piątek, lipca 18, 2014

Putin i pantoflarze

W którejś historii Sherlock Holmes mówi Watsonowi coś w tym stylu, że kiedy zbrodniarzem jest człowiek inteligentny, nie jest trudno go rozgryźć, bo wszyscy inteligentni ludzie myślą podobnie. (No i złapał mordercę, którym był akurat lokaj. Faktycznie niegłupi.)

W związku z czym ja się chyba nie muszę obawiać, że coś tu Putinowi podpowiem, choć wejść z Rosji mam dziwnie dużo. Z drugiej zaś strony jest spora szansa, że jednak naprawdę coś z jego postępowania rozumiem.

Kiedy sobie dzisiaj wlączyłem te tam zagraniczne telewizje, co je mam w pakiecie, jedna francuska poinformowała mnie, że nad Ukrainą został właśnie przez rosyjski samolot zestrzelony ukraiński myśliwiec. Moment potem poinformowano mnie o sankcjach na Rosję, za brak troski o pokój na Ukrainie, czy jak to tam określono.

Sankcje te (to wiem z amerykańskiego kanału ekonomicznego, gdzie omawiano to dość obficie) polegają na tym, że dwie rosyjskie firmy nie będą mogły w USA zaciągać kredytów, choć poza tym, co wymownie podkreślano, nadal będą mogły działać na amerykańskim rynku i sobie z amerykańskimi firmami współpracować. Plus sankcje wobec dwóch konkretnych osób w Rosji.

Tyle! Putin jednak, czy jakiś inny wysoki rosyjski dostojnik, oczywiście, bardzo te sankcje skrytykował, zgrzytając przy tym, jak oni mają zwyczaj, zębami i rzucając wokół wściekłe spojrzenia. A ja tak sobie od razu te dwie rzeczy skojarzyłem. Czy nawet trzy rzeczy, uwzględniając reakcję Rosji, choć ta przecie była od razu do przewidzenia.

Moje myśli poszły takim tropem, że oto Putin (szeroko oczywiście pojęty) wychowuje sobie tych zachodnich... Jak by ich eufemistycznie określić... Poprzestańmy na "degeneratach"... Wychowuje sobie więc tych zachodnich degeneratów, którzy nam łaskawie, na rasowych pantoflarzy. Metodą dokładnie taką, jaką to robią od wieków żony. Ktoś jeszcze nie wie jak one to robią?

Czy ludzie zostają pantoflarzami dlatego, że się boją swoich żon? Może z czasem faktycznie się zaczynają bać, ale w większości przypadków to się wcale tak nie zaczyna. Gdyby żona miała takiego - jeszcze nie wychowanego na pantoflarza - wałkiem, to on by jej w końcu też mógł przylać i byłby co najmniej remis. I co ona by mu mogła w końcu takiego strasznego zrobić? Zupę przesolić? Zgoda, ale przecież on także mógłby zapewne zastosować bolesne dla niej retorsje.

Tylko że to się nie tak robi i kobiety wiedzą to od zarania wieków. Mądra żona (a która w tej dziedzinie nie jest mądra?) stosuje metodę kija i marchewki - początkowo małego kijka i malutkiej marchewki, tyle że super-konsekwentnie i natychmiast. W końcu każdy ekspert od prawa powie wam, że nie dotkliwość kary się liczy, tylko jej natychmiastowość i pewność.

W tym akurat przypadku eksperci, wyjątkowo mają co najmniej połowę racji, a kłamią tylko częściowo. Dodatkowo taka mądra żona nie działa na nieszczęsnego meża strachem - takim czystym, zwierzęcym - tylko atakuje jego wygodę, wykorzystuje lenistwo, wygodnictwo, zmęczenie, pragnienie świętego spokoju...

Gość nie to, że się żony wprost boi - on by wreszcie chciał mieć święty spokój, a uzyskać go może, z trudem się tego w końcu nauczy, jeśli zrobi dokładnie to, co mu małżonka, mniej lub bardziej wprost, zasugeruje. Jak się ten proces zacznie, to już potem idzie i idzie, coraz łatwiej. To jak z przeciąganiem liny na przykład.

Sam miałem co najmniej jeden ogromny sukces tego typu, kiedy metodą malutkich patyczków i malutkich marcheweczek - praktycznie symbolicznych i ograniczających się do mniej lub bardziej entuzjastycznych min - wychowałem sobie w krótkim czasie bardzo uroczą teściową. Osoba ta, dziś już niestety nieżyjąca, przez wielu uważana była za oschłą i obdarzoną dość trudnym charakterem.

Dla mnie jednak była fantastyczną teściową, której wybaczałem nawet czytanie Gazety Wyborczej, choć oczywiście dzieliłem się z nią czasem uwagami na ten temat, Delikatnie jednak. Wszystko to osiągnąłem dzięki przesubtelnemu reagowaniu na każde jej zagranie - głaskanie jej, w przenośni oczywiście, kiedy była akurat miła, i wyniosła oziębłość, kiedy próbowała na mnie swych zwyklych dotychczas sztuczek.

Naprawdę nie chciałbym jakoś głębiej porównywać tego smętnego towarzystwa, które dzisiaj milościwie nam panuje na tzw. Zachodzie, z moją, naprawdę słodką, teściową, ale metoda Putina jest taka sama jak była moja, a skutki też z pewnością nie okażą się byle jakie.

* * *

Potem (żeby od mojej teściowej wrócić do Ukrainy i Putina) miałem różne sprawy w tzw. realu i na śledzenie wydarzeń w telewizji nie było czasu. Kiedy wieczorem wróciłem, okazało się, że ktoś - absolutnie nie wiadomo kto - zestrzelił malezyjski samolot pasażerski z 295 osobami na pokładzie.

I tak sobie myślę, że z tym wychowaniem Merkeli i Obam na rasowych pantoflarzy przez (szeroko pojętego) Putina, to jednak musi być tak, jak mi się w tym genialnym przebłysku intuicji wydało. No to teraz czekajmy na dalszy ciąg.

triarius

czwartek, lipca 17, 2014

Blaski i ciene miniaturowych policjantek

W dyskusji nad tym władowaniem całego magazyka w plecy uciekającego już "psychopaty"... (W istocie zaś, z tego co słyszałem o tej sprawie, to nie był żaden "psychopata", tylko jakiś biedny szaleniec albo człowiek, który miał już dość tego zalewającego nas szczęścia i miłości. Psychopaci to są raczej ci od ośmiorniczek.)

No więc, w każdym razie w tej dyskusji padł argument, że: "widziałem kiedyś jak malutka policjantka z kolegą próbowali obezwładnić wielkiego gościa, no i jak ona miała nie strzelać?" Na co ja mówię, że osobiście nie dostrzegam najmniejszego powodu, żeby miały istnieć miniaturowe policjantki - które w dodatku nie siedzą za biurkiem, nie wycierają nosów zagubionym dzieciom, tylko pałętają się po ulicach, próbując obezwładniać niebezpiecznych, wyrośniętych facetów.

Naprawdę tak trudno to już dzisiaj zrozumieć? Zawsze był "potężny przyjazny bobby" (w Anglii), "ogromnego wzrostu irlandzki policjant (uśmiechał się przyjaźnie)" (w US of A)... I komu to przeszkadzało? W dodatku ten bobby z broni nosił tylko króciótką pałeczkę, nic strzelajacego. Nie jestem żadnym anglofilem, ale widać można było i tak.

Po prostu widać, z takich czy innych przyczyn, mniej lub bardziej słusznie, tamtejsza ludzność nie uważała władzy za okupanta, a jej chodzących po ulicach przedstawicieli za skorumpowanych zbirów, no to nie było i wielkiego powodu, by tych przedstawicieli obwieszać artylerią... I tak dalej.

Ja, powiem to magna voce, nie życzę sobie po prostu drobnych policjantek, które, z dość oczywistych względów przeszły przez swe dotychczasowe życie spłoszone i zahukane - a teraz, wyposażone przez naszą kochaną władzę w P99 QA, będą sobie to rekompensować władowując calutki magazynek w kogoś, kto im się, z takich czy innych przyczyn, nie podoba.

Nie chodzi mi o to, że policja nigdy nie może użyć broni palnej, czy nawet kogoś zastrzelić, ale, po pierwsze, wolałbym żeby to była MOJA policja, a nie panów Sienkiewicza z panią Merkelą... Moja, w sensie polska i przyzwoicie moherowa... A po drugie - uzbrojonym przedstawicielem władzy na ulicach, w każdym przypadku, powinien być ktoś, kto sobie bronią palną nie musi dodawać powagi i pewności siebie. Tyle chyba daje się zrozumieć?

