piątek, sierpnia 12, 2016

O dalekosiężnych skutkach

kolorowa pop-kultura
Gdyby ktoś się skusił powabnym tytułem, to uczciwie mówię na samym wstępie - to nie jest o dalekosiężnych skutkach czegoś tam, np. niestosowania się do zasad Tygrysizmu Stosowanego, tylko o dalekosiężnych skutkach sięgnięcia pod stos różnych, od lat się gromadzących, rzeczy. Ostrzegałem!

* * *

Sięgnąłem więc ci ja wczoraj pod wielką górę różnych rzeczy, z przewagą dziwnych, żeby coś odszukać, i ku memu ogromnemu zaskoczeniu, odkryłem ci ja tam stosik książek, o których nie miałem pojęcia. Co więcej, te książki były bardzo interesujące. Jakiś rok temu, albo nieco więcej, faktycznie kupiłem ci ja na allegro dość sporo książek, znalazłem dla nich miejsce, jak się okazuje nie za bardzo na widoku, a potem o nich gruntownie zapomniałem.

Jedną z nich jest znana (zabawnie powiedziane, ale naprawdę natykałem się o wzmianki o niej wiele razy) pozycja pod tytułem The Man Who Mistook His Wife for a Hat ("Człowiek, który pomylił swą żonę z kapeluszem"). Jest to nawet chyba wydane po polsku, ale ta moja jest po angielsku. (Polski tytuł może się minimalnie w takim razie oczywiście różnić od mojego tłumaczenia.)

Autor nazywa się Oliver Sacks i jest neurologiem, a tytułowy "man" to facet z potężną awarią prawej półkuli mózgu, skutkiem czego ma naprawdę przedziwne objawy. Niegdyś wybitny śpiewak (choć nie nasz typ, bo Schumann i inne takie), obecnie ceniony nauczyciel w szkole muzycznej - a nie jest w stanie rozpoznać niemal żadnej twarzy, ani w oryginale, ani na zdjęciu, choć rozpoznaje je na karykaturach...

Świetnie radzi sobie z racjonalnym myśleniem, z geometrycznymi figurami, ale rękawiczkę dokładnie opisuje, nie mając pojęcia co to jest i do czego służy. No i rzeczywiście łapie swoją nieszczęsną małżonkę za głowę i próbuje ją podnieść, kiedy już się pożegnał i chce założyć kapelusz. Żona zamiast kapelusza, serio! Plus masa innych przedziwnych zachowań.

Tak że sto pociech z tym gościem, a ja przecież dopiero zacząłem o tym czytać. Wydaje się, że to będzie kolejna wybitnie tygrysiczna pozycja w kanonie naszych tygrysicznych lektur, w uzupełnieniu do "Błędu Kartezjusza" pana Damasio, o którym śmy już sobie kiedyś... Na razie jednak chciałem Szan. Państwu przedstawić drobny fragment tej książki w moim własnym przekładzie. Powinien dać nieco strawy do rozważań. Oto więc...
Kiedy rozmawialiśmy, moją uwagę zwróciły obrazy na ścianie. 
'Tak', powiedziała Pani P. [żona], 'był równie utalentowanym malarzem, jak śpiewakiem. Szkoła corocznie wystawiała jego obrazy.' 
Podszedłem do nich ostrożnie - były w chronologicznej kolejności. Wszystkie jego wcześniejsze prace okazały się naturalistyczne i realistyczne, o żywym nastroju i atmosferze, ale szczegółowe i konkretne. Potem, lata później, stały się mniej żywe, mniej konkretne, mniej realistyczne i naturalistyczne, ale o wiele bardziej abstrakcyjne, nawet geometryczne i kubistyczne. Na koniec, w ostatnich obrazach, płótno stało się nonsensowne, albo nonsensowne dla mnie - jedynie chaotyczne linie i plamy farby. 
Skomentowałem to, mówiąc Pani P. 
'Ach, wy lekarze jesteście takimi filistrami!, wykrzyknęła. 'Nie potrafi pan dostrzec artystycznego rozwoju? Jak zrezygnował z realizmu swych wcześniejszych lat i doszedł do abstrakcyjnej, nieprzedstawiającej sztuki? 
'Nie, to nie to.' Powiedziałem do siebie (ale powstrzymałem się przed powiedzeniem temu nieszczęśliwej Pani P.) Naprawdę przeszedł od realizmu do braku wszelkiego przedstawienia, a potem do abstrakcji, ale to nie artysta się rozwijał, tylko patologia, postępowała - postępowała w kierunku głębokiej wizualnej agnozji, w której wszelka zdolność przedstawiania i obrazowania, wszelkie poczucie konkretu, wszelkie poczucie rzeczywistości, zostały zniszczone. Ta ściana pełna obrazów była tragicznym eksponatem z dziedziny patologii, należącym nie do sztuki, tylko do neurologii.
Tyle cytatu, teraz jeszcze kilka komentarzy.

* Kawałek dalej Autor książki częściowo mimo wszystko zgadza się z Panią P., w tym sensie, że jej mąż mógł jednak z czasem stawać się coraz bardziej wrażliwy na sztukę abstrakcyjną czy, wcześniej, kubistyczną. Co jednak wcale nie zmienia radykalnie tygrysicznych wniosków, które mi się tutaj nasuwają, i które, mam niepłonną, zaczną się nasuwać moim P.T. Ew. Czytelnikom.

* Wcale nie twierdzę, że sztuka (?) realistyczna jest zawsze i z definicji super! Uważam nawet, że pacykowanie realistycznych obrazków w dzisiejszych czasach, na siłę, raczej gwarantuje szmirę, a co najmniej pospolitość, nie artyzm. Cóż, spenglerysta, ze swoim pesymizmem (wrodzonym i jeszcze dodatkowo pracowicie rozwijanym), potrafi uznać, że stworzenie jakiejkolwiek wartościowej sztuki (mówimy o tych "ambitnych", nie o reklamach czy muzyce do tańca), staje się już niemal niemożliwe, a jednocześnie jakoś z tym żyć (pocieszając się ew. Machaultem i Billem Monroe).

* Obrazek, który tu u góry umieściłem - po to, żeby nie było całkiem goło z samym tekstem, NIE ma być przykładem upadku współczesnej sztuki! On mi się raczej nawet dość podoba, choć nic specjalnego. Ale też nie chciałbym tu pakować jakiejś jednoznacznej obrzydliwości, jak powiedzmy twarz tego czy tej. Tylko że ten nasz kolorowy człowieczek to pop-kultura, a nie żadna "wielka sztuka", o której sobie teraz próbujemy rozmawiać.

Nawet z samego założenia nie jest to "wielka sztuka" - i to właśnie jest tu cenne. Przebija z tej konstatacji pesymistyczna gorycz, ale c'est la vie. (Wspomniany tu wcześniej Schumann, gdyby ktoś pytał, założenia JEST jak najbardziej "wielką sztuką". Niestety taki np. Picasso też.)

* Gdyby komuś brakowało tematyki do zainspirowanych przez Pana Sacksa rozważań, to polecam także kwestię popularności wszechwładnej dziś EKONOMII i przyczyn, dla której jest to tak niesamowicie chętnie przyswajane przez chłopięta spod trzepaka, które poza tym niewiele zauważają, choćby nawet waliło ich po nosach w mroźny grudniowy poranek.

Mówię tu o ekonomii rozumianej jako kilka "oczywistych", prostych i niezmiennych "prawd", mówiących jak należy manipulować kilkoma abstrakcyjnymi zmiennym, "aby było dobrze". Czyli o ekonomii LIBERALNEJ, którą się nam stręczy i która nawet dla zdrowych ludzi stała się już dziś w sumie rzeczywistością samą i prawdą absolutną.

