Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald Spengler. Pokaż wszystkie posty

sobota, maja 09, 2015

Dyskretny urok składu materiałów budowlanych

Pożyczyłem sobie od znajomej kindle'a, głównie żeby zobaczyć, czy można z tego mieć na stare lata jakąś radość. Było tam już nieco książek, a między innymi taka niedawno wydana, chyba amerykańska, spora i ambitna historia Morza Śródziemnego. Tego typu rzeczy zawsze mnie dość kręciły, a w dodatku to już jest tam ustawione, nie muszę za każdym razem szukać książki, ani miejsca gdzie skończyłem czytać, więc czytam to stosunkowo pilnie, a inne rzeczy muszą poczekać.

W sumie to jest dość interesujące, choć natchnęło mnie do wielu przewrotnych myśli, całkiem z pewnością nie takich, jakie by sobie autor życzył. Na przykład mówi ten nasz autor rzecz sensowną i w sumie szpęgleryczną, mianowicie, że zmiana zdobienia ceramiki w jakichś grobach nie musi zaraz oznaczać przybycia całkiem nowego ludu, oraz że język wcale się tak dokładnie, jak to sądzili dawni historycy, nie pokrywa z pochodzeniem etnicznym, genami...

Nie mówiąc już o pokrywaniu się nazw ludów z tymi pozostałymi sprawami. (Spengler mówi o tym b. wyraźnie i b. przekonująco.) No i ten nasz autor to wszystko mówi (choć nie tak pięknie jak Spengler, nie jest to dziś też już specjalnie odkrywcze), po czym bierze się dalej do opisywania tych różnych zmian ceramiki i temu podobnych spraw.

To jest właśnie książka skoncentrowana na kontaktach - handlowych, gospodarczych, kulturowych - tych ostatnich, przynajmniej w prehistorii, a dalej na razie nie doczytałem (zresztą prehistoria mnie akurat kręci), na tyle, na ile to widać w tych różnych grobach. Nie całkiem tylko, ale głównie. Niby trudno postępować inaczej i robić historię będącą "wszystkim z przeszłości o czym możemy wiedzieć" (co zdaje się być powszechnie dziś akceptowaną postawą), ale też dla mnie to ograniczenie do tego, "co możemy wiedzieć", zdecydowanie wszystko wypacza.

A do tego paskudnie spłaszcza. (Oczywiście nie ja to odkryłem, bo Spengler na pewno był tu przede mną. I nie wiem czy ktoś był przed nim.) Moim skromnym zdaniem (Spenglera też), jeśli czegoś nie możemy wiedzieć "naukowo", no to pora zmienić tę "naukowość", albo w ogóle sobie "naukowością" dupy nie zawracać. Nie za bardzo, w każdym razie.

No bo kiedy historycy - zgoda, dość naiwnie, jak sądzimy dzisiaj (a Spengler sądził sto lat temu) - byli święcie przekonani, że zmiana wzoru na glinianych garnkach, nie mówiąc już o zmianie sposobu traktowania nieboszczyków (w sensie, przede wszystkim, grzebanie vs. palenie, choć wcale oczywiście nie tylko to) oznaczają całkiem nowy lud... A wiec imigrację, często zatem jakieś zbrojne konflikty... I cała masa takich rzeczy, które łatwo sobie wyobrazić, jak się chwilę pomyśli...

No to te tam malunki na tych tam garnkach, nie mówiąc już o wyglądzie tych tam grobów, były cholernie ciekawe, bo wynikała z nich masa istotnych i fascynujących spraw. Kiedy jednak zaczęto sądzić, że te zwyczaje, malunki i rozplanowanie grobów zmieniają się ot tak sobie - po prostu od czasu do czasu przychodzi inna moda... A co najwyżej mamy jakieś tam kontakty handlowe - jedni obsydian czy krzemień, drudzy muszelki, albo powiedzmy bursztyn - no to po prostu przestaje z tego aż tak wiele wynikać.

Może kogoś drogi, jakich używano do przewożenia krzemienia czy bursztynu, SAME W SOBIE, niesamowicie pasjonują, ale przeważnie jednak, normalnego człowieka, zwyczaje takie, jakie opisuje powiedzmy Robert Graves... Albo jakieś wojenki, choćby i na maczugi, czemu nie? Nie mówiąc już o rzeczach wprost szpęglerycznych... Podniecają o wiele bardziej.

Tak sądzę. (Co mówię, bo nie jestem Coryllus, który wszystko zawsze wie na pewno, nie wiadomo skąd. Choć akurat po napisaniu powyższego tam poszedłem i stwierdzam, że napisał ostatnio parę niezłych tekstów. Nieco wcześniej było z tym gorzej, choć co ja tam wiem.)

Jednak, i do tego zmierzam, tam gdzie się tę historię pisze, gdzie się na jej temat różne rzeczy "odkrywa", itd. itd., nic się z tego błahego powodu nie zmienia. Kiedyś zmiana ceramiki z malowanej na wypalaną (we wzory) oznaczała ogromne migracje i nie-byle-jakie wojny - teraz oznacza praktycznie nic, ale co z tego? "Badanie", "poznawanie", pisanie o historii jest zinstucjonalizowane i przebiega całkiem niezależnie od tego, czy to, co ci panowie (i reszta) "odkrywają", jest dla kogokolwiek naprawdę interesujące, czy tylko służy do zaliczania punktów, dostawania grantów i takich spraw.

"No to po co, człowieku, ty tę książkę czytasz, skoro ona", powie ktoś, "tak ci się nie podoba?" To wcale nie jest tak, że ona mi się całkiem nie podoba - ona po prostu nasuwa mi pewne refleksje, to raz, a dwa, że widzę jej ograniczenia. Będące poniekąd ograniczeniami całej współczesnej humanistyki. Albo sporej jej części.

Dla mnie takie książki są interesujące (w miarę), ponieważ ja się zajmuję (amatorsko głównie) historią od pół wieku, i dla mnie wszelkie informacje - niechby i o kolejności zakładania fenickich kolonii na Sardynii i czym tam oni handlowali - niejednokrotnie wskakują na miejsce jako brakujące fragmenty wielkiej i fascynującej układanki. I sobie pewne konkrety odświeżam.

Ja po prostu mam coś, powiedzmy metaforycznie, że to przecudny kobierzec, który na tym szkielecie, jak na trzepaku, sobie rozwieszam. Po prostu dlatego zresztą, że ja się do "naukowej historii" od prawieków nie raczę ograniczać. "No więc co marudzisz?", upiera się jednak tamten. Co jednak ma do rozwieszania typowy dzisiejszy "wykształcony laik", który Spenglerów i Gravesów przez pół wieku nie czytał? (Nawiasem, z tym Gravesem to może być prawda, albo i nie, ale właśnie TO jest fascynująca kwestia, a nie jakieś trywialne malunki na glinianych garnkach "same w sobie"!)

I co ma z tego dzisiejszy profesjonalny historyk - ach, jakżesz "naukowy"! - który po opisaniu tych tam glinianych skorup i dróg wymiany towarów spokojnie, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zabierze się za coś następnego i równie (mało) istotnego. W ogóle to tej schyłkowej faustycznej cywilizacji naprawdę wydaje się, że należy wszystko w najmniejszych szczegółach opisać, a wtedy... Co właściwie? Jeśli uda się dowiedzieć absolutnie wszystkiego, w najmniejszych szczegółach, bez żadnych filtrów czy syntezy, no to powstanie w ten sposób równoległy świat, całkiem bliźniaczy, tyle że w innym medium... Wirtualny. Alleluja!

Że wyrażę to nieco inaczej... Otóż dzisiejszy pan historyk (i ta reszta też zresztą) trzyma się kurczowo swojej "naukowości" i dla niego nic "ponad" te mądrości, które z Historii (jako łańcucha faktów, nie jako ich opisu) wyciągnąć się "nie da". One są dlań WSZYSTKIM, co on chce z tego wycisnąć. Nic ponad to nie będzie próbowal, żadnych tam "nienaukowych" syntez i wzlotów intuicji on nie pragnie, bo to by go po prostu przekreśliło, jako "poważnego historyka". Takiej fopy on nawet w pijackim śnie nie popełni!

Jeśli ktoś próbuje z tego składowiska materiałów budowlanych - no bo w końcu czym jest takie zbieranie faktów, "które jesteśmy w stanie ustalić", ale bez najmniejszej próby jakiejś potem syntezy, z odrzuceniem po prostu wszelkich takich chęci, z potępieniem ich nawet...? Jeśli ktoś próbuje wykorzystać te pozbierane pracowicie informacje, te fakciki, te opisy takich czy innych pochówków, wykorzystać do dojścia do tego JAK NAPRAWDĘ...

Pomijając to rytualne "co możemy wiedzieć", stanowiące rzekomo istotę "naukowości" (jakby historia mogła być czymś podobnym do fizyki) - JAK żyli wtedy ludzie i CO ICH NAPĘDZAŁO,,, No to po prostu taki ktoś jest "mętnym idealistą", nie mówiąc już o tym że okrutnie gwałci Naukę, która nam przecież tyle szczęścia, widocznego gołym okiem, dostarczyła, ach! (Co się też oczywiście lubi wiązać z reakcyjnością i innymi takimi, brzydkimi rzekomo, sprawami. Że na tym wyliczankę zakończę.)

Ja jednak żadnych doktoratów nie piszę, o granty się nie staram, publikacji zaliczać nie muszę, uznanie "poważnych historyków" mam w nosie, więc jednak wypowiem tutaj niemodną i staroświecką myśl. A nawet, co mi tam, więcej:

1. Że "co możemy wiedzieć" jest do dupy, a jeśli naprawdę nic ponad to "nie możemy wiedzieć", nic się "naukowo" nie da, to trzeba zmienić kryteria, metodologię i ew. typ własnych ambicji - proste! Czemu, spyta ktoś? No bo to "co możemy wiedzieć" jest, z konieczności, cały czas sprzedawane jako "tak było" i "tak to właśnie działa" - a to po prostu kłamstwo! A zresztą, dlaczego niby narzucać sobie arbitralne ograniczenia?

2. Że sto razy wolę oglądać katedrę, albo choćby prowincjonalny budynek dworcowy (jak w Kutnie, dopóki te @#$^ tego skarbu, co cara kiedyś witał itd., nie żebym cara lubił, nie zniszczą!), niż kupę worków z cementem i prefabrykatów. Szczególnie jeśli te worki i prefabrykaty miałyby być celem ostatecznym i gotowym dziełem.

Tak po prostu mam i możecie mnie pocałować. Choć oczywiście wiem, że to okrutnie "nienaukowe". Przekładając to na prosty język: sto razy wolę esej, mówiący mi coś o "mechanice dziejów" i ludzkiej naturze, niż kolekcję statystycznych tabel, z których nawet ich kompilatorowi nic specjalnego nie wynika, bo one mają być wartością w sobie. Na drzewo!

3. Że na każdym kroku serwuje nam się - w bardzo szeroko pojętej humanistyce z przyległościami - całkiem z czapy wzięte twierdzenia, które mają obowiązek funkcjonować jako religijne w praktyce prawdy. Że np. homo jest normalne i super, Biblia nic przeciw niemu nie mówi (a za to pedofil, o ile nie jest ulubieńcem naszych umiłowanych oczywiście, jest be)... Że kobieta to facet, tylko bardziej... Że "wolny rynek"...

Że jak jakiś (prawie w realu nieistniejący) brzydki Żyd, np. komunistyczny oprawca, to automatycznie nie Żyd, ale za to jego pieniądze zawsze i na wieki będą należeć do... (Kogo właściwie?) Że "prawa człowieka" (co parę lat udoskonalane, nie wiadomo przez kogo)... Że Demokracja - nieważne, że to pojęcie jest wciąż twórczo, przez nie-wiadomo-kogo, rozwijane i nikt o to Ludu, "Demosa" jakby nie było, nigdy spytać nie raczy...

 I tysiące innych takich, każdy sam wie. Za to w "poważnej" historii mamy "co MOŻEMY wiedzieć" - taka hiper-naukowa ścisłość und dobrowolne samoograniczanie. Udawanie nauki tak ścisłej, jak co najmniej fizyka. Dlaczego niby AKURAT W HISTORII, że spytam? Nie jestem oczywiście zwolennikiem irracjonalizmów, czy tworzenia na siłę "mitów", ale z ta "naukową" historyczną metodologią naprawdę jest coś nie w porządku. Robienie z prehistorycznych ludzi jakichś ojrolemingów, na przykład, a choćby nawet i lemingów amerykańskich, z pewnością wykracza poza granice przyzwoitości.

Za wiele udawania (np. "naukowej ścisłości"), za wiele jałowego kręcenia się w przerębli, za wiele wyginania na siłę dawnych ludzi, żeby przypominali dzisiejsze lemingi. Niektórzy o tym wiedzieli już dawno i mieli oczywiście absolutną rację, tylko że dziś jeszcze większa niż wtedy część interesujących tematów i hipotez stała się, już nie tylko "nienaukowa", ale nawet wprost niekoszerna. Zaś tzw. "czytająca publiczność", która teoretycznie mogła by tym panom (i reszcie) zawołać "hej, opanujcie się ludzie i nie nudźcie tak okrutnie za podatnika pieniądze!", jest teraz znacznie gorzej do takiej misji przygotowana - także nie bez przyczyny.

triarius

wtorek, marca 10, 2015

Powrót do magicznej krainy

W Iraku po stronie rządowej walczą doborowe oddziały Irańskie. Walczą z organizacją "Państwa Islamskiego", którą od teraz będziemy sobie nazywać ISIS, bo to krócej. (Tak to nazywają na anglojęzycznych telewizjach i nam to na razie wystarczy.)

Nie aż tak dawno temu Iran toczył z Irakiem bardzo poważne wojny, ale to było za Saddama, a nie po stronie tego, co jedni określają mianem "legalnego i uznawanego przez wspólnotę międzynarodową rządu", inni zaś, nie mniej słusznie, mogliby określić mianem "rządu marionetkowego". (Choć oczywiście wspierany przez Amerykanów i uznawany przez "wspólnotę" z definicji marionetkowym być NIE MOŻE!)

Walczą więc z tym ISIS Irańczycy, walczą też szyickie milicje... ISIS to, jak wiadomo, sunnici... No i walczy armia iracka. Która czas jakiś temu, zgodnie z tym, co całkiem oficjalnie mówią na zachodnich telewizjach, w liczbie około 25 tysięcy uciekła przed ponoć 400 (!) bojownikami tego tam ISIS. I w ten sposób ci ostatni zdobyli półtoramilionowy Mosul, w cztery dni. Teraz ten Mosul ma być odzyskany.