Tutaj moglibyśmy odskoczyć od głównego tematu w różne fajne psychologie i ardreyizmy... Co my sobie też i zrobimy, choć na razie nie na tyle obficie, żeby te fascynujące tematy wyczerpać. Raczej tylko zasygnalizujemy pewne sprawy. Jak to na przykład, że różne tam armie, nie mówiąc już o elitarnych oddziałach, co do jednej, mają w programie swoich szkoleń...

A to taki Z ZAŁOŻENIA prymitywny boks bez żadnej pracy nóg - czyste okładanie się po mordach przez, nie pamiętam już, ale minutę albo dłużej. To zdaje się brytyjski SAS. Amerykańscy Marines mają takie długie drągi, nieco wywatowane na końcach, którymi się okładają faceci ubrani w ochronne ubranka i hełmy... I tak dalej, a do tego wszystkie one mają jakąś formę walki wręcz, oczywiście.

Dlaczego? Przecież nawet ta walka wręcz nieczęsto się w praktyce przydaje nawet komandosom. (Nie mówimy teraz o policjantach, którym by się przydała o wiele lepiej.) Ten czas można by poświęcić na strzelanie, albo, jeszcze lepiej - na jakieś gotowanie zupy z proszku bez produkowania dużego dymu.  A jednak wszyscy to robią i nic nie słychać, by mieli przestać.

To samo zresztą dotyczy w dużej mierze walki na bagnety. I to nawet w czasach, kiedy to miało o wiele większe, niż dzisiaj, praktyczne znaczenie. W istocie b. rzadko dochodziło do sytuacji, gdy bractwo na siebie wpada i tym bagnetami się tam dziabią. Niemal zawsze jedna strona, ta słabsza psychicznie, widząc zdeterminowanego (jak sądzi) wroga, daje dyla. I na tym to w praktyce polegało.

Kiedy widzimy na ekranie telewizora jakąś wojnę - w Libanie czy gdzieś - to niemal zawsze jakiś facet  wychyla się z za jakiegoś węgła, albo wychodzi sobie na ulicę zza murku, i strzela z AK-47 wyraźnie w nic konkretnego nie celując...

A wynika to częściowo z tego, że tak musi wyglądać duża część realnych wojen, a częściowo jednak z tego, że w sytuacjach naprawdę bardzo niebezpiecznych to by nie było po prostu filmowne przez dzielnych (niewątpliwie) dziennikarzy.

Jednak prawdziwą kwestią w takich walkach na terenie miejskim musi być to, czy jak nagle, podczas gdy ja sobie wesolutko strzelam w przestrzeń, z grubsza w kierunku gdzie może być wróg, zza pleców wyskoczy mi gość z bagnetem na karabinie szturmowym, albo jakąś saperką - to ja zemdleję, ucieknę, czy też spróbuję jego moją własną saperką, czy własnym bagnetem, wyprawić do krainy wiecznych łowów. Psychologia - moi drodzy, jak zawsze!

Więcej powiem, a nawet pojadę Ardreyem... Robili takie doświadczenia na małpkach, które od urodzenia były oddzielone od swego gatunku, a chyba nawet od wszelkiego zewnętrznego świata. No i tym biednym stworzeniom puszczali filmy pokazujące różne tam aspekty życia ich małpiego gatunku. Małpięta kompletnie ignorowały wszystko - poza jedną rzeczą.

Otóż widok grożącego samca (którego nigdy w życiu nie widziały) sprawiał, że z piskiem kuliły się w kącie, przerażone. No i tak, moi państwo, to działa. Gdyby nasza (?) miniaturowa policjantka uprawiała tajski boks, judo, albo inne MMA, to, z czasem, widok grożącego samca przestałby na niej robić aż takie wrażenie. Samca takiego na przykład, jak niesforny obywatel imponujących rozmiarów i obdarzony sporą siłą.

W takim przypadku można by przypuścić, że jeśli tego samca ta nasza (?) policjantka zastrzeliła, to było to z jakichś innych powodów, niż jej własny mikry wzrost, trapiące ją przez całe życie poczucie niepewności, kompleksy czy niewyżyta agresja. Nie mówię, że powody te byłyby koniecznie słuszne i uprawnione - to nie to państwo - ale chociaż ten jeden, bardzo marny, powód by był znacznie mniej prawdopodobny. I to już by była jakaś poprawa.

Tak w ogóle, to moim celem, czy może raczej "marzeniem", było napisanie o czymś o wiele ważniejszym i ogólniejszym, mianowicie o tym, DLACZEGO w ogóle kobietki niewielkiego wzrostu zostają dziś w naszym kraju policjantami, i DLACZEGO nikt nie dostrzega w tym problemu, nie mówiąc już o jakichś próbach uzdrowienia tej sytuacji.

Co wiecej, ten mój "wymarzony" tekst traktowałby nawet nie tyle o dość oczywistych w końcu (dla niektórych) ograniczeniach malutkich kobietek... (Nawiasem mówiąc, absolutnie nic do nich z założenia nie mam, a nawet bardzo je lubię. Tutaj pozdrawiam Iwonę Jarecką, niewątpliwie i malutką, i kobietkę. I bardzo fajną osobę.)

Tylko, o ile by mi się to udało, traktowałby on, dużo bardziej ogólnie, o tym, co nam dzisiaj robi miłościwie nam panująca totalitarna lewizna, a czego małe kobietki pętające się po ulicach z Waltherami P99 przy boku, 16% kobiet w amerykańskich siłach zbrojnych... I jeszcze sporo innych dziwnych rzeczy - wcale nie dotyczących wyłącznie kobiet i "równouprawnienia" zresztą - które nam oni fundują, a my to z zapałem łykamy.

Takich rzeczy, jak ta powszechna dziś inwigilacja, którą przecież w sumie my gorąco oklaskujemy, bo ona broni nas przed terroryzmem... I tak dalej. Ale nikt już nie zadaje sobie pytania jak: Z CZEGO SIĘ TO W ISTOCIE WZIĘŁO? W KTÓRYM MOMENCIE MOŻNA BYŁO JESZCZE TO ZATRZYMAĆ? NO I JAK W TAKIM RAZIE?

Z dodatkowymi pytaniami w rodzaju: KTO w istocie jest temu obecnemu koszmarowi winien? KTO miał wtedy rację i na czym ta racja konkretnie polegała? Takie tam. Kto by sobie jednak łamał głowę i zakłócał trawienie rozważaniem takich kwestii, prawda? (Wiąże się to też z kwestią "w pełni zawodowej armii", którąśmy sobie tak radośnie zafundowali. Ale kogo to obchodzi?)

triarius

środa, lipca 16, 2014

Miękki puchaty Tygrysek w szponach Natural Born Killers z rodzimego netu

My tu sobie poruszamy różne tematy - nie mówię wam może o wszystkim, co mi w duszy śpiewa, bo to albo byłby już przesadny ekshibicjonizm, albo bardzo niepolityczne (sapienti sat, o czym mówię), ale jednak tematy są od Koronacji Poppei po naszą, ludzką znaczy, drapieżną przeszłość i co z tego mogłoby wynikać.

Poprzez polityczną biężączkę, niezwiązane z niczym konkretnym dowsipasy, oraz definiowanie sobie różnych pojęć - albo na nowo, albo po prostu ignorując wszystkie dotychczasowe defincje, bo stać nas na lepsze.

Te ludzkie drapieżniki, które my mamy z Ardreya, to wcale w istocie nie jest sprawa ociekających krwią kłów i pazurów, gołej przemocy itd. Jasne - te rzeczy istnieją, zarówno w domowych kotach, jak i wokół nas - jeśli jeszcze nie całkiem blisko, to na razie są telewizje, a wkrótce, zapewniam, będzie o wiele, wiele bliżej.

Jednak domowe koty to przeurocze zwierzęta, a ich natura drapieżnika ma masę przecudnych aspektów. Drapieżniki są po prostu inteligentniejsze, ciekawsze świata, więcej i z większym przekonaniem się bawią...

Chciałbym z przekonaniem móc to powiedzieć o moich ludzkich pobratymcach, ale coś się we mnie wzbrania. Jednak, kiedy oddalimy się nieco od dzisiejszego leminga i jego ponurego pogromcy - będziemy mieli to samo co u kota. (Kto nie wie, co koty potrafią wyprawiać, niech się nie dowiaduje! W sumie to są naprawdę czarujące stworzenia i niech tak pozostanie. Nic na tym ziemskim padole nie może być idealne.)

Ludzie nie czytają Ardreya, a potem sobie wmawiają, że to jakieś krwawe kły i pazury... Ludzie czytają Pana Tygrysa, a mimo to, i w czasem najlepszej wierze, przekonani są, że to jakiś "Natural Born Killer"...