Dla mnie to wprost uderzająco podobne do zachowań Pana P. Zresztą można z tym wyjść i poza obszar wąsko pojętej ekonomii, bo cały ten współczesny LIBERALNY świat zachodni opiera się przecie na takim samym GEOMETRYCZNYM modelu myślowym, zainspirowanym kiedyś przez Newtona, a dziś na chama do tego modelu upodabnianym - przynajmniej w tej swojej części, która ma być strawą intelektualną (?) dla PROLI.

triarius

poniedziałek, sierpnia 08, 2016

O Januszach (2)

Druga Japonia
Rodzina Januszów na wywczsach. (Przyznam, że nie takie akurat,
jak ten tutaj, niewinne żarty, najbardziej mnie do tej klasy ludzi
zrażają. Jeśli w ogóle. Z drugiej strony, jeśli to nie jest Druga Japonia,
to już jej się z pewnością nigdy nie doczekamy.)
Ad 1. Jeszcze taką sprawę chciałbym wyjaśnić. Otóż jeśli kogoś zaskakuje, nawet niezbyt przyjemnie, dziwny ów paradoks, że oto Pan T. wybrzydzając się na określenie "Janusze" sam go używa, to muszę przyznać, że zarzut jest dość zasadny.

Na swoje usprawiedliwienie powiem, że używam go z przekąsem, w zamierzeniu mniej więcej jednorazowo... No a poza tym, jak to nazwać, skoro właśnie mamy to dopiero z tygrysicznego punktu widzenia rozpoznać? No i jak przywabić wszystkie te Google, że spytam?

Ad 5. (ale także niemal wszystkie inne punkty, łał!) Teraz więc... (Fanfary, werble, chóry starców i świeżo rozkwitłych dziewic jako wsparcie)... Zaatakujemy sobie samo sedno problemu. Czyli, mówiąc konkretnie, złapiemy za kark, damy na odlew w pysk, potem w drugą stronę, w końcu zaś wyrwiemy owemu paskudnemu (cholernie dużo tu się głupio rymuje i to nie jest dobre dla mojej prozy, ale cóż, taki mamy język) skorpionowi jego wstrętne komusze żądło.

No bo przecież zarzut tych @#$#% "elit", całe jego żądło, w każdym razie, opiera się na założeniu, czy na sugestii raczej, że oto w innych krajach prosty lud zachowuje się kulturalniej, słucha naprawdę fajnej muzyki, ubiera się cudnie, i w ogóle. Czyli niby gdzie? W Ameryce? Żarty sobie robisz, głupi komuchu? U naszego słodkiego sąsiada z Zachodu? No przecież, że nie, bo tam jest jeszcze gorzej.

Może wąsy im tak bujnie jak tu nie rosną, ale ogrodowe krasnale i różne ich, znane światu, obyczaje? Na pewno nie lepiej niż tutaj. No więc gdzie? Zgadzam się, że w Afryce chodzą mniej paskudnie ubrani, zgadzam się, że na sawannie Masaje nie mają brzuchów, zgadzam się, że wiele ludów słucha znacznie lepszej muzyki od Disco Polo, czy jak to tam się obecnie wabi...

Tylko że to NIE SĄ te ludy, do których owe @#$%$ "elity" mają zwyczaj Polaków tak dzielnie każdego dnia podciągać, do których nas na codzień porównują, wobec których same przejawiają tyle kompleksów? Prawda? A więc całe szemrane żądło tego ich plucia na Januszów psu na buty!

Do tego dochodzi to, cośmy sobie wcześniej wyjaśnili - że te elity nie są ani prawdziwymi elitami, ani też nie są naprawdę polskie. (Kiedyś by sobie trzeba tę całą sprawę w szerokich aspektach dokładnie wyjaśnić, choć to by było okrutnie "anty" i w ogóle. Jednak to ważna sprawa.)

* * * * *

Ad 6. Teraz jeszcze chciałbym się pokrótce zabawić w diabolicznego advocatusa, czyli rzec, że mnie jednak te głośne, brzuchate indywidua, słuchające beznadziejnej "muzyki" itd., też wcale nie zachwycają. Czasami faktycznie machają polską flagą, więc powinniśmy się niby cieszyć, ale na tej zasadzie, to wiadomy Możeł z białej niejadalnej czekolady też był przejawem (JAKIEGOŚ TAM) "patriotyzmu"... A przecie nie cieszył, bo to był patriotyzm z założenia pokraczny i fałszywy.

Czy lepiej, że Janusze mają na koszulkach białe orły, niż gdyby miały np. czerwone gwiazdy, albo żółte na niebieskim? Albo Che Guevarę? Albo, powiedzmy, napis: "Mój dziadek był w UB i wcale się nie wstydzę!"? Lepiej, zgoda. Nie da się ukryć. Jednak nie AŻ TYLE lepiej, żeby było od czego dostawać orgazmu. Tak to widzę. Tani, tandetny "patriotyzm", to nie jest coś, czego Polsce szczególnie potrzeba, albo co by na etycznej skali jakoś wyjątkowo pięknie się prezentowało.

Problemem Polski, od stuleci, z drobnymi przerwami, ale też nigdy jakoś cudownie w tym nie było, jest BRAK PRAWDZIWYCH ELIT. Te co są, to po pierwsze przeważnie zera, albo co najmniej ludzie stręczące nam (i obcym, co bywa jeszcze gorsze) głupie i wredne treści, za forsę, za jakieś inne słodkie pierniczki, albo po prostu nie mając o niczym pojęcia, poza jakimś ew. robieniem głupich min, wydawaniem z siebie odgłosów, czy wachlarzem innych tego typu hiper-artystycznych wyczynów.

I tu nie tyle chodzi o BRAK ludzi, którzy by rolę elity mogli pełnić, bo mimo strat w wojnach, powstaniach, mimo makabrycznie wysokiej emigracji, to, jak uczy doświadczenie, nie jest przeważnie aż tak wielkim problemem.

Niemce, co by o nich nie mówić, w ostatniej światowej wojnie (tej oficjalnie światowej i ostatniej) stracili masę ludzi, w dodatku raczej tych "biologicznie wartościowych" (choć faktycznie głównie mężczyzn, a to biologicznie znacznie mniejsza strata), a w jakichś tam sportach nieźle sobie radzą, i tak było niemal zaraz po wojnie. (Oczywiście Spenglera to oni już nie wydadzą i rządzić się pozwolą byle Merkelom, ale to ma inne przyczyny.)

Tu chodzi raczej o HIERARCHIĘ i takie sprawy. Nie mamy hierarchii autorytetu (i odpowiedzialności), nie mamy mechanizmów selekcji, nie mamy kanałów, przez które mądrość mogłaby się sączyć i kapać niżej... A obok mądrości szlachetność, bezinteresowność, patriotyzm z którego coś wynika, gust, i takie tam różne.

Ale wmawianie sobie, albo komuś, że ten... Nazwijmy go raz jeszcze tym durnym mianem... "Janusz" - to cudownie kulturalny, przesympatyczny, mądry, muzykalny i w ogóle półbóg, a nie człowiek, i to przeważnie bardzo przeciętny, to głupota.

Jeśli to Polak, a nie jakaś np. judeokomuna, to super, jeśli kocha Polskę, to fajnie - choćby nawet na razie nie potrafił tego wyrazić lepiej, niż tylko kretyńską czapeczką na jakimś nic-nie-znaczącym (jak one wszystkie) meczu... Ale elita to jednak nie jest, natomiast elity on, ten "Janusz" potrzebuje, i Polska, co jeszcze ważniejsze, jeszcze bardziej... I tego się łaskawie trzymajmy.

