Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lewactwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lewactwo. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, stycznia 07, 2008

Psychopatologiczna teoria lewicowości

"Prawd jest wiele, kłamstwo jest tylko jedno", mówi Dávila (a może odwrotnie? chyba jednak nie). Zgadza się to z pewnością gdy chodzi o kwestię prawicy i lewicy. Od czasów niepamiętnych międli się tezę, że podział na prawicę i lewicę zanikł lub szybko zanika (i to jest to kłamstwo), natomiast ja (żeby daleko nie szukać) jestem w stanie zdefiniować tę różnicę na wiele całkiem różnych sposobów i wykazać, że nadal jest ona wyraźna i istotna.

Jedną z najlepszych kul w tym moim podręcznym arsenale byłaby definicja psychopatologiczna. Otóż prawicowiec to człowiek, który zdaje sobie sprawę, że żyje na tym (materialnym w ogromnym stopniu, a jakże!) świecie i nie ma rady - trza się pogodzić z jego najbardziej podstawowymi i niezmiennymi zasadami. Które zasady są niezmienne, spyta ktoś? Robocza odpowiedź może być taka, że to te, których przetestowanie na ew. zmienność zajęłoby zbyt wiele czasu w stosunku do naszego ziemskiego życia i/lub wiązało by się ze zbytnimi trudnościami.

Czyli w sumie nie warto się z tym szarpać, skoro życie zarówno częstuje nas smakołykami, jak i daje znienacka kuksańce, przed którymi warto by się było raczej bronić, niż siedzieć i kombinować, czy przypadkiem ludziom za lat powiedzmy 200 nie wyrośnie z tyłka piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (patent Charles Fourier). Co nam w końcu z tego ogona za 200 lat? Skoro zalotne dziewczę tak miło się do nas uśmiecha, żona sąsiada znowu spaliła zupę, a Robert Ardrey wciąż nieprzeczytany?

To samo dotyczy, mniej lub bardziej entuzjastycznej, "zgody" na to, że na tym padole łez przysłowiowe pieczone gołąbki same nie mają zwyczaju wlatywać do przysłowiowej gąbki, zaś samo strzelanie palcami zwabia dziewczyny z całej okolicy jedynie jeśli jesteśmy Fonzie. (Podobnie z uruchamianiem szafy grającej za pomocą mocnego jej klepnięcia.)

Oczywiście można żyć przestać także sponte sua, ta opcja niemal zawsze pozostaje obiektywnie otwarta, ale to także jest dostosowanie się do jego reguł i niczego w tym rozumowaniu nie zmienia.

I taki ktoś, kto się z życiem i światem "jako takim" - z mniejszym lub większym entuzjazmem, z mniejszym lub większym bólem - godzi, jest człowiekiem (pod tym przynajmniej względem) zdrowym i normalny, czyli na pewno nie lewakiem. Jeśli zaś jego pogodzenie nie wynika z wrodzonej lub chirurgicznie wyindukowanej eunuchowatości, to nie jest także centrystą.

Kim zatem jest lewicowiec? Są tego liczne wersje ("kłamstw jest wiele", chciałoby się powiedzieć), ale ich wspólnym mianownikiem jest skrajnie negatywny i oddziałujący na zachowanie stosunek do rzeczywistego świata i rzeczywistego życia.

Lewak może tych rzeczy w ogóle nie dostrzegać - żyjąc we własnym wyimaginowanym świecie, na przykład jakiejś przyszłej utopii... Jest to lewak-idealista.

Lewak może tego świata i tego życia nie dostrzegać ponieważ słucha rapu, wącha klej, wali głową w ścianę i ogląda "Szkło Kontaktowe". Jest to lewak hunwejbin.

