sobota, listopada 05, 2011

W stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii

W jednym z opowiadań O. Henry'ego (którego, nawiasem, innym opowiadaniem obdarowałem niedawno Naszą Narodową Kulturę, a oto i link: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html) jeden pięciodolarowy banknot, w ciągu niewielu godzin, rozwodzi pewną parkę, potem jest rabowany (przez chwilowo-byłego męża, żeby za rozwód zapłacić), następnie służy do zapłacenia odszkodowania byłej żonie za straty moralne, w końcu zaś ponownie tę parkę żeni. Wszystko to w niewiele godzin, a ów banknot odbywa swe wędrówki pomiędzy trzema zaledwie osobami.

Podobna przypowiastka krąży zresztą obecnie po sieci, całkiem aktualna i związana z Grecją, jednak ten O. Henry jest o tyle interesujący, że to nie był gość, który by się oficjalnie zajmował akurat ekonomią (choć ciekawostką jest, że pisać zaczął ponoć siedząc w pierdlu za jakieś kanty), no i było  to dobrze ponad sto lat temu, kiedy o ojro nikomu się jeszcze nie śniło.

Opowiastka ta jest moim zdaniem b. interesująca. Przede wszystkim dlatego, że, choć tyle nam wciąż o ekonomii przemądrych rzeczy mówią, to jakoś nikt nie bierze się za same jej podstawy i ich nam łaskawie nie wyjaśnia. Nie chodzi mi o podstawy z rodzaju tych, które są oczywiste dla każdego absolwenta podstawówki sprzed min. Hall - jak to, że 2 x 2 jest 4, a 5 + 9... Ileśtam.

Tylko o takie mi chodzi, jak to, czy owe liczne szybkie transakcje ową pięciodolarówką to jest to, co w ekonomii najistotniejsze, czy też w sumie nie o to chodzi, a np. o to, żeby każdy miał dużo, z czego może sobie w spokoju korzystać, a jeśli zechce, to z innym się ewentualnie na coś fajnego wymienić, ale nie żeby koniecznie musiał.

Sprawa naprawdę jest istotna i dotąd niejasna. Ja wiem, że dla ekonomisty, przynajmniej tego dzisiejszego, mniej lub bardziej rynkowo-liberalnego, szybkość z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela jest rzeczą miłą, świadczy bowiem o "ekonomicznej aktywności". I nie będę się z tym kłócił - jakiś tam wdzięk ta szybkość pewnie i ma.

Pytanie jednak, czy to jest tylko coś w rodzaju "dobrze nasmarowanej maszyny ekonomicznej", czyli, mówiąc ekonomicznym żargonem, fajnej "płynności", czy też TO WŁAŚNIE stanowi o owym "bogactwie danego społeczeństwa", które nam ekonomia tak wychwala, do którego ponoć dąży i które nam obiecuje, jeśli będziemy się jej guruw (od "guru") pilnie słuchać.

W pierwszym wypadku - jasne, iż fakt, że jak coś mamy, to możemy sobie to szybko zamienić na coś innego... Jak np. mamy pieniądze, to nie są one w postaci kamiennych kręgów o średnicy 4 m, które sobie gdzieś leżą i żeby zmieniły właściciela trzeba zawierać specjalne umowy dotyczące posiadania owego terenu... Składać stosowne ofiary, spożywać stosowne uczty, upijać się stosownie jak świnia, itd.

Albo weźmy takiego Cycerona i jego współczesnych, którzy mieli często ogromne majątki, ale jak chcieli sobie coś większego kupić, np. kolejną posiadłość ziemską, zawsze były ogromne problemy ze zgromadzeniem na to funduszy. Bo wtedy wszystkim właśnie tej płynności brakowało. Więc płynność - przynajmniej dla ekonomisty - jest rzeczą słodką i pożądaną.

Tyle, że w przypadku owej pięciodolarówki nie wiemy, czy TO właśnie jest ISTOTĄ EKONOMII i czy od tych czterech (o ile dobrze liczyłem) transakcji bogactwo Ameryki się zwiększyło, czy też nie? Albo czy zwiększyło się nieco, ale nie całkiem w proporcji do ilości tych transakcji czy sumy tych "obrotów"?

