żę są to stale te same rzeczy, dość w sumie nieliczne, a stosunkowo sporo aspektów gry szachowej okazuje się złudnie podobnych do realnej walki, np. politycznej, przy czym to właśnie różnice są w wielu przypadkach najistotniejsze. 

W sumie - to naprawdę nie jest do końca prawda, nie jest sprawiedliwe wobec ludzi grających w szachy... Jednak jest w tym coś na tyle prawdziwego i istotnego, że, z wątpliwościami, zdecydowałem się to "opublikować". (Osiągając krótki bonmocik z najdłuższym chyba w historii odautorskim komentarzem. Łał!)


Inteligentny bokser wie o życiu i polityce niemal wszystko, szachista wie o życiu i polityce mniej niż nic.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.