sobota, października 01, 2016

Seriale niszczą Polskę!

Odaliska

Niejedno można w telewizji znieść, jeśli człowiek umie brzdąkać na gitarze. Albo czymś. Lub, powiedzmy, jeśli lubi położyć bosą stopę na nagiej piersi niewolnicy i akurat ma takie pod ręką. (Niejednego zapewne zmartwię, ale sama stopa nie wystarczy.) W tym akurat przypadku chodziło o gitarę. Przez "niejedno", nie mam oczywiście na myśli nudnego bicia piany w wykonaniu "naszych", żeby już nie wspomnieć "nienaszych", martyrologii, "filmów dla prawdziwych mężczyzn" (pościgi samochodowe, strzelaniny, chude agresywne laski), babskiego porno, czy babskiego MMA...

Te rzeczy oczywiście nie, ale zwykła, powiedzmy, komedia, czy coś takiego da się wytrzymać. Szczególnie jeśli poprosi kobieta. Żebyśmy wytrzymali. Obejrzeli znaczy. (Nie wiem jak tam dzisiaj jest z młodymi, podobno z tym ich testosteronem istna tragedia, ale jeśli by ktoś np. chciał mieć szczęśliwy i zgodny wirtualny harem, z którym by zdalnie rozstrzygał różne nabrzmiałe problemy i wymierzał sprawiedliwość widzialnemu światu, to taki ktoś powinien starać się spełnić sporą część pragnień tych swoich ulubionych, a tak mu oddanych, kobiet. Szczególnie tych, o których one same nie mają pojęcia. I takie rzeczy. Szczegóły może kiedyś, szczególnie, jeśli zaczniecie chóralnie prosić.)

No więc znajoma poprosiła mnie, żebym obejrzał polską komedię pod tytułem "Wkręceni", a ja się zgodziłem. Przygotowałem gitarę... Nie, wygłupiam się, ona zawsze czeka przy telewizyjnym fotelu, takoż i banjo, tylko elektroniczny stroiciel gdzieś mi zniknął. Odpowiedniej niewolnicy akurat pod ręką nie miałem, więc rytm musiałem wybijać o podłogę, ale za to nie było konieczne zdejmowanie skarpetki, a to też plus.

No i obejrzałem ci ja ten film. Jakie wnioski, jakie refleksje? Po pierwsze, w części dzięki gitarze i Siboneyowi, pięknemu jak tropikalne karaibskie marzenie, nie tylko dotrwałem do końca, ale nawet było to dość przyjemne przeżycie. (Poza dręczeniem gitary udało mi się jeszcze podczas tego seansu wykonać nieco ćwiczeń izometrycznych, które ostatnio stały się jedną z mych tkliwych pasji, i nie bez powodu, ach!)

Niezłe, albo nawet całkiem dobre, aktorstwo, choć miejscami mocno przeszarżowane ("komedia panie, komedia!"). Trzy główne postacie. Jeden aktor znany mi z reklam, nie żebym dobrowolnie chciał je oglądać, bo poza Małym Głodem i paroma arcydziełami, głównie z podpaskowej niszy, reklamy mnie nie kręcą. Ten miał rólkę dość nijaką, ale na koniec się zakochał i to zapewne dla normalnych kinomanów było super.

Drugi, drobny blondynek, był za kretyna. Jak to w komedii. Trzeci i najbardziej cwany, pyskaty i chyba także najbardziej nasz, to był młody, jak się potem dowiedziałem, Opania. To nazwisko mi się już obiło o uszy. Przystojny, z imponującą fryzurą (coś nie tak z testosteronem?), choć lekko nalany. Na twarzy znaczy.

Dla mnie byłby idealny do roli Dyzmy, bo Wilhelmi mi się z tą postacią wcale nie kojarzy. Nie żebym oglądał ten film - czytałem dwa razy książkę i to mi wystarczy. Wilhelmi to zdaje się był super aktor, ale z tą jego twarzą lumpa, to nie jest to, co ja widzę w Dyzmie. Jakby nie było mandoliniście. Nie mógł więc wyglądać jak Wilhemi, z całym doń szacunkiem. (A swoją drogą, jak oni sobie radzili bez elektronicznych stroicieli z tymi ośmioma strunami?!)

Kobiety też były, jakoż i różne drugoplanowe postacie. Kobiety przeszarżowane na maksa, schematyczne i w ogóle, choć pani domu pragnąca się od pierwszego wejrzenia puścić z przybyłym bezrobotnym, branym za niemieckiego mega-inwestora, była zabawna. Konwencjonalna jak cholera, ale zabawna i w jakiś tam demokratyczny sposób drapieżna. (W sensie drapieżnego zarysowania postaci, ale zresztą w innych znaczeniach też.)

Bardzo ładne widoki Zamościa. (Dziwnie pusty jednak ten ich rynek.) "Życiowe", z założenia w każdym razie, dialogi, i parę całkiem niezłych dowcipów na temat Unii, Naszych Przyjaciół Zza Zachodniej Granicy. (Nie mówimy tu o serbo-łużyczanach, choć ja bym akurat chciał.) Drugoplanowe postacie bardzo już schematyczne, nie tylko kobiety. Cała historia wzięta żywcem z setek, jeśli nie tysięcy, różnych filmów czego tam, czyli "Kapitan z Köpenick", czy jeszcze chyba wcześniej, "Martwe dusze". Z pewnością jednak Plautus z Terncjuszem też ten motyw wykorzystywali.

Czyli przyjeżdża jakiś byle kto gdzieś, a tam biorą go za bógwico i odpowiednio do tego traktują. No więc doszliśmy do scenariusza, stwierdzając, że sam pomysł nie był oryginalny, mówiąc bardzo już łagodnie, i choć został dość radykalnie, w założeniu przynajmniej, zaktualizowany, to jednak cały czas miało się to subtelne wrażenie mocno odgrzewanego kotleta.

Dalej, jeśli chodzi o scenariusz, który był absolutnie najsłabszym elementem tego filmu - w istocie niezwykle wprost słabym - było już tylko gorzej. Odgrzewany motyw główny da się przeżyć, a w mistrzowskim wykonaniu potrafi nawet stanowić zaletę, vide różne dowcipne parafrazy, choćby te Mela Brooksa (rodem z Warszawy, by the way), żeby daleko nie szukać, bo i żaden ze mnie znawca kina. Jadnak, poza niezłymi dowcipami i (zapewne) znośnymi, w dolnej granicy chyba jednak, dialogami, było fatalnie.

Nie dość że sytuacje niezwykle wprost banalne i tylko dlatego nieprzewidywalne, że nikt takiego przewidywalnego banału nie mógł przewidzieć... Może przesadziłem - ja w każdym razie bym nie mógł, choć za wychowanego na serialach konesera sztuki filmowej nie mogę ręczyć. Szczególnie, jak to bywa, rozwiązanie okazało się słabe i naciągane, bo, jak każdy wie, pierwszy akt sztuki potrafi napisać każdy, a dopiero potem zaczyna się prawdziwe pisarstwo. To faktycznie dość prawdziwe stwierdzenie, bo wystarczy wymyślić jakichś ludzi, jakąś sytuację, i pozwolić tym ludziom gadać, albo czasem nawet i działać... Tylko co potem!? Co potem!?

I tu, niestety, prawda ta okazała się dla twórców zgubna. Co do nieprawdopodobnych wprost idiotyzmów scenariusza, to najpierw uderzyła mnie taka rzecz (faktycznie nie dla każdego konesera kina i balonów chyba oczywista), że oto do ratusza w Zamościu nasz dzielny zakochany przywiązał balon, w którym się zaraz miało skończyć paliwo, bo to był balon w stylu pana Montgolfier, więc panika i w ogóle. Tylko jak on ten balon, duży, lecący sobie w łatwy do zauważenia sposób i z założenia niesterowny, zdołał on tam niepostrzeżenie podprowadzić i przywiązać?

No dobra, akurat do mnie doszło, dlaczego ten rynek widziany z lotu ptaka był taki dziwnie pusty. Jeśli był taki pusty w dzień, to co dopiero w nocy! Więc faktycznie, w tym specyficznym świecie to się dało jakoś zrobić. Jednak najniesamowitszym idiotyzmem filmu było to, że szwarcharakter, który podmienił naszym bohaterom milionową łapówkę na wydrukowane własnoręcznie pieniądze...

Ucieka i najpierw cieszy się tą swoją pełną gotówki teczuszką, co jest dość zrozumiałe, tym bardziej, że jedzie super bryką, co niektórych podnieca bardziej niż gitara czy niewolnicza pierś, a potem gdzieś tam na chwilę wstępuje, do banku chyba - jakże logicznie! - pozostawiając tę teczkę z milionem w niezamkniętym najnowszym BMW (poznałem po napisie, że to było BMW, bo inaczej bym nie miał jak), no i oczywiście w pięć sekund jakiś złodziejaszek mu to kradnie. Zbrodnia nie popłaca, kochane prole, idźcie pracować - taki musi z tego być morał. (A na deser serial.)

Nie tak to wyglądało w genialnej, choć przecie prlowskiej, komedii "Gangsterzy i filantropi"! Czyli jeszcze jednej wariacji na odwieczny temat kapitana z K., tylko że naprawdę znakomitej. Tam zarówno samo zawiązanie tematu, jak i jego rozwiązanie, były błyskotliwe. Nie to co tutaj.

A tak przy okazji, skorośmy przy scenariuszu, to już nie będziemy nawet omawiać nie-do-wyobrażenia zawiązania tej cudownej, jak się pod koniec szczęśliwie okazało, miłości nie wspomnę, bo to by się nie dało wyjaśnić krótko i bez liźnięcia co najmniej Propedeutyki Psychologii Podlotka. Może współczesny młodzian wierzy w taką wersję kobiecej psychologii, ale stary wróbel jak ja nie. (Fakt, że wróble nie oglądają seriali i niewiele rodzimych komedii.)

W sumie, jeśli robi się w tenkraju filmy na podstawie tak beznadziejnych scenariuszy, to musi działa tu - świecka, cywilna zapewne, choć i na to nie ma gwarancji - wersja Resortowych Dzieci. Czyli że komuch miał swoich artystów, którzy byli sprzedajne świnie, ale jednak część z nich to były niebylejakie remiechy. Ich natomiast potomstwo to już przeważnie dno (oczywiście są wyjątki, a mówię tu tylko o SCENARIUSZU tego filmu).

Co drugi "prawicowy bloger" w tenkraju (bez cudzysłowu się nie da, ale chyba się rozumiemy), po parodniowym kursie, napisałby znacznie lepszy scenariusz. Po prostu! Więc to, że nie pisze, a pisze ktoś, kto potrafi wyprodukować tak nieprawdopodobną chałę, świadczy o tenkraju więcej, niż całe masy tego, co nam w "naszych" mediach stręczą. Scenariusz zaś wydaje mi się najważniejszą w istocie częścią filmu, i to nie tylko ja tak sądzę, bo słyszałem ostatnio wielkiego zagranicznego znawcę, który tak właśnie twierdził.

I mimo to, mimo że to kosztuje i przynosi miliony, zajmują się tym w tenkraju ludzie, którzy pewnie na codzienny chleb zarabiają pisaniem scenariuszy do tasiemcowych seriali, którymi się pono lud pasjonuje, i które bez cienia wątpliwości zarówno mają służyć do urabiania tego ludu na lubianą przez niektórych, tzw. "elity", modłę, jak i świetnie się w tym z pewnością sprawdzają. Przerabiając zwykłego prola, w sumie wciąż jakoś tam zdrowego, na leminga.

To, że mamy podobno dobrych aktorów, nie jest zapewne złą rzeczą - lepsze dobre cokolwiek, niż złe - ale też, jak to zauważył jakiś publicysta w mrocznych czasach PRLu (niewykluczone że Urban nawet, ale w czasach prze-rzecznikowskich, kiedy dawał się strawić, poza oczywiście wyglądem, który wiele tłumaczy) -  ale też powtarzanie cudzych kwestii i udawanie różnych emocji to nie jest ani męska sprawa, ani bardzo mądra, więc to raczej świadczy o naszej, jak twierdził ten ktoś, i moim zdaniem nie bez racji, niedojrzałości. Intelektualnej i emocjonalnej, jako... Jako no - Polaków, żeby nie komplikować z "narodem" czy "społeczeństwem".

A film to w tenkraju (w mrocznym PRLu było jednak z tym znacznie lepiej), to po prostu zbieranina różnych przecudnych rzeczy, bez większego ze sobą związku: dowcipasy, choćby nienajgorsze i w sumie słuszne; widoczki zabytkowego miasta; dialogi "prosto z życia" (nie do końca mnie jednak przekonujące); trochę ślunskiego akcentu (lubię dialekty, nie tylko zresztą polskie); niezłe, albo i lepiej, aktorstwo... Natomiast cała historia i połączenie tego wszystkiego w jedną całość - totalna klapa!

Ludzie, chcemy uratować tenkraj, to wymieńcie kadry, nie tylko w sądach, ale także np. wśród scenarzystów! Wsadźcie tam choćby blogerów. Blogerzy na plan! A jeśli ktoś, nawet i bliski mojemu wirtualnemu i intelektualnemu sercu, zechce następnym razem przekonać mnie do obejrzenia w całości zrobionego w III RP filmu - to niech mi dostarczy słodką i uległą cycatkę pod stopę! Albo chociaż niech nastroi mi tę cholerną mandolinę!

triarius

P.S. A jako bonus wymyśliłem właśnie dla was zagadkę: Jak się nazywa scenariusz filmu o bokserach? "Szczenariusz"!

sobota, września 24, 2016

Czarny motyl Nemesis (3)

Czarny motyl
Bywam czasem na Fejzbuku, a tam różni prawicowi Amerykanie lubią narzekać na ichnich Afro-tubylców, że nie dość się kochają z policją, zakładają jakieś takie ruchy pod wariackimi hasłami jak np. żeby do nich łaskawie w miarę możności nie strzelać itd. itd. Na co lubię im mówić, że rozwiązanie tego problemu jest dziecinnie proste: trzeba się mianowicie cofnąć w czasie o jakieś 300 lat, i tym razem powstrzymać się przed sprowadzaniem sobie do czarnej roboty niewolników z Afryki.