Lewak może świat i ludzkie życie dostrzegać, i to w wyjątkowo czarnych kolorach, i się z nimi aktywnie i agresywnie nie zgadzać. "Niech diabli wezmą ten cały świat i tych wszystkich ludzi, z klechami na czele... Niech się z nimi dzieje co tylko chce - ALE TAK PRZECIEŻ BYĆ NIE MOŻE!" I, podkreślam, nie chodzi tu o taki czy inny reżim, system, obcą okupację, obcą biurokrację, mafię, układ, platformę... Chodzi po prostu o świat i życie, takie jakiego nikt w miarę sensowny nie mógłby nawet śnić żeby uniknąć w ciągu życia własnego czy paru przyszłych pokoleń. To lewak terrorysta. (Albo, jeśli mu brakuje do terroryzmu hormonów, lewak od "Krytyki Politycznej".)

Epiktet by się z takim życiem i światem pogodził, normalny człowiek też się, z bólem przeważnie godzi - cóż w końcu innego można zrobić? - ale lewak nie! On założy terrorystyczną jaczejkę, albo "Krytykę Polityczną", zaprosi (przy wydatnej pomocy lebarałów najczęściej, o których nieco później) do swego kraju zgraje terrorystów... Byle nie było normalnie, byle ci cholerni zdrowi psychicznie ludzie - co nie słuchają rapu, nie czytają Lenina, nie pedalą się z Biedroniem, nie rajfurzą swoim sąsiadom Wszechświatowego Rządu Mędrców - mieli za swoje.

Jak śmią być tacy względnie z życia zadowoleni, skoro on, lewak, nie może go wprost wytrzymać? Jak śmią nie mieć na twarzach tylu pryszczy co on? Jak śmią... Tu można sobie przypomnieć pysk, sylwetkę, może też głos, pierwszego z brzegu lewaka i dopisać dowolną ilość rzeczy, których ten ktoś normalnym ludziom zazdrości i za które ich nienawidzi.

Proszę się zastanowić nad moją psychopatologiczną definicją... To naprawdę ma sens! Choć tutaj żadnej definicji w ścisłym sensie właściwie nie ma, ktoś by musiał ją dopiero na tej podstawie zgrabnie sformułować... Ale rozróżnienie jest chyba jasne i przejrzyste.

Życie jednak - wbrew oczywiście lewactwu i leberałom, ale niestety trochę także wbrew twórcom błyskotliwych i nośnych definicji - aż tak proste nie jest. Wspomnieliśmy już ten smętny i jałowy pas ziemi niczyjej pomiędzy lewicą a prawicą, czyli tzw. centrum, inaczej, językiem Wielkiej Francuskiej, bagno. Istnieje jednak inny jeszcze pas ziemi niczyjej, równie co najmniej jałowy i stwarzający znacznie większe konceptualne problemy.

Są to tak zwani liberałowie - w dużym przybliżeniu anarchiści z jakichś prywatnych względów pokłóceni z aktualnymi lewackimi guru, więc z konieczności próbujący się przynącić do prawicy. Różne ich sekty noszą przezabawne miana, jak to: libertarianie, minarchiści, itd. itp. etc. ktl.

"Skąd oni się wzięli?", spyta ktoś. Na krajowym podwórku odpowiedź jest prosta: wzięli się stąd, że ich mózgi zostały przeżute przez termity z gatunku Termitus korviniensis, skutkiem czego (po dokładnym wymieszaniu ze śliną tych interesujących owadów) powstał z nich rodzaj masy papierowej, z której z kolei te przemyślne owady budują swoje podziemno-nadziemne pałace i (medialne) imperia.

Często sam ubolewam nad ich zagubieniem, ale chyba obiektywnie nie ma ku temu powodu, bowiem ofiarą Termitus korviniensis stają się wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie rzeczywiści, czy choćby potencjalni, prawicowcy, ale właśnie ludzie o czysto lewackiej mentalnej konstrukcji. Niektóre bowiem mózgi wydają się być dość odporne na szczęki i ślinę tych zmyślnych stworzeń, inne zaś całkiem odwrotnie.