To by było chyba w sumie na tyle - dałoby się więcej, ale to ew. się przedyskutuje w komętach pod spodem (już to widzę!). Może jeszcze, w ramach recyklingu, wkleję tu komęt z szalomu, który tam dziś wpisałem, a który się z naszym dzisiejszym tematem częściowo wiąże, zaś poza tym po prostu mnie od dawna męczy. Oto i on:
W sumie fajne i słuszne, to o sukmanach i pasiastych porciętach naprawdę urocze... Ale, mówiąc ogólnie und globalnie, strasznie mnie śmieszą i nieco rażą te rodzime kompleksy na temat "słomy w butach", "onuc", "chodzenia za stodołę" i czego tam jeszcze. Informacja o tym, w którym to pokoleniu leży na kimś frak, jest po prostu przykładem tak żałosnego snobizmu, że aż strach. I w dodatku tym bardziej, że jest to po raz tysięczny po jakimś mędrku powtórzone.
Znałem takich (i wielu by się zdziwiło JAK dobrze), którzy w domu, mimo prlowskiej nędzy, naprawdę dotkliwej, jadali wyłącznie srebrną zastawą z hrabiowskimi dziewięciopałkowymi koronami - dopóki wszystkie takie niegdysiejsze przeżytki nie trafiły w końcu do jakiegoś nowego arystokraty z jakiejś budy czy innego Chobielina - a do głowy by im nie przyszło tępić komucha akurat za pomocą konceptów o "słomie z butów", "onuc", czy "chodzenia za stodołę". Jeśli nawet - co z tego by miało wynikać?
W życiu nie miałem fraka i mieć z pewnością nie będę - czy z tego powodu mam się czuć gorszy od kogokolwiek, kto go miał? Onuce były kiedyś standardowym wyposażeniem w wojsku - więc o co, do @#$$% @#%^, chodzi z ich komuś wyrzucaniem? O pacyfizm? TO dopiero chora sprawa! 
Polska jest faktycznie dość zabawna, bo to przecie szlachecka par excellence idea, a ogromna większość Polaków - także tych porządnych, patriotycznych i z żadnymi KODami czy inną Platfąserią nie mających nic wspólnego - to nie tylko potomkowie, w najlepszym przypadku, kmieci, ale przeważnie i dziś też nic specjalnie innego. Określenie "Janusz" jest denne i głupie, ale samo zjawisko to fakt, choć oczywiście ani ta "elita" nie jest prawdziwą polską elitą, przeważnie to zera uwieszone resortowego cyca, a poza tym, i to najważniejsze, nie jest to żadna specyficznie polska sprawa, bo gdzie niby lud jest dziś tak cholernie kulturalny?
Podsumowując - kawałki o "chodzeniu za stodołę" wydają mi się partackim odwalaniem roboty, w postaci powtarzania po kimś grepsów, które uchodzą za udane... Natomiast zgrywanie się tak wielu rodaków na jakąś arystokrację (nie żeby to było jakieś cudo, oczywiście, ale widać przynależność imponuje i kusi) świadczy o tym, że jesteśmy mimo wszystko, ludkiem niesamowicie wciąż zakompleksionym.
Co powiedziawszy, wykrzyknę: niezły tekst, dzięki i sorry za te globalne uwagi! ;-)
A tu nawet linek do tego komęta (a pośrednio do samego tekstu):

http://pays.salon24.pl/723638,grzechy-dudy-czyli-daj-spokoj-cudzoziemcze#comment_11768242

I to by było na razie na tyle.

triarius

niedziela, sierpnia 07, 2016

O Januszach (1)

Janusze w stanie patriotycznego wzmożenia
Jak każdy wie, toczy się przeogromna debata na temat tzw. Januszów, czyli takich, co przyjeżdżają latem to różnych Sopotów (dla mnie to zawsze była "stonka" i komu to przeszkadzało?), żrą frytki na zjełczałym oleju, słuchają na całą okolicę obrzydliwego... przecież nie powiem "muzyki"... czegoś... a do tego chętnie ubierają się w biało-czerwone koszulki na różnych tam meczach.

Celebryci na nich zażarcie napadywują, czemu "nasi" dają jadowity odpór, i tak to się kręci. Chciałbym rzucić nieco światła i odrobinę rozumu do tej, niesamowicie wprost żenującej, w mojej skromnej opinii, "debaty". Co więcej, zrobimy to sobie hiper-wprost-metodycznie.

* * * * *

W nabrzmiałym i (nie bójmy się tego ślicznego słowa!) NABOLAŁYM januszowym problemie na pierwszy rzut oka dostrzegam następujące kwestie składowe:

1. nazwa sama w sobie
2. celebryci sami w sobie, na Januszów plujący
3. stosunek "naszych" do owych celebryckich plujów
4. Janusz jako taki - pomijając już rozkoszność przekomarzanek z obecną elitą: jest ci on powodem do radości, czy wręcz przeciwnie?
5. polskość w tym wszystkim, czyli patriotyzm taki i inny
6. podsumowanie - czyli jak w sumie?
7. ew. ozdobniki, bąmoty i błyskotliwostki

* * * * *

Ad 7. Która matka jest lepsza? Czy ta, co swoje dziecko uważa za najcudowniejsze na świecie (jak większość matek jedynaków zapewne, przy liczniejszym potomstwie staje się to trudniejsze), czy też ta, która znając niewydarzoną pokraczność owocu żywota swego - jednak kocha je, ponieważ jest własne?

* * * * *

Ad 1. Nie chciałbym zbyt długo dręczyć tego akurat tematu, bo może mi nie wystarczyć pary wodnej na rzeczy istotniejsze, a P.T. Czytelnikowi może zabraknąć na nie cierpliwości, ale ta właśnie rzecz bije po oczach na samo przywitanie, a poza tym jest symptomatyczna.

Otóż nazwa "Janusz" w odniesieniu do zjawiska, które sobie dopiero spróbujemy dokładnie określić i ocenić, ale w sumie przecież z grubsza wiemy, o co chodzi, jest dla mnie symptomem upadku mediów, dziennikarstwa i wszelkich związanych z tym spraw.

Nazwa ta nie ma najmniejszego sensownego związku ze zjawiskiem, które rzekomo określa - imię "Janusz" jest normalne i przyzwoite, postponowanie noszących go ludzi, tylko za to, że je noszą (a jest to przecież dokładnie to, co, przynajmniej w swojej opinii, owi celebryci robią!), jest zachowaniem z kategorii mitycznego rasizmu czy innego "hejtu", tylko że tym razem naprawdę.

W odróżnieniu od genialnych mian, których przykładem jest "leming" - to tutaj to po prostu jakiś pismak sobie wymyślił, bo czemu niby nie, krótkie, dźwięczne, w dodatku POLSKIE (choć pochodzenia węgierskiego przecie, od Janos), o co im jak najbardziej chodziło.

Jednak najgłupszy pismak nie odważyłby się przyklejać całkiem bezsensownej łatki do jakiegoś zjawiska, gdyby nie był pewien, że inni, którym oszczędził umysłowego wysiłku na wymóżdżanie jakiegoś własnego określenia, skwapliwie to podchwycą i sprawa zacznie się wiralnie propagować. Mem po prostu, hurra! Że bez sensu? A co to za problem? Byle na chama, byle głośno, byle głupio!

* * * * *

Ad 6 i 2. Przeskoczymy sobie na chwilę do szóstki i dwójki, ponieważ obawiam się, iż w przeciwnym przypadku P.T. Potencjalny Czytelnik - znający może skądsiś moje elitarystyczne, monteverdyczne gusty - mógłby nasze rozważania na samym początku ze wzgardą odrzucić, sądząc, że ja ustawiam się po stronie owych celebrytów, co mogłoby mu dać asumpt to przeróżnych przemądrych rozważań, jak to w końcu z każdego farbowanego wróbla wyjdzie sęp i hiena...

Czyli że prawda się wydała, nikomu nie można ufać, a Pan Tygrys taka sama menda i szuja, jak pierwszy z brzegu... Żebym ja jeszcze pamiętał nazwisko któregoś z tych celebrytów. (Nie żeby mnie ten brak jakoś szczególnie bolał.) No - niech będzie z grubej rury: Komóra z ruskiej budy!