Mam w tym pewną dodatkową satysfakcję (mały ze mnie człowiek), bo takich zachowań oni mają przecie na liczniku już parę, w tym Jałtę, o czym kiedyś im nawet parę razy przypomniałem - jako o smętnych skutkach zdradzania sojuszników, co też zdaje się już powoli mścić. Nazwijcie to "karmą", "Nemesis" (o, padło to tytułowe imię, mamy więc to odhaczone!), a jeśli lubicie dźwięk dronów o poranku, to nawet i "kismetem".

Ja jednak za dronami o szóstej rano nie przepadam, lubię długo pospać, więc tej Jałty już tak bez namysłu nie wspominam, natomiast z tymi Afro i cofaniem się w czasie nie mogę się powstrzymać, kiedy mi tylko dają okazję. Rozmawiałem ci ja jednak nie tak dawno z na odmianę rodakiem i na szalomie, który to rodak w dość sensowny i wyważony sposób narzekał jednak na tych Afro, że oni tak z tą policją nie chcą się dogadać, do pracy się nie palą, i w ogóle co z nich za pożytek, a Trump... jakie to cudo i w ogóle.

No to ja mu na to, że Nemesis i trza było sobie radzić bez bawełnianego niewolnictwa. On mi na to, że tyle lat już minęło, więc ten uraz mógłby już osłabnąć, lub, daj Boże, całkiem zniknąć. No to ja mu, że tu, na Amerykanów (a niewykluczone że nie tylko ich) nieszczęście, nie chodzi o uraz, tylko o to, że ci Afro się nigdy do US of A nie prosili, nie ma żadnego dowodu, że jakoś ich te amerykańskie wartości specjalnie przyciągały, i że oni po prostu mają te wartości serdecznie (excusez le mot) w dupie.

No bo tak i jest, widać to gołym okiem, a ja i tak to wyraziłem dość oględnie. Pisaliśmy o tym zresztą już nieraz, bo my wszystkie istotne problemy tego świata mamy ładnie posegregowane, poopisywane i porozwiązywane nawet, o czym niestety decydenci zdają się nie wiedzieć. Na ich i naszą zgubę. (Z tym rozwiązywaniem raczej żartuję, człek czasem musi, bo pęknie. Tak z tylnego siedzenia się po prostu rządzić i problemów rozwiązywać nie da.)

Całkiem niedawno na ten temat miał być - zanim nam się wykoleił w czystą literaturę (żeby tylko każdemu się tak cudnie blogaskowe kawałki wykolejały!) - kawałek pod tytułem chyba "O patyczkach i płatkach śniadaniowych", który zresztą jakiś czas później naprostowaliśmy z tej czystej literatury takim wpisem podwiązującym kilka rozplątanych ogonów. (Nie da się zrozumieć? Chodzi o niedoprowadzone do końca wątki.) Nie pamiętam tytułu.

No a całkiem za rogi tego byka chwyciliśmy lata temu, w takim tekście (jak na nas dziwnie składnym i mało gawędziarskim), co się nazywał chyba "Jerry Springer i Ronald Reagan". Jeśli się komuś chce tego szukać, to uważam, że warto. Jest tam moja odpowiedź na wolnorynkowe ideologie, i na sporą część tego, co na nasze nieszczęście i skutkiem niezłej, jak się niestety okazało, skuteczności komuszej socjalnej cybernetyki (czy jak to nazwać), uchodzi u nas, i w świecie dzisiaj, za prawicowość.

Gdyby ktoś znalazł wspomniane tu powyżej trzy moje blogaskowe kawałki, może mi dać linki, to je gdziesik umieszczę i będzie potem ludziom łatwiej. Jeśli się komuś nie chce tego szukać, co potrafię zrozumieć, to powiem już b. krótko, że różne są idee na życie, i ta amerykańska - mówię o tej ogólnodostępnej, wyrażanej często jako "z pucybuta do milionera", co zresztą, jeśli się kiedykolwiek sprawdzało, to obecnie b. rzadko, a te przypadki wydają mi się dość szemrane - nie każdemu musi pasować.

Acha, miałem już kończyć, ale przypomniało mi się, że jeszcze nic nie było o motylu. Czarne jest, chyba każdy widzi, Nemesis też, a motyla niet'. No to wam powiem, kochane moje ludzie, że napisanie tego arcydzieła sztuki blogerskiej przyszło mi do głowy po tym, jak olśniła mnie myśl, że ta amerykańska obsesja uszczęśliwiania całego świata na własną modłę - więc nie tylko "wolny rynek", "demokracja", "wolność słowa", co może komuś (lekko przymulonemu) się wydawać racjonalne, ale i sprawy tak obłędne, jak np. "równouprawnienie", "prawa gejów", "politpoprawność" itd. itp...

Ta obsesja, która ich w końcu zgubi, a że to jest jednak globalne imperium, to smród, krew i łzy będą zapewne też mocno globalne, mogła się częściowo przynajmniej wziąć z tego, że oni sami siebie muszą stale przekonywać, że ich pomysł na życie, na państwo, na naród, na demokrację, na "porządek światowy", na ekonomię - jest jedyny, a każdy kto tego nie widzi i się grzecznie nie podporządkowuje, to zbrodzień i, co najmniej bezobjawowy, schizofrenik. Albo może raczej psychopata, ew. też bezobjawowy.

Ponieważ większość Amerykanów zdaje się nie mieć co do tego ich ideału większych wątpliwości - byli kiedyś hipieje, ale ich też ten system ładnie całkiem szybko oswoił i strawił - w każdym razie przodkowie ich sami tego chcieli, Grzegorzu Dyndało, a chcącemu nie dzieje się krzywda, więc pozostają jedynie dwie grupy etniczne, których to może nie dotyczyć. Jedna to Indianie, ale oni rozpłynęli się, wymarli, a ci co zostali, otrzymali kasyna.

Druga, liczniejsza i wciąż nie mająca zamiaru wymrzeć, to właśnie Afro... cośtam. W normalnym języku Murzyni. (W którym to słowie nie ma absolutnie nic obraźliwego.) Część tych Afro stara się odnieść sukces wedle amerykańskiego wzoru i na tamtych warunkach, i jakiejś tam części się to udaje super, a pozostali z tych słodkich naiwniaczków zwalają winę na siebie, co jest samym fundamentem liberalizmu. Reszta ma w dupie, a tak przecież być nie może, no bo przecież Amerykanie, co by o nich nie mówić, to ludzie ideowi, chcą wierzyć we własną moralną słuszność, a nawet szlachetność... (Nie to co ci drudzy.)

Co dodaje im, mimo ich rozlicznych wad i niewielkiego zazwyczaj rozumu w tym, co robią, sporo wdzięku, ale także potrafi być problemem. Jak tutaj na przykład, o ile mam w tym rację. Nasprowadzali sobie tych Afro na niewolników, a chcą wierzyć, że wszyscy tam dobrowolnie, z pasji do tych ich genialnych rozwiązań i wartości. Nie uważam, by fakt, że coś 96 procent tych ich Afro głosowało na Obamę, był jakoś zdrożny, bo sam, gdybym był Afro, też na pewno chciałbym, żeby się mój wreszcie na tego Prezydenta załapał.

Jednak wmawianie sobie, że tamto społeczeństwo jest ślepe na kolor skóry, to lewacka brednia. Tego nie ma nawet w Brazylii, a co dopiero w US of A! (W Brazylii, gdzie wszystkie możliwe odcienie, bowiem wszystko się ładnie wymieszało. Czemu? Bo jurny plantator, skutkiem katolickiej swobody seksualnej i swej jurności, miał masę, excusez le mot, brązowych bękartów, które w dzieciństwie były urocze... I mieliśmy od razu paniczy mieszanej rasy, czego u protestantów nie było. I tak dalej.)

Jednak poparcie Obamy jest o wiele większe i ja w tym dostrzegam - przyzwoitą, a jakże, nawet trochę w duchu "Chaty Wuja Toma" moralną - chęć naprawienia dawnych win. Tylko że to się nigdy nie udaje! To tak samo, jak przysłanie podarków dla "S", które zresztą przejmowała ubecja i Bolek, co miało odkupić nazistowskie winy. Chcemy być szlachetni, a wychodzi obrzydliwa obłuda.

Amerykanie mają z tymi swoimi Murzynami (co się będziemy bawić w jakieś lewackie terminologie, choćby je wyśmiewając!) cholerny problem, i ten problem nijak nie chce się rozwiązać. No i ja dojrzałem w tym jeszcze jeden aspekt - nie wiem na ile istotny, i chyba nie sposób tego ustalić - taki mianowicie, że skoro Murzynów... Afro znaczy cośtam dla politpoprawnych...

Nie można zmuszać do akceptowania i życia podług AMERYKAŃSKICH wartości i idei, a inaczej się po prostu nie da - choćby dlatego, że Ameryka MUSI wierzyć, że tych Afro w sumie to ona przecie USZCZĘŚLIWIŁA, choć sami uszczęśliwiacze tego jeszcze nie wiedzieli - no to jedyne rozwiązanie jest takie, że to NIE SĄ idee i wartości "amerykańskie", które komuś mogą się podobać, lub nie - ino "OGÓLNOLUDZKIE" (ach!), a wtedy, jeśli ktoś ma je w dupie, no to sam sobie winien, psychopata przebrzydły!

Tak to Afro... tentego, nieoficjalnie i w sposób nieunikniony stają się w oczach standardowych, prawowiernych, rytualnie pożerającyh indyki i czekoladowe serca Amerykanów, nieuleczalnymi psychopatami. Nie to że "czarni" broń Boże - po prostu im się nie chce w zgodnym chórze itd. Z drugiej zaś strony te amerykańskie wartości i idee muszą w tym celu stać się wartościami i ideami OGÓLNOLUDZKIMI, więc każdy - czy w Baltimore, czy w Bagdadzie, czy w Radomiu (z wyjątkiem Riyyadu i chwilami Moskwy) po prostu MUSI się nimi kierować, czcić je, wpajać swym dzieciom...

I dzięki temu ci, jakżeż łagodni z natury Amerykanie mogą tamtych brzydkich ludzi z czystym sumieniem zwalczać - nie jako zbuntowanych potomków niewolników bynajmniej, nie jako ludzi innej, gorszej rasy, nie jako ludzi mających całkiem inną wizję świata, godnego życia, społecznego porządku... Ale jako wrogów Rodzaju Ludzkiego po prostu. W Radomiu, w Bagdadzie, czy w Charlotte Virginia - nieważne, ma być jak tam! Może jest to swego rodzaju obłęd, który się ma szansę smutno dla dotkniętych nim skończyć. Czyli właśnie tytułowa Nemesis.

I właśnie ta druga strona tego medalu mnie zafascynowała, a że przyczyna tego amerykańskiego obłędu, choć wcale nie drobna przecie, jednak jest bardzo pośrednia i ew. jej wpływ musi być przesubtelny, skojarzyło mi się to z motylem - tym co to nad Amazonką, wiecie, skrzydłeczkami macha niczym gąska - skutkiem czego dostaliście "Czarnego motyla Nemesis".

Motyl nad Amazonką, albo może jadowity cierń w dupie, zatruwający cały organizm szaleństwem. Choćby szaleństwem politpoprawnościowego imperializmu, żeby daleko nie szukać. A że działa to od półtora stulecia co najmniej, więc skutki są dość poważne. Tak to widzę. Więcej grzechów sobie nie przypominam.

triarius

P.S. Nie chciałem tego animowanego cuda dać na szczyt, bo by mogło rozpraszać, ale całkiem się nie oprę, więc oto macie...

Aż dwa motyli, niebrzydka buzia i animacja, łał!

piątek, września 23, 2016

Ugauga Jitsu 0002 - Tai Chi jako walka uliczna (A)

Tai Chi
Ten wpis jest z samej swojej natury nieco dziwny i prawdopodobnie mało kto ma powód go czytać. Jest to kawałek do szpiku kości liberalny - w tym naszym tygrysicznym sensie, że dla forsy. Po prostu dla chleba chcę sprzedać serwisowi poświęconemu Tai Chi, anglojęzycznemu oczywiście, bo u nas nikt mi nic nie zapłaci, swój tekst. Ponieważ dla forsy i bez figlasów od razu pisze mi się niezwykle ciężko, wymyśliłem, że spróbuję napisać to po polsku, a potem przetłumaczyć. Może będzie łatwiej, choć pewności nie mam.

* * *

Tai Chi jako realna walka (spojrzenie z zewnątrz)

Do niedawna patrzyłem na Tai Chi mniej więcej tak, jak zapewne większość ludzi względnie aktywnie uprawiających sztuki walki. Czyli że to coś, co mnie być może kiedyś czeka - jeśli dość długo pożyję - i co, jeśli nastąpi, to mniej więcej wtedy, co karmienie kaczek w parku czy Bingo w osiedlowym klubie. To lepsza alternatywa dla tych dwóch rzeczy, zgoda, ale coś w sumie podobnego.