Powie ktoś, że tam był przecież i rabunek, a rabunek nie może przyczyniać się do bogactwa. (Ach!) Na to ja odpowiem, że z czasów, kiedy jeszcze czytałem mądre ekonomiczne książki, pamiętam, że do PKB jak najbardziej wlicza się więziennictwo i inne tego typu sprawy, więc dlaczego rabunek miałby być czymś istotnie innym, niż płacenie urzędnikowi za udzielenie w parę minut ślubu, albo zapłacenie żonie za straty moralne, bo tak sobie urzędnik uwidział?

Ludzie nam się wymądrzają na ekonomiczne tematy, walą nas po głowach wzorami, ale nikomu jakoś nie przychodzi do głowy zacząć ab ovo i wyjaśnić jednoznacznie na początek sprawy podstawowe. Czyli czy np. bogactwo społeczeństwa zależy od szybkości, z jaką pięciodolarówka zmienia właściciela, czy też jedynie od ilości pięciodolarówek, jakie są w posiadaniu obywateli? (Zakładając oczywiście, że mają one pokrycie, nie ma dzikiej balcerowiczowskiej inflacji, deflacji itp., a bankierzy nie cierpią na flatulencję.)

Tego typu zjawisko - że ględzi się niesamowicie dużo i mądrze jak cholera o drobiazgach, całkiem pomijając sprawy najistotniejsze i najbardziej podstawowe - występuje na każdym kroku, ale akurat w ekonomii jest specjalnie rażące. Przynajmniej dla mnie. Bo to raz - taka niby ścisła i obiektywna wiedza. No i dwa - bo akurat mamy historyczne wydarzenia, piękną katastrofę, koniec "kapitalizmu", i przewidziane przez Spenglera niemal sto lat temu zwycięstwo gołej polityki nad kapitałem.

Kiedy sobie tak, pod wpływem powtórnej, po latach, lektury tego opowiadanka O. Henry'ego (w istocie to ja go wysłuchałem, a w dodatku po szwedzku), zacząłem rozmyślać o ekonomii, wpadłem na jeszcze inne ciekawe, jak sądzę, problemy. Nawet być może ważniejsze i ciekawsze od losów owej pięciodolarówki. Problemy dotykające samej istoty ekonomii - takiej, jak my, dzisiejsi, wychowani w leberaliźmie ludzie, ją widzimy, i uważamy za jedyną możliwą, słuszną, prawdziwą, obiektywną i co tam jeszcze.

Weźmy sobie na przykład tłumacza, który dostał robotę do zrobienia. Jakieś unijne biurokratyczne koszmarstwo, którego nie sposób nawet zrobić naprawdę dobrze, bo już jest zrobione marnie i tłumaczenie nie zdoła mu pomóc. No i nasz dzielny tłumacz ma za tę robotę dostać powiedzmy tysiąc złotych. Jaki będzie z tej roboty jego ZYSK? Brutto tysiąc złotych, tak? A netto po odliczeniu podatku itd.?

Dowcip polega na tym, że jak się na to spojrzy z mniej uświęconej przez Marksy, von Misesy, i całą tę zgraję, strony, to nabiera człek wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, o której mówiono w takim wielkim amerykańskim podręczniku ekonomi, com go kiedyś (całkiem dobrowolnie) czytał, było to o "opportunity cost". Czyli dosłownie jakoś "koszt zależny od okazji". (Na pewno ma to jakieś oficjalne rodzime tłumaczenie, ale co mnie obchodzi zdanie na ten temat tego czy innego TW?)

Czyli że, jeśli np. zarobię 5 zł za cały dzień roznoszenia gazet, a w tym czasie mógłbym zarobić tysiąc złotych na, powiedzmy, dopieszczaniu wdów i sierot, to w istocie mój zysk nie wynosi 5 zł, tylko minus 995 zł! To jest, jak tam mi powiedziano, b. ważna koncepcja i bez tego nowoczesnej ekonomii niet'.