A potem, nagle, rusza kampania - "prawicowa" jak cholera, jakby inaczej! - za przywróceniem kary śmierci... Pan Tygrys zaś krzywi się z niesmakiem i pisze w dodatku kpiący tekst na ten właśnie temat. Nie dziwne?

Albo właśnie teraz, Kurak, i nie on jeden przecie, podnieca się niezdrowo policjantami, którzy strzelając w plecy (jak słyszę) zabili uciekającego już "psychopatę". No i Pan Tygrys, z głębi swego ardreyicznego tygrysizmu, krzywi się znowu z niesmakiem, mamrocząc coś pod nosem na temat groteskowej krwiożerczości ludzi, którzy nigdy żadnej prawdziwej przemocy nie spotkali. Także dziwne, prawda?

Trochę to zbyt ambitny temat jak na mój obecny zapał do pisania, ale najwyższy czas, żeby sobie parę rzeczy na ten - być może jeden z absolutnie najważniejszych - tematów powiedzieć. Jaki ja mam w ogóle autorytet, żeby się o tych sprawach wypowiadać? Żeby się ew. kłócić z takimi znakomitościami (mówię to bez ironii) jak MatkaKurka (po jego nawróceniu na "PiSizm", of course)?

No więc ten Ardrey, którego blogaskiem lansuję od lat niemal dziesięciu, a którego znam o co najmniej ćwierć wieku i sobie chwalę. Nie jest to absolutnie jakiś krwiożerczy facet, ale jednak propaguje poglądy Leakeya i Darta na temat tego, że nasi przodkowie nie byli żadnymi tam wegetariańskimi "zbieraczami", tylko od początku przede wszystkim polowali, zbiorowo i z użyciem broni - to zaś miało o wiele większy wpływ na naszą naturę choćby i dziś, niż wszystko to, w co my naiwnie wierzymy, bo ktoś nam to mówi.

Czyli praca (ach!), wielka kora mózgowa... I takie rzeczy. Nie - od zwykłych małp różnimy się dlatego, że, z takich czy innych przyczyn, mniej lub bardziej obiektywnych, zeszliśmy miliony lat temu ze stosunkowo bezpiecznych i obfitujących w owoce drzew - aby szukać szczęścia na, niebezpiecznych dla takich małych, z natury niemal bezbronnych stworzeń, sawannach. Gdzie w dodatku wielu owoców już nie było.

To jedno. Po drugie, cóż, niechętnie mówię o samym sobie (tu się zaśmiał głosem jak dźwięk srebrnego dzwoneczka), ale jest też parę innych spraw, które mnie uprawniają do wypowiadania się na tematy związane z walką, przemocą itd.

To że sporo czytałem historii, a nawet nieco postudiowałem, to oczywiście nic aż tak niezwykłego, by przesądzało, ale obok innych spraw, nie całkiem bez znaczenia. (I proszę mi w to nie mieszać Tuska z Komorowskim, bo się cholernie obrażę!)

Dodatkowo to, że pochodzę z rodu (żeby to tak wzniośle określić) o sporych militarnych tradycjach. Nie będę się tu aż tak puszył, jak by się dało, ale od pułkowników Czarnych Ułanów w Pierwszej Wojnie Światowej, po Orlęta Lwowskie, powstańców wielkopolskich (odznaczonych za odwagę), poruczników 8. Półku Ułanów w '39 (ten był akurat bratem mojej babci, ranny i sadystycznie zamordowany w ukraińskiej wiosce), obrońców Helu, profesorów fizyki na WAT...

Żeby już się na tym zatrzymać, no bo jak czyjaś szwedzka pra-pra-prababka miała na panieńskie nazwisko Stjerneld ("Ogień gwiazd") i była baronessą, to też raczej ta rodzina musiała nieżle po dręczonej wojną Europie w tym XVII wieku militarnie się udzielać. Nie mówiąc już o drugiej, równoległej, pra-pra-prababce, ze znanego z łagodności klanu MacLeod. (Której ojciec, jak się dowiedziałem, był podpułkownikiem.)

Poza tym, spędziłem sporo lat na matach, podłogach, trochę na ringach (choć oficjalnie na ringu nigdy nie startowałem, fakt), a nawet dzisiaj - w wieku wyraźnie ponad 60 lat - kulam się po macie, z bardzo nieraz dobrym zawodnikami. Submission grappling to się nazywa - takie zapasy z wykręcaniem członków i duszeniem.

Nie twierdzę, że jestem w tym wielki, a w zawodach to już zapewne nawet nigdy nie będę miał ochoty swoich sił próbować, ale jednak jak na stojącego nad grobem inteligenta, to i tak się staram. A chadzałem i na boks i na MMA, tylko czegoś mnie wywalili - nie wiem czy dlatego, że nie chciałem bulić za sportowe badania, czy dlatego że biłem nie tych, co należało. Albo coś jeszcze innego.

Interesuję się też po prostu - nie tylko historią (również) w jej militarnym aspekcie, ale też różnymi metodami walki, z bronią lub bez, no i mam parę zaliczonych szkoleń z różnych takich. (Mam gdzieś przecudne swoje zdjęcie na tle izraelskiej flagi, by the way. Z takiego szkolenia w Kapapie w zeszłym roku.)

Czy jestem w związku z tym jakimś Natural Born Killerem? Absolutnie nie! Zapewne byłbym mniej zagrożony, i w razie potrzeby bardziej niebezpieczny, od typowego inteligenta w starszym wieku, czy od, młodego nawet, typowego moherowego blogera.

Mam jednak sporo cech, które czynią ze mnie wprost zaprzeczenie tego NBK, a których w większości przypadków nie mają nawet najłagodniejsi spośród moich, urzędujących po całych dniach przed komputerem i brzydzacych się wszelką realną fizkulturą (o jakiejkolwiek realnej walce nawet nie wspominając!), rodaków.

Lubię zwierzątka, lubię (z nielicznymi wyjątkami) dzieci, nigdy celowo niczego większego od robaka nie zabiłem i raczej się do tego nie palę. Trochę rozumem polowanie, ale mnie do niego mało ciągnie. Na lwy (by) z włócznią - jasne, to może, a nawet musi, zaimponować, ale też pewnie bym się jednak nieco bał. Przynajmniej na początku i bez stosownego przeszkolenia.

I też bym się trochę zastanawiał, że przecież mi ten lew nic osobiście nie zrobił. Choć, z drugiej strony, za pazurami to on swoje i tak ma, więc nie ma co się przesadnie pieścić. Od tego się jest w końcu lwem, żeby sobie radzić z oponentami!

W dodatku, żeby wrócić do tego, cośmy sobie mówili na początku - ja wcale nie jestem żadnym wielkim zwolennikiem kary śmierci... (Choć oczywiście państwo pozbawione, z takich czy innych przyczyn, możliwości karania śmiercią za ewidentną zdradę, albo zabijania ewidentnych wrogów, nie jest już po prostu państwem, a ja bym chciał, żeby Polska była. Tylko że najpierw musielibyśmy chyba odzyskać tę Polskę.)

Brzydzę się też karami cielesnymi, do wprowadzenia których nawołuje tak spora część naszych "konserwatystów". Nie mówcie mi o obcinaniu rak, publicznej chłoście, bo doczekacie się naszej drapieżnej ewolucyjnej przeszłości w akcji, w moim wykonaniu! Co najmniej wirtualnie.

(Z drugiej strony, choć uważam, że np. Korwin celowo robi to tak obrzydliwie wulgarnie, państwo naprawdę nie ma żadnego powodu mieszać się do tego, jak sobie takie czy inne małżeństwo załatwia własne porachunki. Batem, piąchą, naręczem polnego kwiecia, dwudziestocentymetrowym obcasem - nic komu do tego! A Korwin, swoją drogą, robi to tak po chamsku na pewno celowo, ale też inaczej by po prostu nie potrafił, bo leberały tak mają.)

Aha - byłbym zapomniał... Pan Tygrys, czyli ja, nie ma też żadnej obsesji broni palnej, i w ogóle śmieje się (swym perlistym śmiechem) ze wszystkich tych bredni, jak to zezwolenia na pistolet, albo właśnie brak jakichkolwiek zezwoleń, radykalnie zmienią oblicze tej ziemi. I to na plusa.

Jasne - kontakt z bronią to nie jest rzecz bez znaczenia dla naszej (wyewoluowanej przecie z drapieżników) psychiki, a psychika jednostek wpływa na życie społeczne.To jednak nie działa w aż tak sprosty, by nie powiedzieć prostacki, sposób, jak nam różni mędrcy od ruszania z posad bryły świata wmawiają! Jak zatem to działa?