Choć może faktycznie ze mną było jednak nieco lepiej w tym względzie. W młodości z dużym przekonaniem zajmowałem się ćwiczeniami medytacyjno-koncentrującymi i uważam, że sporo mi to dało. Nie mam też wątpliwości, że skomplikowane ruchy, takie jak np. w Tai Chi, wykonywane wolno i z pełną kontrolą, to coś bardzo użytecznego w sprawach takich, jak sztuki walki. Choćby dlatego, że o ile często powtarzane ruchy wykonywane z sub-maksymalną szybkością (np. na zmęczeniu) zmniejszają naszą szybkość, to ruchy wolne tego nie czynią.

Inną zaletą takiego sposobu poruszania się, jaki występuje w Tai Chi jest nabywanie umiejętności kontroli napięcia mięśni. Jestem absolutnie przekonany, że nie tylko umiejętność maksymalnego napięcia mięśni, poprzez mobilizację maksymalnej ilości włókien, umożliwia szybkie, silne ruchy, ale także umiejętność ich rozluźniania w miarę potrzeby.

W końcu mięśnie najczęściej działają w przeciwstawnych parach i jeśli po obu stronach będą napięte, to dana kończyna pozostanie nieruchoma. Stawiająca skuteczny opór zewnętrznej sile, zgoda, co oczywiście bywa dokładnie tym, o co chodzi, ale jeśli chodzi nam o dynamiczny ruch, to potrzebujemy nie tylko napięcia właściwych mięśni, ale także rozluźnienia innych.

Nikt nie musi mnie przekonywać, że taka np. umiejętność powolnego podniesienia nogi bez zamachu i przyruchów, to wcale nie jest coś, co każdemu przyjdzie łatwo. Więcej powiem - to nie jest coś, co przyjdzie łatwo nawet niejednemu młodemu i silnemu człowiekowi! W Tai Chi jest zaś sporo innych tego typu, pozornie łatwych, a w istocie sporo wymagających postaw i ruchów - z obciążeniem niemal całkowicie na jednej nodze, w niskim wypadzie...

Poza tym są tam pozycje na jednej nodze, których dłuższe utrzymanie wymaga sporo równowagi, a równowaga jest ważna, wiąże się z siłą i sprawnością mięśni, o których rzadko myślimy i jeszcze rzadziej próbujemy je rozwijać (np. mięśnie stopy, plus oczywiście "rdzeń" znany z Pilatesa), równowaga też wyraźnie pogarsza się zazwyczaj z wiekiem - czemu Tai Chi, w odróżnieniu od Bingo czy karmienia kaczek, skutecznie zapobiega.

Poza tym, by powrócić do wyjaśniania, dlaczego dla mnie, w odróżnieniu od większości ludzi trenujących grappling czy inny kickboxing, Tai Chi było jednak nieco mniej obce i mniej kojarzyło mi się ze starczą gimnastyką w pseudo-mistycznym sosie, muszę dodać, że choć nigdy "oficjalnie" nie ćwiczyłem żadnych chińskich sztuk walki, poznałem trochę ich technik z książek, które pilnie studiowałem, i niektóre przyswoiłem sobie na tyle, że stały się dla mnie naturalne także w różnych innych kontekstach. Wiele, jeśli nie wszystkie, technik Tai Chi występuje także w różnych szkołach Kung Fu i stąd ja je jakoś tam znam.

Krótko mówiąc daleki zawsze byłem od lekceważenia Tai Chi, ale też nie kojarzyło mi się ono z jakąś "realną walką", a to zawsze chyba najbardziej interesowało mnie w sztukach walki. (Nie to, żeby samemu tracić zęby i doznawać wstrząsów mózgu, czy komuś to fundować, tylko że to, co trenuję, powinno się potrafić sprawdzić także w realnych warunkach.) Tai Chi mi się z tym nie kojarzyło i chyba mało jest ludzi, których by to dziwiło.

Tak było aż do momentu, gdy dano mi szansę obejrzenia pewnego kursu walki wręcz na DVD. Nie pamiętam teraz jego autora, ani tytułu, ale autorem był gość od trzydziestu lat pracujący jako policjant w cywilu w najbardziej ponurych dzielnicach Chicago, którego cała walka wręcz, a musiała ona nieźle się w realu sprawdzać, była wzięta z Tai Chi właśnie. I gość to na tej płycie pokazywał - najpierw klasyczna forma... Z odpowiednią chińską nazwą, a jakże! Tygrysy, wachlarze, i co tam jeszcze... A potem zastosowanie danej techniki, przy czym partnerem tego policjanta był drugi tego typu gliniarz, jego uczeń i partner, czarny i wyglądający już absolutnie na hiper-twardziela.

Wszystko to w dodatku było filmowane w scenerii jakichś opuszczonych, zrujnowanych fabryk. Żadnych w każdym razie jedwabi, kwiatów czy nastrojowej muzyki. No i, trzeba sobie rzec, że techniki pokazywane przez tych panów wyglądały na naprawdę skuteczne. Nikt się tam dobrowolnie nie podkładał w każdym razie, ataki przeciwnika, na które odpowiedzią było to Tai Chi, były realistyczne,,, W sumie robiło to wrażenie, i to jak najbardziej pozytywne wrażenie.

Od tego czasu zacząłem dość pilnie polować na książki i publikacje na temat Tai Chi, udało mi się też znaleźć jeden bardzo interesujący kurs video na ten temat - choć nadal trudno by było powiedzieć, że to, co się zazwyczaj w tej kwestii ogląda stanowi jakąś moją wielką pasję, czy że zainteresowanie tą sztuką wyparło zainteresowania całą masą innych sztuk i metod walki, czy choćby metod treningu. Jednak pilniej studiuję teraz wszelkie docierającą do mnie informacje na ten temat, rozglądam się za książkami, a do tych technik Kung Fu, które sobie już dawno temu przyswoiłem, nabrałem jeszcze więcej przekonania i postrzegam je czasem w nieco innych kontekstach.

To był wstęp, teraz jeszcze chciałbym nieco powiedzieć o tym, jak właściwie wyglądało owo chicagowskie Tai Chi nadające się do zwalczania niebezpiecznych bandytów, oraz czym się moim zdaniem różni takie jego zastosowanie od tego, co się normalnie ogląda. Krótko mówiąc, chciałem się podzielić moimi całkiem prywatnymi opiniami na temat tego, jak należy zaadaptować Tai Chi, by stało się skuteczną metodą walki w realnych sytuacjach, oraz różne takie związane z tym sprawy, jak za i przeciw, zalety, wady, ograniczenia, i co tam jeszcze.

OK, jeśli w ogóle, to jednak w następnym odcinku. (Niewykluczone też, że np. od razu napiszę ten drugi odcinek po angielsku i dla chleba, więc tutaj już nic więcej o tym nie będzie. Mam niepłonną, że jeśli ktoś się na czytanie tego, z jakich sobie tylko wiadomych względów, połaszczył, to i tak, nawet bez dalszego ciągu, czasu nie zmarnował. Ale nil desperandum - może tu też to dokończę.)

triarius

czwartek, września 22, 2016

Czarny motyl Nemesis (2)

Czarne motylki
W kwestii tych sił spajających państwa narodowe, o których sobie rozmawialiśmy, to ostatnio na BBC - państwowej, jakby nie było, telewizji - raz za razem stręczą ludowi ideę oderwania się Londynu od reszty tamtego kraju - po stosownym referendum. Wywiady, analizy, ekonomiści przysięgający na brodę Proroka, że oto Londyn dopłaca do całej reszty i ją praktycznie utrzymuje, a że taki nowoczesny, globalny i zaradny, a do tego ach, jakże mocno związany z "Europą", więc po tym oderwaniu pożegluje sobie szczęśliwie...

Mogłoby niby chodzić tylko (!) o nastraszenie Anglików, żeby szybko sobie zrobili następne "europejskie" referendum, w którym tym razem wynik będzie o wiele mądrzejszy i przyzwoitszy. Co komuś może się wydawać rzeczą normalną, przyzwoitą i nie zalatującą siarką, ale to kwestia gustu.

Zresztą przecież my tu już dawno stwierdziliśmy, że jeśli te angielskie prole źle i głupio się zachowają, to elity - absolutnie wszystkie, pod hasłem "elity wszystkich krajów łączcie się!" - zaczną im wcierać nosy w ten bałagan, który prole uczynili, żeby im na drugi raz podobne zachowanie nawet do głowy nie przyszło.

Jednak nawet ten optymistyczny wariant nie jest, jak się rzekło, przesadnie słodki - dla nas, proli, znaczy, bo dla elit wszystko jest słodkie i na tym polega bycie elitą - a i tak jest to właśnie wariant optymistyczny. W każdym innym jest gorzej.

Np., nawet gdyby stosowne urzędasy i muzułmański burmistrz się ociągali, jakaś lewacka jaczejka rozrzuca z samolociku stosowne ulotki, lemingi zaczynają się referendum magna voce domagać, media im przybasowują, świat cały bije brawo i drży z niepokoju, władze mają dwa wyjścia: pogodzić się z rozpadem kraju, albo też użyć siły... A zresztą, od czego media społecznościowe, te mogą całkiem wystarczyć za zapalnik. Tyle że ulotki mogłyby np. udawać oficjalne, urzędowe... Tyle możliwości!

W drugim wariancie stan wyjątkowy, próby aresztowania prowodyrów, świat oburzony, lemingi wyją, media szaleją, blokada gospodarcza i jaka tam jeszcze, międzynarodowe trybunały wydają wyroki do siódmego pokolenia... Masa śmiechu i radości jednym słowem!

Piękny temat na powieść w stylu jakiegoś Kena Folleta, tylko kto by zdążył to napisać? Zresztą czy gdański Budyń zwany, o ile pamiętam, Adamowiczem, nie może zrobić czegoś podobnego? Choćby w przypadku, gdyby coś mu się zaczęło tlić koło dupy? Jakieś przekręty na przykład.

Rozpoczynając, powiedzmy, od sprowadzenia do Gdańska statku pełnego syryjskich "uchodźców". Kto mu coś za to zrobi? Domy dla tych "uchodźców" już pono są przygotowane, lokalny biskup już czeka z kropidłem, do Obwodu Kaliningradzkiego mamy stąd jakieś, na ile kojarzę, 30 km, Bundeswera, Luftwaffe, czy inne Kriegsmarine, też nie będą miały problemu z dostaniem się tu morzem, lądem i powietrzem. Lemingi w tenkraju i w świecie całym zaczynają się referendum magna voce domagać, media im przybasowują, świat cały bije brawo i drży z niepokoju...

W jakiś stan wyjątkowy w wykonaniu polskich władz nawet nie wierzę (Dubczek też się nie bronił), w próby aresztowania prowodyrów takoż... Mamy więc tylko świat oburzony, lemingi wyją, media szaleją, blokada gospodarcza i jaka tam jeszcze, międzynarodowe trybunały wydają wyroki do siódmego pokolenia... I tak dalej.

Miałem pisać o "Afro-Amerykanach" i ich ojczyźnie, miałem wyjaśnić gdzie w tym wszystkim Nemesis i czarne motyle, ale ta dzisiejsza dygresja - jakże aktualna i jakże nabrzmiała różnymi zagrożeniami - zajęła nam cały odcinek, a więc módlcie się, żeby jeszcze coś było i żebyśmy sobie te inne ważne sprawy też zdołali zawczasu wyjaśnić. Tak nam dopomóż!

triarius

środa, września 21, 2016

Czarny motyl Nemesis (1)

Motylek, w dodatku czarny
Tygrysizm Stosowany nie dostrzega obecnie żadnych istotnych sił mogących zwiększać integrację POSZCZEGÓLNYCH (nie ZE SOBĄ NAWZAJEM, tylko W SOBIE!) państw narodowych i nie spodziewa się, by występowały w dającej się przewidzieć przyszłości. (Z procesowej ostrożności zastrzegę, że chodzi nam o państwa oparte o narody w zachodnim, faustycznym stylu, a nie o partie komunistyczne czy Al Kaidy, które szczery neo-szpęglerysta także może uznać za "państwa narodowe", tyle że całkiem innej Cywilizacji. Kto rozumie, ten już zapewne to wiedział, a kto nie, ten ma naprawdę sporo do nadrobienia.)

Jednocześnie w US of A siły rozkładowe - przede wszystkim konflikty etniczne - są już tak wyraźne, że trudno nam przewidywać jakieś niezwykle długie życie tego tworu. Czy to będzie 65 lat i przebiegnie względnie łagodnie - a w każdym razie tamte krew, ogień i łzy rozpłyną się w globalnym Armageddonie - czy też 24 lata i będzie niezwykle brutalne, nie umiemy w tej chwili stwierdzić, ale będzie się działo!

Po prawdzie, to wstałem sobie dzisiaj rano (tak się w każdym razie mówi), przetarłem oczki, zabrałem się do późnego śniadania, lub może wczesnego obiadu, rozmyślając o napisaniu tego własnie blogaskowego kawałka, bo z pewnych powodów, o których może nieco później, przyszło mi to ostatnio do głowy...

Dla zaostrzenia apetytu włączyłem sobie moją codzienną porcję clintonicznej propagandy, czyli CNN,,, I co widzę? Że znowu policja zastrzeliła tam dwóch Murzynów. W jednym przypadku zastrzelił Murzyna mały rozkoszny policjancik bez pitulka. Kobietka znaczy. Tę problematykę też mamy już przeżutą, przetrawioną i podaną do konsumpcji dla naszych P.T. Czytelników, mianowicie jakiś rok temu śmy napisali taki kawałek pod tytułem "Blaski i cienie miniaturowych policjantek".