W porządku, mi się to nawet bardzo podoba. Tylko teraz ja się zapytowywuję... Jeśli tak właśnie jest, to dlaczego nikt temu naszemu tłumaczowi nie uwzględnia faktu, że on w czasie, kiedy robi to unijne koszmarstwo, mógłby robić coś innego? Niekoniecznie zarobić więcej na wdowach i sierotach, bo skoro by mógł, to pewnie by dla Unii nie tłumaczył. (Uroda nie ta, albo nieśmiałość wrodzona. Albo coś.)

Jednak cała ta leberalna i post-oświeceniowa ekonomia widzi to tak, jakby ten gość nic w życiu nie miał do roboty, jak tylko pracę. Praca albo nic. A przecież on w tym czasie mógłby tańczyć, śpiewać, wycinać kogutki z papieru, spać... Mógłby też coś tam robić z wdowami i/lub sierotami - niekoniecznie za pieniądze, ale jednak. Czy wszystkie ta rzeczy - a można by ich przecież wymyślić tu na poczekaniu tysiące! - NIE MAJĄ ŻADNEJ WARTOŚCI?

Dla leberalnego ekonomisty na pewno nie - dla niego liczy się tylko praca i ew. konsumpcja. W dodatku jedynie TA praca, bo żadnej alternatywnej nawet nie raczy spróbować uwzględnić, tak ja my tu robimy. Czy to nie paranoja? Dla ekonomisty - gdzieżby ktoś śmiał się z tego wzniosłego schematu wyłamywać! Ale dla nas? Czemu niby nie?

I dla nieszczęsnego tłumacza? Czyż jemu jest naprawdę wszystko jedno, czy tego tysiąca zarobi na ukochanej przez siebie grze na mandolinie, czy też na znienawidzonych, ogłupiających i okaleczających duszę unijnych tłumaczeniach? Że ta kwestia pozostaje POZA polem widzenia ekonomii? A to niby dlaczego właściwie?

Skoro ekonomia chce się zajmować praktycznie wszystkim, i wszystko, co poza jej zakres wykracza, staje się w jakiś dziwny sposób co najmniej półlegalne - to może nadszedł czas, by i od ekonomii zacząć wymagać nieco więcej wysiłku i szerszych horyzontów?

Mnie się to nierozróżnianie tak skrajnie różnych sytuacji wydaje - z punktu widzenia zdrowej psychiki, niezatrutej przez min. Hall i leberalną propagandę - całkiem bez sensu. A nawet gorzej, bo cynicznym i brutalnym kłamstwem, na którym, niewykluczone, że opiera się iście niewolniczy wyzysk. W dodatku dotyczy to nie tylko pracowników najemnych ("ludu roboczego miast i wsi"), ale całkiem w tym samym stopniu także i tzw. "prywatnych biznesmenów" (płci wszelakiej).

Jeśli oni akurat z tej prywatności i biznesu mają wielką radość, no to wszystko jest w porządku, ale i tak należałoby od zarobku takiego kogoś odliczyć tę radość, choćby i przeliczoną na pieniądze, którą gość by miał robiąc w tym czasie koziołki na łączce, bawiąc się w berka, pisząc wiersze o wiośnie, śpiąc, uwodząc sąsiadkę, podgryzając korzonki ustroju... I co tam jeszcze.

Dopiero po odliczeniu owej straty od naszego rzekomego "zysku", otrzymamy prawdziwy zysk! W końcu co jest w życiu człowieka cenniejszego niż czas? Doba ma 24 godziny, życie ludzkie jest krótkie. I nawet jak się da je nieco przedłużyć, to niewielka z tego będzie radość, bo i tak nad człekiem będą stali z długopisem i podaniem o eutanazję.

Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!