Ta armia - przez Amerykanów wyszkolona i sfinansowana - zwiała nie dlatego przede wszystkim, że oni tam wszyscy tacy tchóżliwi (w tchóżliwości na pewno z dzisiejszymi Europejczykami nijak mierzyć się nie mogą, zresztą nikt chyba nie może), tylko dlatego, że ISIS to sunnici i w tej armii było sporo sunnitów, więc jakoś im się w interesie rządu (o którym można by różne rzeczy powiedzieć, ale poprzestańmy na tym, że składa się głównie z szyitów i szyitów popiera) do walki nie paliło.

Teraz ma być inaczej! Są więc ci Irańczycy - szyici, są milicje szyickie, i jest ta armia... Jak nam próbują telewizje sugerować - mieszana pod względem wyznania. Jednak mówią to tak jakoś półgębkiem, że trudno uwierzyć, by ci sunnici nagle tak zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęli ziać ogniem na, jakby nie było, współwyznawców. (Co by Hollande z Francji w swojej niedawnej błyskotliwej i jakżesz autorytatywnej wykladni islamu nie powiedział. Pewnie tego nawet nie usłyszeli. Jaka szkoda!)

Co my więc tu mamy? Mamy przede wszystkim kolejną radość dla każdego szczerego szpęglerysty. Bowiem nam się tutaj potwierdzają interpretacje Mistrza... "Jakie?" - spyta ktoś. Utrudnimy sobie to trochę i zrobimy zagadkę. Nie chodzi nam w każdym razie o jakiś banalny "Zmierzch Zachodu" - aż tak łatwo tu nie będzie! Zobaczymy w którym momencie sam odkryjesz, co nam tu Mistrza potwierdza. OK?

Weźmy więc te opisane fakty. Dodajmy do tego Kurdów, którzy odwalili większość roboty w walce z ISIS przy tureckiej granicy z Syrią, przez co zwiększył się ich prestiż i ich hardość, a to nie może się podobać Turcji - na razie - a z czasem i paru innym państwom tamtego regionu też z pewnością nie. (Że już pominę międzynarodowe naloty i koalicje, bo to możemy mieć zawsze.) Dodajmy do tego to, co się obecnie dzieje w Afryce, gdzie koalicje wielu państw ganiają za facetami z Boka Haram i paru innymi tego typu organizacji. Na razie tyle!

Co my tu zatem mamy? Czy nie to przypadkiem, że oficjalne i "akceptowane przez wspólnotę międzynarodową, ach!" granice państw tracą na znaczeniu, a rośnie rola innych czynników? Takich jak na przykład religia? No a co, że spytam, mówi nasz Mistrz (a Triarius Prorok jego) na temat magiańskich narodów? Które (chyba nie muszę przypominać) nie opierają się, jak nasze, zachodnie, faustyczne, na terytoriach powstałych w wyniku dawnych dynastycznych przepychanek (oczywiście "wspólna historia i wspólne cele" ZAWSZE pozostają istotne!), tylko na...

No właśnie! Na religii, na świętej księdze, na wspólnocie języka. W tamtej cywilizacji (że to tak potocznie określę, sorry!) "narody" mogą sobie żyć obok siebie, nawet w jednej wiosce, i absolutnie się ignorować, a w każdym razie nie mieszać i unikać kontaktów. Mają natomiast każdy swoją świętą księgę - gdzie każda litera boska jest i na wieki wieków niezmienna... Itd.

I to wcale nie musi być koniecznie Mezopotamia, bo tak samo mamy np. na Bałkanach. (Że już o najważniejszej ze wszystkich tych, i nie tylko tych, nacji nie wspomnę. Choć właściwie to planuję wspomnieć, ale dopiero na końcu, bo to jest dość specyficzny, jak się każdy chyba zgodzi, przypadek.)

Oczywiście naród to nie całkiem to co państwo, a nawet całkiem nie to, ale te sprawy się mocno wiążą i te interpretacje narodu przekładają sie na interpretacje państwa. (Nie na darmo kiedyś Pan Tygrys stwerdził, że dla cywilizacji Magiańskiej jej własne państwo, takie co ona je kocha, lubi wyglądać jak partia komunistyczna. No a jakaś, tfu, wolna Polska to dla nich zupełna anatema. Tak mają.)

Wracając do tego tam Iraku i Afryki... Jak się to wszystko razem weźmie pod uwagę, to wygląda, że te różne ludy, te dzieci, jakby nie było, wielkich cywilizacji (jak w Iraku), czy ich przybrane dziatki (jak muzułmanie w Afryce), zrzucają, mniej lub bardziej odruchowo, narzucone im przez Zachód granice państwowe - a nawet, być może, same te państwa .

I powracają do czegoś o wiele starszego i (jeśli się Spengler nie myli) bardziej zgodnego z ich własną naturą oraz ich wizją świata. I ta wrogość wobec narzuconego przez Zachód (którego, choć go chłoszczę, sam przecież czuję się jak najbadziej częścią, panie Obama, więc prosiłbym wstrzymać te drony i w ogóle!) porządku wydaje mi się bardziej w sumie istotna od samej w sobie religii.

Choć akurat w ten "terrorystyczny" sposób działają, na razie, głównie, jeśli nie jedynie, muzułmanie. Chiny czy Japonia działają całkiem inaczej, zgoda, choć nie dałbym glowy, że w ich działaniach nie ma tej samej głębokiej motywacji. Raczej chyba też, bo nikt nie lubi, jak mu ktoś rządzony przez Środy i Merkele cokolwiek narzuca. Sorry, ale taka jest ludzka natura.

Ja też oczywiście płaczę po tych starożytnych zabytkach, które owi islamistyczni brzydale rozwalili, ale przy okazji tutaj też podejrzewam, że oni to bardziej robią wbrew i na złość Zachodowi, który ma kult i obsesję takich rzeczy (Spengler się znowu kłania, jak to on), niż z powodów czysto religijnych i ikonoklastycznych. Choć mogę się, oczywiście, w tym domyśle mylić. (Czego i tak zresztą nikt nie zweryfikuje.)

Tak więc chyba nam się tutaj znowu potwierdza kolejna genialna intuicja Spenglera... Niechby to on i wyczytał w "Encyclopedia Britannica", ale w końcu on o tym napisał książkę i tę sprawę nagłośnił (?) - prawda? No to właśnie! Tak jak ostatnim razem potwierdził nam się Spengler przy okazji tych "Wodnych igraszek", cośmy je sobie napisali na temat zdobycia Babilonu przez... Medów chyba? Co to opisywał Herodot. Że tam były proste i prostopadłe ulice - jak w jakimś Nowym Jorku, ludność zaś, zajęta Tańcem z Gwiazdami, nawet nie dostrzegła, że miasto już zdobyte przez wroga.

I na tym skończymy. Tych wyjątkowych Magianów - co to ich trzeba koniecznie kochać, i to głośno, bo inaczej będziesz człeku anty, a to najgorsze co może być - zostawimy sobie, z konieczności, na inny raz. Trochę szkoda, bo miałem do napisania na ten temat interesującą rzecz. Też związaną z kwestią państw takich i innych, ale też z paroma innymi ważnymi sprawami. No i dość aktualną. W razie czego wypatrujcie tekstu pod tytułem "O dupie co zawsze z tyłu", bo taki wymyśliłem tytuł.

I to by było, na razie, na tyle. Dzięki za uwagę! (Ktoś uważał?)

triarius

poniedziałek, lutego 23, 2015

Dobry doktor Mengelman i implanty

Tegorocznej nagrody Oscara za najlepszy film zagraniczny nie zdobył niestety polski film pt. "Dobry dr Mengelman i chłopcy". Zdobyła go za to jego, z tego co wiem, nędzna imitacja. Dlaczego tak? Przecież to chore! Zgoda, ale rzecz w tym, iż film o dobrym doktorze i chłopcach w ogóle nie został dotąd nakręcony.

Po prostu komuś się nie chciało zapłacić niewielkiej sumy za genialny scenariusz - istny hollywoodzki samograj - a potem poświęcić dwóch popołudni, plus nieco wysiłku, żeby dzieło zrealizować i móc je wysłać na konkurs, po murowaną nagrodę. Nie głupio wam teraz, ludzie?

Było zapłacić, pożyczyć skądsiś kamerę, zebrać rodzinę - kuzynce przyprawić pejsy, ciotkę obrzezać, siostrze zmienić płeć... Albo przynajmniej zrobić z niej na czas jakiś transwestytę... Z psa też ewentualnie, to nigdy nie zaszkodzi. I mielibyście nagrodę! Co ja mówię - CAŁA POLSKA by miała! (A wy przy okazji oczywiście też, albo nawet najbardziej. I ja też trochę.)

Ten film byłby przecież tak samo do szpiku kości polski, jak ten co tego tam Oscara w tym roku rzeczywiście dostał, albo jak ci husarze, o których nam niedawno tak pięknie prawił przedstawiciel zaprzyjaźnionego (a są jakieś inne?) państwa.

Głupio wam, prawda? Teraz przez kilka następnych lat polski (tak jak ci husarze) film będzie miał z dostaniem Oscara problemy. I na co wam to było? Jednak jeśli myślicie choć trochę perspektywicznie,  na kilka lat z góry, to tamten GENIALNY scenariusz jest jeszcze do nabycia, a można też, za bardzo niewielką cenę, zamówić sobie inne, równie GENIALNE.

Kto nie wierzy, z pewnością nie czytał jeszcze cudownej oscarowej historyjki o Icku i dobrym doktorze. Oto ona:

http://bez-owijania.blogspot.com/2013/09/nike-nobel-oscar-zote-klamki-wszystko.html

Niewiarygodne, że jeszcze nikt się na jej potencjale nie poznał, w każdym razie na tyle, by wybulić i nakręcić. A potem spokojnie czekać na Oscara. W tej chwili jednak ona WCIĄŻ jest do dostania, więc się proszę spieszyć!

* * *

A teraz coś tylko odlegle pokrewnego w stosunku do powyższej kwestii... Przyszło mi mianowicie ostatnio do głowy, że za największe osiągnięcie zachodniej cywilizacji przyszli ew. historycy (?) z pewnością uznają IMPLANTY ŁYDEK. (Podobno bardzo dziś popularne w oświeconych kręgach.) Dlaczego? A dlatego, że dzięki temu zamiast banalnie: "W początkach XXI w. zachodnia cywilizacja była już tylko kolosem na glinianych nogach", będzie moźna napisać: ""W początkach XXI w. zachodnia cywilizacja była już tylko kolosem z implantami łydek". O ileż piękniej!

(A biedny Spengler, nie tylko wcale tego nie chciał, ale z pewnością przewraca się teraz w grobie, że AŻ TAK. Swoją drogą "różowe golarki do... wiadomo czego, i implanty łydek" - TO jest dopiero idealna para i idealny symbol!)

triarius

wtorek, lutego 17, 2015

O istocie Cywilizacji (w sensie szpęglerycznym)

Sam Spengler stwierdza w swym Magnum Opus explicite, że rozwój Kultury daje sie w sumie sprowadzić do rozwoju miast. (Oczywiście, jeśli na takim stwierdzeniu poprzestaniemy, będzie to bardzo gruba kreska,) Mnie się wydaje, że analogicznie jest z Cywilizacją. Zaraz powiem, jak to widzę, ale na razie jeszcze trochę doprecyzujmy...

Rozwój Cywilizacji, to jednocześnie i rozwój i zamieranie tego, co sobie tutaj nazywamy K/C (od "Kultura/Cywilizacja"), czyli tej "całości", którą w potocznym języku określa się mianem "cywilizacji" (i co sobie my piszemy z małej litery). Gdy mówię o "całości", chodzi mi o to, że pomiędzy Kulturą i Cywilizacją jest jednak ciągłość, ponieważ obie dotyczą przecież tego samego "czegoś", tego samego "społeczeństwa", a bardziej precyzyjnie tej samej (z małej litery i w potocznym sensie) "cywilizacji".

No więc najpierw, kiedy mamy już C., wciąż więcej rzeczy się rozwija i pojawiają się nowe rzeczy, często niepozbawione wartości - różne tam saksofony, aparaty słuchowe, materiały wybuchowe, loty na Marsa, różowe golarki, itd. - choć niektóre właśnie zamierają. Potem, w miarę "postępu" C., coraz mniej się rozwija, a coraz więcej albo zamiera, albo gorzej, bo pojawia się jako coś chorego, trującego i/lub rakowatego. Jak "muzyka dysko", "sztuka awangardowa", "równouprawnienie", czy "wyższe studia dla idiotów".

W końcu te rzeczy zaczynają dominować. Jest to oczywiście całkiem tak samo jak z żywym organizmem, choćby ludzkim - można być bardzo starym i w ostatnim dniu życia, tuż przed zejściem na uwiąd, nauczyć się wycinać kogutki  z papieru, ale schyłku jest więcej i on zwycięży. Śmieszą mnie okrutnie (choć nie żeby nie wkurwiali, ponieważ oni są głośni, a Spengler cichy) ci wszyscy mędrcy, ględzący o głupocie i "idealiźmie" Spenglera, który widzi cywilizacje jako organizmy.

To jest jednak absolutna prawda i b. cenne odkrycie - tym bardziej, jeśli sobie uświadomimy, że to nie żadna naciągana biologia, tylko systemy samosterujące, czyli cybernetyka. (Jakby to słowo dziś paskudnie w wielu uszach, i nie bez powodu, nie brzmiało.)

No dobra - do ad remu! Co jest nutą przewodną w "rozwoju" (będącego jednocześnie zamieraniem, albo i gorzej) Cywilizacji? Jest nią BIUROKRACJA! Biurokracja w najszerszym sensie - także jako organizacja, być może nawet jako aparat prawny... Biurokracja to ogromna potęga, wcale nie żartuję, która umożliwa wiele rzeczy, bez niej nie do pomyślenia, ale jednocześnie niszczy i wyjaławia dosłownie wszystko co naprawdę żywe. I z czasem to wyjaławianie nieuchronnie bierze górę... Zawsze! Chyba że ktoś wcześniej daną C. uśmierci, of course.