Nie jest wykluczone, iż podatność ta może mieć jakiś związek z hipnogogiką, czyli nauczaniem przez sen. Otóż jedna z hipotez głosi, że wyjątkową smakowitością dla Termitus korviniensis, jak również wyjątkową zdolnością przepoczwarzania się szarej substancji w masę papierową, tak użyteczną dla tych naszych sześcionogich i wyjątkowo wprost drużynowo grających braci mniejszych, mają mózgi ludzi, którzy w dzieciństwie, przez sen słuchali jak ich rodzice, i/lub starsze rodzeństwo, kuli po nocach propedeutykę marksizmu leninizmu i/lub ekonomię polityczną socjalizmu (którą wtedy udzielano na wszelkich uczelniach i przy każdej możliwej okazji, choć najobszerniej na tzw. WUML'ach).

Zetknięcie się młodego, rozwijającego się umysłu, z tą wiedzą, a przede wszystkim z tym pan-ekonomizmem, wedle którego ekonomia, bardzo specyficznie oczywiście pojęta, leży u samych podstaw absolutnie wszystkiego, i w niej wyłącznie należy szukać odpowiedzi na wszelkie pytania... Nie mogło to oczywiście pozostać bez wpływu na szarą substancję młodej istoty. I nie pozostało, czyniąc ją wyjątkowo wprost smakowitą, i jednocześnie użyteczną, dla Termitus korviniensis.

A więc, poza satysfakcją z dobrze wykonanego intelektualnego zadania, poza daniem odporu tym wszystkim smętnym centrowo-bezjajowo-bezmuzgim pismakom, które ludziom (durnym, bo po bo to czytają) wmawiają, że lewactwa już nie ma, a jeśli nawet jest, to nie ma dla niego żadnej alternatywy... Wmawiają to bo sami w te brednie wierzą... A są też i inni, całkiem liczni, którzy nie wierzą, ale wmawiają, bo im za to płacą i pasuje im rola agentów wpływu... No bo to zawszeć nieco mniej bezjajowe od tamtych durnych poputczików... Szczególnie jeśli się ktoś naoglądał Klossa i miał tatusia ubeka...

Poza tym wszystkim zatem, co daje mi słuszną satysfakcję, radość moją wzbudza fakt, że udowodniłem sobie i tym, którzy chcieli tę argumentację prześledzić, że nie ma co płakać nad faktem, że spora część rodzimej "prawicy" to zagubieni w lesie anarchiści, którzy się z dziwnych, przyczyn "prawicą" ogłaszają. Tak jednak być nie może, bo autentyczny prawicowy (czyli wzgl. normalny) mózg żarłocznym Termitus korviniensis wcale nie smakuje, a zresztą szczęki tego owada się go praktycznie nie imają, zaś ślina nie wchodzi z nim w reakcję, spływając po nim jak woda po przysłowiowej kaczce.

Czego i Państwu życzę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 23, 2007

Intelektualna tandeta lewactwa czyli tow. Amin

Płacąc wczoraj rachunek za komórkę wpadłem do EMPiK'u żeby sobie coś sensownego kupić do przeczytania. Niemal wszystko sensowne, co mieli, ja już wcześniej drogą kupna nabyłem, więc wydałem kilkadziesiąt złociszy na intelektualne płody lewaków. Żeby się najpierw zadziwić i nacieszyć ich mądrością, a potem oczywiście i tak ordynarnie im przykopać, bo taką dostałem rolę we wszechświatowym spisku moherów i oszołomów.

Kupiłem sobie między innym niewielką książeczkę niejakiego Amira Amina pod tytułem "Wirus liberalizmu". Wydawnictwo "Książka i Prasa", ta nazwa nie wiem czy ewokuje u mnie jakieś wspomnienia głębi PRL'u, w każdym razie brzmi naprawdę postępowo. Jeszcze większe wrażenie robi informacja dyskretnie, ale w widoczny sposób wydrukowana na samej górze - że jest to "biblioteka Le Monde diplomatique". (Tak to mniej więcej było sformatowane, jak tutaj widać.)

A więc nie tylko po francusku, czyli kultura do potęgi, wersal i prof. Geremek, ale nawet dla wykształciucha na co dzień mówiącego językiem l'Humanité, książeczka wydana w ramach "świata dyplomatycznego", bo tak to się dosłownie tłumaczy, to musi być coś nawet ponad codzienny wstępniak w ulubionej gazetce! Mam już zresztą inną książkę wydaną u nas przez tych "światowych dyplomatów" i też jest obłędna, bo aktualizuje i czyni niesamowite wygibasy ze starym dobrym Karolem Marksem za pomocą psychoanalizy i przedziwnych słownych sztuczek.