Nic się przed nami nie ukryje i nie ma chyba takiej rzeczy, której byśmy pierwsi nie przewidzieli! W każdym razie, by wrócić do zasadniczego wątku, w obu przypadkach, wedle obecnie dostępnych informacji, ci zastrzeleni nie byli uzbrojeni. No i pomyślałem sobie, nie dało się po prostu nie pomyśleć, że to chyba jakiś sygnał skądśtam - żebym naprawdę to, co miałem zamiar, napisał.

Że to mój wszelkiego rodzaju obowiązek i te rzeczy. No bo sprawa staje się z miesiąca na miesiąc bardziej, jak to cudnie mówiono w epoce średniego Gierka, "nabolała". A zresztą, jeśli my w ogóle mamy jeszcze jakieś ambicje, chcemy zrobić karierę i Tygrysizm Stosowany ma podbić świat, to musimy - jakbyśmy pisać nie znosili - jednak światu pokazywać, że to my i tylko my, przewidzieliśmy co się stanie i gdyby nas zawczasu posłuchano, to... Ech!

Powie ktoś (obdarzony dobrą pamięcią i niesamowitą koncentracją, skorośmy go jeszcze całkiem nie skołowali tym wstępem), że "jak to nie ma sił spajających państwa narodowe, skoro Orban, skoro Duda, skoro Szydło... Ach!"

Odpowiem, że dostrzegam zmianę kierunku i parę pozytywów (choć mnie się osobiście nic nie poprawiło, tyle że na mnie "byt określa świadomość", na szczęście dla Dobrej Zmiany, słabo działa, bom elita, ale ta nastojaszcza), ale obawiam się, że to wciąż tylko drobna zmarszka na gładkiej pupci globalnych trendów, z których jednym pośladkiem są siły robiące z nas globalne mrowisko, drugim zaś Mama Entropia, szykująca nam Armageddon i inne tam brodate rozkosze.

Mówiąc zaś mniej obrazowym językiem, a bardziej konkretnym i jakże naukowym, widzę te dostrzegalne tu i ówdzie wzrosty popularności idei państwa narodowego, jako coś w rodzaju (mówiąc językiem giełdy) korekty trendu. Oczywiście - jeśli istnieje gdzieś kandydat na to księstwo Tzin, o którym pisze Spengler, a które - po pierwsze teraz się chyba oficjalnie ma pisać Xin, bo tak sobie Kitaj zażyczył, a po drugie stworzyło Chińskie Cesarstwo, bo było mniej spedalone i przeżarte konfucjanizmem, niż reszta... Choć prowincjonalne. Czyli jak my.

Nie było wtedy wprawdzie broni A...Z i dronów, nie leżało też owo księstwo pomiędzy tymi i tymi, z jeszcze innymi łakomym wzrokiem ich pożerającymi... Żeby ich do szczętu pożreć... Ale człek oczywiście chciałby być optymistą i powiedzmy, że optymistycznie oceniam szansę na jakieś ćwierć procenta. To całkiem sporo!

Chyba na razie skończę i zrobimy to sobie w odcinkach. (Z szansą oczywiście, że żadnych innych odcinków już nie będzie, ale c'est la vie.) No to może sobie jeszcze tu zanotuję, o czym dalej chciałem pisać, bo miałem ci ja - my mieliśmy, znaczy, Tygrysizm Stosowany, ach! - parę naprawdę głębokich przemyśleń, tylko że na razie wyszedł nam tylko figlarny wstęp i już wszyscy mają dość.

Chciałem więc napisać o znaczeniu telewizji dla dzisiejszej polityki i jak to się ma do tej korekty, o której myśmy tu sobie... Do tej mikro-zmarszczki znaczy... No i oczywiście trzeba by coś napisać o tym czarnym motylu i o Nemesis, co jak najbardziej mam zamiar uczynić, a będzie chodzić (to żaden spoiler, bo i tak nikt inny by na to nie wpadł, nie łudźcie się!) o te tam etniczne sprawy w US of A, o tych Murzynów, co ich kiedyś sobie nasprowadzali, a teraz chyba zaczynają nieco żałować...

I jak to się, być może, ma do całości amerykańskiego charakteru narodowego i ich zachowań, a jest to przecie kraj imperialny - nie całkiem w tej skali, jak kiedyś np. Rzym dominował w tej strefie, w której dominował, bo dziś to wszystko jest o wiele bardziej złożone, ale jednak charakter Ameryki i tego kraju przyszłość to sprawa mająca ogromne znaczenie praktycznie dla każdego i wszystkich ew. wnuków.

Plus kilka innych fascynujących kwestii, które mi się z tym wiążą, albo mi się dopiero w toku pisania skojarzą. Cieszycie się? Tak więc, Deo volente, ¡Hasta la vista! (Co się na nasze tłumaczy jako "hetta, wiśta, wio!" A w każdym razie nie mam pretensji, jeśli komuś się tak kojarzy.)

triarius

P.S. Śpijcie słodko, moje drogie dziatki!

piątek, września 16, 2016

Wielbłąd, rzeka i my

Końską nogą śmierć fika blada
Dzisiaj biężączka! (Łał!) Więcej niż zwykła biężączka nawet, bo dodatkowo, wybiegniemy sobie też o całe sto lat w przyszłość i to wszystko będzie przecudnie ze sobą splecione. (Znowu łał? Właśnie! I nawet potrójne.) Otóż dzisiaj z zachodniej telewizji dowiedziałem się, że sławny brazylijski gwiazdor mydlanych oper się nam utopił. Tyle to chyba każdy się dowiedział, ale na wszelki słuczaj przypomnę...

Odbyło się to w taki sposób, że w czasie przerwy w kręceniu bractwo poszło się kąpać i naszego aktora prąd zniósł na głęboką wodę. Krzyczał o pomoc, ale licznie tam zgromadzeni ignorowali te rozpaczliwe wołania, sądząc, że to część kręconego filmu. Nie chcieli przeszkadzać, bo to byłaby fopa i obciążono by ich kosztami, a do tego by się wygłupili jak smoki. Tak sam sobie to interpretuję, ale z pewnością się nie mylę.

To by jeszcze nie było nic specjalnie szokującego, zabawnego czy symbolicznego, ale z nieco szerszego omówienia dowiedziałem się, że w dwie godziny po tym, jak się biedak utopił, szukało go pięćdziesiąt osób i dwa helikoptery. Znaleźli w końcu, oczywiście, ale całkiem nieżywe ciało, ileśtam kilometrów w dół rzeki.

No i teraz wyobraźmy sobie historyka za powiedzmy sto lat. Załóżmy, że taka instytucja, historycy znaczy, jeszcze wtedy istnieje. Gość nazywa się Abu Ben... Cośtam, pisze po arabsku, a jego najlepsze dzieło to historyczno-detektywistyczny esej pod tytułem, który na polski tłumaczy się jako "Baśń jak wielbłąd". No i ten zdolny człowiek poszukuje symbolu upadku - jakżesz, patrząc z zewnątrz i nieprzychylnym okiem, żałośnie śmiesznego! - tej poprzedniej cywilizacji, po której sam nastał.

Co wybierze? Niewykluczone, że właśnie te dwa helikoptery i pięćdziesięciu pełnych świętego zapału ludzi, zajadle poszukujących człowieka, który już nie miał prawa od dwóch godzin żyć, a którego wołanie o pomoc, gdy jeszcze pomoc była możliwa, ignorowano w ogólnej wesołości i rozbawieniu.

Nasz zacny Abu mógłby też dodać taką drobną scenkę, która niby nic konkretnie nie oznacza, ale wbiła mi się w pamięć na lata. Otóż, w czasach, gdy miałem jeszcze w kablowym zestawie hiszpańską telewizję... Bo te mendy, chyba o tym sami wiecie, robią tak, że dają ci na dwa dni to, na czym ci zależy, w moim przypadku były to programy hiszpańskie i szwedzkie, a potem to wyłączają, a ty zostajesz z ogromnym comiesięcznym rachunkiem i setką filmowych kanałów dla ludzi gruntownie odmóżdżonych, oraz gdzie tylko jakiś celebryta ma ochotę się prolom pokazać...

Miałem ci ja więc tę hiszpańską telewizję, a tam pewnego razu pokazywali reportaż ze skoków na gumce, "bandżi" jakieś to się nazywa, czy coś. Skakali z takiego mostu wysoko nad wyschniętą rzeką. (No i znowu rzeka!) Skakali, skakali, nic się nie działo, aż wreszcie któryś skoczył, gumka z jakiegoś powodu okazała się przydługa, i gość wyrżnął głową pionowo o podłoże. Wyglądał po tym względnie normalnie, ale życia się w nim, oczywiście, już nic nie tliło, no bo niby jak?

Za to organizator tego całego skakania, właściciel i przedsiębiorca, żywy jak co najmniej pasikonik, zbiegł zaraz do tego tam nieboszczyka z nogami wciąż przywiązanymi do tej gumki i zaczął do niego przemawiać w tym duchu: "No, nie wygłupiaj się! Wszystko w porządku? No chodź, pomogę ci wstać. Ty już może dzisiaj nie skacz, co? Będzie OK, nie martw się!" Nie wiem, ale tak mi się widzi, że nasz Abu mógłby jakoś i tę historyjkę włączyć do swego opisu, czy raczej diagnozy, upadku poprzedniej cywilizacji. Co o tym sądzicie?

triarius

poniedziałek, września 12, 2016

Bonmot liberalno-literacki

Publiczność, która by bez mrugnięcia okiem skazała jakiegoś autora na śmierć głodową, zasługuje na znacznie lepszych autorów.

triarius

sobota, września 10, 2016

Takie sobie myśli (lato 2016)

Disco
Gdybym miał od jakiejś złotej rybki trzy życzenia, to nie, ale gdybym miał ich tak z sześćdziesiąt, to jednym z nich musiałoby być takie, by ludzie kompletnie pozbawieni muzykalności przestali wreszcie sobie wmawiać, że bez muzyki, czy raczej bez tego, co za muzykę uważają, nie potrafią żyć.

(Żeby mi nie było jakichś podejrzeń, że to się odnosi do jakichś moich znajomków! Powyższe zostało zainspirowane przez jakieś #$^@# dysko koło mojej siedziby, które mi tu hałasuje po nocy.)

* * *

Zaczyna mi się wydawać, że Trump może jednak wygrać te wybory. Obejrzałem sobie dziś na CNN rodzaj jego biografii - oczywiście nie sądzę, by to było obiektywne, ale trochę interesujących rzeczy się jednak dowiedziałem, które wyglądają na w miarę prawdziwe, no i mogę rzec co następuje... Trump, jak każdy wie, sporo budował, ale jego prawdziwy wielki talent, czy nawet geniusz, to talent czy geniusz SPRZEDAWCY.

On dużo lepiej sprzedaje to co zbuduje, niż cokolwiek innego co z tym robi. Najbardziej zachwycił mnie taki jego pomysł na biznes, że oto inni deweloperzy i właściciele budynków płacą mu jedynie za to, by na swoich budowlach móc umieścić słowo "Trump". Od powierzchni mu płacą, w stopach kwadratowych, na której to jest prolom pokazane.

Przeciętnie wartość takiego budynku od razu skacze o 30%, oczywiście w górę, więc jest to biznes wprost wymarzony - niesamowite ROI i absolutnie żadnego ryzyka dla żadnej ze stron! Określono to w tym programie jako franchising (na nasze chyba "franczyza"), raczej chyba słusznie, i porównano z MacDonaldem.

Poza tym, jak wiadomo i jak nam pokazano, słowo "Trump" znajduje się na dosłownie wszystkim co ten gość posiada: domach, samolotach, helikopterach, wódce, winie, befsztykach... (Może też to na żonach, kolejnych, tatuuje, ale nie wiem i w końcu nie moja sprawa.) Tak że branding to jego największa specjalność, ale to przecież po prostu wyrafinowana forma późno-liberalnej sprzedaży.

No i tak mi przyszło do głowy, że co najmniej za mojej pamięci, tylko jeden amerykański prezydentów było spoza, ściśle biorąc, oligarchicznego establiszmętu (a w każdym razie spoza nawet jego przedpokoju, w odróżnieniu np. od Cartera) - mianowicie Reagan - teraz zaś jest możliwość drugiego. No i jeden był aktorem, a ten drugi, potencjalny, sprzedawcą... Co sporo mówi o tym naszym-nienaszym amerykańsko-liberalnym świecie. N'est-ce pas?

triarius

niedziela, września 04, 2016

Ugauga Jitsu 0001 - Wprowadzenie, plus Garda Szalonej Małpy

Marzenie każdego mężczyzny
Marzenie każdego prawdziwego mężczyzny wedle
niektórych - też tak potrafić!
Jeśli człowiek pożyje dostatecznie długo (niektórzy mogą zasadnie twierdzić, że ZBYT długo), przychodzi taki moment, gdy musi zorganizować własną wiedzę na temat bicia brzydkich ludzi. Ta wiedza jest już wtedy dość ogromna, wsparta pewną ilością doświadczeń, odruchów i czego tam jeszcze, ale pochodzi z różnych źródeł i jest w związku z tym słabo zorganizowana.

Ten proces organizacji można, jeśli ktoś lubi szumnie brzmiące nazwy, nazwać "tworzeniem sztuki walki". Tę moją umyśliłem sobie nazwać "Ugauga Jitsu". "Jitsu" dlatego, że, choć nie jest to jakoś specjalnie japońskie, mimo dość sporego wkładu tej fascynującej nacji, to jednak cele i samo podejście wydaje mi się bardzo zbliżone do dawnych metod ju-jitsu (japońskiego), które łączyły bardzo różne metody i techniki, w celu możliwie skutecznego przygotowania na najróżniejsze nieprzyjemne sytuacje w realnym życiu Szczególnie mam tu na myśli łączenie rzutów, obaleń i dźwigni, z tym rodzajem uderzeń, który po japońsku określa się mianem "atemi", i z pokrewnymi technikami.