Powtarzam: rozwój każdej C., będący jednocześnie usychaniem i wstępem do zejścia na uwiąd starczy każdej K/C, to rozwój BIUROKRACJI. (W najszerszym sensie tego słowa.) To zaś, co obserwujemy wokół siebie, to rozwój biurokracji na skalę, która się nikomu nigdy w historii nawet w najdzikszych pijackich majakach nie śniła...

Dzięki bazom danym, internetowi itd., między innymi... Co z kolei doprowadziło do zarówno do niesamowitych osiągnięć (jaka by nie była ich wartość w najgłębszym sensie), jak i do tego koszmaru, z każdym dniem przybierającego na sile, oraz do tego przyspieszonego upadku, który możemy sobie luźno w telewizjach oglądać.

Mętne to było okrutnie, jak na takiego subtelnego stylistę i hipnotycznego pisarza jak ja, ale cóż... Spengleryzm i tak jest tylko dla elity, a elita, jeśli zechce, przedrze się przez to i zrozumie. Amen!


* * *

W nawiązaniu do powyższego, a także do wszelkich naszych Ardreyów i Spenglerów, serdecznie polecam to: http://tinyurl.com/oog6y4b

a dla co bardziej naukowo nastawionych także to:

http://www.physicsoflife.pl/dict/eksperyment_calhouna.html

Dzięki Piotr34 i Anonimowy za te linki!

triarius

piątek, stycznia 09, 2015

Europa w szponach sklerotycznych piromanów

U Borysa Sawinkowa można znaleźć różne fajne historyjki, jak ta o facecie, który w tandetnym moskiewskim hoteliku produkuje bombę, ale mu się niechcący dwa składniki zmieszały... Gość wie, że za najdalej trzy minuty będzie efektowne BUM!, a cały hotelik wyleci w powietrze, więc szybko zbiera co mogłoby go potem zidentyfikować i się ulatnia.

Sytuacja groteskowa, ale też, jak na groteskę przystało, groźna, zarówno dla tego, jak i dla tamtych pozostałych, a w dodatku ponoć absolutnie prawdziwa. No i dzisiaj, jak mi się widzi, mamy podobną sytuację, choć z istotnymi zmianami. Dwa składniki jak najbardziej mamy - w postaci takiej oto...

Z jednej strony mamy lewacką zgraję różnych, w mniej lub bardziej ścisłym sensie, "karykaturzystów" - ludzi z grubsza w stylu "naszego" Palikota i "naszej" Środy. Z lubością (i w dodatku raczej nie całkiem za darmo) obrażających i opluwających wszystko, co im się z normalnymi ludźmi kojarzy. Na tym przecież działalność tych tam nieszczęsnych ofiar, tych pierwszych, w sumie polegała i nie było w tym nic na tyle "artystycznego", by niemal każdy z nas, ewentualnie po krótkim przeszkoleniu, sam nie potrafił.

Z drugiej strony mamy islamistów, czyli dość faktycznie procentowo drobną - na dzień dzisiejszy - część muzułmańskich imigrantów (plus nieco takich, co się na islam dopiero nawrócili), których ktoś, w jakimś celu masowo, w liczbie milionów, nasprowadzał do Europy. Ignorując przy tym - mówiąc już bardzo łagodnie, bo było w tym także wiele obelg, szczucia, pogróżek, a nawet realnych prześladowań (co zresztą jest przecie i idziś, a nawet chyba zacznie sie teraz ostro nasilać) - głosy takich, którym się to bardzo nie podobało.

Nie podobało się z różnych względów, ale stosując grubą kreskę możemy powiedzieć, że ci ludzie woleli, by było mniej więcej jak dotychczas - czyli bez jakichś multikulti, których sensu czy większego wdzięku dostrzec nie potrafili. Co z kolei, że nie potrafili, wzbudzało dziką furię tych drugich, którzy tych imigrantów za wszelką cenę w jak największych ilościach sprowadzić postanowili.

Bo marzyło im się multi kulti, bo przewidywali, że ci nowi będą na nich głosować, bo widzieli ich pilnie pracujących w fabrykach, podczas gdy rodzima populacja - kochając oczywiście swych kolorowych, egzotycznych braci miłością wielką i czystą - jednak do takiej samej pracy w fabrykach skłonna nie będzie, bo nie jest durna, tylko masowo zostanie socjologami i tego typu ludźmi.

Mamy więc dwie substancje - obie przeznaczone do przywalenia tym ciemnym, zacofanym, co multikulti i dowcipy w stylu Palikota ich nie bawią - tylko że to nie całkiem bomba, a raczej coś w stylu żrącej substancji. Która miałaby powolutku, ale bez przesady powolutku, rozkładać tamtym całe ich życie. (Że nie będziemy się tu babrać w detalicznych wyliczeniach, że: rodzina, religia... Itd.)

Te substancje jednak mały działać każda ze swojej strony, w symbiozie i synergii oczywiście, ale nie żeby się zmieszały, bo wtedy... No nie! Po prostu jakoś nikt z owych światłych mędrców, pogromców tych tam głupich, mało postępowych i niedoceniających multikulti, tego nie wiedział. Miał widać ważniejsze sprawy na głowie. Nie mówiąc już o eksperymentach. Eksperymenty z założenia, z definicji, to coś co się robi na grzbietach różnych tam zacofańców.

Takich mniej wartościowych ludzi,którzy by chcieli żyć jak ich ojcowie, bez co tydzień obwieszczanych nowych praw człowieka i takich rzeczy. Nie przewidział więc ten nasz mędrzec, że te substancje, jeśli się ze sobą zetkną, to może z tego nie wyjść jeszcze fajniejszy bicz na tych zacofanych, tylko wielkie BUM!, które uderzy przede wszystkim w właśnie tych postępowych. Czyli w tych, co produkują te palikocie rysuneczki, i tych co nasprowadzali imigrantów, żeby było cool, żeby było multikulti, i żeby się "ksenofoby" wściekały.

Na początku ci pierwsi dostaną w dupę, bo po prostu łatwiej ich dorwać. Kiedy zaś będą dorywani, ci drudzy - znacznie lepiej ukryci, lepiej chronieni, mający też znacznie większe i kosztowniejsze tuby nagłaśniające - będą w pośpiechu mobilizowali kogo się da. Na swoją obronę. Własnej dupy. No i SPRAWY oczywiście - byłbym niemal zapomniał! Zachodnie wartości, czy jak to się to teraz politpoprawnie nazywa.

Czyli będą teraz gwałtownie próbowali mobilizowć i wokół siebie zebrać, niczym żywą tarczę, zarówno tych, których dotąd dopieszczali, jak i tych, którym dotychczas pluli w twarz, robili na złość i tak dalej. To się nazywa "jedność narodu w obliczu..." - stara sztuczka, którą każdy Stalin tego świata w takich okoliczności spróbuje wykonać, a niektórym to nawet potrafi wyjść. Piłka teraz po stronie leminga.

Ciekawe jak to im wyjdzie, ale sytuacja jest ciekawa i rozwojowa. Groteskowa też oczywiście, ale ciekawa i rozwojowa bez wątpienia również. (A ja wciąż nie mogę się nadziwić geniuszowi faceta, który sto lat temu napisał książkę pod tytułem, na polski tłumacząc: "Spedalenie Zachodu". Czy może to była "Lemingoza Zachodu"? Jakoś tak, sens w sumie ten sam. A nieco luźniej tłumacząc: "Zachód w łapach piromanów ze sklerozą". Genialny facet!)

triarius

piątek, stycznia 02, 2015

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej

Pełny tytuł:

Krótka historia intelektualna Zachodu od Oświecenia do chwili obecnej, a nawet dalej, bo do chwili, gdy wtorki, środy i soboty (piątki nie, bo one są u nich święte) zostaną się za wykidajłów w haremach (gdzie będą sobie słodko żyły co ładniejsze z waszych, ludzie, wnuczek); wszyscy postępowi księża zamienią się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w tańczących derwiszów; a każdy posiadacz choćby połowy platformianego genu będzie chodził bez rąk

Ładnie to umieścić na stronie tytułowej, oczywiście fajny drzeworyt, i będziemy mieli barok, do którego nam przecie tęskno, i nie bez powodu!

* * *

Powiedzieliśmy sobie ostatnio, że określenie "satanizm", w odniesieniu do tego, co różni tacy ostatnio z upodobaniem czynią, ma kilka miłych zalet, ale także poważne wady. Zaletą jest oczywiście to, że jeśli ktoś by naprawdę poważnie traktował tę drugą religijność, która dziś robi za chrześcijaństwo, to mu się owa nazwa gładko w światopogląd wpisuje i budzi właściwe emocje. Poza tym jest to określenie krótkie, mające interesujące konotacje, i w ogóle literacko po prostu perła.

Z drugiej jednak strony tak mi się widzi, że mówiąc o tych sprawach jako o "sataniźmie", przeważnie chybiamy celu. Językiem artylerzystów powiedziałbym, że przestrzeliwujemy cel. Nie w sensie, że na wylot, niestety, tylko w tym, że zamiast trafiać w zgromadzone przeciw nam baterie i sklady amunicji, trafiamy co najwyżej w leżące na głębokim zapleczu składy zrabowanych miejscowemu chłopstwu dóbr doczesnych, niezbyt zresztą imponujących. Czyli jakichś żałosnych Nargalów, albo niemal równie żałosne Pyzate Zuzie.

Z innej, choć również artyleryjskiej, perspektywy - nasze działa właśnie nie donoszą i trafiamy w ziemię niczyją pomiędzy naszymi niezwyciężonymi oddziałami i zgrają okopanych po uszy wrogów. Też niestety niedobrze, bo tam także co najwyżej jakiś zabłąkany Nargal i zabłąkana Zuzia, podczas gdy Główne Macherki kryją się za umocnieniami.

Jakie na to lekarstwo? Zatrucie duszy, moi państwo! Nic innego! Nie w tym sensie, żebyśmy sami chcieli zatruwać dusze, tylko w sensie, że to określenie - "zatrucie duszy" - wydaje się być owym celnym ogniem, potrzebnym do zniszczenia wrażych baterii i wszystkiego czemu one służą. (Łał, prawda?)

Co pilniejsi czytelnicy tych moich blogowych mądrości znają już zapewne co najmniej ten kawałek dorobku Roberta Ardreya, który ja tu dla was ludzie, swego czasu polskiej mowie przyswoiłem, tak? Jeśli ktoś nie zna, a jest pilny, to prosiłbym się z nim zapoznać. Może nie być w tej chwili, ale co najmniej wkrótce po przeczytaniu niniejszego. Jest to tutaj w odcinkach na tym blogu, ale bardziej wypolerowane wersje powinny wciąż być w sieci - proszę wrzucić w wyszukiwarkę "Afrykański początek + Ardrey" (bez cudzysłowów), i jeśli jest, to powinno się pokazać.

Po co nam to akurat teraz? A po to, że, jak do mnie całkiem ostatnio doszło, owo zatruwanie dusz ma ścisły związek z tym, o czym (nawet właśnie w owym przetłumaczonym par moi) kawałku pisze Ardrey. Czyli z marzeniem różnych takich naprawiaczy świata - których niestety zawsze było i wciąż jest multum - o tym, by z ludzi zrobić owady. Mówię całkiem poważnie, a Ardrey, w omawianym fragmencie, mówi to równie poważnie, a do tego ładniej i obszerniej.

Nie chodzi oczywiście o to, że takiemu naprawiaczowi tak się podobają powiedzmy wąsy karalucha, że chciałby nimi obdarzyć nas wszystkich. (Po prawdzie, jeśli wierzyć Theofilowi Gautier, to Fourier chciał nas obdarzyć piętnastosopowym ogonem z okiem na końcu, a czymże przy tym są wąsy?)

Chodzi o to, że: "Paczpan, te owady, niby takie mają małe te łepki, takie niby mało inteligentne, a jak one umieją społecznie żyć, zgodnie, harmonijnie i dla wspólnego dobra! Trza by to zrobić z ludźmi, bo już przecież nie można na to patrzeć, a ludzie w końcu niby mądrzejsi."

Takie marzenia, takie plany, takie zamiary, pojawiają się dość obficie, co najmniej od czasu, gdy straciły na wadze podobne poniekąd plany oparte na religii. Czyli różni tam Lollardzi i Menonici. Czyli, stosując grubą kreskę, przyjmujemy iż gdzieś od Oświecenia.

Potem ruszyło to dużo ostrzej z kopyta od Darwina, kiedy to do uszczęśliwiania Ludzkości zaczęto stosować już nie tylko mechaniczny model świata Newtona, na czym w znaczniej mierze polegało przecież Oświecenie, ale także teorię ewolucji, a taki np. komunizm to przecie krzyżówka heglowskiej filozofii, traktowanej jak religia (ale do tego aż stopnia, że nawet się z innymi religiami nie raczyła pozwolić porównywać), z "naukowym" jak wszyscy diabli planem wyewoluowania ludzkiego gatunku w coś nowego i "lepszego", czyli w człowieka "nareszcie" udomowionego...

Co było jednocześnie (paczpan, jak to się dziwnie plecie!) planem uczynienia "wreszcie" z ludzkiego społeczeństwa, w skali globalnej oczywiście (żadnych tam partykularyzmów!), czegoś, czego by się nie powstydziły mrówki, pszczoły i termity! Pomyślcie nad tym chwilę, a jestem pewien, że mi przyznacie rację. Czyli, patrząc na to z perspektywy ewolucyjnej, chodzi o przeskoczenie owych czterystu milionów lat, dzielących ssaka od owada. (O czym właśnie ładnie pisze Ardrey.)

No i teraz ujawnia się naszym oczom fakt, że z tego punktu widzenia zatruwanie ludzkiej duszy - duszy choćby w sensie całkowicie świeckim, rozumianej jako nasze, ludzkie, psychiczne w najszerszym sensie, "oprogramowanie" (choć przecież tam, gdzie dusza ma także wymiar religijny, także oczywiście "powinna" zostać zatruta, a ta religijna część, czy może całość, szczególnie).

W dodatku łatwo zauważyć, że, jeśli mamy rację, że to właśnie jest główny cel owego zatruwania, który niektórzy wolą dźwięcznie nazwać "satanizmem", to nie musi to być nawet jakieś psychodeliczne zatruwanie - w sensie wizji i takich tam - bowiem całkiem wystarcza po prostu owej duszy ZNISZCZENIE! Indywidualnej duszy, czyli indywidualnej ludzkiej psychiki i inteligencji.