Otóż to nie tak! Ci celebryci (i tu sobie załatwiamy punkt 2, gdyby ktoś to miał naukowo, na doktorat jakiś, analizować) to dla mnie właśnie zupełne NIC i zaskakuje mnie, a także martwi i nieco śmieszy, że "nasi" w ogóle ich jakoś znają, w dodatku powielając ich opinie i przejmują się nimi. To jest NIKT, ignorować tę swołocz - nie tylko ich wypowiedzi o Januszach, czy o czymkolwiek zresztą, tylko wszystko - całą @$%^ "twórczość"! Wyznam bez przesadnej skromności, że Bozia obdarzył mnie niemal całkowitą odpornością na słowicze tryle wszelkich szmirusów, za co pięć razy dziennie wznoszę do nieba dziękczynne modły.

Zgoda, nie jestem typowy, ale faktem jest, że mi to oszczędza masę głupich błędów i idiotycznych "sporów". Trochę szczegółów? OK. W takim PRLu, na przykład, poza Starszymi Panami, bardzo niewiele było rzeczy, związanych ze "sztuką" czy "kulturą", na które bym jakoś pozytywnie patrzył. Wrocławski zespół Romuald i Roman do nich należał.

Zgoda, była to co prawda żałosna amatorszczyzna, ale za to jeśli w ogóle występował w prlowskiej telewizji, to sporadycznie, i mógł sobie w związku z tym pozwolić na włosy zasłaniające uszy. Albo może odwrotnie to było z przyczyną i skutkiem. (Serio, tak to wtedy działało.) W odróżnieniu od takich np. (o Boże!) Skaldów, dzięki którym do PRLu pałałem niegasnącą nienawiścią. (Choć paru innych szmirusów też się przyczyniło.)

Jakaś Młynarska, mgliście pamiętam... Jej ojciec (tak?) nagrał w latach '60 jedną znakomitą płytę, niewątpliwie ubecja co najmniej wydała mu na to zgodę, potem było już tylko gorzej, choć czasem dało się wytrzymać, ale kim jest ta jego córka? Nic, zero, null! Stuhr?

Czy nawet dwa? Ktoś kiedyś DOBROWOLNIE oglądał jakieś coś z tymi ludźmi? No to gratuluję gustu i nadmiaru czasu! Nie, fakt... Sam jakąś "Seksoramę", czy jak to się tam wabiło, oglądałem, w Szwecji chyba zresztą, ale to wyłącznie z powodu rozbieranej sceny z meczem babskiej siatkówki - przysięgam! Stuhra mogło tam dla mnie całkiem nie być. jak i w ogóle nigdzie.

"Patriotyczna prawica", która zna Stuhry i Młynarskie, a do tego przyznaje im tyle statusu znakomitości, że przejmuje się ich opinią i zaszczyca ich (żałosną, ale jednak) polemiką? Nie, sorry, to nie dla mnie! Wyprowadźcie mnie stąd na świeże powietrze, bo się uduszę!

Zaś wracając do spraw ogólnoludzkich i obiektywnych - tę @#$% "elitę" po prostu należy totalnie ignorować (nie zapominając o odstawianiu od cycka i ew. pakowaniu do pierdla, kiedy zasłuży), oraz JAK NAJSZYBCIEJ zastąpić autentyczną. Autentycznie polską. (I najlepiej Tygrysiczną. JK jest super, ale tylko na krótką metę i b. lokalnie.)

* * * * *

Ad 7. Chłoszczę głupotę, chamstwo i podłość TYM MOCNIEJ, szmirę też zresztą, im intensywniej wymachuje biało-czerwoną flagą. Sorry, ale tak mam i tego nie zmienię!

(Zresztą w czasach szemranych KODów nie ma nawet w tym nic paradoksalnego czy błyskotliwego.)

* * * * *

c.d. Deo volente n.

triarius

sobota, sierpnia 06, 2016

Uliczki

Dzisiaj kilka zdjęć z trochą (ach, jak ja kocham tego Villona Boyem!) komentarza...


Madryd w latach '50

Madryd w latach '50. Wszystko szare, żeby nie powiedzieć czarno-białe, wyraźnie wyczuwalna atmosfera zagrożenia, powszechnej nieufności, braku szans, przygnębienia. Dyktatura wojskowa, stąd wyraźnie dostrzegalne militarystyczne ciągotki władzy. Nic dziwnego - faszyzm! A więc wojsko brutalnie mieszające się do polityki, społeczeństwo cywilne w zaniku...


Lizbona w latach '50.

Tutaj cały komentarz jest do przysłowiowej dupy - jak mi na to zwrócono po paru miesiącach uwagę, i co zresztą wyraźnie widać z napisu na zdjęciu, jeśli się nad tym nieco pomyśli. Sorry! Zachowuję jednak to, co było, bo pasowałoby, tyle że do jakiegoś innego zdjęcia. Trza by go w wolniejszej chwili poszukać. {Lizbona, także jakieś lata '50. Niby nieco bardziej kolorowo, ale niewiele, a poza tym nawet samochodów tu nie widać, a konie mają tak przygnębione miny, że aż chciałoby się tam zrobić jakaś Rewolucję Goździków, czy może Arabską Wiosnę. W sumie atmosfera dokładnie ta sama, co na poprzednim zdjęciu, a i przyczyna równie prosta.}

Londyn w latach '50.

Londyn, także jakieś lata '50. Faszyzmu formalnie nie ma, ale także wszystko czarno-białe i bez wielokulturowości, dzieci bawią się bez nadzoru na jezdni, na sto tysięcy nadzorujących kamer także przyjdzie długo jeszcze poczekać. W sumie smutek i nędza, a władza, jeśli w ogóle istnieje, wyraźnie ma bezpieczeństwo obywateli w nosie.

A teraz, żeby całkiem nie ulec depresji, zmienimy sobie scenerię. W końcu ile można!

Paryż rok 2016

Paryż, rok 2016. Tutaj mamy zupełny kontrast z powyższym, jakże przygnębiającym, obrazem. Prawda? Kolory, społeczeństwo obywatelskie kwitnie, a władza jak najdalsza od jakichkolwiek militarystycznych ciągotek, skutecznie zadbała o bezpieczeństwo i szczęście swych... Chciałem rzec obywateli. Op-ty-mizm i szczę-ście jednym słowem!

Londyn 2016

Tu znowu Londyn, tyle że teraz rok jest 2016. Zdjęcie, zgodnie z oczekiwaniem (w końcu Postęp i Demokracja robią swoje!) aż ocieka radością i optymizmem, a społeczeństwo cywilne kwitnie tak intensywnie, że niemal wyskakuje ze zdjęcia.


Bruksela 2016

Bruksela 2016. Wszystkie słowa zbędne, skoro już żeśmy co istotne i tak wyrazili, ale trudno nie wspomnieć i nie zachwycić się widocznym tu rozkwitem społeczeństwa cywilnego. (A to przecież tylko jedno zwyczajne zdjęcie!)


Watykan 2016

Rzym, a nawet konkretniej Watykan, i także rok 2016. Słowa są oczywiście zbędne, bo przecie każdy kto jeszcze potrzebuje, pilnie swoje Szkło Kontaktowe przecież ogląda i GWyb czyta. (Słowa kluczowe: SPOŁECZEŃSTWO CYWILNE, WOLNOŚĆ, BEZPIECZEŃSTWO.)

I to by było na tyle.

triarius

sobota, lipca 23, 2016

Szalone harce mojego mentalnego Photoshopa

Messerschmitt ME-109
Zrobiłem sobie krótką przerwę w ćwiczeniach, rozwaliłem się w fotelu i przymknąłem oczy. Natychmiast na ekranie wyobraźni pojawił mi się taki oto obraz... (A może zresztą to był mem?) W każdym razie coś, jak takie klasyczne zdjęcie asa lotniczego z ostatniej oficjalnej światowej wojny: widzimy otwartą kabinę myśliwca i kawałek burty, na tej burcie spora ilość niewielkich swastyk, jakimi alianccy piloci mieli zwyczaj oznaczać własne zestrzelenia.

Dziwne były w tym dwie rzeczy: Po pierwsze, że ten myśliwiec to musiał być Messerschmitt ME-109 - kanciasty kształt z widocznymi nitami, kabinka wyraźnie ciasna... Po drugie, że za sterami siedziała tam, niesamowicie uradowana i wznosząca do góry dwa palce w geście (alianckiego zresztą) zwycięstwa... Nasza, jakże dobra znajoma, Merkela. W rozpiętej pilotce na ślicznej główce, w skórzanej kurtce, z szaliczkiem, i w ogóle jak Bóg przykazał.