Jako się rzekło - jeśli ekonomia ma dominować nad światem, a przecież próbuje i jej gurusy (od "guru", choć od "garus" też by mi pasowało) nam to wychwalają, to niech łaskawie obejmie WSZYSTKIE aspekty życia, a co najmniej takich podstawowych dla siebie spraw, jak praca! To chyba nie do obalenia logiczne i sensowne, prawda? Tym bardziej, że to przecież nie ja wymyśliłem pojęcie "opportunity cost", które z jakichś powodów w jednych miejscach jest powszechnie stosowane, a w innych kompletnie ignorowane. A więc - stosować! Wszędzie!

I to by był jeden drobny kroczek w stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii. Po którym, da Bóg, przyjdą następne. Skoro aż tak was ta ekonomia podnieca, no to zacznijmy może od samych jej podstaw - a nie, żeby się tylko brenzlować matematycznymi wzorami i autorytetem szemranych von'ów!

triarius

6 komentarzy:

  1. "Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!"

    A uważasz, że te parę tysięcy złotych miesięcznie, to jest za co płacone? Właśnie za te 8 godzin dziennie, za te nadgodziny i za te przymusowe wieczorki integracyjne.

    To, niestety, nie jest żadna rewolucja kopernikańska, to nawet nie jest do niej wstęp.

    Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Artur M. Nicpoń

    Dla ciebie nic nie jest rewolucją, bo twoi fornale wszystko wiedzą. Cóż ja mogę? Moi natomiast wiedzą dziwnie mało, to i im mówię.

    Zwracam też uwagę, że mówiłem "w stronę rewolucji" i inne takie. Zresztą czy to naprawdę taka mała rewolucja? Skoro ktoś nagle głośno mówi, że to przecie paranoja, żeby to, co mi płacą było matematycznie, naukowo, ściśle i w ogóle, a to, co ja płacę, żeby te groszaki zarobić...

    (Oczywiście to nie chodziło o mnie z tym tłumaczeniem dla Unii, ale tak się mówi.)

    Co ja płacę, żeby te groszaki zarobić, zatem, albo ktoś, to jest w sferze czystych niemierzalnych i nierzeczywistych ępąderabiliów. Czy to nie dziwne? Dla mnie tak.

    A jeśli ludek roboczy to zrozumie, może jeszcze być zabawnie. I o to przecież chodziło.

    A fakt, że jakoś nikt nam nie raczy powiedzieć, CO ONI WŁAŚCIWIE tymi swymi genialnymi posunięciami, i równie genialnymi UTOPIAMI, nam maksymalizują und optymalizują - to naprawdę jest takie byle co? Dla twoich fornali z pewnością, ale dla prostych ludzi z dyplomem?

    No to powiedz mi - tak z głowy i bez namysłu - czy BOGACTWO danego społeczeństwa to szybkość, z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela? Czy też ilość takich pięciodolarówek w czyichś materacach? Oba? No to w jakiej, że spytam, proporcji?

    Ale od strzelaj, bez namysłu!

    A że czasy są rewolucyjne i warto pisać o ekonomii - ALE W NOWY I ŚWIEŻY SPOSÓB! - to się może zgodzisz? (W razie czego spytaj fornala! ;-)

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  3. Tygrysie,

    ja nie wiem, skąd u ciebie ta maniera, żeby zaraz próbować przekierowywać temat na jakichś fornali? Lepiej ci się robi od tego? To co napisałeś robi się prawdziwsze?

    Ja nie kwestionuję tego, co napisałeś o szybkości obracania 5 dolarówką. Tu masz rację bezwzględnie. Choć, jak pisze Staś Michalkiewicz, od "samego kurzu wzbudzonego liczeniem tych sum można wykroić niezłą fortunę" ;).
    Ale jasne, bogactwo nie bierze się od tego, jak szybko ta 5 dolarówka sobie krąży, za to od opanowania kanałów, którymi ona krąży zależy władza. Nie że cała i nie że ta, której byśmy sobie mogli życzyć, ale jednak. Spora.