Coś, co nawiasem postulowała osławiona (ktoś o niej słyszał?) Szkoła Frankfurcka. Jako (oficjalnie przynajmniej) lekarstwo i profilaktykę przeciw wszelkim faszyzmom i nacjonalizmom. (Które, oczywiście, miałyby być czymś od tak potwornych działań bez porównania gorszym. Co do mnie słabo trafia, sorry!)

Nad tym naprawdę warto się zastanowić. Co więcej, my tutaj mamy dodatkową satysfakcję, że zwróciła nam się inwestycja w Ardreya, bo gość pozwala zrozumieć współczesność lepiej, niż ogromna większość współczesnych mędrców, o autorytetach nie wspominając. Mam jednak coś jeszcze lepszego! Może nie aż "lepszego", bo i to było super, ale więcej czegoś równie wspaniałego.

Weźmy Spenglera. Drugiego z naszych... Well, niemal gurów. Wie ktoś, pamięta ktoś, co Spengler  w drugim tomie swego niekastrowanego dzieła pisze o istocie Magieńskiej K/C? Otóż ta Kultura (obejmująca żydowską, wczesnochrześcijańską, irańską, i islam jako swą reformację) ma bardzo specyficzne widzenie świata - jak każda (wysoka) Kultura zresztą, ale też, jak każda, całkiem inne od wszystkich pozostałych.

Tam niemal wszystko jest np. substancją - nawet życie i śmierć, nawet chyba czas, nie mówiąc już o np. duchu. (Światło też - to dla zainteresowanych fizyką. Wiem, że mam paru takich wśród znajomych, tylko do Spenglera nie mogę ich przekonać.) Oczywiście to się różnie w różnych językach nazywa, ale po grecku jest pneuma, czyli indywidualna dusza każdego żywego stworzenia, oraz (na odmianę po łacinie, po grecku zapomniałem i nie chce mi się szukać) spiritus, czyli "DUCH" z jak najbardziej wielkiej litery.

Ta pneuma to jest właśnie takie świeckie coś, taki software, który każdą żywą istotę napędza. Nie ma w tym nic religijnie wzniosłego. Wzniosły jest ten DUCH, czyli spiritus (nie w tym sensie, rodacy!), który spływa ewentualnie z góry, wypiera wszelkie możliwe diabelskie i ciemne substancje (dualizm!), i czyni człowieka pobożnym, a nawet, da Bóg, świętym. Tak to widział Plotyn, a po nim cała masa innych myślicieli i mistyków.

Ta świętość, z góry spływająca i wnikająca w człowieka, dodajmy, może być wersji mitraistycznej, mozaistycznej (z wieprzowiną lub bez), wczesnochrześcijańskiej (jako "łaska"), islamskiej - czyli otwarcie religijnej; albo też pozornie całkiem nie-religijnej, np. jak u Jana Jakuba Rousseau albo wprost w KOMUNIŻMIE.

Nie zajmujemy się tu streszczaniem Spenglera, wiec niestety nie powiemy o tych fascynujących sprawach aż tyle, ile by należało, bo to ma o wiele więcej niezwykle fascynujących aspektów, ale tutaj zmierzamy do tego, że oto - żeby w tych magiańskich kategoriach...

(Skąd one się nagle dzisiaj na szeroko pojętym Zachodzie wzięły, spyta ktoś? Nie wyjeżdżajcie mi tu, drogie ludzie, z jakimś antysemityzmem, bo będziemy mieli na karku Bratkowskiego, albo nie tylko! Więc sza! Zastanówcie się sami, jeśli macie odwagę.)

No więc, zakładając, że ktoś to dzisiaj jeszcze widzi w tych kategoriach... (A są dziś nawet i tacy, którzy twierdzą, że dla tej K/C także i państwo musi wyglądać jak partia komunistyczna - i to nawet bez żadnych demonicznych zamiarów - po prostu oni nic innego nie pojmują, a nawet się wszystkim innym po prostu okrutnie brzydzą. Może coś w tym i jest, nie wiem.)

No więc, patrząc z tej magiańskiej perspektywy, zniszczenie indywidualnych dusz, tych egoistycznych pneum, okazuje się NIEZBĘDNE I KONIECZNE do tego, by zamiast nich wszędzie wniknął ów duch spływający z góry - tylko że w tym przypadku trudno jest jakoś bardziej jednoznacznie ustalić, ile w tym czystej religijności (i nie mówimy o chrześcijaństwie!), ile zaś tego zamiaru uczynienia z Ludzkości, dla jej Szczęścia i dla Postępu oczywiście, roju pszczół czy innej termitiery. Tutaj zamiar świecko-robaczywy splata się ściśle z zamiarem mętno-religijnym. I nikt, a przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach i nienależący duchem do tamtej K/C, tego rozumem nie rozwikła.

I o to mi właśnie chodziło. Może to nieco trudne do pojęcia po jednym szybkim przeczytaniu, ale wydaje mi się to warte ponownego uważnego przeczytania i późniejszego przemyślenia. Chyba, oczywiście, że mnie megalomania ponosi i bardzo się w tej kwestii mylę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

środa, grudnia 31, 2014

O Sataniźmie, czy może raczej po prostu o Zatruwaniu Duszy

"Satanizm", w rozumieniu Coryllusów tego świata, to fajna nazwa - dźwięczna, soczysta i ewokująca różne głębokie konotacje - ale mnie się widzi, że prościej i bardziej jednoznacznie byłoby mówić o "zatruwaniu duszy".

Choć "dusza" to też oczywiście słowo z pojęciowego kręgu chrześcijaństwa, bez wielkiego trudu daje się jednak rozumieć całkiem ateistycznie - jako swego rodzaju "oprogramowanie" ludzkiej istoty (jak ją zresztą rozumie taki np. Spengler, który przecież do religijnej terminologii się nigdzie wprost nie odwołuje), podczas gdy "satanizm" zakłada istnienie jakiegoś osobowego Szatana, co nie każdemu musi dziś trafić do przekonania. A co najmniej przekonanie, że ktoś inny w takiego wierzy.

Dzisiaj chciałem pogadać chwilę właśnie o tym zatruwaniu duszy, które kto chce może sobie, z moim błogosławieństwem, nazwać "satanizmem". Nie jest to temat, którego nie pragnąłbym rozgryźć od dawna, ale dziś, w ostatni dzień roku, zostałem dodatkowo zapłodniony, a zapłodnila mnie telewizja BBC Entertainment, gdzie kolejno leciał dziś najpierw program o historii Festiwalu Eurowizji, po nim dwuodcinkowa seria na temat zespołu Queen, a na zakończenie ckliwy kawałek o jednej z tych byłych dziewczyn z zespołu ABBA. Dzisiaj starszej niż dąb Bartek, ale ponoć wciąż cudownej, ach!

Tego o Eurowizji, poza drobnymi urywkami, nie oglądałem, ale te urywki były koszmarne. I nie mówię tu wyłącznie o "muzyce", tylko o oprawie - smętne pierdoły na temat walki o wolność we wschodniej Europie, w postaci prawa do oglądania Festiwalu Eurowizji, która w końcu (ach!) wraz z obaleniem Muru... Wszystko oczywiście ilustrowane tymi tam żenującymi występami i kretyńskimi, dętymi komentarzami przeróżnych "znawców".

To o Queen obejrzałem właściwie w całości, i, z reką na sercu powiem, że w życiu dobrowolnie nie wysłuchałem tyle muzycznej szmiry! Oczywiście nigdy nie miałem cienia wątpliwości, że Queen to dno, ale poświęciłem się dla zdobycia wiedzy. (Doktorze Faust, jesteś pan przy mnie zwykły cienias!) Cierpiałem mniej, niż mogłem oczekiwać - nie dlatego, oczywiście, by "muzyka" była mniej denna, niż się spodziewałem, ale widać te faustyczne zamiary Bozia mi wynagrodził.

Zostałem też obficie zapłodniony, na szczęście tylko intelektualnie, przez tą ckliwą historyjkę czwórki zagubionych młodych (na początku) ludzi, chwiejnie oscylujących między głównym nurtem popkultury i subkulturą wprost "gejowską". Trudno ocenić, jaki to konkretnie dało skutek, bo z jednej strony, kiedy Queen np. występowała w Argentynie (u "czarnych pułkowników"!), to, jak nam powiedziano, "nie wiem ile Jumbo Jetów transportowało nam sprzęt", więc nakłady musiały być tu potężne nad wyraz...

(Przypomina się sprawa owych tysięcy husyckich wozów - z rusznicami, armatami, winem i serami - których pisał Coryllus, dowodząc słusznie, że ktoś musial na to najpierw wyłożyć spory kapitał, zanim to się, komuś, zwróciło. Tę tutaj sprawę widzę całkiem podobnie. Z drugiej strony, tego nie można przesadnie uogólniać, i np. Dżingis Chan raczej nie działał za forsę od jakichś Fuggerów, tylko sam z siebie, po prostu po niskich kosztach.)

Więc z jednej strony sprawa, zespół Queen znaczy, miała potężnych sponsorów, którzy na pewno jakoś się to tego jej sukcesu wśród lemingów przyczynili, z drugiej jednak wciąż w tym programie słyszeliśmy, że ta kariera nie była aż tak wielka, jak być powinna, i ile w tym było pecha.

Podczas gdy mnie się raczej widzi, że tak potworna szmira, tak w dodatku jednoznacznie pedalska jak wycie Freddiego Mercury - oczywiście musi znaleźć sporo chętnych lemingów, ale poza hiper-gorliwymi lemingami, mającymi czas, nieco forsy i pieprz w tyłku, kogo jeszcze miałoby się złowić?

Dowcip polega na tym, że ten czołowy wyjec i gwiazda zespołu, niejaki Freddie Mercury, zmarł był na HIV ponad dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze lemingi nie były aż tak receptywne (tutaj to słowo pasuje!) dla "gejowskiej" subkultury, więc teraz, kiedy już dojrzały, warto było całą tę sprawę im przypomnieć... No i PRZYPOMNIANO! Właśnie tym programem przecie, choć to z pewnością nie jest ostatnie słowo.

Właściwie to głupi by byli ci macherzy, których podejrzewamy w owych Jumbo Jetach, gdyby dziś nie spróbowali tej sprawy docisnąć i doprowadzić... (Do końca? Coś takiego zapewne, choć włos sie jeży, gdy człek się zacznie zastanawiać, co by to mogło właściwie oznaczać. Spokojnie - to był tylko durny sylwestrowy program dla lemingów!)

Na temat zespołu Queen, o którym sama myśl doprowadza mnie do mdłości od niepamiętnych czasów, i o tym programie, mógłbym jeszcze sporo ciekawych, jak sądzę, rzeczy powiedzieć, ale mam fajny tytuł i chciałbym na koniec do niego nawiązać. Tym bardziej, że to jednak jest sprawa o wiele bardziej ogólna i głębsza o forsownie lansowanej szmiry dla lemingów.

Tak więc, Deo volente, kiedyś może jeszcze powiem co mi przyszło do głowy na temat dzisiejszej popularnej "muzyki" i związanych z tym spraw, na razie podsumowanie i pointa! Choć faktycznie będziemy musieli wykonać pewien mentalny skok, bo sprawa jest nieco nieprzygotowana.

Otóż przyszła mi do głowy taka myśl:

Dramat wszystkich późnych epok to być może przede wszystkim powszechność zatrucia duszy (które można sobie, jak ktoś chce, krócej i ładniej nazwać "satanizmem"). Przy czym dramat tej sytuacji polegana tym, iż wszystko, poza zwyczajnym życiem (z samej natury będącym biernym oporem) i skierowanymi wprost na przeciwdziałanie temu "satanizmowi" działaniami, w nieunikniony sposób zdaje się to powszechne zatrucie, ów "satanizm", powiększać.

(Nie jest wprawdzie wykluczone, że dotyczy to późnej fazy NASZEJ jedynie cywilizacji, co by jednak w praktyce nie aż tak wiele zmieniło, choć Spengler, gdyby dożył, pewnie by się nie ucieszył.)

Wydaje mi się też możliwe, że to działa tak, że w miarę starzenia się danej cywilizacij, coraz to mniej i mniej ambitne, coraz mniej wiekopomne w zamierzeniu projekty, zaczynają dusze zatruwać i to będzie niemal wszystko, co potrafią osiągnąć. Jeśli by tak było, to niewykluczone, że z czasem nawet zwykle proste życie zaczyna być zatruwaniem duszy, "satanizmem", więc z tego zaklętego kręgu nie ma już, nawet całkiem teoretycznie, żadnej ucieczki.

Nikt tego nigdy nie sprawdzi, nie mówiąc już, że nie my, bo zanim to nastąpi, owa cywilizacja całkiem padnie - sama z siebie, ale raczej wcześniej zostanie zniszczona przez obcych. (Tutaj "proletariat wewnętrzny" i "wewnętrzny" Toynbee'ego.) I to na razie tyle, co mnie do tego natchnął wstrząsający zaiste program o zespole Queen. (To o ABBie, tak nawiasem to było takie nudne, ckliwe dno, że musiałbym je zaatakować od jeszcze innej strony, więc sobie darowujemy.)

I to by na razie było na tyle głębokich wniosków z wyjątkowo chałowatego sylwestrowego programu BBC Entertainment - tyle że w tej chałowatości dostrzegam głęboki zamysł, który się jak najbardziej powiódł, więc, poza ew. intelektualnymi rozkoszami analizowania tych spraw, wielu powodów do radości nie dostrzegam.

W końcu, gdyby ktoś nawet miał możliwość, to, skoro te lemingi takie szczęśliwe - jak przyzwoity człowiek mógłby chcieć im to odebrać? Tak więc, moi państwo, jesteśmy w dupie! I tym optymistycznym akcentem, pozwólcie że zakończę rok Pański 2014, z nadzieją oczekując nowego, w którym nie takie rzeczy jak dotąd dziać się będą...

triarius

poniedziałek, grudnia 29, 2014

Spengler to był jednak idiota!

Determinizmy, historiozoficzne pesymizmy... (Raczej "histeryzoficzne", jeśli mnie spytać!) Zachód niby ma się chylić ku schyłkowi! Co za idiotyzm! Czasem jedno zwyczajne zdjęcie potrafi człowieka wyrwać z tego zaklętego kręgu obłędu i samobiczowania. Na szczęście!

Zachód, wbrew Spenglerom tego świata, jak najbardziej kwitnie, a jego subtelna cywilizacja się rozszerza i zdobywa świat. Żadne tam pacyfizmy Zachodu nie podgryzają - wbrew smętnym moherowym bredniom niedouczonego (co to w końcu jest doktorat z filozofii, w dodatku niemiecki i kiedy nawet nie było internetu?) szkopa, powtarzanym bezmyślnie przez jego późnych akolitów.