Było to z całą pewnością zrobione Photoshopem i od razu wiedziałem, że moja wyobraźnia płata mi dzikiego figla - nie wiem, czy zjadłem coś ze sporyszem, czy do wody w kranie ktoś dodał jakichś halucynogenów (kto to mógł być i po co to zrobił!?), bo przecież wiem, iż kabina ME-109 była niesamowicie ciasna i ktoś tak przysadkowaty, jak Matka Europy Merkela, nigdy by się tam nie wcisnął. Naprawdę dziwna sprawa! (Cóż zresztą dziwnego w tym, że matka stu milionów dzieci może mieć od tego nieco przysadzistą figurę?)

A potem otworzyłem oczy, znowu pozwoliłem telewizorowi gadać, co mu wcześniej zamknąłem gębę... Na tych wszystkich zachodnich kanałach, co je mam, niezliczeni eksperci znowu rozgdakali się na temat dzisiejszego zamachu w Monachium. Ci eksperci bez cienia wątpliwości funkcjonują zgodnie z "zasadą szwagra", którą kiedyś sformułował mój ojciec, a o której tu kiedyś wspomniałem. Zasada jest trywialnie prosta, naprawdę żadne błyskotliwe odkrycie, obaj potrafiliśmy dokonywać większych odkryć, ale ładnie się nazywa i z całą pewnością jest prawdziwa.

Idzie to tak, że "ktoś ma szwagra i ten szwagier potrzebuje być dyrektorem muzeum, no to się zakłada Muzeum Lenina w Poroninie". Pstryk i wszystko jasne! Dokładnie tak samo musi być z tymi wszystkimi ekspertami od terroryzmu. Opowiadają rzeczy niesłychane na zmianę z tak trywialnymi, że baby w maglu by się tego powstydziły. Tym razem na przykład zachodzili w głowę, dlaczego dotąd nie było islamistycznych zamachów w niemczarni, a teraz nagle są.

Coś tam próbowali wymyślać, ale szło im fatalnie. Ja tam żaden ekspert, jednak moja własna hipoteza, która mi się momentalnie zalęgła w głowie, kiedym tylko usłyszał o tym poprzednim zamachu, tym z poniedziałku, jest taka, że Państwo Islamskie ("tak zwane" oczywiście, bo poza posiadaniem szwagra trzeba jeszcze pilnie tego "tak zwane" przestrzegać, w każdym możliwym zresztą języku) po prostu nie chciało robić w niemczarni zamachów, zanim nie wprowadzi tam paru milionów "uchodźców".

A dlaczego teraz już uznali, że mogą? No bo po pierwsze milion już mają, więc mogli uznać, że od biedy wystarczy, a poza tym szeroko pojęte Merkele i ich przeróżne przydupasy już się tak ostro w miłość do tych "uchodźców" zaangażowały... I w niezliczone korzyści, jakie to niemczarni wraz z całą Europą przynosi, że nagle się z tego - zamachy czy nie - wycofać nie mogą, i prędzej będzie tam wojna domowa, co Państwu Islamskiemu ("tak zwanemu" oczywiście) jak najbardziej pasuje, niż coś się pokojowo zmieni.

No bo jak by się miało zmienić? Merkela, szeroko zresztą pojęta, przeprosi, odda władzę... (KOMU NIBY?) I spakuje szczoteczkę do zębów, czekając grzecznie na sprawiedliwy wyrok... Tak? Potraficie sobie to wyobrazić? Fakt, że gdyby jakiś rzymski cesarz wyciął, tak całkiem od niechcenia, z czystej fantazji, Rzymianom takiego figla, jakiego Merkela ostatnio wycięła niemczarni... No bo do Polski na razie się tych "uchodźców" wyeksportować nie udało, więc cała sprytna intryga sprytnym intrygantom wybuchła w samą mordę.

Ale co ja gadam? Gdzie "wybuchła"? Naprawdę dodali coś do tej wody. Merkela sobie wesoło żyje, a lud roboczy miast i wsi prosi o więcej i wielbi. Tym niemniej pozostaje faktem, że jakiegoś starodawnego cesarza to by już dawno psy w postaci ścierwa nad Tybrem... Tylko co to ma wspólnego z dzisiejszym lemingiem, choćby i niemieckim?

Nie wiem, może mi te izometryczne ćwiczenia, com je od niedawna zaczął robić, naprawdę intensywne jak cholera, jakoś tak robią, że krew nie dopływa, albo właśnie dopływa, i zbiera mi się na fantazje, wizje i dziwne, historią napędzane myśli. Jednak machanie hantlami jest bezpieczniejsze!

triarius

sobota, lipca 16, 2016

Islamistyczna Turcja?

mapa Turcji z zaznaczonymi miejscami niedawnych zamachów
Dzisiaj szarpnę się na super-biężączkę, a do tego zaryzykuję przepowiednię opartą na mojej kassandrycznej intuicji. Nie twierdzę, że się na pewno sprawdzi - chodzi mi tylko o to, że istnieje taka możliwość, a będzie to wtedy naprawdę historyczne wydarzenie i dalszy ciąg Zmierzchu Zachodu (nie książki, tylko zjawiska), więc warto na tę kartę postawić. (Duża "wartość oczekiwana", mówiąc językiem rachunku prawdopodobieństwa.)

Otóż piszę to niedługo po drugiej w nocy dnia 16 lipca 2016. (Roku pańskiego, na razie jeszcze da się w tenkraju żyć nie pamiętając, jaki to konkretnie mamy rok Hidżry, co mnie naprawdę cieszy.) Od kilku godzin trwa w Turcji zamach wojskowy, i to niebylejaki - samoloty wojskowe w Ankarze i Istambule podobno latając dosłownie parę stóp nad ziemią (!), czołgi na ulicach, gęste strzały karabinowe też, przed chwilą ponoć bomba wybuchła koło parlamentu.

Od roku 1960 armia dokonywała w Turcji zamachów cztery razy - za każdym razem, jak mi mówią na tych zachodnich kanałach, bezkrwawo i w sumie w obronie świeckiego państwa (a tu, przypomnę, nie chodzi o jakiś np. katolicyzm, tylko o islam) i demokracji. Nigdy przy tym podobno nie strzelając do ludu.

Teraz ludzie wyraźnie są na ulicach, więc musi to być z ich strony obrona dotychczasowego reżimu, bo armia ogłosiła stan wyjątkowy i godzinę policyjną, a zresztą już by tam był spokój, gdyby nie było oporu. Obecna władza rządzi od 10 lat, przez większość tego czasu była b. od ludu popularna - około 50 procent głosów w wyborach itd. - do tego jest dość zamordystyczna (przynajmniej jak na "europejskie" standardy, a Turcja to przecież kraj "europejski", przynajmniej częściowo, i dość jednak cywilizowany) i coraz mocniej dryfuje w stronę islamizmu.

No i teraz tak sobie myślę... Jeśli teraz armia nie zdoła opanować sytuacji bez strzelania do ludu, to nie wiadomo, czy się w ogóle na takie coś zdobędzie (dotychczasowe strzały mogły jednak być w powietrze)... Co raczej z góry przekreśla jej szansę na zwycięstwo. Zresztą nawet ze strzelaniem na dwoje przysłowiowa babka wróżyła.

No a jeśli ta broniąca demokratycznych wartości armia - jakiś komik mógłby to porównać z "naszym" KODem, bo obrona demokratycznych wartości przeciw demokratycznie wybranej władzy, która jednak traci ponoć powoli poparcie ludu i coraz mniej demokratycznym wartościom hołduje, mówiąc oględnie, i w ogóle to porównanie byłoby naprawdę błazeńskie, choć samo się narzuca - definitywnie przegra z obecną władzą, a do tego z ludem - popierającym tę mocno już islamizującą władzę - no to świeckie państwo i demokratyczne wartości w Turcji przestaną się liczyć, a w siłę urośnie co?