To jest znakomite pytanie (żeby zacytować Klasyka), wielki temat, który my sobie, jak Bóg da, weźmiemy a warsztat jakimś innym razem. Jeśli uznamy, na podstawie przeróżnych sygnałów, że warto.

Na razie zrobiło to się nam już i tak całkiem długie, realne życie domaga się, bym jemu też poświęcił nieco uwagi. Do niczego bardzo istotnego na razie jeszcze nie doszliśmy, ale i tak muszę wszystkich ew. P.T. Czytelników, którzy aż tu dojechali, pożegnać. Pa!

triarius

wtorek, lipca 15, 2014

Wolny rynek towarzyszu Muszka

- Wezwaliśmy was tu dzisiaj, towarzyszu Muszka, bo mamy bardzo poważne sprawy do obgadania.

- Rozumiem, panie majorze. Ja zawsze jestem gotowy, Partia to dla mnie jak...

- Partia, partia...

- To znaczy, oczywiście chciałem powiedzieć, panie majorze - Służby!

- Dobra Muszka, wiemy że można na was liczyć, ale my tu dzisiaj mamy poważne sprawy. Czas goni. Nie ma czasu na takie tam. Razgawory.

- Rozumiem panie majorze!

- Słuchajcie Muszka... Sami się chyba orientujecie, że już nie będzie całkiem tak, jak dotychczas...

- Oczywiście!

- Nie przerywajcie, Muszka!

- T... tta...

- Więc wsystko się zmienia, bydło się buntuje, z Centrali dochodzą rozkazy, żeby się przegrupować... Sami chyba zresztą tyle potraficie zrozumieć.

-

- No i wasze, Muszka, zadania także muszą się zmienić. Nie tylko wasze zresztą, ale to już nie wasza rzecz. Dotychczas było łatwo i przyjemnie, teraz wreszcie musicie pokazać wdzięczność, za to co wam daliśmy.

- Tak jest!

- Cicho Muszka! Wy tylko odpowiadajcie na pytania, bo ja naprawdę nie mam teraz ochoty na żadne towarzyskie konwersacje czy żarty!

- (Gorliwie kiwa ze zrozumieniem głową.)

- Chamstwo się burzy, mnie już łeb dzień w dzień boli od tych szkoleń i odpraw... I teraz do was to doszło, Muszka, i wy też będziecie musieli na ten chleb z szynką zapracować. Żal mi was, choć niewykluczone, że po latach bardzo to wam się opłaci. Tylko, Muszka, muszę to cwanie wykombinować, a wy mi, Muszka, w miarę swoich możliwości pomóżcie. Po to was wezwałem.

- (Milczy, psie spojrzenie wyrażające kompletną uległość i skupioną uwagę.)

- Widzicie Muszka, teraz to... Choć wszystko w człeku się buntuje, wzięłoby się pałę albo i coś lepszego i by się tym chamom pokazało, gdzie ich miejsce... Ale mówią, na tych odprawach znaczy, że na razie nie można, że teraz to nowe metody.

-

- I my się tych metod, mówią, musimy jak najszybciej nauczyć. I tacy jak wy, Muszka, też. Przykro mi! Więc chodzi o to, że teraz jest ten... Jak mu było? Acha - "wolny rynek na idee". No i tym chamom trzeba, mówią, dać różne takie... "idee", żeby się głupio podniecali, żeby się nie mogli ze sobą, głupie prole, dogadać, i żeby, oczywiście dalej można było ich strzyc...

- (Na twarzy pojawia się wyraz radosnego podniecenia, reszta ciała wyraża gorliwą uległość.)

- Choć to się teraz będzie jakoś inaczej nazywać, oczywiście... Nie "strzyc", nie "doić"... Jakoś to tam mówili na szkoleniu, ale wszystkiego człowiek nie zapamięta, bo by zgłupiał. Rzecz w tym, Muszka, że teraz mają być różni na przykład artyści... Cośmy ich po kościołach dla tej hołoty powylansowy... Sami wiecie co, to trudne słowo, a mnie od tych szkoleń łeb boli... I, jak to nazwali, "ałtorytety moralne"...

-

- Mówią, żebym i ja moich agentów, czyli także ciebie, Muszka... Żebym im kupił jakąś mandolinę czy inną harmoszkę... Nie, czekajcie Muszka, to się chyba teraz nazywa "gitara". W każdym razie, Muszka, jeśli ja tutaj odpuszczę i nie będę walczył o coś lepszego, to wy, Muszka, za miesiąc będziecie mieli... o - trasę koncertową (to jedno z tych nowych pojęć, co oni nam na tych szkoleniach, cholerne ch..., ale to między nami Muszka, tak?)

- Ależ oczywiście panie pułkowniku!

- Majorze, przynajmniej na razie. Nie przesadzajcie Muszka z tym włazidupskiem.

- Tak panie majorze!

- No więc, Muszka, ja bym wam dał tę mandolinę... Czy tam inną gitarę... Za miesiąc bylibyście, jak to mówią, bard, i byście śpiewali różne opozycyjne i patriotyczne nawet... (Patrzcie co to się porobiło, Muszka, nawet patriotyczne! Paranoja!)

-

- I ta hołota by tego słuchała, klaskała i w ogóle się dziko podniecała. Nie bylibyście przecież jedyny. My już takich "artystów" wyprodukowaliśmy całą masę. Ale trochę by mi was, Muszka, było jednak szkoda. Ci "artyści" coś tam zarabiają - dla siebie i dla swoich... Jest takie nawe słowo, co o oni na tych cholernych... O - pro... "motor" chyba. Dziwne słowo, we łbach im się poprzewracało. Tu "ałto", tam "motor"... Kurwa mać! Więc ja teraz, i wszystko co za mną stoi, ci wyżej, to jesteśmy twoim, Muszka, pro... motorem. Zapamiętaj to sobie!

- Tak panie pół... majorze!

- Tylko że tej forsy tam nie jest w tym śpiewaniu tych tam wywrotowych piosenek tak dużo. Na ośmiorniczkę z Biedronki...

- ???

- To taki sklep kiedyś będzie, ale nie przerywajcie Muszka, do cholery! Na to paskudztwo wprawdzie wystarczy, ale to nie są poważne pieniądze. A wy, Muszka - niech wam się we łbie nie poprzewraca - ale jednak moglibyście lepiej. Dla nas i dla siebie samego. Jesteście z nami od prawie początku, nigdy nas nie zawiedliście, gadanie macie że daj boże zdrowie. Choć prawdę mówiąc pierdolicie straszne głupoty.

-

- A my, Muszka, mamy ambicje. I nikogo wyraźnie lepszego. No więc, Muszka, ja was tu dzisiaj wezwałem, bo musimy znaleźć coś, co wy byście mogli dla nas robić w tych nowych, pierdolonych  czasach. Czytacie czasem Forum?

- Ja nawet, panie pół... gene... Chciałem powiedzieć "majorze"... Czytam trochę zagranicznej prasy. Jak jest w EMPiKu znaczy.

- Brawo Muszka, ale zamknijcie się wreszcie, bo tu są poważne sprawy, a ja nie jestem ta kurwska chołota... Co wy ja macie, Muszka, omamić. I oskubać. Więc morda w kubeł, że już się tak nie będę przesadnie pieścił. Zrozumiano? Bo skończycie na sprzedawaniu Totolotka w jakimś Kocborowie!

- (Psie spojerzenie wyrażające uległość.)

- Więc, Muszka, co wy moglibyście w tym... Czy "na tym" może... Nie pamiętam... Rynku idei, wolnym, jak oni mówią, robić? Żebyśmy się za bardzo, sami wiecie, nie narobili, no i żeby z tego było jak najwięcej dla nas wszystkich?

- Może bym dostal od Departamentu czerwone portki i bym...?

- To nie jest zły pomysł, ale Konopiak... Pułkownik Konopiak znaczy, już jednego takiego znalazł. Ma wszystko dopracowane, w przyszłym tygodniu, mówią, rusza. Konopiakowi nie chcemy wchodzić w drogę, bo on... Zresztą to nie wasza, Muszka, rzecz. Dalej?!

- Mógłbym, panie... majorze, walczyć o prawa tych, no... Pedałów.

- To się teraz jakoś inaczej ma nazywać... A zresztą to już też jest niestety zajęte. I tu nie ma tak, że się jednego, pod dywanem, w piątek wieczorem... Ich jest cała masa. To odpada!

- No a... Równouprawnienie? Tych, no... Kobiet?

- Może... Ale jednak bardziej prawdziwe baby się do tego lepiej nadadzą. Kombinujcie dalej!

- Może środowisko? Gaja znaczy, Matka Ziemia? Ekolo...