No bo czy ten cały Spengler był w stanie przewidzieć coś tak pięknego, coś tak optymistycznego i nabrzmiałego humanizmem, jak to widać na poniższym zdjęciu?




Odpowiedzią na powyższe pytanie musi być oczywiście gromkie, chóralne NIE. A zatem...

Czyż nie ma w tym symboliki bez porównania głębszej i potężniejszej od tych wszystkich, które ów cyniczny zwodziciel niedoformowanych umysłów ("umysłów"?! zbyt dobre słowo!) próbował nam, na tysiącu niemal stron czystego bełkotu, wmówić? Tu jest po prostu wszystko i moglibyśmy, każdy z nas, usiąść teraz i od ręki napisać po tysiąc stron dzieła, które by wszystkie Spenglery, i wszystkich w ogóle niedowiarków, wysłało w międzygalaktyczną przestrzeń.

A zatem, ludu mój - wpatrywać się w ten obraz, smakować go i wyciągać zeń ach, jakże głębokie historiozoficzne wnioski! Optymistyczne - a jakże! Bryła świata i te sprawy. Alleluja! Przyszłość jest nasza i niech się tylko pojawi jakiś niedowiarek - to ta pani mu pokaże! Ta u góry.

Pogadali, pogadali, a teraz do roboty, prole! Macie jeszcze parę lat do eutanazji, przynajmniej większość, więc mi się tu nie opieprzać! Władza łaskawa, ale może się to zmienić. Po robocie panie oczywiście na maty, rzucać młotem, podnosić ciężary, obijać drug drugu mordę, biegać maratony... Matka Narodu, Główna Macherka i Amazonka (oczywiście nie hetero!) w jednym - to wasz cel!

A panowie w tym czasie oczywiście mają trenować karmienie piersią. W końcu musi się udać, a telewizje śniadaniowe i weekendowe wydania czekają! I telewizje, właśnie, wszelkie, pilnie oglądać! A jak któryś akurat ma czas, to na stadion i machać tymi tam różnymi, meksykańską falę robić! No i wznosić okrzyki oczywiście, byle słuszne.

Niniejszym (choć już myślałem, że nikt nie pamięta moich dawnych win i mi się upiecze) składam samokrytykę, wyrzekając się wszystkich moich sprośnych błędów, do których mnie skłonił ten.... Nie wiem nawet jak to określić, bo mój język nie zawiera słów mogących oddać taką bezczelną sprośność. Więc pozwólcie, że po prostu zakrzyknę:

Obywatele! Lemingi! (Byłe mohery nawet, które w końcu przejrzały na oczy!) Pokażcie Spenglerom tego świata i wszelkiej innej ohydzie gdzie jej miejsce! W końcu to zdjęcie nie może być całkiem jedyne na całym globie, więc i powodów do optymizmu... Więcej! Alleluja! (W tle "Oda do radości" na orkiestrę i tysiącpięćsetosobowy chór studentów europeistyki ze wszystkich krajów Unii.)

triarius

P.S. Na poważniejszą nutę... Ja akurat nie jestem źle nastawiony do wszelkich grapplingów, i nawet, choć z pewnym trudem, mogę zrozumieć kobiety, które się tym zajmują. Jednak fakt, że masa normalnie przez Bozię wyposażonych kobiet nie znajduje dziś nic lepszego do roboty niż to albo maratony, wydaje mi się dość przygnębiający. No a fakt, że miliony pozornie zdrowych ludzi nie ma nic lepszego do roboty, niż to oglądać i się tym dziko podniecać... Sapienti sat, a lemingom i tak nie mam wiele do powiedzenia.

piątek, grudnia 19, 2014

Pyzata Zuzia, Muzy i Spengleryczny Pesymizm

Jako że my się tu często żywimy gotowym, żywym mięsem - nie zaś trawą, którą dopiero musielibysmy przerabiać na nasze własne tkanki - zaczniemy dziś od tego, że Coryllus-Maciejewski napisał tekst o pyzatej Zuzi, co to nie tylko poetka, ale także rytualnie z kolegą utrupiła tatusia, kiedy spał. I od tego wyjdziemy.

Tutaj ten tekst na szalomie: http://coryllus.salon24.pl/622152,jak-szatan-werbuje-poetow,

a tutaj na jego własnej, coryllicznej, stronce: http://coryllus.pl/?p=1940

Jest to sensowny tekst z kilkoma strzałami w samo bycze jądro, jak to, że w mrocznych czasach nie można było zostać w tym kraju poetą bez milicyjnych czy homoseksualnych kontaktów; jak to, że na Zachodzie potrzeba do tego homoseksualnych protekcji ze strony angielskiego dworu i agentury; że tzw. krytyka literacka to ściema... Jednak nie potrafię ukryć, że czytając poczułem dość znaczny niedosyt - z powodów zarówno formalnych, jak i merytorycznych, lub niemal-merytorycznych, że tak to określę.

Otóż te perły obserwacji i celności sformułowań, te strzały w bycze jądro, toną w zwykłym, sieriozno-ślamazarnym (jak na tego autora) wywodzie, z którego można by wysnuć wniosek, że cała ta "poezja" pyzatej Zuzi, to było coś poważnego, wartego w jakimś stopniu naszej (i autora) uwagi "per se"... Tak samo jak owa "krytyka literacka", która Zuzię nam wylansowała, choć ten i ów "krytyk" po prawdzie akurat się Zuzią nie zachwycił, o czym nam nawet wprost zechciał powiedzieć.

Kiedy Coryllus stwierdza, że (moimi własnymi słowy): "być może już trubadurzy to byli faceci w stylu Zuzi, którzy dodatkowo szpiegowali dla swoich mocodawców", to jest to oryginalne, błyskotliwe, ale jednak jakoś, w moich oczach, bez sensu podnosi Pyzatą Zusię i jej "poezję". Być może jestem nieuleczalnie skażony spenglerowskim widzeniem tych spraw (Nicka niestety nie ma, on by mi to zaraz skwapliwie potwierdził), ale dla mnie problem jest już w samej tej "poezji" - zuzinej i tej trubadurów.

No i, wbrew pozorom, nie jest to wcale kwestia nieistotna - więcej powiem, dla mnie jest ona być może właśnie najistotniejszą ze wszystkich! Trubadurzy mogli sobie szpiclować, możemy to oceniać negatywnie, ale jednak to co oni wyśpiewywali nie było SAMO W SOBIE czystym hołdem dla, i robotą na rzecz, TegoKtóryNieMarnujeŻadnychOkazij, jak to określa Coryllus. Czyli na rzecz Szatana, mniej lub bardziej świeckiego.

To znaczy, może oni nawet wyśpiewywali rzeczy, które się Szatanowi podobały - taki Bertran de Born, z jego elokwentnymi orgazmami na temat masakr i przelewu krwi, mógłby tutaj pasować - ale chodzi mi o to, że FORMA tych jego śpiewów nie była jednoznacznie diabelską sprawą. Forma zaś, jeśli się bardzo nie mylę, jest właśnie w sztuce najważniejsza.

Nie chodzi nam o jakieś późne, martwe i wysilone formalizmy oczywiście, nie chodzi nam o klasycystyczne wypieszczanie formy kosztem wszystkiego innego (również spenglerycznie późne, martwe i wysilone, z definicji), że o "czystej formie" nawet nie wspomnę. Chodzi mi o to, że jeżeli "sztuka" - to forma, forma przede wszystkim, a reszta, czyli "treść" (ikonografia, wyrażane idee itd.) oczywiście powinna być "kompatybilna", ale jest drugorzędna.

Dlatego też np. proza nie do końca jest "sztuką" (jak na przykład ten blogas), choćby nawet miała takie pretensje, ponieważ treść zdecydowanie dominuje w niej nad formą. (No, chyba że ktoś się cholernie sili na jakieś forsowne wygibasy, ale to już nie będzie proza.) Co oczywiście nie umniejsza znaczenia prozy (czy tego blogasa), a raczej przeciwnie!

Zawsze mnie bawiło, że nie aż tak dawno temu faceci, którzy na pewno powinni byli pisać prozą i dzisiaj by tak robili - bo mieli coś konkretnego do przekazania, albo im się tak w każdym razie wydawało - żeby być "wieszczami" i by ich dzięki temu traktowano poważnie, musieli pisać "poezje", często z prawdziwą poezją nie mające wiele wspólnego. Mówię o Norwidzie, ale dotyczy to także w jakiejś mierze nawet Słowackiego. Który przecież robi za hiper-poetę. Albo taki Wyspiański.

Ponieważ my tu bez żadnego udawania do szpiku kości jesteśmy przesiąknięci spenglerowską interpretacją historii - dla nas jest oczywiste, że proza jeszcze jakiś czas ma szansę sobie poistnieć i może reprezentować niezły poziom... Wszystkie te Spenglery, Ardreye, blogi Pana T. czy pana Coryllusa... Ale z autentyczną sztuką - "stuprocentową", nie mówimy o jakości, tylko o przewadze jej formy nad merytorycznym przekazem, tym który by ew. można podać jakoś inaczej - tą ambitną, jest bez porównana gorzej. Na co nawet, jak się pod właściwym kątem przyjrzeć, nawet pyzata poetessa Zuzia jest przykładem.

Dzisiaj mądrzy nad wyraz eksperci od sztuki powiedzą wam, np. w stosownych wykładach w telewizji BBC, że "celem artysty jest uzyskanie jak największej władzy nad naszymi emocjami". I co? I nic! Nikt się przeciw tej tezie nie zbuntuje, nie zaprotestuje, nie mówiąc już o wyjściu na ulice i wzywaniu magna voce do zrobienia czegoś z "artystami"!?

"Artystami", którzy nas przecie bez obcyndalania się łapią za to, co naintymniejszego w ogóle mamy, i zniewalają nas dla jakichś sobie tylko znanych celów? Dla mnie jest to nieco dziwne, bo cóż może być bardziej explicite szatańskiego, niż takie właśnie działania? No ale "artystyczne" przecie jak cholera, i przez to jakoś tam uświęcone - jak nam to pracowicie klarują certyfikowani znawcy,

Tak to widzę, że nikt poza Tygrysizmem (uzbrojonym z niezłomny oręż Spengleryzmu) nie idzie w tych analizach i krytykach dostatecznie głęboko, żeby potrafić dostrzec, że JUŻ sama "poezja" pyzatej panny Zusi - ba, już sama jej chęć, żeby być "poetką" - stanowi, jeśli nie sedno, to co najmniej początek problemu. Problemu, w skład którego wchodzi, przypomnijmy, bo ja się tego wcale nie wypieram, rytualne zamordowanie swego śpiącego ojca.

Powie ktoś "gdzie Rzym, gdzie Krym". Jasne, jak można porównywać! Jednak jeśli można mówić o poezji w kontekście agentur, milicji obywatelskiej, brytyjskiego dworu i homoseksualnego lobby - no to bez przesady, to nie są takie całkiem osobne sprawy: ta "poezja", w sensie choćby wyłącznie "formy", i takie różne działania, które wciąż jeszcze nie są nam lansowane jako godne pochwały.

Skoro celem artysty jest "zdobycie władzy nad naszą psychiką", czy tam "emocjami" - przynajmniej tak to niektórzy eksperci interpretują i ci właśnie zostali oddelegowania do edukowania nas  - no to to jest sprawa poważna! Każdy wie, jeśli się chwilę zastanowi, co potrafią emocje, prawda? Jeżeli zapomniał, to niech włączy telewizor. No a jeśli do tego są ci artyści manipulowani przez milicje, dwory i agentury - to bez żartów!

Toyah-Osiejuk, w którego, b. dobrze zresztą napisanym, tekście pierwszy raz przeczytałem o pyzatej Zuzi, słusznie podnosi kwestię tego przedziwnego czegoś na Facebooku, pod nazwą "Kraina Grzybów". Gdzie, w urywanych fragmentach bez sensu, dziwnych rysunkach, w poezji naszej pyzatej pannicy właśnie, itd. itd., dostrzega wyraźny satanizm. Satanizm który miałby wpłynąć na Zuzię i spowodować jej czyny. Zgoda, z opisu Toyaha ta "Kraina Grzybów" wygląda dość paskudnie, ale jak w takim razie z takim np. Picassem?

Kilka lat temu mieliśmy z Toyahem ogromną wirtualną awanturę, która rozpoczęła się akurat od tego, że on wyraził zachwyt nad Picassem, na co ja z kolei wyraziłem zdziwienie i zacząłem gościa wyśmiewać. A raczej obu gości - Toyaha i Picassa. Jeśli porównamy wpływ Picassa z wpływem "Krainy Grzybów", to sorry, ale kierunek i cel dokładnie ten sam, komusze poparcie tak samo oczywiste, a skala tysiąckrotnie większa. To się nie daje zrozumieć?

(Nie jestem specjalnie dumny z tej masy agresywnej ironii, którą głowę na biednego Toyaha wtedy spuściłem, choć sam się o to prosił próbując mnie zniszczyć własną, pożal się Boże, ironią. Plus sprawa tego "Blogera Roku", który to tytuł Toyah otrzymał od samego Żakowskiego, a o co wielu miało doń pretensje, on zaś wtedy odbieral wszelką krytykę swej osoby jako perfidną nagonkę.)

Żeby jeszcze dzisiaj to ew. zakończyć i nie musieć pisać następnych odcinków, powiem tak... Kiedyś sztuka, ta ambitna (dla spenglerysty "Ornament") to było POSZUKIWANIE PRAWDY. Prawda, Religia, Bóg, Matematyka, Natura (na ile była dla tych ludzi interesująca), Proporcja, Harmonia - to było, w głębokim sensie, JEDNO. Absolutne i najważniejsze ze wszystkich spraw.

Wielcy artyści popychali swoją sztukę o krok dalej w stronę tej Prawdy, a artyści mniejsi robili swoje, adorując i popularyzując ową Prawdę, w tym miejscu, do którego ich ci wielcy doprowadzili. (I też było super!) Tak oni to widzieli i nie mieli co do tego cienia wątpliwości. Oczywiście nie chodzi o to, że na pewno muzyka XVI w. jest "lepsza" od chorału z wieku X, albo że Caravaggio jest jednoznacznie "lepszy" od Fra Agelico...