    To, co napisałem, tyczyło się wyłacznie tego fragmentu, który zacytowałem. I w nim jest tak, jak to podsumowałem.
    Po prostu ten zarobek (nie ważne, czy duży, czy mały), to jest właśnie wynagrodzenie za te wszystkie rzeczy, o których napisałeś. Nie za samą pracę, ale i za całą resztę. Może się to wydawać mało, może się to wydawać dużo. Zależy komu i co kto lubi.
    Rewolucja kopernikańska w ekonomii nie nastąpi, bo ekonomia jest "policzalna". Zdmuchnięta pewnie zostanie (lub znacząco zmodyfikowana) ta cała brudna piana, która się unosi nad elementarnym rachunkiem zysków i strat, czyli ta kręcąca się jak pies za ogonem 5 dolarówka. A nawet nie ona, a to jej kręcenie się. No ale to będzie "ekonomia tak, wypaczenia nie" ;).
    Pozdro

    OdpowiedzUsuń
  4. @ Artur M. Nicpoń

    Fajnie że się w czymś zgadzamy. Z fornalami to nie rozumiem, co w tym jest takiego dla cię przykrego - po prostu tobie żadne odkrycia nie imponują, a już na pewno żadne, co ja je głoszę, a o Ardreyu to sam byłeś łaskaw rzec, że u ciebie to każdy fornal to wie. O Spenglerze zaś coś w sumie podobnego zasugerowałeś.

    Nie obrażaj się więc o ten b. niewinny żarcik, bo w tym naprawdę nie ma jakiegoś wielkiego ostrza czy wrogiego zamiaru - to jest po prostu drobny żarcik. Uśmiech zarówno z ciebie, jak i ze mnie samego, z mymi mądrościami.

    Co powiedziawszy... Otóż ABSOLUTNIE SIĘ NIE ZGADZAM, ŻE EKONOMIA JEST JEDNA I POLICZALNA! Tak jest, kiedy mówimy o ekonomicznych MODELACH, zgoda, jednak to, jak te modele dopasujemy do RZECZYWISTOŚCI to już sprawa całkiem nie matematyczna i nie-jednoznaczna.

    Rzecz w tym, że nie ma jakiejś JEDNOZNACZNEJ GRANICY pomiędzy EKONOMIĄ z jednej i NIE-EKONOMIĄ, czyli CAŁĄ RESZTĄ z drugiej. (Daruj te duże litery, ale to może nieco pomóc zrozumieć.)

    I do tego zmierzał mój - częściowo żartobliwy, ale nie całkiem - wywód. Zresztą siedząc w biurze nie dostajesz forsy za straty moralne, ino za to, co pracodawcy zarobisz, a to jednak różnica.

    Rzecz w tym, że to, co oni ci płacą, i co dostajesz od nich, jest zawarte w "ścisłych" i przemądrych wzorach, a to, CO TY DO TEGO INTERESU WKŁADASZ (jak twój bezcenny niemal CZAS) pozostaje jedynie w twoich własnych prywatnych, mętnych i "nienaukowych" intuicjach.

    Człowiek dla ekonomii to jedynie producent i/lub konsument - w tym sensie konsument, że za coś płaci i to "nabywa". I ta ekonomia stara się nam zdominować CAŁE ŻYCIE, całą (społeczną co najmniej) egzystencję, tak? No i jeśli człowiek jest także czymś poza producentem/konsumentem, no to ekonomia tego nie raczy, nie chce i/lub nie potrafi uznać.

    I wymusza swoje podejście. A żadnych OBIEKTYWNYCH NAUKOWYCH GRANIC między tymi rzeczami absolutnie NIET'. Zgoda?

    Ludziom się wydaje, że jeśli przepracują za powiedzmy ladą, lat 60, to ich koszt jest taki sam, jak gdyby przepracowali tam np. dwa tygodnie, i to na 4 raty. Zgadza się? A tak jednak absolutnie nie jest, bo to drugie może być i frajdą, a to pierwsze to w sumie zmarnowanie życia.

    Tym bardziej, że realny liberalizm robi wszystko, by oderwać od nas dzieci i zniszczyć wielopokoleniowe rodziny (zgoda?), więc i dorabianie się dla potomków staje się z każdym dniem bardziej BEZSENSOWNE. (Poza tym, że oni i tak mogą z tym zrobić co zechcą, więc i niepewne.)