Sprawa to niby znana, każdy kto nadstawia ucha na odgłosy dobiegające z lewej strony, wie że tym się oni dzisiaj zajmują... W końcu klasy robotniczej nie ma zbyt wiele, a ta co jest z uporem lewicowych naprawiaczy świata ignoruje, żeby nie powiedzieć brutalniej. Ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć takie coś na własne oczy, to jednak robi wrażenie, proszę mi wierzyć!

Ta książczynka, którą nabyłem wczoraj na przeczytanie - jeśli się w ogóle doczeka - będzie musiała chyba dość długo poczekać, ale i tak już mnie żebra bolą ze śmiechu, po przeczytaniu paru stron wstępu do niej, autorstwa towarzysza Wielgusa (?) Przemysława. Czego w tym wstępie nie ma! Na przykład tak chytre propagandowe chwyty, że nawet w telewizyjnych reklamach dezodorantów jeszcze do tego poziomu nie doszli. Duża część tego to odwieczne erystyczne tricki marksistów, które przypominam sobie z tych wszystkich kursów "Propedeutyki marksizmu leninizmu" (czy jak to się tam zwało w różnych okresach), w których, jako człek kształcuny, byłem zmuszony uczestniczyć w poprzedniej epoce (i nie mówię o IV RP.)

Mamy więc ten odwieczny, odkryty podobno przez Marksa, konflikt między pracą a kapitałem... Pan Amin także go dostrzega, to się nie zmieniło. I tak samo jak pamiętam z tamtych kursów, konflikt ten nie nazywa się u niego "konfliktem", ino "sprzecznością". Prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Konflikt, mógłby ktoś mniej światły powiedzieć, to rzecz w miarę normalna, ten konflikt - apage Satanas! - teoretycznie kapitalizm mógłby wygrać, w końcu ma na to tak cirka about 50% szansy.

Ale "sprzeczność" to już całkiem co innego - TEGO się nie da przetrzymać. Cóż z tego, że chodzi o konflikt, jeśli nam słowo "sprzeczność" bardziej pasuje? Szczególnie, że to jest "sprzeczność w łonie kapitalizmu" Wow! Okazuje się jednak, że Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... Ludzie o słabszych sercach proszeni są przerwać czytanie! Już przerwali? No to jedziemy dalej...

Pan (czy raczej "towarzysz") Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... z Leninem! Nie uważa na przykład, by imperializm był naprawdę ostatnią fazą kapitalizmu. Śmiała teza, nieprawdaż? Dowodem na to... Ludzie o sercach średniej klasy, a właściwie wszyscy poza Supermenem i Terminatorem, proszeni są o zaprzestanie czytania! To naprawdę może się dla Was źle skończyć! Już? No to dalszy ciąg wyłącznie dla Supermena i Terminatora...

Dowodem na to, jest - słuchajcie Supermen i Terminator! - fakt, że "słowo [imperializm] przeżywa dziś swój renesans w wypowiedziach prominentnych przedstawicieli intelektualnego zaplecza ekipy prezydenta George'a W. Busha, ale też w Europie". Co "zdaje się potwierdzać", zdaniem autora przedmowy, "tezy Amina". (Bez "towarzysza", widać są na ty.)

Ponieważ mówię jedynie dosłownie paru stronach przedmowy, więc na zakończenie podam jeszcze kilka zabawnych moim zdaniem sformułowań, z których jedne wyglądają mi na umysłowe mętniactwo, inne zaś na rozbrajająco chytre chwyty propagandowe. Nie wykluczam też, iż w każdym z nich oba te zjawiska występują jednocześnie, w różnych proporcjach.

Cholernie mi się na przykład podoba stwierdzenie, że "cośtam cośtam na globalnym Południu". Południe z dużej litery, zwracam uwagę, a więc chodzi tu nie tyle o kierunki świata, tylko o POSTĘPOWOŚĆ. To Południe, z tego co zrozumiałem, jest biedne, a więc słuszne i lewica nie spocznie, aż... Nie wiem dokładnie co, ale jakoś się z nimi zjednoczy, czy coś.