"Ugauga" zaś to żartobliwa aluzja do tej pani, która w swej znanej książce o różnicach między chłopem i babą gorliwie broniła mężczyzn przed zarzutami feministek, że oni to tylko "uga uga", czyli, jak rozumiem, maczugą przez łeb, za włosy i do jaskini, zaspokajać żądze. Przekonując, mówię nadal o tej niewieście, wszystkich wokoło, że nieprawda, bo nie "uga uga", tylko szczere pragnienie zdobycia w końcu owej subtelnej umiejętności karmienia piersią, co by dało ukochanej małżonce więcej czasu i możliwości skoncentrowaniu się na karierze generała czy prezydenta...

Na co ja, w mym niepoprawnym Tygrysiźmie i Męskim Świniźmie, napisałem na tym tutaj blogasie, że "jeszcze będziecie marzyć o uga uga, głupie... cośtam". Co zdaje się na naszych oczach właśnie sprawdzać, jak to bywa z moimi proroctwami.

A teraz przejdźmy do konkretów, czyli do sztuki przy... Znaczy jak ew., w razie konieczności, dać komuś w kość, samemu maksymalnie się przed wzięciem w kość chroniąc. (Czyli sama esencja prawicowości, która, jak wiadomo, polega na "Raczej dać w dupę, niż wziąć. Reszta to w sumie fioritury".)

* * *

Życie jest brutalne i pełne zasadzek, a że od czegoś zacząć trzeba, więc dzisiaj zajmiemy się taką oto
Małpa
Małpa twój przyjaciel (choć nie całkiem przodek)
nieprzyjemną sytuacją, że zostaliśmy znienacka potężnie walnięci,  i, choć mamy spore problemy z jasnością myśli, utrzymaniem wzgl. pionowej pozycji itd., staramy się jednak nie zainkasować już niczego istotnego więcej, bo by nas to całkiem z owej konfrontacji wyeliminowało, z potencjalnie b. nieprzyjemnymi skutkami. Dostać mogliśmy w głowę sierpem czy cepem, albo od tyłu, czy z boku, spoza pola widzenia, albo w brzuch, czy nawet w plecy, co też potrafi być paskudne.

Głowa jednak, czy powiedzmy szczęka, to sytuacja raczej najczęstsza. Sam z mojego wzgl. podeszłego wieku pamiętam dwie takie sytuacje - jedną z końca liceum, drugą z pierwszego roku studiów, kiedy to całkiem nieoczekiwanie walnięto mnie ciosem okrężnym... W tym drugim przypadku był to niezły drugoligowy bokser niewiele ode mnie lżejszy, w pierwszym jakieś chłopię z poprawczaka... I wtedy naprawdę nie ma wiele szansy na całkowite uniknięcie tego ciosu.

(Z tym bokserem zdołałem się nieco uchylić i dostałem cios tuż ponad skronią, może nawet sobie rękę uszkodził, nie wiem, ale ja i tak byłem parę sekund ostro przymulony. W tym wcześniejszym przypadku byłem OK, bo to nie była ta sama technika i siła, choć się zachwiałem, to udało mi się ładnie zablokować następny cios z drugiej ręki. Szczegóły może kiedyś w mojej autobiografii, do nabycia w najlepszych księgarniach i w wersji filmowej w najlepszych kinach.)

Tak że, choć normalnie wszelkie kursy i metody "walki ulicznej" raczej unikają omawiania tej sytuacji, zalecając atakować jako pierwszy, to jednak to się potrafi zdarzyć i wtedy jest mało przyjemnie. Ktoś naprawdę b. dobry, jeśli nas ogłuszy, najpewniej to będzie potrafił wykorzystać, ale nie wpadajmy w paranoję - nie każdy kto nas w knajpie znienacka wali w łeb, jest od razu mistrzem UFC, a z tymi poniżej, z pomocą Ugauga Jitsu, mamy szansę.

Więc na razie przyjmujemy, że po tym otrzymanym ciosie nasza orientacja w świecie jest, przez czas pewien, mocno schematyczna, jakoś tam stoimy na nogach, ale nie za pewnie, no i nie mamy dobrego rozeznania co też nam teraz zaserwuje nasz nowy przyjaciel. Co robić, co robić? Czy może zacznijmy od tego, co może nas za parę sekund spotkać, czego byśmy serdecznie chcieli uniknąć.

Na pewno chcielibyśmy uniknąć porządnego kopa w krocze - mógłbym powiedzieć "w jaja", ale to dotyczy także kobiet, o czym mało ludzi zdaje się wiedzieć... Po prostu dlatego, że taki wstrząs kręgosłupa, uderzonego wzdłuż, całkiem nie jest dobry dla zdrowia. Lekkie uderzenie w te regiony, czy ściśnięcie to faktycznie metoda na faceta (bo nie mówimy o pieszczotach, punktach G i Barbie Lookach), ale potężny "saddle kick" załatwi każdego. (Sorry, to nie jest jakaś seksualna obsesja - to są autentyczne i mające w tych sytuacjach spore znaczenie sprawy!)

Tak że nasze nogi z pewnością nie powinny być bardzo szeroko i nie mogą być frontalnie, tyle że to pozostawiamy raczej Mamie Naturze, ponieważ i tak raczej nie będziemy mieli do tego głowy, a to się przeważnie samo ustawia jak trzeba.

Ciosy w tułów potrafią być naprawdę paskudne, choć najbardziej powinniśmy się jednak wtedy obawiać kolejnych ciosów w głowę, no i ciosy na tułów niwelujemy napięciem mięśni z lekkim pochyleniem tułowia. (LEKKIM powiedziałem, dziś, w epoce MMA we wszystkich telewizjach, wielu ludzi wpadnie na pomysł walnięcia was kolanem, jeśli się pochylicie!) To też jest niemal odruchowe, choć warto sobie to przećwiczyć i powtórzyć owe 10 tys. razy, opisywane przez Gladwella, żeby stać się w tym mistrzem!

Teraz głowa, czyli najważniejsze. Ideałem jest coś, co stanowi niemal odruch, i Deo gratias, my takie coś właśnie mamy. Chodzi o coś, co po angielsku nazywa się "crazy monkey guard", czyli na nasze "garda szalonej małpy". (Oczywiście w tej epoce słowo "garda" ma dwa całkiem różne znaczenia, jedno z Boksu itp., drugie z Brazylijskiego Jiu-Jitsu, tutaj mówimy o tym pierwszym.)

Crazy Monkey Guard
Tak może wyglądać "garda szalonej małpy",
ale my to zrobimy jeszcze trochę fajniej.
Łapiemy się po prostu za łeb, co faktycznie wygląda jak u małpy, nie wiem czy akurat szalonej, czy może coś z nią innego jest nie tak, ale nieważne. Tu mamy obrazek pokazujący o co chodzi, choć my mamy nieco inną wersję tej wspaniałej techniki, którą wam opiszę, bo obrazkiem nie dysponuję, a trudu sobie i tak tutaj zadaję dość, żeby nie poczuwać się do obowiązku wam tego rysowana czy fotografowania. (Bez urazy!)

Ta wersja, którą ja wam proponuję, wygląda tak, że lewą ręką łapiemy się głęboko za prawy bark, tuż koło szyi; opuszczamy brodę i wtulamy ją w lewy bark; prawą zaś dłonią łapiemy się za kark; trzymając prawy łokieć dokładnie w przód, oba przedramiona mocno ściśnięte.

Faktycznie to nie musi być akurat w tę stronę, jeśli komuś bardzo zależy, to może to odwrócić, tylko że tutaj nie ma sensu uczyć się tego na dwie strony. Ja akurat jestem wyjątkowo dwustronny-dwuręczny i większość technik bez trudu opanowuję na obie strony, ale tutaj to naprawdę nie ma znaczenia. To jest pomyślane jako odruch, nawet w sytuacji, gdy niewiele nam pozostało z przytomności umysłu, więc każde komplikowanie tylko szkodzi, a dwustronność nie jest nam tutaj do niczego potrzebna. Nie komplikować - szczególnie w tym akurat przypadku!

Naprawdę dobry przeciwnik ma pewne opcje - nie oszukujmy się - ale po pierwsze, jeśli nas wali znienacka, to może nie być mistrzem UFC, a po drugie, my też odzyskujemy z sekundy na sekundę przytomność i mamy pewne opcje. Np. rzucenie się do wyjścia, co bywa niezłym pomysłem. Szczególnie, jeśli brzydal nieco się od nas oddali, np. żeby nam przydzwonić z kopa, a my już nieco oprzytomnieliśmy. Wtedy w nogi, albo łaps za krzesło, czy co tam fajnego przyjdzie nam do głowy.

Tak przy okazji, to owa "małpia garda" ma znacznie szersze zastosowanie, niż by wynikało z
Małpa strzela
Małpy znają też inne skuteczne metody walki, o czym,
Deo volente, kiedyś.
powyższego - nie musimy w końcu być znienacka walnięci i półprzytomni, żeby mieć z niej masę radości, wystarczy że wróg okłada nas po głowie na tyle szybko i ew. na tyle chaotycznie, że potrzebujemy szybkiej, uniwersalnej obrony, bo nie mamy czasu analizować sytuacji, a czas nagli.

Tyle dało się zrozumieć? No to fajnie, bo na deser będzie to, co najlepsze. Ktoś może spytać: "Czy mamy tutaj jakiekolwiek sposoby, żeby naszemu przyjacielowi zrobić wbrew, unieszkodliwić go i, mówiąc brutalnie, zrobić mu krzywdę"?

Są różne opcje. Nieco już, powiedzmy, oprzytomnieliśmy, a za naszym przyjacielem... (Żartuję, to jest i pozostaje nasz WRÓG!) Więc za tym osobnikiem jest ściana. Więc my się na niego rzucamy z tą naszą małpią gardą, będąc już na nim, raczej łapiemy go z twarz, z akcentem na oczy, i walimy jego głową o tę ścianę. Nokaut! Oczywiście to nie musi być tylko jeden raz, a do tego mamy kolana, stopy, najprawdopodobniej w jakimś obuwiu, więc skrobnięcie go kantem podeszwy przez goleń z góry na dół sporo zrobi... Masa radości!

Byłbym zapomniał... Staramy się do faceta przykleić, w każdym razie być b. blisko, jeśli w ogóle mamy takie możliwości, bo to zdecydowanie ogranicza jego opcje, w sensie przede wszystkim mocnych uderzeń i kopnięć. Jeśli uda nam się go zmusić do cofania się, to zdobyliśmy pierwsze punkty, bo wtedy on naprawdę raczej już nam porządnie nie przywali, a o ile zdążymy odzyskać wzgl. jasność myśli, mamy niezłe możliwości.

Fajnym sposobem kontrataku, kiedy nadejdzie jego czas, jest wyczajenie, kiedy nasz nowy przyjaciel znajdzie się przed nami i nagłe, gwałtowne podniesienie się z tego niewielkiego, ale jednak skłonu, żeby go trafić wierzchem naszej głowy od dołu i nieco od przodu w szczękę. Gwałtowne uniesienie głowy, rzut ciała w przód, wyprostowanie nóg. Rozumiecie? Nokaut, złamanie szczęki, wstrząs mózgu, odgryziony język, połamane zęby... I to wcale nie nasze! To nie są rzeczy, o których się miło rozmyśla, siedząc sobie przy trzaskającym ogniu, słuchając piosenki o reniferach, ale bywają sytuacje, gdy to się staje bardzo rozkoszną perspektywą - uwierzcie!

Zresztą nawet bez ściany, możemy, jeśli nasze siły i rozmiary są po temu, tudzież odwaga, rzucić się na gościa, złapać go za twarz - oczy, gardło, włosy... Uszy też bywają b. fajnymi uchwytami, choć się urywają, co też ma swój wdzięk... Tajski klincz to nieco bardziej złożona technika, więc nie na teraz... Ale w każdym razie można przejść do nagłego kontrataku i zacząć gościa obrabiać. Dobrze jest przy tym wydać dziki krzyk, najlepiej z głębi trzewi, bo to, gdy usłyszane znienacka i w połączeniu z widokiem bestii nagle się na nas rzucającej, potrafi totalnie sparaliżować ruchy i odebrać zdolność analizowania sytuacji. Chodzi oczywiście o to, co po japońsku nazywa się "kiai". Serdecznie polecam!

No dobra, na razie, zakładam, nikt was po głowie znienacka nie wali, więc co z tym wszystkim tutaj wyczytanym mielibyście zrobić? Proponuję przećwiczenie "gardy szalonej małpy" co najmniej kilkadziesiąt razy pod rząd, wczuwając się w odczucia mięśniowe, patrząc, czy wszystko co się da jest kryte, a my możemy jednak coś przed sobą zobaczyć, na ile potrzebujemy, nieco ten łokieć opuszczając i nieco podnosząc wzrok.