    Tobie się obecny model ekonomii podoba i dlatego będziesz twierdził, że ona uwzględnia wszystko, co powinna i inaczej się nie da. Ale to nie jest tak. Ekonomie są całkiem różne. Np. starożytna była całkiem inna od naszej, z np. bogactwem w postaci ilości niewolników i klientów.

    Są ludy, gdzie ilość bydła to bogactwo. Są, albo były takie, które uprawiały powiedzmy... To się chyba nazywa "potlatl". Zaprzeczenie leberalnej ekonomii po prostu!

    Dlaczego Zachód przerżnie wojnę w Afganistanie i w ogóle z muślimami? Bo wierzy w JEDNĄ EKONOMIĘ, OBIEKTYWNĄ I ZAWSZE PRAWDZIWĄ. A tamci mają w dupie kina domowe i bajerzaste ciuchy.

    Ekonomia kończy się tam, gdzie wkracza ŚMIERĆ. (To mój nowy bonmot może być.) Czyli także RELIGIA, ale PRAWDZIWA, a takiej teraz już niewiele, przynajmniej na Zachodzie.

    Obiektywność ekonomii to moim zdaniem mit i liberalne chciejstwo. Nie mówię, że na tej co jest, gdyby wybrać i postępować rozsądnie, nie dałoby się nic sensownego zbudować, ale nie ma granic (ni kordonów) i tak czy tak ktoś musiałby trzymać ekonomię na wodzy... Raczej bardziej niż tę całą resztę przed agresją na ekonomię.

    Czyli odwrotnie niż mówią K*winiany. To się nazywa KONSERWATYZM, przynajmniej w czasach takich, kiedy już ekonomia i tak prawie wszystko zniszczyła i nie ma prawie żadnych WARTOŚCI.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Artur M. Nicpoń

    Masz poniekąd rację (i "ekonomia" też), że ktoś, kto marnuje życie siedząc w biurze robi to, z założenia (przyjętego przez ekonomię w sumie automatycznie) DOBROWOLNIE.

    Ale dokładnie tak samo jest z jego ew. udziałem w grze w trzy karty na rynku, w finansowej piramidce, przy zakupie losu Totolotka...

    Nie mówiąc już o przystąpieniu do Traktatu z Schengen.

    Sprawa nie jest b. prosta i jednoznaczna, zgoda, ale też nie jest częściowo dlatego właśnie, że ekonomia nie raczy się nią zająć, świadomie jakby czyniąc z ludzi niewolników i WYŁĄCZNIE NIEWOLNIKÓW.

    Bo czymże w końcu jest praca najemna? Albo praca w ogóle? Choćby i "prywatnego przedsiębiorcy" - jeśli nie jest natchnionym twórcą?

    Definicja Tomka Sawyera dla mnie pozostaje najlepszą ze wszystkich i od tego nie uciekniemy. I jeśli coś LUBIMY robić, to to z definicji NIE JEST PRACA! ;-)

    Pzdrw

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Artur M. Nicpoń

    Tutaj działa Diltheya genialne rozróżnienie nauk ścisłych - operujących na ściśle powtarzalnych zjawiskach, z możliwością eksperymentowania i obiektywnością wyników; i tych pozostałych - gdzie nie ma mowy o żadnej powtarzalności, nie ma jak eksperymentować, a wyniki nigdy nie będą naprawdę obiektywne i jednoznaczne.

    Przykładem tej pierwszej kategorii jest matematyka czy fizyka, a drugiej czołowym reprezentantem jest historia. Ekonomia o tyle jest zabawna, że jej część matematyczna, zajmująca się modelami, jest ścisła, ale już dopasowanie tych modelów i rzeczywistość, jakie one mają opisywać, całkiem ścisła nie jest i niewiele się w sumie różni od tej, którą opisuje historia.

    Dilthey był wielki, ale oczywiście mało kto o nim choćby słyszał. Na tych jego "odkryciach" buduje zresztą... Sam wiesz kto. Skądinąd Diltheya osobisty przyjaciel, jeśli dobrze kojarzę.

    Pzdrwm

    OdpowiedzUsuń