Mimo że ci późniejsi byli "bliżej" tej Prawdy, do której oni wszyscy dążyli. Prawdy ich cywilizacji (a bardziej po spenglerowsku ich "Kultury"), która dla nich, a także dla odbiorców ich sztuki, była prawdą OBIEKTYWNĄ. (Da to się zrozumieć?) Jednak to, że byli "bliżej", wcale DLA NAS nie stanowi o automatycznie większej wartości tej sztuki. My tam widocznie szukamy czegoś innego - na dobre i złe. (Interesująca myśl i chyba dość odkrywcza.)

Potem, nie musimy w tym miejscu ustalać dokładnie kiedy, zresztą dla różnych rodzajów sztuk ta chronologia jest nieco inna, misją sztuki stało się łechtanie zmysłów burżujów, "wyrażanie niepokojów swojej epoki", "krytyka rzeczywistości", "wychowywanie nowego człowieka" (choćby to było i jego "uszlachetnianie"), "budowa nowego społeczeństwa", "dawanie głosu tym co go nie mają"...

Teraz zaś jest to już niemal jedynie "uzyskanie władzy nad naszymi emocjami" - co może być robione jako cel sam w sobie, albo też w jakimś innym, "ważniejszym i konkretniejszym" celu. W dodatku sztuka - ta współczesna - nie może po prostu żyć bez handlarzy, objaśniaczy, krytyków, sponsorów, ministrów, bankierów, spekulantów i policji.

Trudno przypuścić, by to całe towarzystwo miało wyłącznie "artystyczne" kryteria co do tego, co do nas dotrze jako "arcydzieło", a czego autor zemrze z głodu prywatnie lub w spokojnie odpłynie w niebyt po długim pobycie w zakładzie zamkniętym, Zresztą to też by nie robiło nam wielkiej różnicy, bo autentyczny "gust" tych pomocników, sponosorów i objaśniaczy, także, w mojej opinii, władny jest zatruć miliony dusz. Samym sobą - pomijając nawet wszelkie celowo zdrożne cele i agenturalność.

Z celami tego towarzystwa jest chyba jednak raczej wprost przeciwnie. One są ściśle określone i nie-do-końca "artystyczne". Jakby z tym tam nie było - dla mnie SAM ten fakt, że "celem sztuki jest zdobycie władzy nad naszymi emocjami". wystarcza, by uznać tę sztukę za syf i, jeśli ktoś lubi tę terminologię, dzieło szatańskie.

Czy robotę satanistów, mówiąc inaczej, bo ktoś, kto chce nade mną, nad moimi emocjami, zdobyć władzę - nieważne czy z próżności, dla zysku, czy w jakichś jeszcze bardziej ponurych zamiarach - to dla mnie satanista na pewno nie mniej groźny od takich co palą Biblię i odmawiają "Ojcze nasz" od tyłu. Może i dzisiaj są jeszcze jacyś pojedynczy prawdziwi poeci (jak Kelus), ale INSTYTUCJA "Poety" i INSTYTUCJA "Poezji" to jest dno, które nas duchowo patroszy i resztę składa w dani Belzebubowi.

(A propos Kelus... Chcecie drobny przykład prawdziwej, a przecie współczesnej, poezji? Oto: "szesnaste miejsce na świecie w konkursie na samotność zajął księgowy w GSie". Chodzi za mną od trzydziestu lat, a przecie nie ma w tym żadnego zadęcia czy pretensji do ponadczasowej wielkości.)

To samo dotyczy malarstwa, rzeźby, muzyki... Oczywiście łatwo jest mówić tu o Heavy Metal, ale mi chodzi nie o taką łatwiznę, tylko o to, że każda "sztuka" traktowana śmiertelnie poważnie (bo jeśli nie aż tak poważnie, to sprawa staje się błaha) jest DZIŚ (w tej późnej, schyłkowej epoce) Z ZAŁOŻENIA czymś nieludzkim, zwyrodniałym i - jeśli ktoś chce - "szatańskim".

To, że młodzi ludzie, na których zrobiła wrażenie jakaś dawniejsza poezja, zechcą sami coś podobnego napisać, żeby się "sprawdzić" itd., nie jest samo w sobie niczym zdrożnym. Jednak powinniśmy traktować to mniej więcej tak, jak pryszcze-zachciewajki, mimowolną masturbację na lekcji fizyki, łamanie się głosu z powodu mutacji itd. Robienie z tego misji i wmawianie dzieciakowi, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego, to idiotyzm, a może i dużo gorzej.

We wspomnianym tutaj artykule Coryllusa raziło mnie może najbardziej poważne traktowanie tych szemranych "krytyków". A co taki ktoś może w opóle wiedzieć o poezji - nawet zakłądając, że nie jest wprost idiotą czy agentem wpływu? Skoro nagrodę Nobla dostaje "oszalały Mozart poezji" w postaci ewidentnej grafomanki... (Swoją drogą to dęte określenie, użyte w oficjalnym uzasadnieniu, jest równie grafomańskie. Wart Pac pałaca!)

Jak jej tam było? Naprawdę nie pamiętam. Wiecie o którą chodzi, nie? (Po kwadransie mi się przypomniało: Szymborska.) Oczywiście - babsko pisało całkiem sprawnie, umiało rymować, miało spore słownictwo... Jednak Z POEZJĄ nie miało to nic wspólnego (i pomijam tu całkowicie różne jej ody do Stalina), a udawanie jest w tej akurat sprawie wyjątkow obrzydliwe, przynajmniej w moich oczach.

No, ale jeśli tylu ludzi, o niby wyrobionym smaku (hłe hłe!), zachwyca się jeszcze o wiele koszmarniejszą grafomanką Osiecką.. No to o czym my w ogóle mówimy? To w ogóle nie jest poezja, a jeśli gdzieś się jakaś poezja w tych podłych czasach w ogóle pojawia, to tylko ukradkiem, przemykając się - a na pewno nie z zadęciem, pieniami krytyków i milionami ze spadku biednego oszukanego Nobla!

To samo zresztą dotyczy i filmu - żeby nie było że nie! Może w nieco mniejszym stopniu, bo w filmie jednak "treść" może mieć większą wagę w stosunku do formy, niż np. w poezji, ale jednak. Podobnie z teatrem. W ogóle, jak ja to widzę, to WSZYSTKO co jest dziś, i od co najmniej XIX w., w dziedzinie "sztuki" robione z pełną powagą, tak jak była robiona sztuka dawna, ta do powiedzmy XVII w., to oszustwo, albo i gorzej. A co dopiero, kiedy taki celuje w nieśmiertelność i ruszanie z posad!

Dotyczy to tak samo pisanych w XXI w. oper, patriotycznych kantat o Żołnierzach Wyklętych (choć tu chociaż zamiar może być słuszny, albo i nie), ambitnych dzisiejszych obrazów czy rzeźb, oraz każdej architektury próbującej "stworzyć coś naprawdę nowego" (bo to co już istnieje, jest wystarczająco koszmarne, załgane i upodlające człowieka zmuszonego to oglądać, albo, o zgrozo, w tym żyć, a to "nowe" zawsze okazuje się jeszcze gorsze), jak i facebookowej poezji różnych pyzatych nastolatek - choćby nawet jeszcze rytualnie nie zdążyły zaszlachtować ojca.

Mówię o "tworzeniu" - nie o odtwarzaniu! (Choć po prawdzie rzępolenie dziś Beethovenów i Wagnerów tego świata, że nie wspomnę o Stockhausenach i Pendereckich, uważam za oszustwo, skrajną głupotę, drewniane ucho, albo smutną ekonomiczną konieczność. Ale my teraz nie o tym.)

I na tym właśnie polega ów pesymizm, wyrażony w słowach Spenglera, że "optymizm jest tchórzostwem"! Pięćset lat temu dziewczyna w wieku Zuzi mogła być autentyczną poetką - dzisiaj jest to niemal niemożliwe, nawet jeśli nie zaangażują się w to szemrani krytycy, znawcy i handlarze. Jeśli zaś oni się w tę "poezję" zaangażowali, no to z całą pewnością będzie to szatańska i zatruwająca dusze sprawa. Dixi!

triarius

środa, grudnia 17, 2014

Mam nowe i chyba cholernie...

... interesujące przemyślenia na temat natury religii, ich rozwoju, a także satanizmów... Sprawy po prostu (chyba po raz pierwszy tutaj) istotnie rozszerzeające spengleryzm.

Zainspirowane sprawą pyzatej "poetki" Zuzi, co to ostatnio rytualnie utrupiła tatusia, i tej całej "Krainy Grzybów", com o niej przeczytał u Toyaha. No i też, po prawdzie, islamskim fundamentalizmem, co go sobie oglądam w telewizorze, i nie można powiedzieć, żeby chłopcy się nie starali.

Nie wiem, czy to kogoś w ogóle jeszcze interesuje, w każdym razie nie mam ochoty pisać długich i, z konieczności, ambitnych tekstów - więc albo Adaś by musiał mi to nagrać wypowiedziane ustami, albo też trzeba by to jakoś interaktywnie. Tutaj albo na Tygrysim Forum na niepoprawni.pl.

Jak tam sobie chcecie. Piłka jest w waszym korcie.

triarius

sobota, października 18, 2014

Spiritus Tygrysizmu flat ubi sobie vult

Niewiele rzeczy tak cieszy wredne małe serduszko tygrysisty, jak widok (lub częściej niestety wyobrażenie) komucha dostającego w dupę od swoich. Czyli jedyny rodzaj martyrologii (?), jaki rasowy tygrysista w ogóle toleruje. Jedną z takich rzeczy (na inne spuścimy zasłonę) jest widok leberała, który przejrzał na oczy i ma z leberalizmem problemy, które w dodatku elokwentnie wyraża. Jedną z tych, znaczy, które nas jeszcze bardziej cieszą od biorącego w kość komucha.

Czemu to nawet lepsze od naszego doświadczonego przez życie komucha? A dlatego, między innymi, że taki leberał potrafi nam czasem dostarczyć niebylejakiej duchowej strawy. W końcu takim był z poczatku sam Ardrey, żeby już pominąć paru pomniejszych, o których sobie tu wspomnieliśmy lub, Deo volente wspomnimy. (Albo i nie.)

No i właśnie wpadł mi w ręce ktoś taki. Pożyczyłem sobie wczoraj mianowicie znaną książkę pana Allana Blooma pt. "Umysł zamknięty" ("The Closing of American Mind"). Oryginał wydany w 1987. (Konsultacja prof. Legutko, by the way.) Widzę, że chyba Boska dłoń mnie prowadziła, że sobie to pożyczyłem. (Nawiasem mówiąc, po wysłuchaniu całości podtrzymuję mą tezę, że książka pana Cialdiniego o wpływie na ludzi jest znakomita i jak najbardziej "nasza".)

Na razie przeczytałem do strony 62, czyli nie aż tak wiele, uwzględniając, że na poczatku jest jeszcze przedmowa żydowskiego, jak kojarzę, komucha, Saula Bellowa, ale to wygląda naprawdę na znakomitą rzecz i godną, by ją włączyć w kanon tygrysistycznych lektur.

Oczywiście - panowie A. i S. zawsze będą w innej kategorii (święte księgi, hłe hłe!) - no i to nie jest dla postych fizycznych tygrysistów, których zadania polegać będą na czymś innym, niż intelektualne włosa na 17 części rozszczepianie, ale dla intelektualnej elity jak najbardziej.

Nie sądzę, by nawet na ostatniej stronie pan Bloom dostał pręgowanego futra i zaczął się czaić w nocnym listowiu na zwierzynę, ale nie oczekujmy od niego zbyt wiele! Życie jest krótkie, dorośli ludzie raczej się aż tak bardzo nie zmieniają, a jak dałoby mu się jakieś 200 lat, to i facet by do końca przejrzał na oczy.

Na razie pozostaje mu zbolałego serca pocieszanie amerykańskim tradycyjnym... Wiecie sami - te tam oświeceniowe historie o "równości szans" itd. Czyli, jak na Amerykę, tradycja. Jednak KRYTYKA (w sensie filozoficznym) obecnej INTELEKTUALNEJ sytuacji owej ideologii - która, jakby nie było, podbiła przecież znaczną część świata, choć teraz, na naszych oczach, to się zaczyna szybko jakby odwracać... Więc ta krytyka, na tych pierwszych stronach, jest całkiem super!

Krytyka intelektualnej sytuacji leberalizmu, ale nie tylko, bo gość zajmuje się przede wszystkim wyższym szkolnictwem, a z tym wiąże się wiele innych spraw, niż tylko czysto intelektualne. Na Spenglera chyba nigdzie pluć nie będzie, Ardreya też z pewnością nie wspomni - za to Nietschego już wyraźnie docenił. Jest więc na niezłej drodze.

Naprawdę polecam tę książkę, godząc się z ryzykiem, niewielkim w mojej ocenie, że on tam, na pozostałych 400 stronach, zacznie wypisywać jakieś antytygrysiczne brednie. Tak czy tak - nie jako biblia, nie jako święta księga, ino jako krytyka Realnego Liberalizmu - to jest naprawdę fascynujące!

* * *

Może jeszcze o naszym makaronicznym tytule... Potraktujcie go jako ilustrację hasła, które mi się coraz gwałtowniej ostatnio kołacze po głowie - hasła: "Zróbmy sobie Barok!" Już Dávila, jak niektórzy może pamiętają, namawiał nas do zrobienia sobie własnego Oświecenia, ale mnie się widzi, że zacząć to trzeba od Baroku właśnie.

Nie całkiem w Polsce może, ale na Zachodzie Barok to był absolutny szczyt rozwoju tej Kultury ("cywilizacji" mówiąc prostym językiem). Nawet taki Michelangelo Falvetti, którego niedawno odkryłem, zmarł przed końcem XVII w. O ile kantat, o pół wieku późniejszego, Bacha nie jestem w stanie słuchać - częściowo na pewno z powodu chóralnych śpiewów po niemiecku, choć po prawdzie w pojedynkę też to obrzydliwe (Mozart jakoś sobie z tym radzi, ale to chyba tylko dzięki masonerii, że się zaśmieję) - to "Il Diluvio Universale" Falvettiego daje się słuchać jak najbardziej, a nawet więcej. (A swoją drogą, z wiki wynikałoby, choć explicite tego nie piszą, że to TEŻ był katolicki zakonnik. A to "Diluvio" to oczywiście po naszemu "Potop". TEN - światowy, "universale".)