Najlepiej to ćwiczyć w całości, a więc stojąc, z napięciem brzucha i lekkim pochyleniem, stopy mogą być lekko do środka, chroniąc co kto tam ma, niezła równowaga... No i czujność z gotowością do przejścia do wściekłego, skutecznego ataku w wybranym przez nas momencie. Myślimy OFENSYWNIE, bo jeśli wybierzemy tę drugą opcję, to jesteśmy z góry ofiarą i niewiele zwojujemy. Nawet w przypadku, gdybyśmy wybrali w końcu ucieczkę - bywają sytuacje, że to jest najlepsza opcja, choć jest ich znacznie mniej, niż się to ludziom przeważnie wmawia. Myślimy o walce, o zniszczeniu wroga, myślimy krwiożerczo. Potem, kiedyś, możemy się za niego modlić, jak to czynił Musashi, modląc się za dusze tych, których wysłał w zaświaty, ale to będzie kiedyś.

Kapucynka
To tylko kapucynka, a nie np. pawian
Ardreyista, ale i tak wyglądem wzbudza
szacunek. Też tak powinniście!
Waląc nas, szczególnie po tych nadstawionych łokciach, wróg może sobie łacno uszkodzić dłoń, lub nawet obie, co byłoby miłym bonusem, szczególnie, gdybyśmy mieli mu potem te dłonie fachowo wykręcać - ale nie możemy na to za bardzo oczywiście liczyć, tylko po prostu nie zapominajmy, że coś tam po naszej stronie jednak z argumentów będzie, jakby to ponuro nie wyglądało.

Jeszcze bardziej zaawansowaną metodą treningu powyższych umiejętności jest np. zrobienie paru szybkich obrotów, żebyśmy byli mocno zamuleni, a potem przyjęcie naszej małpiej gardy, lub, w przypadku, gdy ktoś np. ma fajną, muskularną siostrę, zaatakowanie trzymanej przez tę siostrę tarczy, czy może po prostu jakiejś poduchy, w opisany powyżej sposób... Oczywiście nie czyniąc siostrze żadnej realnej krzywdy. (Jeśli ktoś ma fajnego brata, to też oczywiście, no i przyznam, że zazdroszczę.)

To by było na ten pierwszy raz na tyle. Czuj duch, pręż się i nie zapominajcie o Ugauga! Codziennie kilka powtórzeń tej małpiej gardy i będzie super! Na razie tylko tyle macie zadane, więc nie wmawiajcie sobie i światu, że przeciążam was robotą. Jednak to niewiele może kiedyś sporo zmienić. Jeden mały krok dla człowieka, wielki skok dla Ludzkości, ach! I te rzeczy.

triarius

czwartek, września 01, 2016

Gówno w przerębli a sprawa polska

Przerębel
(Kontynuujemy sobie nasz "polski" cykl, skoro tak to się wszystkim podoba. To było w kwestii formalnej.)

* * *

Powszechnie znana jest głupawa historyjka o tym, jak to w piekle przy kotle z Polakami nie stoi żaden diabeł, bo rodacy i tak wciągną spowrotem każdego, kto by próbował się wygramolić. To akurat uważam za dość głupie plucie na Polaków, choćby dlatego, że zawiść nie wydaje mi się być akurat tą wadą, w której jesteśmy mistrzami. O "świętej szwedzkiej zawiści" pisał już Gustaw Waza w połowie XVI w. i tam nikt przeciw takiej ocenie do dziś nie protestuje. Czytałem też o zawiści, jako o narodowej przywarze Anglików, i to chyba Anglik napisał.

Nie znaczy to jednak, by z Polską i rodakami wszystko było OK, ale chyba nie akurat to. Wad mamy oczywiście skolko ugodno, jak wszyscy zresztą, ale co mnie najbardziej boli, to rzeczy bardziej skomplikowane, trudniejsze do jednoznacznego wskazania... Takie, które dałoby się określić mianem "wieczna polska niemożność", i które nawet znanemu stwierdzeniu Tuska (który chyba w ogóle się za Polaka nie uważa i którego ja za Polaka nie uważam) o tym, czym jest polskość, nadają nieco sensu.

Ja się uważam za Polaka i nie muszę chyba nikogo zapewniać, że mnie ta sytuacja naprawdę dręczy. Już bym faktycznie wolał tę zawiść, choć to naprawdę brzydka cecha. Ale o czym ja w ogóle mówię? A o tym, że parę dni temu zaledwie, młoda dziewczyna, która po prostu nie umiała się zachować inaczej, więc zachowała się tak, jak było to dla niej możliwe, dała nam, po latach, szansę zrobienia czegoś naprawdę... Jak to określić... W porządku, czegoś prawidłowego (żeby tak to trywialnie określić, ale to chyba lepsze, niż nieudane poetyzowanie) i, jak na tę naszą dzisiejszą skalę, nawet wzniosłego.

Napisałem o tym teksta, co oczywiście nic nie oznacza, ale byłem w nim bardzo poważny i nieco przy tym dręczył mnie niepokój. Niepokój o to, że, jak to u nas, jak to wszędzie dzisiaj w tym liberalnym raju, owa wzniosłość, dana nam przez porucznik Inkę, a skrystalizowana najściślej w tym jednym zdaniu z jej grypsu adresowanego do babci, zostanie wcześniej czy później utytłana w geszefciarstwie, bezguściu, wulgarności, "patriotycznym rapie", wszelakich kouczingach i szkaradnych naturalistycznych pomnikach z brązu.

Wiedziałem że to przyjdzie, miałem tylko nadzieję, że nie od razu i że, da Bóg, nie w takim nasileniu, żeby ten wzniosły, patriotyczny bodziec całkiem zniweczyć. Jego oddziaływanie znaczy.

Oddziaływanie bodźca, który, jak mi się zdawało, nawet w tych wyjątkowo paskudnych czasach, ma szansę w istotnej części naszej młodzieży dokonać duchowej przemiany, albo tych już przemienionych wznieść na o wiele wyższy poziom patriotyzmu i ogólnie etyki, zapoczątkować jakieś głębokie etyczne fermentacje, skutkiem których Polska stanie się dla wielu czymś więcej, niż tylko pretekstem do wywieszenia chorągiewki na antenie samochodu przed "ważnym" meczem i/lub wysłuchania "patriotycznego rapu",

Wiedziałem że będzie reakcja i po prostu entropia, naturalne (?) liberalne procesy działające przeciw wszelkiej wzniosłości, szlachetności i patriotyzmowi, procesy ekonomiczne i do nich zbliżone, ale nie tylko... I miałem, jako się rzekło, nadzieję, że nie od razu i nie aż tak silnie, żeby to zwyciężyło.

No i się pomyliłem - co do szybkości i siły, bo co do samego zagrożenia to, jak zwykle, okazałem się szczerą Kassandrą. Wczoraj przyszedł pierwszy szok. Nie nadużywam mocnych określeń, to naprawdę było bardzo przykre. Otóż czołowy bloger salonu24 trafił na jedynkę z tekstem, błahym zresztą, z tytułem stanowiącym w zamierzeniu dowcipną parafrazę owych granitowych, że tak to niezgrabnie określę, słów Inki. Znalazł się chłopina na czasie, ręka na pulsie i co tam jeszcze!

Jest to bloger wyróżniający się swym profesjonalizmem, choć nieczęsto pisze rzeczy, które uznałbym za odkrywcze i wstrząsająco ważne. No i na pewno "nasz" - w tym swoim tekście też ganił KOD i tak dalej. Tylko, @#$%^, co z tego? Co z tego, jeśli leberalizm i tak wkrada się tylnymi drzwiami, a ktoś taki, zawodowiec lub niemal, całkiem "nasz", nie dostrzega, że dla doraźnego sukcesu (?), chwilowej popularności, profanuje sprawy, którymi nikt nie ma prawa w ogóle wycierać sobie twarzy, a co dopiero ktoś z "naszych"?

Dzisiaj zaś znajoma opisała mi rocznicowe obchody w Stoczni i okazuje się, że Prezydent podszedł i witał się z Bolkiem. Co z tego, powie ktoś? W kategoriach "liberalnej demokracji", dzisiejszej postpolitycznej polityki, wobec znaczenia mediów i sytuacji w nich, itd. itd., jest to, trzeba sobie otwarcie rzec, zachowanie zrozumiałe. Jak to się jednak ma do Inki, tak przez tego samego Prezydenta honorowanej trzy dni temu?

Jaki sygnał otrzymuje młodzież, która najpierw jest implicite namawiana do postawy niezłomnej i bezkompromisowej, a potem widzi, że z przyczyn, których nie da się inaczej nazwać, niż przyziemnymi i koniunkturalnymi, ci sami ludzie bratają się z takim kimś, jak Bolek?

Z kimś, co do kogo dziś nie ma już cienia wątpliwości - to był agent, od samego początku, szkodził, i w ogóle szuja, obecnie zresztą pilnie opluwająca nas, moherów, i tych samych ludzi, którzy się z nim, na oczach tłumów, próbują bratać. Przecież Bolek parę tygodni temu obiecywał obalić ten rząd - stanąć na czele czegoś, jakichś sił, które miały tego dokonać!

Wiem, taka jest dzisiejsza, taka jest liberalno-demokratyczna polityka. W końcu z jakiegoś powodu do polityki nigdy się nie pchałem. Choć w sierpniu '80 w Stoczni byłem, jak i w grudniu '81. (Mnie też tam zatem honorowali, na tych obchodach. Alleluja!) Jest to jednak wyjątkowa ohyda, no i właśnie dokładnie dowodzi tego, o czym mówiłem w tamtym tekście i co mówię przy różnych okazjach: jeśli się człowiek czuje zmuszony do grania zgodnie z dzisiejszymi geszefciarskimi regułami...

Jeśli polska polityka musi (bo oczywiście nie wierzę, że Prezydent miał z tego jakąś przyjemność) tak wyglądać, jeśli bez tego się nie da i nigdy inaczej nie będzie - to po kiego grzyba, i nawet brutalniej, to jakim @#$% prawem podbechtujecie młodzież Inką i Żołnierzami Niezłomnymi?

Jeśli tak to ma wyglądać, to przyzwoiciej będzie nawoływać do sprzątania po psie i płacenia za telewizję! Z białym niejadalnym możełem i chorągiewkami z okazji meczów bym się powstrzymał, ale tamto jak najbardziej. Skoro sami nie mamy ochoty wykrzesać z siebie odrobiny nawet heroizmu - tyle, żeby ubecką szuję potraktować, może nie tak, jak na to zasługuje, życie to nie piękna bajka, ale inaczej niż porządnego człowieka, nie mówiąc już bohatera...

Najpierw Inka i Niezłomni, a w trzy dni później Bolek. Niesamowite! Gdyby zrobiono im tylko oficjalny pogrzeb, bez ogromnego medialnego nagłośnienia, choć oczywiste z honorami, to rozumem. To by było dla nich, a nie także, jeśli nie przede wszystkim, dla młodzieży.

Myzianie się z Bolkiem to był piękny sygnał dla patriotów, z akcentem na tę młodzież, dla której być może Inka i Niezłomni stali się właśnie wzorem... Sami wiecie. Sprzątanie po psie to jednak naprawdę coś bardziej odpowiedniego, lepiej zharmonizowanego, mniej kolorystycznie rażącego na tle uścisków z Bolkami tego świata i mniejszy stanowiące dysonans! Mogę zrozumieć, że Bolka nie da się wsadzić do pierdla, ale publiczne dopieszczanie go zaraz po tamtych uroczystościach?!

Jeśli sytuacja jest taka, jeśli świat jest dziś po prostu taki, że się nie da z Bolkiem nie obściskiwać, to miejmy chociaż tyle konsekwencji i rozsądku, by tej młodzieży stręczyć sprzątanie po psie i tym podobne akty patriotyzmu, a nie jakichś Niezłomnych! Zamiast zaś następnych realistycznych figur z brązu proponuję stawiać coś nieco bardziej abstrakcyjnego, opartego na przykład na motywie przerębli. Każda praktycznie dziura może stanowić do niej celną aluzję, a przerębel jako symbol tego, co tak wszyscy kochamy w Polsce, jest bezkonkurencyjna.

Można się w niej rozkosznie kręcić i nikomu to nie ma prawa przeszkadzać. Ani za granicą, ani nigdzie. O to przecież chodzi. Żeby było bezpiecznie i międzynarodowo, w sensie klepania po plecach i zagranicznych uśmiechów. Każdy się w tej abstrakcji dopatrzy tego, co mu pasuje, co kocha, i będzie git! Naiwniacy mogą się tam nawet dopatrzeć wyrazu czci dla Żołnierzy Niezłomnych. Nie wiem, jak oni to potrafią, ale od tego właśnie są naiwniacy, żeby ludzie u żło... Chciałem rzec VIPy... nie musieli się za bardzo wysilać, nie mówiąc już o narażaniu się.

triarius

P.S. Całkiem na marginesie powiem, że wczoraj w TW Trwam, w ich wiadomościach, ujrzałem także - a jakże! - pomnik Anny Walentynowicz, który nam w związku z "Polak z Polakiem" pokazano, i było to oczywiście kolejne naturalistyczne paskudztwo z brązu, jakich musimy już mieć dziesiątki. Tak paskudne to było, że nie mogło być wątpliwości co do  patriotycznej intencji wszystkich zaangażowanych.

Zresztą to chyba był ten sam pomnik, który stoi we Wrzeszczu przy Grunwaldzkiej. (Tutaj koło mnie też stoi takie coś, mianowicie Reagan z JP2, ale to chociaż wygląda względnie zabawnie, z tą ich gestykulacją, i można się przy tych postaciach w skali 1,2:1 sfotografować, czego przy innych dętych pomnikach nie ma.) Tu musi albo działać "zasada szwagra" i ktoś się na tym potężnie obławia, albo też, jeśli naprawdę nie da się z jakichś, szpęglerycznych może względów, mniej paskudnych rzeczy w Polsce trzeciego millenium eksponować, to dajmy sobie spokój z patriotycznymi pomnikami już na zawsze, błagam!

poniedziałek, sierpnia 29, 2016

Bóg a sprawa polska

Dzisiaj śmiertelnie poważnie i gdybym mimo wszystko zaczął swoje zwyczajowe stylistyczne, słowotwórcze, i jakie tam jeszcze figle, to proszę mnie walnąć zwiniętą gazetą po nosie, albo polać wodą ze szlaucha! Dlaczego poważnie, spyta ktoś. To nie wynika z wahań mojego nastroju, tylko z tematu, który chcę dziś poruszyć.