Do tego nie jest to "południe globu", tylko "globalne Południe" - prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Ja to rozumiem tak, że Ameryka jest wprawdzie imperialna (i to bardzo brzydko), ale zaściankowa, zaś Południe jest... Nie tyle zaściankowe, bo to by nie było fajne, ale... Jakieś takie sielskie, ale ZA TO GLOBALNE! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Inna sprawa, która mnie zachwyciła, jest chyba dowodem na to, że autor przedmowy ma refleks i zdążył już się dogłębnie przejąć ideami premiera Tuska. Mówi bowiem iż, "ble ble ble stanowi rację bytu każdego projektu politycznego, który chciałby uchodzić za lewicowy". Patrzcie Supermen, i Terminator też - nie jest ważne, czy on lewicowy jest, czy on chciałby nim być... Ważne jest ZA CO ON BY CHCIAŁ UCHODZIĆ! To się liczy. Niech mnie kule biją, jeśli to nie jest tuskizm w najczystszej postaci! I wraca do nas, może nie od razu z Jamajki, ale w każdym razie z Paryża, to też nienajgorzej.

Towarzysz Amin, który z Egiptu, jak się dowiadujemy, uciekł ratując skórę do USA, aby je teraz obalać, jest w ogóle, jak wynika z przedmowy, mistrzem wyrażania prawd głębokich w sposób lapidarny. No bo jak inaczej zrozumieć takie zdanko? "Proces narastania polaryzacji w skali globalnej stanowi dla egipskiego autora główny powód oceny kapitalizmu, który zawarł on w tytule jednej ze swych książek". Rozumiecie Wy moje supermeny, dlaczego więc ten towarzysz w ogóle pisze jakieś książki, skoro wszystko, co w nich istotne potrafi zawrzeć w samych tytułach? Ja nie rozumiem. Fakt, nie jestem "egipskim autorem", więc nie mam w dorobku piramid i kalendarza wylewów Nilu, co zdaniem autora przedmowy Wielgusa Przemysława powinno sprawić, że padnę przed nim na twarz czyniąc to, co starożytni nazywali proskynesis.

A w ogóle, gdyby ktoś do tego miejsca doczytał i jeszcze nie umarł na serce, to mam do zakomunikowania radosną wiadomość. Taką mianowicie, że kapitalizm wprawdzie jest w głębokim kryzysie, "o czym świadczy rosnący w zastraszającym tempie deficyt USA w handlu zagranicznym" ("w zastraszającym tempie"? a dla kogo ono jest takie zastraszające? dla tow. tow. Aminów i Wielgusów tego świata? dziwne!), mimo to ma się on, jak wynika z przedmowy, świetnie i nic nie wskazuje na jego upadek. Co oczywiście nie cieszy ani autora, ani przedmówcy - stąd ten "kryzys" - ale "kryzys" w normalnym rozumieniu tego słowa, i dla normalnych ludzi, to jednak chyba nie jest.

Nie uważajmy jednak tow. przedmówcy za jakiegoś fanatyka, opętanego dziką antyamerykańską fobią. Tak nie jest, a dowodem na to fakt, że częstuje on nas, dość niespodziewanie, i nieco ni w pięć ni w dziewięć, zwrotem last but not least. Jeśli TO nie jest tolerancja wobec the American way of life, to już naprawdę nie mam pojęcia co nią jest!

A więc - moi ewentualni jeszcze nieumarli z przerażenia Czytelnicy - nie ma się co bać tow. Amina, nie ma się co na niego boczyć! Jeśli nie możecie studiować go na Sorbonie, to tow. Wielgus przybliży Wam go w przystępny i miły sposób. Przyswoicie sobie i będziecie wszystko dokładnie wiedzieć - co jest co, jak jest i jak będzie. A przy okazji nauczycie się języka - a nie mówię przecież o francuskim, więc się nie bać! - dzięki któremu Wasza codzienna lektura "Gazety Wyborczej" przy porannej kawusi stanie się jeszcze przyjemniejsza i bardziej owocna.