Wiedząc, że nie każdy gra zawodowo na harfie w dobrej orkestrze, radzę na początek posłuchać końcowego fragmentu - tak po godzinie. Kantata to jednak dość sieriozny rodzaj muzyki, choć akurat te końcowe sprawy - jak owa tarantella Kostusi i to żeńskie trio na temat tęczy - powinny się spodobać każdemu, w miarę choćby zdrowemu na umyśle i uszach, człowiekowi Zachodu.

(Co oczywiście nie znaczy, by reszta była marna i bym jej nie polecał!) Jednak radzę zacząć od 1:06, a nawet wprost od bisów, czyli od 1:10. Mnie szczególnie ten kawałek o tęczy, "kiedy Bóg wybacza ludzkości", zachwyca, ale kostusiowa tarantella, także wykonana na bis, też super i wielu może się podobać nawet bardziej (czy młodzież mnie słyszy?).




No to już wiadomo dlaczego makaronizm w tytule? Łacina, machanie szablą, szlacheckość... W końcu cała polska kultura, ta prawdziwa, jest z gruntu szlachecka właśnie - niezależnie w czyim wykonaniu. To właśnie ten Barok, do którego chciałbym wrócić. Nasz, ale jednak zachodnim intelektualizmem owej epoki też bym go chciał nieco nasączyć. Nie mówiąc już o Monteverdich, Falvettich, i (wcześnijeszym od nich) panu Striggio. Tego nam wtedy brakowało, i tego nam teraz brakuje. Więc...?

triarius

niedziela, września 28, 2014

Taniec sprzątaczki

Siądźcie grzecznie wokoło i poopowiadamy sobie o źwierzątkach...

Jest sobie jedna taka rybka. W sensie nie jedna sztuka, tylko cały gatunek. Mała, i jak się dowiedziałem, "szablozęba". (Fajne określenie! Szczególnie słodkie, gdy chodzi o małą rybkę.) Jakoś się nazywa, nie chce mi się sprawdzać. Krótka nazwa na "b". Ta rybka jest też, jak się okazuje, bardzo cwana. Wykorzystuje ci ona dziwne stosunki panujące pomiędzy dwoma INNYMI rybkami. Też w sensie dwóch gatunków, a nie pojedynczych egzemplarzy.

Te stosunki polegają na tym... (Mocno to obrzydliwe, ale cóż, c'est la vie, jak mawiali co bardziej arystokratyczni z naszych przodków. Dodając "à la guerre comme à la guerre", co też, jak się zaraz przekonacie, ładnie pasuje.)

Polegają więc te stosunki na tym, że jedna z tych ryb jest duuuża, a druga mała, no i ta mała tej dużej wyżera spomiędzy zębów i ze skrzeli różne resztki i pasożyty. Tym się (o Boże!) żywi, a tamtej też robi dobrze, jako swego rodzaju szczotka do zębów. (I do skrzeli też. Słuszna uwaga, Tygrysiak.)

Odbywa to się tak (i to na odmianę jest SŁODKIE!), że ta mała podpływa do tej dużej tańcząc TANIEC SPRZĄTACZKI... Tak to określono, a ja nie wiem, czy to jest oficjalne naukowe określenie, kalka z angielskiego określenia, czy wynalazek samego tłumacza... W każdym razie dla mnie to przecudne i aż mnie zapłodniło do napisania niniejszego tekstu, a po prawdzie, choć w głowie mi się masa tekstów kotłuje, to do pisania mnie ostatnio nie ciągnie. Chyba że odkryję nagle jakiś "taniec sprzątaczki" i coś zaiskrzy.

I na ten taniec ta druga, większa, otwiera mordę i zastyga w bezruchu. A ta mniejsza... Już sami wiecie. No i teraz na scenę wchodzi na nasza pierwsza rybka - też mała, a do tego szablozęba i cwana jak cholera. (Wyskakuje z pobliskich chaszczy -  to nie ona tańczyła, rybki, jakby ktoś jeszcze nie wiedział, są trzy.) Ona podłapała ten (cały czas mnie to cieszy!) taniec sprzątaczki, a jak ta duża otworzy mordę, to ta nasza (nie bójmy się tego słowa!) wyszarpuje jej z tej mordy kawał mięcha i w nogi! Urocze, prawda?

Po co ja wam to mówię, spyta jakiś malkontent. Przecież dookoła historia, już nie tyle, że przyspieszyła, ale wiele rzeczy, które uważaliśmy za niemal niezniszczalne, wali się w gruzy. Nie wszyscy wprawdzie za niezniszczalne je uważali, fakt, ale większość. I ta sama zapewne większość wciąż nie dostrzega, że one się w te gruzy walą. Ale dostrzegą, nie ma innej możliwości!

No i ten malkontent (hipotetyczny, fakt) pewnie uważa, że ja wam powinienem te aktualne wydarzenia i to roz-się-w-drebiezgi-pierdalanie pracowicie wyjaśniać? Na co ja powiem: "Kto pilnie odwiedzał tego blogasa, odrabiał zadania domowe, brał udział w dyskusji, a przede wszystkim przeczytał te nasze Ardreye i Spenglery - ten na pewno to co istotne z obecnych i przyszłych wydarzeń w sumie wyczuwa".

Co do innych zaś... "Czyż niedźwiednikiem jestem...?" (Kto nie zna dalszego ciągu, może sobie poszukać w Googlach.) Po co ja będę to wszystko pracowicie komentował - ostatnio nawet bez cienia interaktywności, za darmo, nie dostrzegając żadnych pozytywnych tego skutków? Kto chciał, i jest zdolny, ten w sumie, jako się rzekło, rozumie. Inni? Może jeszcze zdążą nadrobić zaległości, choć czas na czytanie Ardreyów i tygrysich blogów zbliża się powoli (?) do swego kresu.

* * *

Mała dygresja...

Może jednak tak być, jak z moim jeżdżeniem na łyżwach. Chodziłem do pierwszej klasy, dostałem łyżwy, wyszedłem przed dom, gdzie po oblodzonym dojeździe do bloku śmigały m.in. zupełne przedszkolaki... Stwierdziłem, że za stary już jestem na łyżwy, skoro w tym wieku jeszcze się nie nauczyłem. No i z łyżwami nie miałem nic do czynienia - poza ew. kibicowaniem różnym zachodnim hokeistom, kiedy grali z Krajem Rad.

Niemal 40 lat później kupiłem sobie na aukcji za parę groszy (koron konkretnie, bo to było w Szwecji) buty z łyżwami. Nieco ciasne, ale darowanemu koniowi itd. A potem sobie w parę wieczorów wyszedłem z kobietą na pobliskie lodowisko, by w tajemnicy nauczyć się jeździć na łyżwach. Było mi to po nic, ale lubię nadrabiać dawne zaległości, choć ta akurat była mało istotna.

Łyżwiarstwo okazało się łatwiutkie. Do mistrzostwa nie doszedłem, bo po tych paru dniach znalazłem sobie inną rozrywkę i przestałem się dręczyć tymi ciasnymi butami, a na inne szkoda mi było pieniędzy i czasu. Podobnie było z piłkarstwem nożnym, choć w nieco późniejszym wieku to się zaczęło, no i nie miało żadnego happy endu. Jednak niewykluczone - choć wątpię, byście mieli na to 40 lat - że jeszcze zdążycie doczytać Ardreye, Spenglery i PanaTygrysi blog. Jeśli ostro zabierzecie się do roboty.

Po co? A choćby po to, żeby obserwowanie schyłku największej w historii cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych) było O WIELE bardziej interesujące i dawało o ileż więcej satysfakcji. Mało? Zaś co do codziennego tłumaczenia ludziom i komentowania tych tam nalotów i tych tam terrorystów - a co będzie, jak przyjdą do mnie panowie z ABW? Czy czegoś tam?

Gdzie ja niby mam schować te cztery tony nawozu, skoro ja już się z tymi książkami i resztą nie mieszczę? Odmówię im? Tak po prostu? Przecież niegrzecznie! Będzie im przykro! Fakt, należałoby wytłumaczyć, że powinni więcej wierzyć we własne siły i nie polegać aż tak bardzo na mnie. A ja, ze swej strony, życzę im sukcesu i będę się za ich powodzenie modlił. Tylko czy to do nich trafi?

* * *

Wracając do naszych... Nie żadnych "mutonów"... "Baranów" też nie! Do rybek. Jak to, cośmy tu sobie opowiedzieli, ma się do czegokolwiek? A zastanówcie się sami! To dobre ćwiczenie. Zresztą, czy to musi się koniecznie wiązać z jakąś konkretną biężączką? Przecież jest interesujące samo w sobie, prawda?

W sumie jednak chciałem z tych rybek pewien morał, tygrysiczny jak cholera, wycisnąć. Taki mianowicie, że ja tę opowiastkę - ten opis zachowania wodnych stworzonek - wziąłem z ebooka, którego sobie, bez większego nawet przekonania, pożyczyłem z biblioteki, gdzie czegoś sobie szukałem. Ten audiobook nazywa się "Wywieranie wpływu na ludzi - teoria i praktyka", a autorem jest, amerykańskiego oryginału znaczy, niejaki Robert B. Cialdini. Pono wielki ekspert od tych spraw.

Ten ebook składa się z 8 płyt CD, z których wysłuchałem sobie luźno dziś dopiero pierwszą, i zaskoczyła mnie bardzo przyjemnie. Tą historią o rybkach, ale tam jest, na tej jednej płytce CD, jeszcze jedna informacja, która wydaje się bardziej sensacyjna i mająca o wiele większe praktyczne znaczenie (a potencjalnie praktyczne ZASTOSOWANIE).

Plus jedna czy dwie inne interesujące konkretne informacje. Plus oczywiście nieco typowego komercyjno-amerykańskiego wodolejstwa, bo bez tego dziś nijak. Choć o równouprawnieniu na razie nic nie było - plus dla Cialdiniego! Czyli naprawdę nieźle jak na pół godziny luźnego słuchania. No i chodzi teraz o to, że dość wielu (choć dość śmiesznie to brzmi w tym kontekście) tygrysistów wyrażało wątpliwości co do tego, czy w psychologii w ogóle jest coś sensownego, co by się mogło "nam" przydać.

Widzicie ludzie, jak ja na to patrzę... Wiadomo, że psychologia - jeśli spojrzymy na jej CAŁOŚĆ - to hochsztaplerstwo, łapanie duchów i lewacka propaganda. Co nie zmienia faktu, że SAMA DZIEDZINA jest zarówno ważna, jak i fascynująca, a przez te dwa miliony lat "ludzkość" jednak zebrała (kto zebrał to zebrał, ale jeśli nie my, to KTO?) na ten temat nieco interesujących doświadczeń i wniosków.

Część tych doświadczeń i wniosków zawarta jest także w tym, co się oficjalnie nazywa "psychologią". "Uczyć się choćby od diabła", to jedna z podstaw Tygrysizmu Stosowanego! Możemy bardzo nie lubić Niemiec i uważać ich za naturalnego wroga naszej Ojczyzny po wieki wieków, ale - zamiast sobie nickowym sposobem wmawiać, że to wyłącznie durnie z kwadratowymi łbami - my wolelibyśmy się od tych ich Spenglerów (Diltheyów, Clausewitzów itd.) czegoś nauczyć. A JEST się od nich czego uczyć - nie oszukujmy się!

Tak samo z psychologią. Nie łykamy całości, ale potrafimy błyskawicznie i niezawodnie wypatrzyć smakowite i pożywne kąski. Z których łapczywie korzystamy. To jest, jak niedawno doszedłem w swych soliloquiach, coś jak urzędowanie na samym szczycie łańcucha pokarmowego. W końcu jest się tym tygrysem, czyż nie? Na czymże to innym miałoby polegać?

A na czym polega u źwierząt? Na tym, że taka krowa je trawę, a potem pracowicie przerabia ją na białko, z którego sobie buduje własne ja. Podczas gdy taki na przykład Tygrys, je krowę, dzięki czemu ma GOTOWE źwierzęce białko na swoje ja, i nie musi marnować czasu, energii i czego tam jeszcze na przerabianie trawy.

Tak samo my tutaj. Nikt niemal tego inny nie robi - bo ludzie albo sami pracowicie żrą trawę, próbując ją przerabiać na genialne i niepowtarzalne twory, albo też powtarzają po jednym, góra dwóch, w wyjątkowych przypadkach trzech, mędrcach und autorytetach - stając się w wyniku tego epigonami... My całkiem inaczej! Niech żyje Tygrysizm Stosowany - Wierzchołek Intelektualnego Łańcucha Pokarmowego! (Formalnie to niby "koniec" łańcucha, a nie "wierzchołek", ale to jakoś niespecjalnie brzmi. Kojarzy się z pokarmowym "przewodem", a nie każdy od razu chce być posłem. Np. Biedroniem.)

Niech nam żyje! Hip hip...? No jasne że "hip", a do tego jeszcze gromkie "hurra!" I to by było na tyle. Co do domu? MYŚLEĆ! Na razie wystarczy.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo albo góra po dwóch. Uważać na ew. ogony!

poniedziałek, września 01, 2014

Biężączka o nowym Rumpuju co nim został nasz Tuś, ale nie tylko...

Tusia zrobili nowym Rumpujem (Alleluja!) i ludzie mają różne fajne hipotezy na temat przyczyn tego faktu. (Na temat ew. skutków też zresztą. Jak np. b. szybkie przyjęcie przez ten nasz nieszczęsny kraj waluty ojro.) Podoba mi się hipoteza Toyaha. która nawet, jak widziałem, trafiła na jedynkę SG szalomu. Taka mianowicie, że Unia nie mogła już więcej patrzeć na to co Platforma wyprawia, więc ją rozmontowali, rozpoczynając od głowy i zwornika.

Jest też parę podobnych głosów, przypisujących jednak główną rolę Amerykanom - w końcu ten tam Cameron to raczej ich chłopak, niż Merkeli czy po prostu Unii - do czego wstępem byłyby słynne ośmiorniczkowe taśmy, a niewykluczone, że i parę innych wcześniejszych wydarzeń dałoby się tak interpretować. Jako chęć pozbycia się Tusia znaczy, żeby w końcu rozwalić Platformę. (Po czym PiS "weźmie władzę", skompromituje się w ciągu roku doszczętnie, a lud magna voce zawoła o przyłączenie jako land do Niemiec, albo inne "roztopienie się w Europie".)