- A co wy mi tu, Muszka, pierdolicie? Naczytaliście się pierdołów po tych EMPiKach, i teraz poważnym ludziom dupę zawracacie. Gadajcie z sensem bo naprawdę was wyślę do tego Kocborowa!

- No to już nie wiem panie ge... majorze.

- No dobra, w końcu z jakiegoś powodu to ja jestem gene... majorem znaczy... a wy, Muszka, jesteście tym... Tym co jesteście. I coś mi przychodzi do głowy.

-

- "Wolny rynek idei", jak nas uczyli na tym pierdolonym szkoleniu... Jest jeszcze jakiś inny "wolny rynek", jak sobie przypominam. I tam jest masa forsy. Naprawdę masa. Jak to się uda zrobić, to będziemy lepsi od Konopiaka i jego błazna w czerwonych portkach!

- Cudownie, panie...

- Cicho Muszka, myślę!

-

- No dobra, wiec wy będziecie, Muszka, spec od tego całego... Jak mu było? Acha - "wolnego rynku". Będziecie krzyczeć, że za dużo urzędników. I że podatki.

- Że co podatki, jeśli mogę spytać, panie ma...?

- Nie przerywajcie! Że podatki za duże, oczywiście! Coście dzisiaj tacy tępi?

- I to będzie mi wolno?! Takie rzeczy ludziom mówić, znaczy?

- Idą, Muszka, nowe czasy, wszystko się zmieni. Jasne, że będzie wam wolno! W końcu nie robicie tego dla siebie. Nie tylko dla siebie. Ani tym bardziej dla tych cholernych proli, tej chołoty, której się "wolnej Polski i sprawiedliwości" zachciewa! Jak o tym pomyślę, to od razu bym dzwonił po ZOMO! Ale teraz - ci z Centrali ciągle nam to powtarzają - ma być inaczej. Po wierzchu znaczy.

-

- I jeszcze oni na tym szkoleniu mówili o jakimś... Jakimś... Lebe... raliźmie. I to też macie, Muszka, dowiedzić się co to jest, i macie im, Muszka, to opowiadać. (Pęknie mi ten łeb, cholera, a tutaj jeszcze, bez urazy Muszka, muszę się z takim tępym idiotą użerać. A inni są jeszcze gorsi.)

- Bardzo mi...

- Cicho! Mówią, że teraz będzie łatwiej się nachapać, i że nie będzie tak trzeba się z tym kryć. Więc, jak już człowiek to wszystko rozkręci i się przyzwyczai, to może być nawet lepiej. Tak mówią. A chamy, mówią, też zawsze będą brać w dupę. W taki czy inny sposób. To się nie zmieni. Zresztą to się nigdy nie zmienia. Pamiętam jeszcze z Małej Historii WKP(b), co ją czytaliśmy na WUMLu. I wcale nie była taka znowu mała.

- Nie zmieni się, panie mar... Majorze! Na pewno! Proszę się nie martwić!

- No dobra, Muszka, Zabierajcie się do roboty. Wiecie od czego macie być tym... No, jak to nazywają w tych ich świętych księgach, jak to było...?

- Prorokiem może?

- Nie wymądrzajcie się Muszka! Prorok - już mam! Więc od czego macie być tym... Pro...?

- Od Wolnego Rynku, panie majorze!

- W porządku Muszka! Tylko nie pęknijcie z tej dumy. A teraz wynocha z mojego gabinetu i do roboty! Ostro ma być i za tydzień znowu widzę was u siebie. Zrozumiano? I powtórzcie sobie głośno parę razy, żeby wam się znowu w tym inteligenckim łepku nie pomerdało.

- Tak jest, panie pułkowniku! Będę to sobie powtarzał całą drogę idąc do domu! WOLNY RYNEK, WOLNY RYNEK, Wolny rynek, wolny rynek, wolny ryn...

(podsłuchał) triarius

poniedziałek, lipca 14, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (005)

"Zaraz, zaraz", wykrzyknie nasz oponent, "jeśli ta wczesnochrześcijańska sztuka, czy jak to nazwać, jest tak prymitywna, tak mało urozmajcona... No to, proszę darować, ale po prostu nie zasługuje na miano sztuki! Chodzi o harmonię, o proporcje, o estetyczne przeżycie, złoty podział..."

Na co my, wciąż nieco niepewni, ale serce zaczyna nam bić, jak u kawaleryjskiego rumaka kiedy grają do szarży: "Ale sztukę WSPÓŁCZESNĄ kochasz pan i cenisz?"

"A jakże!", odpowiada tamten. "Nie jakichś tam umarlaków sprzed stuleci, tylko to, czym żyje współczesność, co oddaje rytm i istotę! W formie, której nie zrozumie prostak, profan ani wróg postępu..."

Nam się w tym momencie wzrok rozświetla, a usta wyginają w ledwie dostrzegalną, ale jednak niewątpliwą, radosną podkówkę.

"Jak cudnie!", przerywamu mu tę tyrdę, którą wyraźnie miałby zamiar ciągnąć naprawdę bardzo, bardzo długo.

Potem zaś zgodnym chórem, słowiczymi głosami, dodajemy: "Na tośmy właśnie czekali, drogi oponencie. No bo teraz albo pan masz rację, albo też jej nie masz. Jeśli jej nie masz, no to wiadomo - nasze górą. Jeśli zaś masz... No to proszę posłuchaj, bo sam chyba sobie nie zdążyłeś uświadomić, co właściwie w tej chwili dokonałeś!"

"Co, co takiego niby dokonałem?", protestuje tamten wyraźnie zaniepokojony.

Na co my, że właśnie spuścił był do ścieku sporą, jeśli nie większą... A może nawet nie tylko większą, tylo samo jądro po prostu i samą istotę. Czyż bowiem istotą tej współczesnej sztuki jest estetyczne przeżycie, harmonia, proporcja, złoty podział? Czy też przeważnie chodzi o coś dokładnie odwrotnego? O szokowanie, o burzenie stereotypów, o gwałcenie przesądów, a ślicznie po prostu nie ma prawa być?

* * *

WTRĘT:

Nie żebyśmy my tutaj, w Tygrysicznych sferach, byli aż takimi fanatykami wylizania, łatwości konsumpcji, czy nawet, choć ją cenimy - rzemieślniczej profesjonalności. W sztuce znaczy, co innego w hydraulice czy naprawie komputerów oczywiście. Jednak nie da się ukryć, że więcej tego u Fra Angelica, Braci Limburg, Dufaya, Monteverda, Caravaggia czy Rembrandta. Że architektów, choć też święci nie są, ci współcześni znaczy, tutaj sobie zostawimy na boku, bo przeważnie ich twory chociaż stoją i się nie walą.

* * *

Na co tamten, z wyraźnie już głupia miną: "No niby tak, ale przecież rytm epoki, niepokoje współczesnego człowieka, zagubenie, atomizacja..."

Na co my stawiamy go sobie na lewej dłoni, prawą dajemy mu lekkiego psztyczka w nos, i mówimy: "Nie gadaj człeku, zaplątałeś się jak kompletny neptek, twoja współczesna sztuka, wedle twoich własnych kryterium, nadaje się tylko na śmietnik. Prawda?"

Na co on mdleje, my dzwonimy na *112, przyjeżdżają i go zabierają do szpitala. Tyle!

No a jeśli on jednak nie ma racji, no to sztuka wszesnochrześcijańska jak najbardziej JEST sztuką, a jeśli się ona takiemu znawcy, jak nasz (obecnie zemdlały) rozmówca nie podoba, to jednak znaczy, że może istnieć sztuka, która jest sztuką jak najbardziej i zaspakaja jakieś (jeszcze nieustalone) potrzeby swoich współczesnych, a dla nas - czy raczej dla naszego rozmówcy, bo to już ustaliliśmy - wydaje się nie być sztuką, tylko jej niemal zaprzeczeniem i czymś żałośnie dennym.

W dodatku ten ktoś zapewne, jak to oni, uważa swoje gusta i kryteria za OBIEKTYWNE. Co z kolei otwiera różne sympatyczne możliwości - na przykład taką, że ze sztuką dzisiejszą mogłoby być dokładnie odwrotnie. Prawda?
* * *

Na tym sobie jednak ten odcinek zakończmy, bo pisanie na blogaskach to (na dobre czy na złe) nie wszystko co ten świat ma nam do zaoferowania. Będzie to też zapewne koniec tego cyklu, bo - choć miałbym jeszcze ogromną ilość do napisania - byłoby to już praktycznie pisanie książki, a tego byśmy nie chcieli. Skoro zamilczano Ardreya i Spenglera - formalnie BEZ cenzury! - no to jakie ja mam szansę, żeby się z własną książką przebić? A bez tego, po co?