Nie będą Wam się już wtedy tłukły po głowach jakieś kontrrewolucyjne wątpliwości, na przykład takie, czy jak czegoś bardzo nie lubimy, ale to coś świetnie się trzyma i stale rozrasta, to odpowiednie jest dla tej sytuacji określenie "kryzys". Jeśli w tytule stoi "kryzys" - albo powiedzmy "wirus", też mało sympatyczne słowo - to porządny wykształciuch rozumie "kryzys" i "wirus", nie zadając durnych i wywrotowych pytań. Spocznij, wolno palić!

Marks wprawdzie tego nie wiedział, ale dopiero psychoanaliza, oraz egipski autor Amin i tow. Wielgus, uczynili z niego... Jak to było w "Międzynarodówce"? "Ruszaaaaajmy cośtam cośtam cooooośtam, dziś niczym jutro wszystkim myyyyyyyyyy!" I tak trzymać tawariszczi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 18, 2007

Kontrola myśli to już nie problem... Nowy Wspaniały Świat wita!

Przejechałem się przed chwilą z nudów po kanałach i po paru kliknięciach pilotem dosłownie zdębiałem, a włos mi się zjeżył... Otóż na francuskim, polskojęzycznym, lewackim kanale "Planète" był jakiś drapieżny reportaż, jak to zawsze u nich, i tym razem był na temat wirtualnych światów i ich znaczenia dla realnego świata. Okazuje się, że w największym z tych wirtualnych światów, nazywa się on chyba "Second Life", dokonano gwałtu. Wstrząsające - jedna wirtualna postać zgwałciła drugą wirtualną postać! Czy ktoś sobie potrafi wyobrazić coś potworniejszego?

Oczywiście wystąpił jakiś dość młody mędrek, zapluwając się dosłownie na temat, jakim to potwornym urazem, w realu, grozi zgwałcenie naszej wirtualnej postaci - w którą przecież włożyliśmy tyle serca i pracy! - przez wirtualną postać kogoś innego. Ale to jeszcze nic, to by nie było niczym odbiegającym od zwykłego standardu programu "Planète".

Następnie jednak poinformowano nas, że na uniwersytecie Harvard pracuje się obecnie bardzo intensywnie nad wirtualnym prawem, czyli prawem dla wirtualnych światów, oraz... Słuchajcie, słuchajcie! - bada się kwestię, czy i jak przestępstwa dokonane w wirtualnym świecie powinny być ścigane... No gdzie? Oczywiście, brawo! W świecie realnym, gdzież by indziej. Czy to nie jest po prostu wstrząsająca informacja?

Wstrząsająca z całą pewnością jest, i chyba to z większej ilości powodów, niż się przeciętnie inteligentnemu memu czytelnikowi tak od razu skojarzy. Spróbujmy więc sobie może wymienić te powody. Pierwszy to taki, że wyraźnie próbuje się zatrzeć różnicę pomiędzy rzeczywistością, a światem wyimaginowanym. Jeśli nie jest to najczystszej wody Szkoła Frankfurcka i postmodernizm - narzucane z góry i przemocą, bez pytania kogokolwiek o zgodę, zwykłym, normalnym ludziom - to ja już nie wiem, co jest.

W końcu, mimo swego fatalnego od co najmniej lat '60 track record'u jako wylęgarni wszelkich świrów i patologicznych lewaków, Harvard to bardzo droga szkoła, ciesząca się (mniejsza, czy wciąż zasłużenie) ogromnym prestiżem, no i jej absolwenci mają praktycznie zagwarantowane błyskotliwe kariery, zarówno na stanowiskach państwowych, jak i prywatnych


A więc ta młodzież, wychowana na studiowaniu "prawnych problemów" wirtualnych światów, z pełną powagą, jakby były to problemy realne, na "badaniu kwestii" pociągania za te wirtualne "przestępstwa" wciąż względnie normalnych ludzi w realnym świecie, oraz z całą powagą oddająca się "tworzeniu prawa" dla świata jednocześnie wirtualnego i realnego... Ci ludzie za kilkanaście lat będą naprawdę tworzyć prawo, a co najmniej je aplikować i interpretować!