Coś w tym może być, a ta perspektywa "władzy" PiS nawet nie wygląda optymistycznie, więc o tej strony nawet trudno mi się czepiać, ale ja mam nieco inną hipotezę, która mi się jednak wydaje bardziej prawdopodobna. Otóż, jak się okazuje Tuś wśród zachodnich lemingów robi za skrajnego rusofoba, wiecie? Ktoś na szalomie zadał sobie trud by wybrać i przetłumaczyć głosy lemingów z jakiegoś popularnego farancuskiego forum, no i rzeczywiście! Przerażeni, że im rusofoba wybrali i co teraz będzie z Unią!?

My jednak, lemingami nie będący, dobrze wiemy, że ta tusiowa rusofobia to tylko pic dla lemingów. Jasne - dawno sobie już ustaliliśmy, że słodkie wargi Merkeli mogą nawet i Tusiowi bardziej smakować, niż kagiebowskie obcasy Putina, ale że Putin ma na Tusia (jak i na Merkelę zresztą) haków skolko ugodno i Tuś mu nigdy naprawdę nie podskoczy, to też wiemy. No więc mi się widzi, że oni wybrali celowo gościa, który robi za hiper-rusofoba i wroga Putina, a jednocześnie jest Putina... Nie powiem "przyjacielem", bo Putin z tego typu indywiduami na pewno się nie przyjaźni, ale jednak jest dla Putina wygodny i nie stwarza mu problemów. (Jeśli nie znacznie więcej.) A do tego pewnie, w wolnych od walki o pokój chwilach, nieźle go bawi.

To by mogło nawet być z Putinem uzgodnione, i nawet jeśli rzeczywiście Cameron miał w tym jakiś większy udział, to przecież on także chce z Putkiem handlować i w ogóle, a jednocześnie nieco mu głupio pokazywać, że w stosunku do Putka on jest tylko robiącym sobie z gęby holewę postpolitykiem, a jego kraj, zrujnowanej podobno i ledwo zipiącej, Rosji nie podskoczy.

* * *

Nazwano mnie kilkukrotnie - oczywiście że w sumie żartem, ale nie bez podstaw, jak sądzę - "Naczelnym Spenglerystą RP"... A ja mam wyznanie do wyznania, istny coming out! Otóż dopiero kilka dni temu zacząłem czytać "Duch pruski i socjalizm", zawarty w wydanym w roku 1990 przez PIW zbiorze pomniejszych pism Spenglera, noszącym tytuł "Historia, kultura, polityka". Inne rzeczy z tej książki czytałem, choć też nie wszystkie, co wkrótce zamierzam naprawić, ale tego jakoś nie mogłem.

W ogóle to moje lektury są bardzo idiosynkratyczne, żeby tak to określić. Jeśli coś mnie odrzuca, to raczej tego nie czytam, choćby mnie ciągnęli zgrają perszeronów. Nie znoszę martyrologii, sadyzmu w rodzaju świdrowania Azji oczu, w dodatku przez "naszego" i z dziką satysfakcją naszych sytych i bezpiecznych mieszczan... Nawet te tam sprawy w "Ojcu chrzestnym" mnie w sumie mierżą. Jedyna martyrologia jaka mnie w sumie cieszy, to kiedy komuch daje w dupę drugiemu komuchowi - wszystkie te żony Slanskiego, "Ciemność w południe", Krawczenko itd.

To było o mnie, ale tym razem nie chodziło o to, żebym nie był lepszy od Ziemkiewicza (a kto to Ziemkiewicz?), tylko żeby wyjaśnić, jak to możliwe, żeby taki jak ja wielbiciel Spenglera i "naczelny", mógł tej dość ważnej, jak mówią, jego pracy, po prostu nie raczyć. Choć samą książkę miał wielokrotnie w rękach i stała przez lata na jego półce. (Nawet chyba w dwóch egzemplarzach, choć jakoś nigdy dwóch na raz nie widziałem.)

Ale jednak jakoś mnie nie ciągnęło do tego socjalizmu z duchem pruskim na dodatek. Zważcie jednak, moi państwo, wcale nie o "socjalizm" chodziło! Przeciwko "socjalizmowi" Spenglera ja nic w sumie nie mam. Wiem, że gość na pewno nie jest marksistą, a "socjalizm" - bez żadnych kwantyfikatorów - to może być masa najróżniejszych rzeczy. Niemal wszystko w sumie - poza oczywiście liberalizmem, ale to mi akurat całkiem nie przeszkadza. Człowiek to w końcu istota społeczna, czyli SOCJALNA. Zgoda?

Nie - mnie od tego tekstu odrzucało... Może nie całkiem odrzucało, ale bałem się, że mnie w nim Spengler rozczaruje i co wtedy będzie?! Więc tym, co mnie powstrzymywało, był ten "duch pruski". Nie przepadam za Niemcami w ogóle, a już prusactwo to całkiem mnie odrzuca. Podczas gdy Spengler był niemieckim patriotą, a do tego uważał się za Prusaka, choć, jak kojarzę, to było takie bismarkowskie prusactwo, bo on z Prus nie pochodził. Trudno mieć do gościa pretensje o jego patriotyzm - tym bardziej, że jednak to nie jest taki sam chory patriotyzm, jaki np. co chwilę widzimy w wykonaniu Rosjan - ale jednak dla Polaka pruski patriotyzm może być trudny do strawienia.

Ja zaś, jak już wspomniałem, jeśli coś znajduję niestrawnym, to nie zmuszam się z reguły do jedzenia. (Zabawne, że miałem nawet dość spore szanse na pisanie doktoratu z historii idei, ale co ze mnie byłby za historyk idei, skoro ja nie potrafię strawić żadnego nudziarza czy idioty, a nawet z uwielbianym Spenglerem mam problem, kiedy gość w samym tytule deklaruje już swoją pruskość! Więc dobrze się stało, że jednak się od tej naukowej kariery powstrzymałem, czując drobne wątpliwości.)

No i dobra... To był długi, rozwlekły wstęp, a teraz samo sedno: "Duch pruski i socjalizm" to fantastyczny tekst, który polecam wszystkim inteligentnym ludziom aspirującym do zrozumienia historii, polityki, liberalizmów, kapitalizmów, marksizmu, Anglii, Niemiec, Rewolucji Francuskiej, katolicyzmu, Tygrysizmu Stosowanego i czego tam jeszcze! Serio!

Poszukajcie sobie wspomnianej książki na jakichś Allegrach, kupcie ją - dopóki jeszcze wolno i nie grozi to łagrem! Odłóżcie na bok narodowe uprzedzenia - wiem, że w pierwszej chwili te różne pochlebne w sumie opinie na temat Prus mogą być dla Polaka trudno strawne, ale przezwyciężcie to, bo tak trzeba... Przeczytajcie raz, dokładnie, bez negatywnego nastawienia i z góry założonych tez... Po tygodniu lub dwóch przeczytajcie ponownie (i jak wyżej)... Po następnym tygodniu lub dwóch - znowu.

Naprawdę, w tym tekście jest taka masa treści i on mi - staremu w końcu aredreyicznemu spengleryście - tyle rzeczy wyjaśnił i naprostował, że to jest absolutnie podstawowa lektura Tygrysizmu. A że akurat rozpoczyna się nowy rok szkolny, więc można zacząć ponownie fałdować korę i wyjaśniać sobie co jest co. Gdyby paru ludzi ten tekst przeczytało, może by się dało wreszcie z sensem podyskutować i jakoś ten Tygrysizm pchnąć do przodu. Jedni mają liberalizm, inni mają Dugina - a my na razie co? Konecznego? Nie wiem - śmiać się czy płakać. Jeśli tak ma nadal być, to sorry, ale ja jadę na pampę!

Przeczytać "Duch pruski i socjalizm"! Inne teksty z tego tomiku też oczywiście należy, prędzej czy później, przeczytać. Tyle razy, ile potrzeba by zrozumieć i przestać reagować głównie na słowa, hasła i cudzy patriotyzm, nawet jeśli jest to patriotyzm kraju, który nigdy nie był i nigdy nie będzie naszym przyjacielem. Ale uczyć się choćby od diabła, a Spengler zresztą diabła - nawet ze swoim pruskim patriotyzmem - raczej nie przypomina.

Tak jak Fryc Wielki walił swych poddanych kijem wrzeszcząc: "Kochać swojego króla, kochać!" - tak ja teraz walę was wirtualnie kijem krzycząc: "Czytać o duchu pruskim i socjaliźmie, czytać!" A teraz odmaszerować!

triarius

P.S. "Trudno o coś bardziej żałosnego od prób jakiegoś tam protestantyzmu, by truchło swe ożywić wcierając w nie bolszewickie łajno", mówi Oswald Spengler w reklamowanym tu przeze mnie tekście. Gorzej, że (czego nawet Spengler nie przewidział) dzisiaj w równym stopniu dotyczy to także katolicyzmu.

czwartek, sierpnia 07, 2014

Niektórzy to są genialni...

Ze trzy tygodnie temu, zaraz po zestrzeleniu przez "ukraińskich separatystów" malezyjskiego samolotu, wklepałem tu tekścik pod tytułem "Putin i pantoflarze", w którym opisałem taktykę, którą Putin z pewnością zastosuje w odpowiedzi na te mikre zachodnie sankcje, które Rosję spotykają.

Linek tutaj: http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/putin-i-pantoflarze.html

W skrócie, żeby ten mój dzisiejszy wpis był zamkniętą całością, powiem, że chodziło mi o taką taktykę (czy może aż "strategię"), jaką stosują od prawieków żony wychowujące sobie potulnych mężów pantoflarzy. Czyli kijeczek i ew. drobna marcheweczka - ale niesamowicie konsekwentnie i w reakcji na każde dosłownie zachowanie drugiej strony...

W taki sposób, żeby ta druga strona szybko nauczyła się, że każde jej "nie takie" zachowanie zostanie surowo ukarane i nieodwołalnie ukarane, natomiast każdy przejaw słabości, czyli w tym konkretnym przypadku brak reakcji na "nasze" nieprzyjazne zachowanie - zostanie nagrodzone, ale tylko odrobinę i niemal na pewno jedynie drobnym złagodzeniem dotychczasowych sankcji.

* * *

Zdziwi się ktoś, że okazanie słabości miałoby być przez Putinów tego świata nagradzane, tak? Zgoda, czujność godna pochwały, ale tutaj mówimy wyłącznie o tym konkretnym ETAPIE. "Mądrość etapu" to się nazywa w leninowskim języku, który będzie aktualny już ZAWSZE, jak długo będzie istniała ludzkość. Potem Putin, i inni, sobie to z nawiązką odbiją, a słabość, zgodnie z odwiecznymi prawami przyrody, zostanie boleśnie ukarana. Jak zawsze!

* * *

No i oczywiście miałem, jak to mam w zwyczaju, rację. Obecne rosyjskie kontr-sankcje, w postaci zakazu importu żywności z "winnych" krajów, są dokładnie tym, o czym mówiłem. Są bardzo precyzyjnie wymierzone w konkretny sektor zachodniego społeczeństwa - jeszcze konkretniej gospodarki, a to zawsze w konsumpcyjnych społeczeństwach jest wyjątkowo bolesne - uderzą nierówno w poszczególne kraje tej "koalicji", przez co stworza rozłamy...

Mistrzowska robota po prostu! Oczywiście, cośmy już sobie przecież dawno powiedzieli, Putin z tą zgrają debilnych degeneratów - zdRadków, Obamów, Merkeli, Ashtonów i czego tam jeszcze - przegrać po prostu nie ma jak. To nie jest problem Rosji - która, wierzę, jest obecnie dość słaba, choć oczywiście te wszystkie guziki i głowice swoje znaczą - tylko zdechnięcia i spedalenia Zachodu.

Z TAKĄ elitą, z takimi przywódcami, Zachód nie wygra dosłownie z nikim. Po prostu niektórzy pomniejsi dyktatorzy nie mają jeszcze odpowiedniego przełożenia, dość dużej skali, by dać Zachodowi w dupę, ale i to się szybko zmienia - vide sukcesy "muzułmańskiego państwa" na północy i zachodzie Iraku! Państwa, o którym dwa miesiące temu nikomu się nawet nie śnilo.

No a co do mojej madrości, to - oczywiście, mam w genach sporo z Kassandry, co zresztą wcale nie zawsze jest przyjemne, ale tutaj chciałbym jednak podnieść zalety Spengleryzmu Stosowanego, takiegoż Ardreyizmu, oraz ewidentne przewagi boksów i grapplingów nad szachami i brydżami, nie mówiąc już nad tym, czym się naprawdę zajmuje większość tych dzisiejszych rodzimych i zachodnich intelektualnych i politycznych "elit".

* * *

Nie ma jednak tego złego, bo przez to bydło niemal już nie przeklinam, po przeczytaniu jakim językiem oni mówią przy swoich ośmiorniczkach z Biedronki! A kląłem od dokladnie pół wieku i nijak nie mogłem znaleźć skutecznego sposobu, by przestać. Powinienem może kiedyś napisąć tekst pod tytułem "Od Tomka na wojennej ścieżce do ośmiorniczek z Biedronki - czyli pół wieku mojej jezykowej wulgarności". Może jeszcze napiszę - szczególnie jeśli nie będzie nawrotów.

* * *

Tak że, drogie ludzie - żeby podsumować, powiem wam tak: Można jednak zrozumieć, a nawet w istotnej mierze przewidzieć, zachowania i reakcje Putina... Można by sobie z nim, i jemu podobnymi, poradzić, ale przecież nie z tymi przywódcami, którymi się obecnie Zachód cieszy...

Byłym teraz w stanie przewidzieć z kolei reakcję Zachodu na te reakcje Putina (będące reakcjami na reakcje, itd.) i to naprawdę nie będzie ładny widok... Wiem, że to rozkrwawia wasze wrażliwe serduszka, ale TEN Zachód, z tymi "elitami", z tymi przywódcami, z tymi priorytetami - nie ma po prostu cienia szansy nie tylko z Rosją Putina, ale naewet z jakiś "islamskim państwem", które się lada rok może pojawić w dowolnym niemal z krajów Zachodu.

Wnioski? Konkretne zalecenia? A co ja jestem - niedźwiednik, żebym na zadnich łapach uczył chodzić?! Osiem lat pisania na tym blogu, to możecie sobie, w razie czego, poczytać. Ardreya ze Spenglerem też zresztą. Że już o pomyśleniu własną głową - po wstępnym, oczywiście, wydaleniu z organizmu wszystkich tych smętnych pierdołów, którymi was durnie, świry i agenci od lat karmili - nie wspomnę.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!