Islamizm przecie, proste! A że ten region jest już dość skomplikowany i nabrzmiały zagrożeniami, więc ten islamizm to nie będzie takie sobie samo gadanie, tylko coś o wiele bardziej radykalnego i interesującego. Turcja to, jak każdy wie, druga najsilniejsza armia NATO, b. ważny sojusznik Stanów, w Niemczech jest ponoć 3 miliony Turków (w Polsce też zresztą już trochę jest, zresztą lubię kebaby)... Będzie więc wesoło że hej!

Taka jest moja intuicja, na którą stawiam, zdając sobie sprawę, że to hazard, bo armia może wygrać, a wtedy wizja islamizmu w Turcji raczej się odsunie, choć też nie wykluczałbym szybkich i radykalnych zmian, bo w kotle będzie się tam wtedy gotować aż miło. Zresztą jeśli armia tam wygra, to i tak np. Amerykanie będą mieli cholerny problem z tym, kogo uznać i w ogóle, a jest to dla nich (i niestety nie tylko dla nich) sprawa o ogromnym znaczeniu.

Tak więc obserwujemy, obstawiamy, trzymamy kciuki, modlimy się i czekamy... Znając jednak kassandryczne talenta Pana T., jeśli ktoś wam zaproponuje zakład na ten temat, to chyba jednak powinniście postawić na to, co w tytule.

triarius

czwartek, lipca 14, 2016

Kibel w Historii

Starożytna publiczna toaleta w Ostii
Jakiś czas temu ktoś na szalomie strasznie się cieszył, że kiedy Henryk Walezy przyjechał do Polski, zastał tu w zamku kible, których we francuskich zamkach wtedy nie było. Co miało świadczyć o naszej cywilizacyjnej wtedy wyższości. Rozśmieszyło mnie to nieco, choć przyznaję, że śmieszność tego akurat powodu do narodowej dumy nie bije po oczach i wychodzi na jaw dopiero na poziomie meta. Albo może i nigdy, zgoda. W każdym razie mnie to nieco zapłodniło do pewnych, jakże głębokich, rozmyślań.

Teraz znowu jeden z naszych dawnych znajomych, hrPonimirski, który od jakiegoś czasu znowu próbuje swych sił w szalomie, napisał takie coś:

http://hrponimirski.salon24.pl/720467,sinusoida-epok-czy-madrosc-etapu

Na razie do jakichś wstrząsających wniosków nie doszedł, zobaczymy co będzie dalej, ale mnie dodatkowo zmobilizował, tak że, wcześniej zapłodniony, choć tej tematyki szczerze nie lubię, postanowiłem się swymi intuicjami z P.T. Światem podzielić.

Otóż tak mi się widzi, że istnieją dwa podejścia do życia, a konkretnie do problemu uwznioślenia go na tyle, by człek miał odczucie, że żyć warto, że to coś innego niż bydlęce żarcie i, excusez le mot, wydalanie, z seksem niewiele się w sumie różniącym od tego drugiego, jako uzupełnieniem od czasu do czasu...

Tak więc mamy dwa rodzaje Epok (na ile, oczywiście, można w ogóle mówić o charakterze "epoki"), kultur czy cywilizacji (w sensie nie-spenglerycznym, tylko zdroworozumowym), może też ideologii. Rozumiemy się, tak? Są dwa typy, z czego jeden z całych sił dąży do tworzenia coraz doskonalszych kibli, drugi zaś wszelkie kible i całą tę (fascynującą, hłe hłe!) problematykę usilnie stara się ignorować. I tutaj nam się właśnie ładnie wkomponywują Francuzi i Polacy z końca XVI wieku.

Trafia? Dla mnie ta myśl jest bloody wprost genialna, powiem skromnie. Ale mam jeszcze więcej, bo oto przed chwilą przyszło mi do głowy, że być może cały spenglerowski podział okresów w historii - w odniesieniu do owych cybernetycznych tworów złożonych z ludzi i ich różnorakich, szeroko pojętych dzieł, że tak to inteligentnie określę, czyli do Kultur i Cywilizacji (tym razem w sensie jak najbardziej spenglerycznym) - dałoby się może sprowadzić do kwestii kibli właśnie.

Więc słuchajcie: najpierw nie ma żadnych kibli, tak? Religia rozbuchana, twórcza und kreatywna, epos rycerski, początki matematyki, architektura zadziwiająco kwitnie, tworząc całkiem niespotykane formy... Ale nawet nikomu do głowy nie przyjdzie wymyślać jakieś kible. Jakoś to sobie rozwiązują, że tak to określę, "odruchowo". Na poziomie - z punktu widzenia całej Kultury (bo to przecie ona, albo ew. okres przedkulturowy, spenglerycznie) - podkorowym, nieświadomym. I tyle tego.

Żaden geniusz się do tego nie zniża. Potem w końcu jednak przychodzą kible... I już nie ma odwrotu. Jeśli już kible są są, to nie mogą, nie mają prawa zniknąć. Bo byłaby cywilizacyjna degrengolada. Chyba że znikną wraz z całą daną Cywilizacją. Wtedy zgoda.

Jeśli już są, ale będą zaniedbane, jeśli dane społeczeństwo przestanie o nie dbać - staną się paskudne, brudne i w ogóle, ale nie znikną. Ponieważ kibel czysty i rozkoszny jest, jakby na to nie patrzeć, lepszy i rozkoszniejszy od brudnego i lepkiego, więc tutaj postęp (z małej!) i naprawa jest w oczywistym kierunku - tak samo jak w oczywistym kierunku jest upadek i smród. Tu też musi być postęp. Nieunikniony. Coś niemal jak finansowa piramida, która jeśli nie idzie do przodu, cofa się.

Geniusz, jeśli się gdzieś szczęśliwie wykluje, nie zajmuje się już bohaterską epiką czy posągami bogów, tylko kiblami. Nawet nie ma sensu nad tym przesadnie ubolewać. Z czasem albo te kible zaczną - jak w dzisiejszej Japonii - podgrzewać nam tyłki, mierzyć zawartość odżywczą tego, cośmy kiedyś zjedli, oraz śpiewać nam kołysanki - albo zastąpią je takie, jak tu i ówdzie. A nawet takie jak bardziej na wschód. (Alternatywnie, zamiast Japońskiej cud-techniki, jaspisowe kafelki ze złotą inkrustacją i tłusty eunuch czyniący miły wiaterek wachlarzem z pawich piór.)

Nie ma odwrotu, nie ma odwrotu, nie ma odwrotu... Dramat! Coraz większa część geniuszu (także w sensie bardziej starożytnym) idzie w te kible, coraz zaś mniejsza w inne sprawy. Łącznie z tymi silnikami samolotowymi i mostami, o których Spengler. One może w pewnej fazie stają się najważniejsze - kosztem porcelanowych pasterek do postawienia na stole podczas uroczystej kolacji i lakierowanych kasetek na kosmetyki - ale z czasem kible wygrywają, bo po prostu muszą.

Z czasem jednak ludzie odwracają się od kibli - albo dlatego, że paskudne i cuchnące, albo dlatego że ich śpiew nie wydaje im się rzeczą dostatecznie wzniosłą, a prostota życia bez podgrzewanego tyłka i wiedzy na temat zawartości tłuszczów nasyconych zaczyna do nich coraz mocniej przemawiać. Wydaje się przede wszystkim o ileż bliższe Boga i tego typu spraw. Kibel znowu staje się niepotrzebny, a nawet absurdalny, niesmaczny, z czasem i grzeszny. Zaczyna się druga religijność. Koło Historii się zamyka.