W dodatku człek, który sam na Harvardzie nie studiował, zastanawia się nad stanem umysłu, i ideologicznym zacietrzewieniem, nauczycieli tych młodych ludzi... Czyżby uznali, że młode pokolenie jest już gotowe, by całkiem unieważnić tę - dotychczas powszechnie uznawaną, choć faktycznie z punktu widzenia postmodernizmu i Szkoły Frankfurckiej całkiem potrzebną - różnicę pomiędzy światem realnym i światem wyimaginowanym?

Jeśli TO nie jest największe w historii zwycięstwo gnozy, to naprawdę ja nie mam pojęcia ani o gnozie, ani o historii! A po tym zwycięstwie, jeśli się w jakimś choćby stopniu utrwali - nieważne przecież, czy przemocą, czy propagandą, czy przekupstwem - świat z pewnością będzie całkiem inny, a życie normalnych ludzi, zakładając, że jeszcze coś takiego, jak "normalni ludzie" będzie istniało, będzie nie do rozpoznania.

Drugim, i dość trywialnym, wnioskiem z tworzenia tego "między światowego" prawa, jest taki, że nie będzie prawników do sądzenia bandytów, do sądzenia łapówkarzy... I pewnie o to także chodzi.

Trzecim, jest taki, że skoro już byty wirtualne doczekały się ochrony prawnej, to przecież trudno sobie wyobrazić, by cokolwiek się nie doczekało. Człowiek będzie więc niedługo skazywany, nie wiem jeszcze na co, ale podejrzewam, że w ciężkich przypadkach na eutanazję, np. za skrzywdzenie swego doniczkowego kwiatka! Albo włożenie sweterka nie pasującego do butów! Nie mówiąc już oczywiście o krzywym spojrzeniu na transwestytę czy homosia. Albo niewzięcie ulotki wyborczej Platformy tzw. Obywatelskiej. Naprawdę Nowy Wspaniały Świat się przed nami otwiera...

Ale to jeszcze nic! Jako w końcu facet z inżynierskim wykształceniem i przeszłością m.in. zawodowego programisty, na tyle śledzę kątem oka rozwój komputerowych technologii, że mogę Państwa poinformować, jak będzie, być może całkiem niedługo, można kontrolować MYŚLI każdego z nas! Oczywiście po to, by je potem, zgodnie z postmodernistycznym prawem, ukarać w świecie... No jakim? Wszyscy już chyba wiemy, prawda? Realnym, na razie jeszcze świat realny, choć mało postmodernistyczny i postępowy, jest niezbędny. No bo jak inaczej dawałoby się niesfornym proletom... przepraszam "obywatelom", w dupę? Przecież nie w świecie wirtualnym, gdzie by niewiele odczuli? Takie to proste, naprawdę muszę to wszystko tak dokładnie tłumaczyć?

No to teraz galopem, krótko i jedynie dla inteligentnych, wyjaśniam jak Kochana Władza będzie wkrótce mogla kontrolować myśli. Otóż zmusi się ludzi, by brali udział w życiu wirtualnego świata. Co to za sztuka, skoro dowody osobiste z chipami i inne takie już są obowiązkowe? No a tam można np. bez trudu - nawet dzisiaj nie jest to żaden problem - obserwować różne automatyczne i półautomatyczne reakcje. Pokazują ci na przykład człowieku dwóch pedałów, i niech jeszcze będą transwestytami z tatuażem - jeden Che Guevara całujący się z Tuskiem, drugi zaś... Powiedzmy 10 gwiazdek, Hillary Clinton i tzw. Madonna przebrana za zakonnicę.