Jeśli Bóg pozwoli, to na te tematy może jeszcze coś napiszę, ale tyle blogowych "wpisów" pod rzad z jednym tytułem to już i tak sporo wystawiania cierpliwości ew. P.T. Czytelników na próbę. Nie wykluczam jednak (ach to zjadanie własnego ogona, jak ja je lubie!), że opublikuję tu (i tam) jeszcze Appendix do tego cyklu, w którym przedstawię listę tematów, które, gdybym to dalej pisał (czego, jako rzekłem, nie planuję), chciałbym poruszyć. Bo poprzychodziły mi do głowy napradę fajne pomysły i tematy.

Dzięki kto miał cierpliwość, żeby to przeczytać! Dodatkowe dzięki dla wszystkich (no, powiedzmy dla większości) komentatorów! Wasz Rumiany Idiota (ach, jak mi się to nowe gazownicze określenie podoba!)

triarius

P.S. Moi państwo - jeszcze proszę o chwilę uwagi! Wychodzimy pojedynczo albo góra po dwóch. Nie zwracać na siebie uwagi i uważać na możliwe ogony.

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (004)

Po trzech odcinkach otrzymałem nieco komętów, nie wszędzie, ale jednak, plus nieco fajnego i całkiem pochlebnego feedbacku prywatnie. Więc jedziemy dalej z tym koksem! (Ale oryginalne, nie?)

* * *

Spyta ktoś: "A dlaczego mielibyśmy się podniecać tą sztuką wczesnochrześcijańską, skoro ona przecie była toporna pod względem "artyzmu" jak cholera, marnie wykonana pod względem samego rzemiosła, uboga pod względem formy i ikonografii... Ładne toto przecież nie było - nie ma się co czarować!"

Na co ja odpowiem, że tutaj zgoda, a nawet więcej - przecież mieliśmy analizować to, co Spengler nazywa "Ornamentem" (po prawdzie, to gdyby to nazwał "Symbolem", byłoby bardziej zrozumiałe), a tutaj ani formalnego wyrafinowania, ani jakiegoś wyraźniejszego rozwoju... (No i fakt, bo mówimy o sztuce WCZESNO-chrześcijańskiej, a nie o tym, co z niej ewentualnie potem się wykłuło.)

Nie było tam szkół (w sensie uczniów zebranych wokół mistrza i jakiegoś względnie współnego stylu czy maniery), nie było raczej czeladników i terminatorów, a bractwo po prostu miało kilka prostych wzorów, które sobie w miarę potrzeby kopiowało.

A więc zgoda, że taki typowy współczesny koneser i wielbiciel sztuki wszelakiej ma raczej więcej powodów, by się ekscytować świetnie wykonanym starożytnym chińskim brązem, jakąś perska majoliką, kawałkiem pośladka marmurowej Afrodyty (możliwe że drugi wiek przed "naszą erą").

Tylko że my nie mówimy - jeśli ktoś jeszcze pamięta, choć z tym może być problem, choćby dlatego, że to jest w odcinkach - my nie mówimy zatem o rozkoszach estetycznych WSPÓŁCZESNEGO znawcy, tylko o tych ludziach, dla których to było pierwotnie i bezpośrednio robione - którzy to zamawiali, którzy za to (często) płacili, którzy z tym żyli...

Jednocześnie NIE żyjąc z jakąś inną - w sensie CAŁKIEM inną sztuką. To nie było przecież tak, że taki wczesny chrześcijanin miał w jednym pokoju namalowaną na ścianie tę, że tak to nazwę, "proto-ikonę", czyli faceta z aureolą, frontalnie, wielkie oczy, trzymającego i ukazującego nam jakiś fragment Pisma Świętego, na drugiej ścianie ryba, baranek, gołębica...

Te rzeczy, a w drugim pokoju w jednym kącie sporych rozmiarów chińska waza i tuż obok niewielka, ale całkiem nieźle zrobiona, Afrodyta Kalipygos z Amorkiem i motylkiem na dodatek. Nie - tam była WYŁĄCZNIE ta sztuka wczesnochrześcijańska, tak samo zresztą, jak w ogromnej większości przypadków na przestrzeni tysiącleci, gdzie w jednym miejscu, w jednym środowisku, występował tylko jeden rodzaj sztuki.

No i nikt nie tylko nie tęsknił do innego, do urozmajcenia, ale nawet raczej należy przypuścić, że nie zostałoby ono mile przyjęte, gdyby je ktoś tam umieścił. Z tym się chyba ewentualny P.T. Czytelnik zgodzi? To było o publiczności (jeśli w kontekście akurat wczesnochrześcijańskiej sztuki to określenie nie jest nieco zbyt frywolne), czyli o "odbiorcach", a my jesteśmy jeszcze zainteresowani samymi artystami - czy, jeśli czasem to słowo mogłoby się wydać zbyt pochlebne - wykonawcami.

Nie da się ukryć, że istnieją co najmniej bardzo poważne powody by sądzić, iż owi odbiorcy, a zapewne i wykonawcy, właśnie tego typu sztuki pragnęli. Że ani ślicznie polerowany jaspis, a na nim złote intarsje, nie byłby się im wydał bardziej odpowiedni od tej, naprędce sporządzonej farby na tym, mocno ordynarnym (nie bójmy się stego słowa!) tynku.

Ani też żaden, powiedzmy, fantastycznie żyłkowany biały marmur, w dodatku ręką mistrza, jakiego świat ogląda najwyżej raz na pokolenie, ukształtowany w przecudowny kształt piersi Pięknej Heleny lub pośladka Afrodyty Kalipygos - nie byłby nie tylko w stanie ich bardziej od tej ich śmiesznie prymitywnej niby-ikony ucieszyć. I to jest w sumie żartobliwy eufemizm, bo ten marmur z całą pewnością bardzo by im się nie spodobał.

Co z tego, że każdy autentyczny znawca sztuki, niezależnie od miejsca na ziemi i epoki, byłby wpadł w zachwyt, albo i dostał orgazmu? Oczywiście tacy znawcy występują - w różnych wprawdzie miejscach na ziemi, ale jedynie w późnych epokach - czy, mówiąc oględniej i przyjemniej dla ucha, "w epokach o wysoce rozwiniętej cywilizacji". Wczesnych chrześcijan to z definicji nie dotyczy.

No dobra, spyta ktoś (ten sam, albo jakiś inny, taka sztafeta): "A dlaczego by nas to miało obchodzić jak tam oni sami tę swoją sztukę widzieli, przeżywali, odbierali, tworzyli - skoro tu chodzi O NAS i o sztukę WSPÓŁCZESNĄ? Szanowny (dzięki za szacunek!) Autorze - sam już chyba w tej swojej sklerozie, usprawiedliwionej wprawdzie godnym podziwu wiekiem, zapomniałeś co masz w samym tytule! Rzuć sobie okiem!"

"Ludzięta", ja na to - "co do wieku zgoda, co do sklerozy też (choć to ma także i swoje zalety), ale kto tu jest głupi, skoro przecież ta sztuka WSPÓŁCZESNA dla was jest TAK SAMO współczesna jak sztuka wczesnochrześcijańska dla wczesnych chrześcijan? I nie tylko przecież, nie jedynie. Tak samo jak sztuka perska, powiedzmy, XII w. dla Persów żyjących w XII w.

Jak sztuka Renesansu dla ludzi Renesansu. Nie w sensie że tacy koniecznie wszechstronni (wtedy i np. wasz Autor musiałby być zaliczony), tylko że właśnie wtedy żyli, a ani wcześniej, ani później to już nie. Chwytacie o co chodzi? Coś zaczyna docierać?"

No więc to jest tak, że jeśli by nam się udało ustalić czym, z założenia, jest sztuka, każda, dla ludzi żyjących w tym samym kulturowym środowisku i w tej samej kulturowej epoce (co oznacza, że mniej więcej w tym samym czasie)... Że to tak bełkotliwie określę, ale chyba się rozumiemy, a nic zgrabniejszego mi w tej chwili do głowy nie przychodzi...

Jeśli więc to ustalimy, to wykonaliśmy już tak ze trzecią część naszej roboty. Hę? A tak - ponieważ następnie przyjdzie nam ustalić, czy to, jak my dziś odbieramy, oraz jak ją tworza ci tam... Niech już będzie - artyści...

To jest TAK SAMO, jak to się odbywało w tych wszystkich innych epokach. W tych epokach, które nie były "współczesne", w związku z czym ich sztuka - sztuka w nich produkowana i w nich, well, "podziwiana", także "współczesna" nie była. Tyle, jak już wam to przystępnie wyłożyłem, chyba  powinno być jasne?