Tak mi się to właśnie w umyśle wyjaśniło i sądzę, że jestem co najmniej na dobrym tropie. Dzięki za uwagę! (Tu mógłby być jakiś skatologiczny dowcip, ale my nie z takich.)

triarius

P.S. Zgodnie z (świeżą) tradycją uwiecznimy tu sobie nasze czołowe motto, które zastąpimy nowym. Żeby się nie zmarnowało Oto i: "Życie w tej epoce wymaga od każdego z nas naprawdę ogromnej samodyscypliny - jeden nieostrożny ruch i człek może coś nieopatrznie zrobić dla Postępu i Szczęścia Ludzkości." (Triarius the Tiger)

piątek, lipca 08, 2016

"Hallo Mary-Lou", czyli Jak Rozpętałem Marzec '68 (odcinek 2)

pocztówka, choć zapewne niema i głucha
To nie jest autentyczna prlowska pocztówka dźwiękowa, ale 
mniej więcej tak by to mogło wyglądać. (Oczywiście przydałyby 
się jeszcze dziurka i rowek, jak zawsze.)
OK, kończmy więc, wstydu oszczędźmy... Po kilkudniowych i naprawdę zażartych pertraktacjach z niejakim Sklerozą, który współpracuje ze mną przy pisaniu tych naszych blogaskowych kawałków, udało mi się uzyskać, że tym razem odpuści i pozwoli mi szybko zamknąć ten temat, bez popadania w starcze wspominki i uświadamiania ludzi, zapewne w przeważającej większości obdarzonych tzw. drewnianym uchem, na tematy muzyczne.

W rewanżu musiałem mu obiecać, że będzie miał prawo (anonimowo, dobre i to) do odegrania dominującej roli w co najmniej 80 procentach naszych kolejnych tekstów do końca roku 2046 włącznie. (Cieszycie się? Masa rozbełtanych muzycznych wątków pozostanie rozbełtanymi, ale nie ma nic za darmo.)

* * *

Otóż rzecz w tym, że w PRLu, a już szczególnie w tych sielskich czasach późnego Gomułki, z szeroko pojętą zachodnią muzyką rozrywkową (muszę tak to określić, choć z bólem) nie było najlepiej, choć radiowo dostarczało pewnej ilości znośnej muzyki (głównie jazzu i "big beatu"), czasami trafił się jakiś film, ale rolę płyt (bo to nie były czasy nie tylko CD i DVD, ale nawet kaset magnetofonowych, a na taśmach skądś trzeba było jednak to coś nagrać) pełniły POCZTÓWKI DŹWIĘKOWE. Tam były PRZEBOJE dostępne na wyciągnięcie dłoni!

Były to normalne pocztówki, może trochę większe od typowych, pokryte cienką warstwą celuloidu, gdzie wyżłabiano adekwatny rowek, jak na płycie gramofonowej, i to grało. Co do ich jakości dźwięku i trwałości zawsze miał człek masę, niewątpliwie słusznych, wątpiów, ale w sumie, w praktyce, na ile pamiętam nie było z tym żadnych większych problemów. Zresztą gramofony, na których się to odtwarzało, także z reguły bywały denne, podłączone do byle jakiego radia, więc to raczej nie sama pocztówka była tu akustycznym wąskim gardłem.

(No i, cholera, nie daje się całkiem bez tych szczególików! Sklerozo, vincisti!) Potrzeba by jakiegoś ś.p. Kąkolewskiego, żeby wydobył z mroku i opisał jak to się - mówię o nagrywaniu i sprzedawaniu tych pocztówek - odbywało, bo zajmowali się tym prywaciarze, którzy z władzą ludową musieli być za pan brat. Po pierwsze sporo zarabiali, po drugie, jakby nie było gwałcili prawa autorskie, po trzecie rozsiewali kapitalistyczne miazmaty deprawując młodzież... Zaprawdę wielkie musiały w tym być interesy, a jeszcze większe musiały chronić i wspierać tę działalność - naszych poniekąd dobroczyńców,

No więc, skoro naprawdę stał za tym - a przecież musiał - cały aparat prlowskich służb i czego tam jeszcze - a tu nagle jakieś lalusiowate, lakierowane i błyszczące izraelskie longplaye zaczynały temu cudownemu biznesowi podgryzać korzonki... No to jasne jest, że coś z tym należało zrobić. Zgoda? Jakaś wojna, jakiś bojkot. No to właśnie mieliśmy wojnę na (jakże) Bliskim Wschodzie, wraz z nieco późniejszym Marcem '68... (Żeby już pominąć Paryż i Berkeley, przynajmniej na razie, bo zostawimy je sobie na jakiś inny raz.)

JAK konkretnie oni tę wojnę wywołali, to w tej chwili nie wiem, i trzeba by było co najmniej Coryllusa, żeby to rozgryzł i zgrabnie opisał. Ja Coryllusem nie jestem i nie potrafię, ale co do związku przyczynowo-skutkowego między, nagle spod równika przybyłą, nieuczciwą konkurencją dla miłujących pokój (i pieniądze) przedsiębiorców od grających pocztówek i zaraz potem wybuchłą wojną nie mam cienia wątpliwości.

Dobra, powie ktoś - ale jaki jest w tym Twój (Szanowny Panie Tygrys) udział, skoro w tytule mamy "jak rozpętałem"? A czy ja tych longplayów, że spytam, nie kupowałem? Jeden konkretnie, z tego co pamiętam, ale słuchałem ich całej masy, no i z pewnością zacząłem wtedy ciułać swe skromne kieszonkowe na następne izraelskie longplaye, zamiast zostawiać je, jak szczery prlowski patriota powinien, u facetów od pocztówek?

Czy ja powiedziałem, że mój udział w rozpętaniu Marca '68 był ogromny? Albo że zrobiłem to całkiem sam i bez pomocy? Jednak bez wątpienia UCZESTNICZYŁEM, zgoda? No to właśnie! Czyli się wyjaśniło.

* * *

Dlaczego mi w ogóle taki temat przyszedł go głowy? Widzicie ludzie, było to tak... Dowiedziałem ci się ja o tych "bransoletkach gwałtu", którymi genialne władze w którymś tam skandynawskim kraju wymyśliły chronić swoje... Powiedziałbym może "białogłowy", ale zbyt długo mieszkałem w Szwecji, żeby mi to przeszło przez gardło... Powiedzmy więc "bezpitulków". Tych młodszych i wzgl., przynajmniej dla wygłodzonego egzotycznego "uchodźcy", atrakcyjnych.

(Swoją drogą dziś się ubawiłem setnie, licząc hiper-ściśle nawet wczoraj, bo okazuje się, że faceci, "uchodźcy", a jakże, którzy na jakichś "muzycznych" festiwalach właśnie zmolestowali i zgwałcili sporo bezpitulków, nosili właśnie takie bransoletki. Super, nie?)

No i tak sobie pomyślałem, że to jest super temat dla kogoś pokroju Coryllusa, i że nie wiem co zrobię, jeśli o tym u niego wnetki nie przeczytam. No bo te bransoletki mają być rozdawane na różnych tam festiwalach i spotkaniach. Lewiźnianych oczywiście, no bo jakich? Skoro bezpitule z taką bransoletką "nie chcą" pieszczot ze strony "uchodźców" - no to czego nie chcą bepitule takich bransoletek OSTENTACYJNIE NIENOSZĄCE?

Prosta logika, dostępna z pewnością także i większości "uchodźców", wskazuje, że takie niezaobrączkowane bezpitule po prostu się o molestowanie, gwałty i inne pieszczoty DOPRASZAJĄ. Dobrze mówię? Tyle to paru innych ludzi w sieci zauważyło, i brawo, ale tutaj jest jeszcze jeden wątek - i ten właśnie jest CORYLLICZNY do bólu - mianowicie taki, że aby dostać taką bransoletkę trzeba wziąć udział w jakimś tam spędzie, więc z pewnością coś wydać, a nawet jeśli i nie, to robić tłum i te rzeczy. Czyli znowu mamy to, co zawsze w historii, choć tego nam nikt oficjalnie nie mówi i w szkołach o tym jakoś nie uczą!