Jednak z powodu tej powagi nie potrafiłem wymyślić dobrego tytułu (tu by trzeba autentycznego poety, albo i to by nie dało rady), więc tytuł jest nieco w stronę błyskotliwości, a nawiązuje do bonmotu, który mi właśnie przyszedł do głowy, będącego prostą parafrazą scholium Dávili. Bonmot nasz idzie tak: "Nie jest trudno wierzyć w Boga, trudno jest tylko uwierzyć, że się interesuje Polską". (W oryginale Dávila  nie wspomina o Polsce, co można zrozumieć, a mówi po prostu "o nas", w sensie że o ludziach.)

Ja tam z tą wiarą w Boga wciąż mam nieprzezwyciężone problemy, ale to co się obecnie dzieje z Polską zaczyna mnie powoli zadziwiać. Tak mi to mianowicie wygląda już trochę tak, jakbyśmy znowu trafili w wyrwę w czasoprzestrzeni, jakiej dosłownie NIKT nigdy nie ma prawa się w tym naszym ziemskim bytowaniu spodziewać - choćby nie wiem jak była dlań konieczna -  skutkiem czego my tu sobie zaczynamy robić naprawdę fajne rzeczy, a nasi liczni wrogowie i jeszcze niestety liczniejsi przyjaciele zdają się być sparaliżowani.

W sensie, że na razie nam niespecjalnie przeszkadzają, nie mówiąc już o rozbiorach, wdeptaniu nas w ziemię (mówimy o realu, nie o ujadaniu), czy uczynieniu z naszej prześlicznej równiny bezludnej, spalonej i napromieniowanej pustyni.

Nie mówmy oczywiście "hop" i w ogóle uważam, że gdzie się da, należy zachować low profile, ale zaczyna mi to wyglądać przedziwnie pozytywnie - coś niemal jak wojna na raz przegrana przez wszystkich naszych trzech zaborców i kilka innych czynników, których źródła i stojące za nimi motywy można sobie różnie, w ogólnych rozważaniach o świecie, oceniać, ale które wtedy były dla nas ogromnie korzystne.

Kto mnie trochę zna, wie, że narodowe obchody to nie jest to, co by mnie często doprowadzało do zachwytu, nie mówiąc już o martyrologii. Oczywiście mam nadzieję, że nikt nie bierze tego za lekceważenie naszych niezliczonych ofiar, nie mówiąc już o braku szacunku dla bohaterów, którzy coś istotnego dla Polski poświęcili. To nie o to chodzi, tylko o to, że często dostrzegam w tym masochistyczną rozkosz lizania własnych ran, połączoną z działalnością pozorną, którą można określić jednym zbiorczym hasłem "cała para w gwizdek".

Gdybyśmy się odgrażali, też byłaby cała para w gwizdek i wcale nie byłoby dużo lepiej, jeśli w ogóle, co więcej nasi liczni przyjaciele by nam wtedy dali popalić, ale takie od przyjaciół bezpieczne, za to masochistyczne popłakiwanie, na cały głos zresztą i z przytupem, też wcale mnie nie cieszy.

Co powiedziawszy, przejdę do sedna i rzekę, iż wczorajszy pogrzeb Inki i Zagończyka bardzo mi się podobał - zarówno sama idea, jak i niemal całość wykonania. Właściwie cała całość, bo ohydę tych wszystkich nowszego typu pomników, które nam Ojczyznę przyozdabiają - tych postaci z brązu, ach jakżesz realistycznie oddanych - można potraktować jako coś poza zasadniczą sprawą.

(Co nie zmienia faktu, że ja bym takiego pomnika nie chciał i bardzo bym pragnął, żeby poznikały. Czym je zastąpić? Nie mam pojęcia. Może prasłowiańskimi dębami? Naprawdę nie wiem, ale ohyda jest ohydą i nic na to nie poradzę. A ohyda NIGDY nie jest dobra.)

Historia Inki to wspaniały przykład bohaterstwa, te jej słowa z ostatniego grypsu - te o babci i zachowaniu się jak należy - są po prostu... Nie wiem jak to określić, mówienie o arcydziełach w tym akurat kontekście wydaje mi się nieco zbyt frywolne... W każdym razie lepiej nikt by nie potrafił. To jest po prostu wielkie. Traugutt też był w podobny sposób bohaterski, ale on był żołnierzem, co do czego nie mógł mieć wątpliwości, a Inka mogła, tak jak większość z nas.

To naprawdę był pewien specjalny, ale jednak rodzaj greckiej tragedii - katastrofa czy klęska... I niech mi nikt nie mówi, że nie klęska i katastrofa, skoro młoda osoba zginęła po torturach, a Polska jeszcze po 70 latach nie jest wolna od Rzeplińskich i Tulejów, jak też od Merkeli i czego tam jeszcze. Jasne że w tym była niesamowita wzniosłość, a jeśli ktoś szczerze wierzy w wieczną szczęśliwość w Raju - no to oczywiście w tych kategoriach nic aż tak strasznego się Ince nie stało. (Ktoś by reflektował na podobny koniec dla siebie?)

Polska jednak powinna była być wolna - także od przodków Tulei i Michnika - już wtedy, panna Siedzikówna powinna była żyć jeszcze dość długo, choć oczywiście tu nie ma pełnej gwarancji nawet w najlepszym kraju, więc to było jak najbardziej zwycięstwo MORALNE, zgoda, ale raczej żadne poza tym. Czyli dokładnie tak, jak w przypadku Antygony! I o to mi tu właśnie chodzi.

Oddanie hołdu tym dwojgu bohaterom było oczywiście rzeczą piękną, słuszną i pewną pośmiertną rekompensatą, chciałoby się wierzyć, że ktoś, gdzieś odczuł to jako rekompensatę, ale tu już wchodzimy na teren czystej metafizyki.

Było to także bardzo oficjalne przyznanie, że PRL to nie było naprawdę polskie państwo, co uważam za ogromnie ważne i w miły sposób w dodatku wzbudzające bezsilną (na razie i oby na zawsze) wściekłość tych wszystkich pieszczoszków przywiezionej nam ze wschodu obcej i agenturalnej władzy, których wciąż mamy od cholery, i to nie w takich miejscach, w jakich ew. można by ich chcieć.

Tak całkiem nawiasem, to chciałem swego czasu, "w podziemiu", wspomnieć w jakimś "podziemnym" tekście o tym właśnie, że ta komusza władza nie jest po prostu legalnym polskim rządem, bo ten siedzi w Londynie, ale kolega dostarczający te moje twory w głąb "podziemia" osadził mnie słowami "pomyśl o drukarzach".

Nie chodzi tu oczywiście o mnie, bo napisanie tego w jednym egz. to nie było żadne bohaterstwo, zaś o tym Rządzie Londyńskim to ja tak myślałem od małego, ale chodzi mi o to, że jak za kimś się za każdym razem wstawiali różni zachodni eurokomuniści, żeby już na nich skończyć, to się dawało robić w PRLu opozycję - co innego jeśli się nikt taki nie wstawiał, więc trudno się dziwić, że dziś tak wielu dawnych znanych opozycjonistów to ciężka lewizna, a porządny człowiek i patriota albo skończył jak Inka i Zagończyk, albo wegetował zgrzytając zębami, bo cóż innego mu pozostało?

Cały czas brakowało mi tego oficjalnego odcięcia się naszego państwa od PRLu, co niestety nie w każdej dziedzinie da się zrobić, ale naprawdę nie ma powodu, by się do różnych komuszych działań przyznawać, albo honorować te zobowiązania, które komuna w naszym imieniu podejmowała, o ile da się z tego wyplątać. A żeby chcieć się wyplątać, trzeba głośno i oficjalnie odciąć się od PRLu uczuciowo i ideowo. Tu właśnie sprawa Niezłomnych ma swoje realne i polityczne znaczenie.

To w ogóle jest sprawa, która jest w stanie trafić do młodzieży, a te słowa Inki to już w ogóle brzmią jak najlepsza dewiza i motto dla różnych patriotycznych działań, tylko że to też trzeba zrobić uczciwie, bez nadmiaru głupoty i nie dopuszczając do tego różnych cwaniaczków. Te koszmarne zaiste pomniki pokazują w miniaturce (?), jak łatwo jest zrobić z patriotyzmu, czy powiedzmy z miłości do JP2 (czego nie chcę oceniać, bo to ma różne aspekty itd.), paskudne pomniki, które odstręczą od tych idei każdego, kto ma nieco poczucia smaku.

Tak więc patriotyczne wzmożenie (użyłem tego słowa, ale w jak najbardziej pozytywnym sensie), szczególnie młodzieży - jak najbardziej! Historia Inki - jak najbardziej! Jej ostatnie słowa... "Arcydzieło" brzmi zbyt wulgarnie, ale nie ma lepszych! Jednak za tym musi coś iść, i to nie kolejne nakręcanie emocji, choć tym razem wyszło to tak dobrze, tylko konkretne działania. Jakie? Na pewno coś innego od sprzątania po psie i płacenia za telewizor - tyle wiem na pewno.

Jest to ogromny potencjał patriotyzmu, ma to szansę trafić do młodzieży jak mało co innego, ale też jest tu ogromna odpowiedzialność, bo można to zmarnować bardzo łatwo, najpierw czyniąc z tego dętą i do niczego nieużyteczną szmirę, a potem jednak każdy się prędzej czy później połapie, że coś tu nie tak, i się odwróci.

Poziom - jeśli to porównamy z muzyką - różnych tam Kukizów, Skibów, Trubadurów i innych spraw na tym poziomie, do których idealnie pasują (choć o gustach non est disputandum) słowa: "Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio!", to nie jest ten, na którym patriotyczne emocje naszej młodzieży powinny być nakręcane! (Nawiasem mówiąc, trudno o bardziej liberalną zasadę niż ta, bo to w sumie sama przecie esencja liberalizmu. Tylko potem niech się nikt nie dziwi, że liberalizm zabija patriotyzm i samo państwo narodowe, nawet niespecjalnie się w tym kierunku wysilając.)

Szmira zawsze będzie szmirą, czyli trucizną dla ducha, a gdybyście ludzie mieli rozum i słuchali Monteverdów tego świata zamiast tego, co słuchacie, nie mielibyście dziś większości tych mentalnych problemów, kiedy to jakiś kolejny "geniusz" i nasz ulubieniec okazuje się być komuszą świnią... Nie budujmy patriotyzmu na szmirze - powtarzam! Co z kulturą popularną zatem? To sprawa dość skomplikowana, więc na jakiś inny raz, ale przywołam Dávilę, który rzecze iż: "Sztuka ludowa to to, czego lud w ogóle za sztukę nie uważa - to co uważa to po prostu szmira".

Szmira zaś... Już wiecie, tak? No, tośmy sobie tę sprawę wyjaśnili. Na koniec jeszcze taki drobiazg... Ktoś może uważać, że taka okrutna męska świnia jak Pan Tygrys może mieć coś przeciw temu, że Inka jest porucznikiem. Bzdura! Pan Tygrys jest przeciw wysyłaniu kobiet do bezpośredniej walki, najlepiej byłoby w ogóle trzymać je z dala od zabijania kogokolwiek, choćby dlatego, że wykorzystujemy wtedy opory porządnych ludzi przez zabijaniem (naszych) kobiet, podczas gdy nieporządni takich oporów nie mają, te opory jednak w końcu muszą paść i wtedy my płaczemy, że nam nasze słodkie niewinne kobietki ktoś brutalnie... Da się to zrozumieć?

Inka była jednak sanitariuszką, więc to jest jak najbardziej OK, a że ma szarżę i miałaby mundur? Chciałbym, żeby w Polsce, kiedyś wreszcie naprawdę wolnej, formacje kobiece, nie walczące z nikim bezpośrednio, były oddzielone od męskich, bo żęderu wciąż nie lubię, i miały w związku z tym INNE mundury, jednak po cywilnemu przecie chodzić nie będą, więc mundury (dobrze leżące i twarzowe, ach!) jak najbardziej.

A szarże mogą być te same, nie ma problemu. Inaczej byłoby to cholernie skomplikowane. Tak czy tak generał piechoty łanowej to nie to samo co generał Armii Zbawienia (który akurat może być kobietą, tylko że to nie ma z nami tutaj nic wspólnego).

W sumie, powtórzę: to było naprawdę potrzebne i piękne, jest w tym, jak sądzę, ogromny potencjał, ale też trzeba to należycie wykorzystać, młodzież nie może dojść do wniosku, że ją się emocjonalnie nakręca do jakichś przyszłych poświęceń, kiedy ta nakręcająca elita ustawia się sama rufą do wiatru, z nadzieją na jakieś wulgarne osobiste korzyści... I te rzeczy. A nawet jeśli ta elita jest uczciwa i napędzana szczerym patriotyzmem, to i tak należyte wykorzystanie tego rodzącego się właśnie (jak przewiduję i mam nadzieję) patriotyzmu, zdolności do poświęceń itd. - wymaga nie tylko uczciwości i własnego patriotyzmu, ale też (i to mnie właśnie mocno niepokoi) masy rozumu i choć trochę przyzwoitego smaku.