I to będą jakieś dwie trzecie roboty, ostatnia zaś część, będzie wymagała wykazania, iż ten sposób, w jaki sztukę odbierano i w jaki ją produkowano (artystycznie, ma się rozumieć) KIEDYŚ, jest nie tylko INNY, ale także po prostu LEPSZY, od tego, jaki mamy dziś.

No bo chyba, widząc ten nasz tytuł, nikt nie łudzi się, że ja tu zamierzam wykazać, że sztuka zwana "współczesną" i będąca AMBITNĄ z założenia (muzyka "poważna", sztuka "elitarna" lub "awangardowa" - te rzeczy) nie jest, z definicji praktycznie, niczym fajnym, wyrażając to oględnie.

Mam też zamiar wykazać, że w wielu dziedzinach zaczęło się to już całkiem dawno, a tam, gdzie to jeszcze w ogóle możliwe, to się wciąż pogłębia. Choć te dwie ostatnie sprawy to trochę na deser i opcjonalnie. Realizacja naszego (na razie głównie mojego) zasadniczego zadania będzie i tak nie byle jakim osiągnięciem!

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

niedziela, lipca 13, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (003)

W trzecim odcinku naszego cyklu przedyskutujmy sobie kwestię całkiem podstawową - mianowicie co to w ogóle jest ta "sztuka"? Z pokrewnymi zagadnieniami, jak to: Po czym ją się rozpoznaje? Do czego ona właściwie służy i komu? Jak cenna w istocie jest, i dla kogo właściwie? Plus inne pokrewne zagadnienia, które mogą się przy okazji pojawić.

Przy takim postawieniu sprawy - w którym oczywiście nie ma nic nadzwyczajnego, po prostu staramy się zacząć od samego początku, bez idées pré-conçues, bez powoływania się na autorytety QUIA autorytety - dość oczywiste staje się, dlaczego sztuki (czy co to tam jest) posługujące się przede wszystkim słowem zostawiliśmy sobie poza nasza sferą badawczą.

Dlatego tak uczyniliśmy, że tam, gdzie są słowa, mamy, a przynajmniej mieć możemy, INFORMACJĘ. Nie można w każdym indywidualnym przypadku oczywiście wykluczyć, że tu akurat żadna istotna informacja nie występuje, a chodzi jedynie o EKSPRESJĘ... (Innych przypadków, niż te dwa chyba być po prostu nie może.)

Informacja (żeby nie było niejasności, choć i tak nie powinno) to będzie na przykład: "Wczoraj w Biedronce widziałam diabła z rogami, ogonem i Gazetą Wyborczą". Nie jest tu oczywiście istotne, czy ta informacja jest "prawdziwa" (bo diabły na przykład Gwybu nie czytają) - jest tu jakiś przekaz, adresowany do kogoś innego, więc informacja.

(A skoro już zmniejszamy niejasności, to powiem, że idées pré-conçues oznacza "wstępne założenia". Niektórzy mi lubią zarzucać nieuctwo i porywanie się na tematy poza moim zasięgiem, więc ja w nich czasem francuskim lub łaciną. Trochę może dziecinne, ale na takich ludzi to chyba jednak działa.)

Ekspresja "czysta", to będzie "och!" albo "ach!". W bardziej złożonych przypadkach trudno chyba by było całkiem pozbawić ją jakiegokolwiek informacyjnego przekazu, ale jeśli coś mówimy naprawdę ignorując ew. odbiorcę, to co do niego dotrze i jak on zareaguje ("on lub ona", hłe hłe, bo mi tego w Ameryce nie wydadzą!), tylko tak sobie mówimy, szepczemy, krzyczymy... No to jest ekspresja właśnie.

Oczywiście ani informacja, ani też ekspresja, nie muszą koniecznie posługiwać się słowami! Tutaj mówimy głównie o słowach, dlatego, że moja teza jest taka, iż w "sztukach" (w szerokim znaczeniu, dlatego w cudzysłowie) posługujących się głównie słowami "z natury" do głosu dochodzi informacja.

W związku z czym wiele z tego, co się mówi - w postaci wierszy czy dramatów - bez "aż tak wielkiej szkody" dałoby się powiedzieć najprostszą i najbardziej zrozumiałą metodą, czyli po prostu PROZĄ. Jeśli tak jest, będzie to oczywiście spora wada takiego wiersza czy dramatu - bowiem zastosowana forma nie jest optymalna dla danej treści i są tam jakieś niepotrzebne fioritury.

(Z drugiej strony, jeśli tam naprawdę jest coś, co by było warto powiedzieć po prostu prozą, to i tak jest tam znacznie więcej, niż w większości dzieł, którymi dziś cieszy się tak zwana "wyrobiona publiczność." (Jak cudnie - mamy już całkiem dlugi wpis, a nawet śmy naprawdę nie zaczęli drążyć zamierzonego na ten raz tematu! W końcu o "sztukach słownych" mieliśmy właśnie NIE mówić.)

* * *

Co sztuka właściwie daje swoiemu odbiorcy? Istotne zagadnienie, zgoda? Od razu jednak widzimy, że wcale nie jest całkiem oczywiste, że taka na przykład sztuka Azteków Aztekom dawała te same przeżycia i ew. satysfakcje, co dzisiejszemu koneserowi.

Dzisiejszy koneser zachwyca się też na przykład kopiami klasycznych greckich rzeźb, bez entuzjazmu spogladając na sztukę o kilkaset lat późniejszą - tę wczesnochrześcijańską. Oficjalnie mówi się o "upadku sztuki", o "obniżeniu poziomu", o "tandetnej rzemieślniczejrobocie", o "zaniku umiejętności widzenia rzeczywistości", o "wtórności", o "degenerarcji" wreszcie... Itd., itd. (Wiem coś o tym, proszę mi wierzyć!)

Jednak trudno całkiem uciec od konstatacji, że ta "schyłkowa", "zdegenerowana" sztuka wczesnego chrześcijaństwa do czegoś tym wczesnym chrześcijanom była potrzebna - podczas gdy te wszystkie nagle Apolliny i Wenusy wprost przeciwnie. I oczywiście oficjalna, choć nie zawsze głośno i explicite wyrażana, opinia jest taka, że ci wcześni chrześcijanie w ogóle byli jacyś nietacy, a na sztuce to już się nie znali kompletnie.

Jest to jednak nieco kontrowersyjna postawa, czyniąca z dzisiejszego bywalca zachodnich muzeów absolutną wyrocznię i jedyne kryterium, podczas gdy ludzie, z jakichś dziwnych nieraz powodów, tę sztukę tworzyli od tysięcy lat; nieraz za nią płacili, i to sporo; niektórzy latami uczyli się na artystów... I tak dalej.

A po tych tysiącach lat przychodzi sobie taki, nie bójmy się tego słowa - liberalny burżuj z apetytem na "sztukę", i sobie wybiera: grota Lascaux? Cudne, bierzemy! Goła Wenus oglądająca swoja pupę w lusterku? Fajne, choć za rok lub dwa może się okazać nie dość politpoprawne. Dwunastowieczne perskie miniatury? Jasne, przecież sztuka jest jedna!

Parę kolorowych plam na płótnie? Fajne, oczywiście, choć to już było (a co na to mohery?) Bizantyjskie mozajki? Super! (Pod nosem dodaje zaś "bo tak fajnie błyszczą te kolorowe kamyczki, a do tego tam jest trochę prawdziwego złota, łał!")

Mumia faraona? Re-we-la-cja! Nie dość że profanacja zwłok, a to zawsze cieszy, to jeszcze egzotyka!
Sztuka wczesnych chrześcijan? Sztuka mówisz? Toż to przecież nie sztuka, tylko upadek rzemiosła i degeneracja! Nie czytałeś sobotniego dodatku kulturalnego w naszej ulubionej gazecie?!

Już nie będę się tutaj zniżał do wykazywnia, że taka postawa jest niekonsekwentna i arbitralna, bo w realnym liberlaniźmie i jego intelektualnym oraz estetycznym życiu nie takie rzeczy się spotyka. Jednak naprawdę nie dostrzegam powodu, by akurat gusta kogoś, kto się na tej planecie pojawił pięćdziesiąt...

No może sto... Niech będzie i dwieście czternaście... Lat temu... I za chwilę może zniknąć... Stanowiły podstwowe kryterium analizy wszelkiej sztuki - sztuki wszystkich epok, regionów, kultur. To znaczy - zgoda! - ja bym się bardzo nawet cieszył, gdyby te wszystkie ochy i achy były autentycznie przeżywane, a nie wygenerowane przez telewizyjnych macherów i ekspertów (na ogół nie zasługujących nawet na cudzysłów) w sobotnich dodatkach.