Co mianowicie? A to, że to nikt inny, niż producenci/dystrybutorzy pocztówek dźwiękowych i/lub "bransoletek gwałtu" (może to ci sami? czemu niby nie?) wywołują wojny, wiosny (ale nie te, gdzie zamiast liści itd., na co czekam od 40 lat), kolorowe rewolucje, wędrówki ludów, mody na żaboty, marce...

I z pewnością wszystkie inne z pozostałych 11 miesięcy. Tak że ta, hiper-aktualna, sprawa ślicznie się nam zazębia z tamtą - sprzed pół wieku... Tylko że niestety my tu z kolegą Sklerozą nie mamy wystarczających talentów, żeby to do końca rozgryźć i ujawnić. Od tego są inni. I na szczęście właśnie SĄ.

A zresztą, może nam (mnie i koledze S.) Doborowe Towarzystwo Moich P.T. Czytelników und Komentatorów pomoże ustalić w jaki to sposób ci od pocztówek dźwiękowych (nie sami przecież, tylko z cholernie potężnymi i wrednym jak cholera agenturalnym zapleczem!) wywołali tę tam wojnę i całą resztę tamtych wydarzeń. (Amalryk, jesteś tam?)

I to by było na tyle - znowu udało nam się zamknąć temat, zakończyć rozpoczęty wieloodcinkowy tekst... Po prostu Dobra Zmiana. Brawo my! (Czyli ja i mój wierny kolega, a jak się P.T. Komętatorzy spiszą, to i ich uwzględnimy.)

triarius

niedziela, lipca 03, 2016

"Hello Mary-Lou", czyli Jak Rozpętałem Marzec '68 (odcinek 1)

The London Beats
Gdzieś tak chyba w połowie roku Pańskiego 1967 w księgarni przy głównej ulicy Elbląga, ulicy pod wezwaniem 1 Maja, pojawiły się autentyczne zachodnie płyty długogrające. (To jednak mogłoby być też nieco wcześniej, nie mam teraz możliwości sprawdzenia kiedy to dokładnie było.)

Już pierwszy rzut oka wystawę tego przybytku kultury, gdzie pyszniły się ich kolorowe, lakierowane okładki robił wrażenie - ich wygląd był tak różny od wyglądu dóbr konsumpcyjnych, które się wówczas w Elblągu miało szansę oglądać, że wątpię, by wielu przechodniów pozostało całkiem obojętnymi.

Kiedy przystanąłem, by zobaczyć co to konkretnie jest, dopiero doznałem szoku, bo to były naprawdę niezłe płyty - sporo wykonawców, których znałem z radia lub z magnetofonowych taśm mojego ojca, a niektórych także z filmów. I to dobrych wykonawców. W większości jazz, co dla mnie wtedy akurat było super, bo właśnie to zaczynało mnie najbardziej ze wszystkiego kręcić (co miało jeszcze potrwać jakieś 20 lat). Te płyty, jak wynikało z opisu, były produkcji izraelskiej, choć pod względem "merytorycznym" były to najautentyczniejsze amerykańskie longplaye.

Sam, jeśli dobrze pamiętam, wszedłem w posiadanie tylko jednej z nich - z Rick Nelsonem. Nie wiem dlaczego akurat to, może po prostu tego jazzu było zbyt wiele i zadziałało znane nam z "Patyczków i płatków śniadaniowych" zjawisko? Ten Rick (wcześniej znany jako Ricky, co było nieco dziecinne i wyrósł) to gość, który jako młodziutkie chłopię występował w kultowym (niemal?) westernie Rio Bravo, potem zrobił pewną, niezbyt wielką, karierę jako dość nietypowy wokalista z pogranicza Country (choć był z północy Stanów), w końcu dość młodo umarł. Oczywiście szkoda, ale z punktu widzenia muzyki tragedii nie było.

Z tej jego płyty pamiętam do dziś dwa kawałki: "Hello Mary-Lou", którego w polskim radio było nieco aż zbyt wiele, zresztą i tak by mi szybko zbrzydło, bo to był mocno banalny numer, oraz kawałek, który wtedy naprawdę lubiłem, a nawet dzisiaj nie mam do niego odrazy, choć to też prościutka piosenka i nie ma tam nic nadzwyczajnego. Chodzi o "String Along". Który to wiekopomny utwór możecie usłyszeć klikając tutaj poniżej. A przy okazji zobaczyć, jak wyglądał Rick Nelson (ładne chłopię) i ew. przypomnieć sobie który to był w Rio Bravo,


Swoją drogą, na tej płycie grał James Burton, gitarzysta z niektórych najwcześniejszych nagrań Elvisa, które to nagrania były znakomite, jak i występujący tam gitarzyści (ze zmarłym parę dni temu Scotty Moorem na czele), ale po prawdzie to tutaj akurat Burton nic nie pokazuje.

No a przy okazji poszukiwań powyższego nagrania przypomniano mi, że było tam także "Gypsy Woman". Puściłem to sobie z YT i także niesamowicie prościutkie, jak wszystko na tej płycie. Do wytrzymania raz na dwa lata, góra, James Burton znośny, ale to musiał być akurat jakiś poważny spadek jego formy, albo po prostu to miała być taka łatwa w konsumpcji komercja i gitarzysta nie miał szansy się wykazać. W sumie nie ulega dziś wątpliwości, że łatwo mogłem sobie był kupić coś znacznie lepszego, ale cóż...

Mój wuj, który mieszkał wtedy blisko nas i był b. muzykalny, miał z tego miotu sporo płyt, i to faktycznie lepszych. Pamiętam Armstronga z Ellą Fitzgerald, Brubecka z Desmondem, jakieś bigbandy... To z jazzu. Do tego Eartha Kitt, śpiewająca Cole Portera. "Love for Sale", "Diamonds Are the Girl's Best Friends" i inne takie. Wtedy to uwielbiałem.

(Jeśli wierzyć Lucjanowi Kydryńskiemu, Earthę Kitt uwielbiał też George Harrison.) Cud, że nie zostałem homoseksualistą! (Bo nie zostałem, słowo! Co zaś do Harrisona, to nie mam żadnych pewnych informacji.) Czemu? Bo to podobno jedna z ich ulubionych wykonawczyń. (Musicale też w młodości lubiłem, więc było naprawdę blisko. Swoją drogą sam Kydryński, z tego co się teraz mówi... Nieważne, nie zaglądajmy pod sukienkę, a już szczególnie tam, gdzie sami byśmy nie chcieli się znaleźć!)

Także jakieś symfonicznie wykonane, jak Bóg przykazał, Gershwiny wuj miał i to też musiało być z tego miotu, bo skąd inaczej? I całe "Porgy and Bess" także. No i były te płyty dostępne przez czas jakiś, ciesząc melomanów i wpędzając w głęboką melancholię producentów pocztówek dźwiękowych... Nie wiecie co to takiego? Pomódlcie się i poproście o następny odcinek - żeby się zmaterializował - to się może dowiecie. A także, być może, dowiecie się co reprezentuje sobą ta kapela na zdjęciu u góry.

(Choć musicie wiedzieć, że w tamtych czasach nikt tak by tego nie określił, bo TO by dopiero było WSIowe! To był "zespół" i tyle. Dla koneserów jednak chyba już nie "bigbitowy", ino "rockowy". Może zresztą jeszcze nie "rockowy", tylko właściwa nazwa była pilnie poszukiwana, ale "bigbit" to był obciach zarezerwowany dla odgórnie lansowanych krajowych koszmarków w rodzaju Czerwono-Czarnych, bo Niebiesko- dawali się znieść).

No i najważniejsze - jeśli Bóg, oczywiście, pozwoli, dowiecie się także jak ja ten Marzec '68 rozpętałem. Dawno byście to już wiedzieli, bo miałem zamiar napisać krótki, jadowity tekścik w samo sedno, ale tak mnie wzięło na te dokoła-muzyczne wspominki, poszukiwanie informacji, zdjęć i nagrań, że mi się to rozrosło w rozlazłe starcze memuary... Co mi musicie wybaczyć. (Albo sobie nie wybaczajcie i na drzewo!)

triarius