Miejmy jednak nadzieję, kiedy już najlepiej jak się da zrobimy wszystko, co do nas należy i co od nas zależy, że naprawdę Bóg istnieje, i to taki, któremu, o dziwo, z jakichś nie-do-końca-jasnych powodów zależy na Polsce. Albo może to jakieś Prawa Natury, całkiem świeckie, choć to by było już nie-do-uwierzenia dziwne.

(W każdym razie jest dziwnie OK, choć nie łudźcie się, że to kiedykolwiek dotrze do rasowych lemingów - mam doświadczenia z jednym takim, z których wynika, że do nich nigdy nic z tej sfery dotrzeć nie może. No ale o żydokomunie porozmawiamy sobie kiedy indziej, Deo, oczywiście, volente.)

A swoją drogą ta babcia Danuty Siedzikówny powinna też dostać pośmiertnie order, i to nie byle jaki!

triarius

P.S. No dobra, wyjaśnię jeszcze dlaczego tak się głupio upieram, że NIE SZMIRA. Otóż szmira, moi rostomili ludkowie, to jest ORDYNARNE KŁAMSTWO. Kłamstwo na poziomie plucia oszukanej ofierze w gębę, i nieważne, że ona tego często nie potrafi zauważyć. Prędzej czy później autentycznie patriotyzmem rozedrgana młodzież ten fałsz wyczuje. Poza tym szmira to po prostu szmira i dlatego jej nie znosimy. Prawdziwa sztuka jest bardziej prawdziwa od wulgarnych faktów, szmira jest kłamstwem, a rozrywka może być niezła, nie będąc autentyczną sztuką, fakt, ale nie o tym mówimy.

No to macie jeszcze bonmota: "Ryba psuje się od głowy, państwa i narody psują się od szmiry". Dixi!

sobota, sierpnia 27, 2016

O husarii, husarskości i husaryźmie (3)

Sumo, czyli w pewnym sensie japońska piesza husaria
Trochę remanentów i zaległych wyjaśnień... Pytają mnie ludzie co z tymi 400 starszymi i mądrzejszymi husarzami. Więc sprawa polega na tym, że jak nam otworzyli to Muzeum Starszych i Mądrzejszych, bez którego nie wiem w ogóle jak dotąd udało nam się przeżyć, to na jego otwarcie przyjechał jakiś taki zagraniczny gość i, jak czytałem w sieci, opowiedział historię o tych 400 swoich rodakach, co to rzekomo stanowili trzon.

Nie wiem ilu w sumie mieliśmy husarzy, nie mówiąc już o tych pierwszego sorta i pierwszego rzutu, czyli towarzyszy husarskich (swoją drogą niemal współczesne upodobanie niektórych do słowa "towarzysz" musiało się od tego właśnie wziąć, bo inaczej jak ci ludzie mieliby się aż tak zakochać w tym pięknym polskim słowie?). ale zdziwię się, jeśli mi powiedzą, że było ich jednorazowo na jakimś polu walki więcej niż 2 tysiące, w każdym razie towarzyszy, więc 400 to jednak spora część część całości i nasuwają się rozliczne pytania.

Jednak moje (brzydkie) podejrzenie raczej jest takie, że ten nasz szanowny gość raczej zaczerpnął swą informację z Radia Erewań. Jakoś tak: "Nie czterystu, tylko całe ćwierć miliona. I nie całkiem prawda, że husarzy, bo chodziło o ubeków". Wtedy to ma sens! Niestety nasz gość nie do końca wysłuchał i nie wszystko zrozumiał.

Druga sprawa... Mówi mi komentator (dzięki!), iż na temat husarii sporo informacji podaje niejaki Radosław Sikora. (Mam nadzieję, że to nie jest tylko błąd drukarski w nazwisku tego pana, bo mamy przecież takiego interesującego... Jak go nazwać... Co się nazywa niepokojąco podobnie i jakoś tak dziwnie mi się zbiera, jak to widzę, choć niby nie ma powodu.)

Tygrysizm Stosowany jednak niestety nie czytał tego pana (mówię o tym porządnym, od husarii), więc Tygrysizm Stosowany musi się to posłużyć swoją sławną w świecie kobiecą intuicją i pewną jednak wiedzą na temat takich tam historyczno-militarnych spraw. Plus pewną znajomością spraw końskich (oczywiście kudy mu do takiego np. Nicka!) i fizycznych konfliktów też.

Cóż więc Tygrysizm Stosowany z głębi tych swoich zasobów ma do powiedzenia na temat husarii, husarskości i husaryzmu? Oczywiście, jeśli ktoś ma z tego doktorat, a przy tym dorabia sobie jako lewoskrzydłowy w tych tam skrzydlatych przebierańcach, które tak istotną pełnią rolę w dzisiejszej polskiej armii  - to niech się łaskawie z moich intuicji i byle jakiej wiedzy nie śmiać, tylko grzecznie, łagodnie pouczyć i poprawić. Dobra?

A teraz wreszcie przechodzimy do konkretów... Ustaliliśmy już sobie, że pod względem czystej jakości, husaria to było to, co najlepsze i nie sposób tu się przyczepić. Nas jednak interesuje przede wszystkim taka oto kwestia - na ile to było genialne militarne rozwiązanie, jakieś tam Wunderwaffe tamtej epoki; jaka to była konkretnie ta nisza, w której husaria okazywała się taka bezkonkurencyjna, oraz jak wiele tego, co się w ówczesnych wojnach na tych ziemiach działo wypadało POZA ową dla nas szczęśliwą niszę...

Sprawa zatem kosztów, i to w każdym możliwym sensie; ilości; zastosowań: taktycznych czy właśnie strategicznych? Takie rzeczy. Chwyćmy więc byka za rogi i zadajmy, sobie oraz światu, pytanie o to, czy husaria to była jazda ciężka, czy też lekka, albo może coś pomiędzy.

Z mojej, ach jakże odległej, młodości, i to naprawdę wczesnej, praktycznie przedpubertalnej, kiedy to Mówią Wieki nie było jeszcze własnością Agory i ja ten miesięcznik czytałem, pamiętam, że wyrażano tam pogląd, iż husaria wcale nie była żadną ciężką jazdą, tylko całkiem przeciwnie - lekką niczym piórko, mimo że faktycznie dość opancerzoną.

No to ja się zapytowywuję, kto właściwie był tą naprawdę ciężką jazdą, jeśli nie husaria. Oczywiście, i do tego mam zamiar (Deo volente) w końcu dojść, w mojej opinii jazda ciężka od lekkiej różni się nie tyle, nie przede wszystkim, wagą i opancerzeniem, tylko funkcją, sposobem walki i takie tam. Jednak z tymi rzeczami faktycznie wiąże się także dość ściśle waga i rodzaj uzbrojenia, pancerz lub jego brak...

Jeśli to nawet nie jest to, co powinno decydować przy tej ocenie, to oba te aspekty są praktycznie nierozdzielne i na podstawie wyglądu, wyposażenia, uzbrojenia potrafimy rozpoznać z kim mamy niewątpliwą przyjemność. Ten materialny aspekt jest znacznie prostszy do analizowania, więc zacznijmyż od niego. Husaria nie była ciężką jazdą? No to kto był?

Na pewno późnośredniowieczny zachodni rycerz w pełnej zbroi ważącej jakieś (jak pamiętam) 40 kg, choć ta waga też była tam nieźle rozmieszczona, wszystko było mistrzowsko wykonane, więc te wszystkie historie, że w takiej zbroi nie dało się nawet chodzić, to brednia. Jednak to ciężka jazda z pewnością była, zgoda! Tym bardziej, że także koń był opancerzony i w ogóle musiał to być jakiś niesamowity perszeron, więc o galopowaniu wśród pól i lasów z rozwianym włosem, wśród śpiewu skowronków nie było raczej mowy.

Zresztą jej zasadniczy sposób walki także był specyficzny i jazda lekka nie potrafiłaby tego w ten sposób z sukcesem robić, a z drugiej strony nadawałaby się do wielu innych, i bardzo ważnych, działań, do których ciężka się nadawała marnie.

Także wczesnośredniowieczni perscy katafrakci byli ciężką jazdą, choć ich zasadniczą bronią był łuk, co nieco gwałci naszą klasyfikację, ale ta ich kolczuga kryjąca jeźdźca i konia całkowicie, aż do samych końskich pięt, nie da się całkiem ignorować i jazdą lekką trudno ich nazwać. Z drugiej jednak strony fakt, że po obrzydzeniu wrogowi życia za pomocą strzał szarżowali oni z potężną włócznią w garści, czy może nawet pod pachą, tę ich "ciężkość" potwierdza.

W okresie, na odmianę, znacznie późniejszym, bo w XIX wieku, tacy francuscy kirasjerzy byli uznawani za ciężką jazdę - w odróżnieniu od lansjerów czy huzarów (nie mylić z husarzami, choć źródłosłów z pewnością ten sam!) - bowiem nosili półpancerze i stalowe hełmy, no i służyli do nieco innych celów, o czym sobie za chwilę porozmawiamy. Walczyli zaś pałaszem.

(Tak przy okazji, to wie ktoś, dlaczego kirasjerzy z owej późnej, jak na kawalerię, epoki, choć wcale, jak się okazuje, nie późnej jak na pancerze, nosili tylko pół pancerza, co chroniło jedynie przód? Przyczyną nie było to, że wróg nie miał prawa oglądać ich pleców, bo zawsze dumnie nadstawiali pierś, w każdym razie nie jedyną i nie najważniejszą. Nie to także, żeby plecy oddychały, albo z oszczędności.)

Żeby ten kolejny odcinek zakończyć jakimś, choćby prowizorycznym, podsumowaniem, powiem, że pogląd, iż husaria to nie była ciężka jazda, wydaje mi się błędny. Choć oczywiście przyznaję, że oni sobie nienajgorzej w tych swoich stosunkowo lekkich pancerzach radzili także ganiając po stepie, a nie tylko że krótka szarża na polu bitwy z najeżoną kopią, po której perszeron tak czy tak ledwo zipał, a w każdym razie ledwo się ruszał, jeśli nawet przeżył, więc z konnicy robiła się bardzo ciężka piechota i tak to szło.

Co przecież jednak - poza faktem, że husarskie konie, nie będąc tak strasznie przeciążonymi perszeronami, mogły funkcjonować znacznie dłużej, więc różnych fajnych możliwości nasz dzielny husarz miał o niebo więcej - taki właśnie sposób walki był dla husarii podstawowym. Czyż nie?

Potrafili robić wiele innych fajnych rzeczy, szczególnie gdy zostawili w obozie pięciometrowe kopie i może jeszcze sporo innych fajnych bibelotów, ale ich zasadniczy sposób walki - ten którym zwyciężali pod Kircholmem i pod Wiedniem, to była właśnie szarża z najeżoną kopią. Po której oczywiście działy się różne inne interesujące rzeczy, ale tak było przecież zawsze, także w przypadku Crécy czy Azincourt.

Tak że, unikając fetyszyzowania tego pojęcia, należy, moim skromniutkim zdaniem, stwierdzić, że jednak husaria to była jazda ciężka. Nie musimy w tym celu wcale jej ważyć - szarża z trzymaną pod pachą pięciometrową kopią jako zasadnicza metoda walki, czyli "taktyka szoku", plus oczywiście dość pełne opancerzenie, o tym przesądza. Nic w tym złego, że ktoś jest jazdą ciężką, serio!

Powie ktoś, i powie bez sensu, ale nie każdy musi się znać, że przecież ułani, posługujący się lancą, na pewno nie byli ciężką jazdą, a raczej jednoznacznie lekką. Tyle że lanca, moje kochane ludzie, była patyczkiem długości dobrze poniżej 2,5 metra, jeśli pamiętam, i niezwykle wprost lekkim. Z ostrzem i proporczykiem oczywiście, ale to nam nic tu nie zmienia.

W tej fantastycznej monografii 8. Pułku Ułanów, o której kiedyś tu pisałem - tej którą moja rodzina posiadała nie bez powodu, a która z głodu (rym!) trafiła w końcu, razem ze srebrną zastawą z hrabiowskimi koronami, do jakiegoś chama z "nowej arystokracji", czy innego potomka tamtych nowoodkrytych 400 husarzy, autor opisuje, jak ćwiczył władanie lancą wedle przedwojennych regulaminów, ale lancę sam sobie z drewna wykonał, a potem w końcu otrzymał autentyczną lancę i kiedy nią machnął (chodziło zdaje się o sławną komendę "lancą boki chroń!"), omal nie spadł z konia - to taka była lekka!

Lancą to była autentyczna szermierka, podczas gdy kopia - czy to ta spod Grunwaldu, czy to ta husarska, to było długie, z konieczności ciężkie (choć w większości wydrążone), coś, co w dodatku MIAŁO się wbite w czyjś brzuch złamać... Przy lancy siła uderzenia brała się z ruchu ręki, szwung konia mógł co najwyżej ją zwiększyć (lub właśnie zmniejszyć), podczas gdy przy kopii, trzymanej nieruchomo, tylko szwung źwierzęcia dawał broni zdolność unicestwienia wroga.

To by na razie było tyle, c. d. Deo volente niewykluczone, że n, a jakby ktoś nie wiedział dlaczego obrazek mamy na temat sumo, to niech pomyśli i może dojdzie, a jeśli nie, to po prostu niech się tym obrazkiem cieszy, bo życie jest krótkie i post iucunda iuventutem, post molesta senectutem (albo odwrotnie, jak to bywa), nos habebit humus.

triarius