Autentyczne przeżycia estetyczne współczesnego burżuja nie stają się od razu ostatecznym kryterium, i niewiele w sumie, poza samego burżuja duszą, znaczą, ale jednak co autentyczność, to autentyczność. Dużo tego dziś, wbrew pozorom, a przede wszystkim wbrew WSZECHOBECNEJ PROPAGANDZIE, dzisiaj nie mamy.

Jednak moje dociekanie ma dociec, CZYM JEST SZTUKA DLA TYCH, KTÓRZY JĄ TWORZĄ I DLA TYCH, DLA KTÓRYCH BYŁA PIERWOTNIE PRZEZNACZONA. Z naciskiem na PIERWOTNIE. Tutaj, proszę mi darować, opinie i gusta kogoś żyjącego tysiąc, a choćby tylko i dwieście, lat później, w całkiem innych warunkach, który sobie tę sztukę ogląda luźno w muzeum, w telewizji, albo w albumie - całkiem po prostu NIE MAJĄ NIC DO RZECZY. Rozumiemy się? (Choć oczywiście NASZYM dzisiaj odbiorem sztuki mam się zamiar kiedyś też na serio zająć. A nawet to właśnie wydaje mi się sednem moich rozważań.)

To samo dotyczy zresztą moich osobistych gustów oczywiście, choć mnie akurat "liberalnym burżujem" dość trudno nazwać. Zachwycam się (żeby z plastyki przejść w sferę muzyki, która dla mnie osobiście jest o wiele ważniejsza) Dufayem i Monteverdim, ale to przecież nie oznacza, że na pewno to, co ja z tego powodu odczuwam, jest tym samym, co odczuwali bezpośredni ich odbiorcy, nie mówiąc już oni sami.

Prywatnie sobie sądzę, że to nie jest aż tak odległe, ale jest to opinia subiektywna, choć oparta na pewnych analizach, którymi, Deo volente, mam się z ewentualnymi (Deo volente) Czytelnikami zamiar w toku tych rozważań podzielić.

To jest jednak coś, co by trzeba dopiero wykazać. Natomiast fakt, że dzisiejszy bywalec muzeów - nawet ten autentycznie przeżywający, i jakoś tam nawet rozumiejący, sztukę - nie zaś, dość typowa w mojej opinii niestety, ofiara sobotnich dodatków, cwanych macherów i chciwych spekulantów...

Więc taki współczesny, nawet i całkiem autentyczny, koneser sztuki - z całą pewnością widzi (i "przeżywa") azteckie przedstawienia masowych rzezi (przez otwarcie klatki delikwenta obsydianowym nożem i wyrwane mu serca ku uciesze bogów), z tryskającą tętniczą krwią, zmieniającą się pod koniec swej trasy w jakieś, dość w sumie schizofreniczne kwiaty, całkiem inaczej niż sami Aztecy.

Niezależnie od tego, czy byli bliżej rączki tego obsydianowego noża, czy też tej drugiej strony. I to by jednak chyba było na razie na tyle. Dzięki za ew. uwagę, jeśli ktoś był łaskawy, i w dodatku dotrwał do końca! (Nie żebym uważał, że to jest bezwartościowe! Po prostu jest to trudne, z masą wtrętów w nawiasach itd., a ja nie mam nawet doktoratu. ;-)

triarius

P.S. Teraz pojedynczo wychodzimy. I uważajcie na ewentualne ogony!

sobota, lipca 12, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (002)

No dobra, powiedzmy teraz sobie dlaczego ja to w ogóle piszę... (Kwestia "intencjonalności" poniekąd. Odkrytej przez genialnych, jak to oni, średniowiecznych scholastyków, i lansowana przez niegłupiego, choć lewicowego do szpiku kości, Rollo Maya. Ciekawa rzecz, serio!)

Chodzi o prowokację? Na pewno nie to! Moje opinie na temat leminga i burżuja nie są przesadnie pochlebne, ale épater les bourgeois to całkiem nie jest moje hobby. ("Szokować burżujów", dla tych co po francusku nie zrozumieli.) Dlaczego, spyta ktoś? Nie wiem, zapewne nie chciałoby mi się w ogóle do tego zniżać. Zresztą i tak są całkiem często zszokowani, jak mnie widzą.

Dlaczego zatem? Czy mam nadzieje kogoś nawrócić,? No nie - w siłę argumentów słownych i intelektualnych (nawet wspartych ew. środkami literackimi, jak "hipnotyczne pisanie") absolutnie nie wierzę.

Gruba pała jest argumentem - słowo argumentem po prostu nie jest. Jeśli ktoś nie chce się dać przekonać, to się przekonać nie da, i tyle. Tak więc, jeśli z kimś naprawdę warto dyskutować, to musi być człek sensowny, otwarty na argumenty, nieprzesadnie trzymający się swych dotychczasowych opinii i swojego ego. A więc rzadkość. Wzniosła, piękna, ale rzadkość.

A my tu przecież w dodatku rozmawiamy o GUSTACH - więc żadnych absolutnie miażdżących argumentów być po prostu nie może... W ogóle żadnych argumentów, które by mogły powalić przeciwnika i przekonać. Jeśli komuś się podoba to coś z brodą i w kiecce - no to jaki argument mógłby to zmienić? Jeśli kogoś odrzuca "Vi ricorda o boschi ombrosi" - no to co ja mogę? Ja, albo ktokolwiek, choćby był nawiększym znawcą i najbardziej elokwentnym eseistą?

No więc po co?

1. Dla tych paru ludzi, dla których kiedyś byłem jakimś tam autorytetem, a którzy wprawdzie gdzieś poznikali i nie komentują (zmywaki, trzepaki, sejfy ze złotem w Fort Knox), ale chyba jeszcze czasem na mojego blogasa (tego prawdziwego raczej, nie na szalomie) okiem rzucą, i jakąś wagę do moich opinii przywiązują.

2. Dla tych, którzy od dawna podejrzewali, że z tą "współczesną sztuką" jest coś nie tak, ale czekali na jakieś potwierdzenie. Co najmniej na takie, że ktoś to widzi podobnie, i w dodatku ośmielił się to publicznie napisać.

3. Dla tych, którzy widzą to tak jak ja (i np. bez porównania wyżej cenią Monteverda od Stockhausena, a katedrę w Saint-Denis od gmachu ONZ), ale nie przyszło im dotąd do głowy, że nawet te urocze, śliczniutkie plamki, co je dla nas impresjoniści pędzelkiem tu i tam... To także zastrzyk fenolu w samo serce, w samo jądro duszy... To także to, cośmy sobie, nieco przenośnie, ale dziwnie celnie, nazwali "satanizmem".

Że to się wszystko zaczęło o wiele wcześniej, niż się ludziom wydaje. Że już u Mozarta są rzeczy niepokojące (co nie jest aż tak dziwne, skoro to był mason od "Czarodziejskiego fletu", ale my tu teraz nie o polityce)... Ba - u Haendla i u Rubensa nawet!

Haendel to był dla mnie zdolny oczywiście gość, który jednak zdawał się wiedzieć, że na prawdziwej muzyce wiele nie zarobi, więc się konsekwentnie zniżał, żeby nie rzec "kurwił", do publiczności, szczególnie angielskiej, która jakoś dziwnie przez rodzimych kompozytorów rozpieszczana jakością nie była.

Pomijając Dowlanda, of course. U Haendla cały czas słychać jakby morris dances, tylko o wiele mniej autentyczne, o wiele bardziej wysilone. Tak to widzę, sorry! Zaś Rubens... W ogóle trzeba o tym mówić?! Koszmar i tyle!

No i to jest chyba wszystko, co, w najbardziej nawet optymistycznych porywach, mam zamiar tym swoim cyklem (bo to już cykl przecie!) osiągnąć. Wszystko inne byłoby skrajną naiwnością, a ja - choć do Pendereckiego nie dorosłem - naiwny naprawdę nie jestem.

Mam jeszcze w głowe masę  tego typu "kolorowych plamek", którymi sobie malujemy nasz prześliczny impresjonistyczny "obrazek", atakując temat ze wszystkich stron na raz (no, prawie na raz) i czyniąc sobie co pewien czas wycieczki na sąsiednie, luźno tylko z naszym tematem związane, terytoria...

Jednak tego tutaj jest już całkiem sporo, więc na razie to będzie tyle. I tak, o ile mamy w jakimś znaczącym stopniu wyczerpać nasz ambitny temat, to tych odcinków trzeba by napisać naprawdę sporo. (Nasza numeracja , jak łatwo stwierdzić, przewiduje do tysiąca, łał! Temat zaś jest dla mnie tak fascynujący, że całkiem nie wykluczam poświęcenia się mu już do końca mych dni.)

Dzięki za uwagę - kto do tego miejsca doczytał!

triarius

P.S. Teraz wychodzimy pojedynczo, pilnie uważając na ew. ogony.