Teraz wystarczy obserwować czy twoje źrenice kurczą się (reakcja negatywna), czy wręcz przeciwnie. Także łatwo sprawdzić jak wędruje po obrazie twój wzrok, a to mówi naprawdę wiele! Na przykład wzrok pedała odruchowo biegnie do gołego faceta, jeśli nagle go uwidzi, wzrok normalnego mężczyzny, raczej nie, ale do gołej baby jak najbardziej. Albo pokażą ci Tuska. Masz odruch wymiotny? To się nie ukryje przed czujnikami, które ci zostaną zaaplikowane! Pokażą ci Tuska z gestem zwycięzcy, pokazującego "V", a obok Tuska wyglądającego jak sto nieszczęść (oczywiście fotomontaż) i jeszcze kopanego w dupę przez dwie babcie w moherowych beretach. Gdzie pobiegnie twój wzrok?

No to leżysz bracie! Co najmniej 12 lat bez prawa łaski! Jeśli mięśnie twej twarzy do tego wygenerują impuls, który sprytny komputer bezbłędnie odczyta, jako uśmiech, który udało ci się w porę powstrzymać... W porę? Żarty! Powstrzymać? Nie ma takiej rzeczy, komputer zarejestruje każdy najmniejszy ślad twojego uśmiechu. I za takie oto rzeczy, będzie można ludzi skazywać. W realu. Alleluja! Witaj w Nowym Wspaniałym Świecie! Tak będzie, naprawdę, wcale nie żartuję. Chyba, że ten cały schizofreniczny syf przygotowany dla nas przez lewactwo wcześniej padnie.

Ale na to się nie zanosi, bo nikt jakoś się od oglądania seriali czy meczów nie odrywa, by zatroszczyć się o los własnych ew. potomków. A więc, moi państwo, pozostaje wam jedynie wyrabiać w sobie prawidłowe, postępowe i tolerancyjne odruchy Pawłowa. Kupcie sobie pisemko dla pedałów, jeśli jesteście mężczyzną, a potem trenujcie - jeśli w ciągu dwóch tygodni nie uda się wam automatycznie reagować co najmniej potężną erekcją na widok gołego faceta, to źle z wami! Doradzałbym eutanazję, bo i tak sobie nie pożyjecie.

Jeśli jesteście kobietą, znajdźcie sobie jak największą ilość zdjęć Tuska, plus dobre zdjęcie europejskiej flagi - i trenujcie! Jeśli w ciągu dwóch tygodni... No, może trzech, bo nie każda kobieta ma w rzeczywistości orgazm, a udawanie tutaj nie wystarczy, to nie ukochany! A więc do pracy. A za miesiąc, najdalej, będziecie wiedzieć, czy jest jeszcze dla was jakaś przyszłość, czy i tak jesteście skazani na zezłomowanie. A zatem, nie oglądajmy się już za siebie - z całym przekonaniem wybierzmy przyszłość!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, listopada 12, 2007

Nienawiść na tle rasowym... w PROKURATURZE ! ! !

Byłem właśnie na salonowym blogu u Artura M. Nicponia i w oko wpadła mi pewna dość zastanawiająca rzecz...

Otóż, co chyba każdy wie, Artur miał tam kiedyś motto mówiące:

"ZALEGALIZOWAĆ STRZELANIE DO LEWAKÓW"

Jakiś lewus, wykazując zdrową rewolucyjną czujność, zakablował gdzie trzeba, i teraz Artur ma nieprzyjemności z prokuraturą. Sprawa wlecze się od dawna i każdy tu o tym chyba słyszał. Ale dopiero teraz zauważyłem, iż ta prokuratura wysmażyła w tej sprawie taki oto dokument, który Artur tam cytuje:
Prokuratura Rejonowa Warszawa Mokotów prowadzi czynności sprawdzające w sprawie D-V-9690/07, 6Ds-1301/07/I dotyczące zamieszczania na stronach internetowych treści propagujących przemocy i nienawiści na tle rasowym.

"I nienawiści na tle rasowym" - jak w pysk strzelił! Zwracam uwagę, że tam jest "i". A więc "i" przemoc "i" nienawiść na tle rasowym. Bo inaczej to by tam było "albo", wzgl. "lub". Ale jest "i". Więc interpretacja, jakkolwiek byłaby niewiarygodna, może być tylko jedna... Przerażająca i odrażająca jednocześnie.

Przecieram oczy, wciąż nie mogąc uwierzyć. Nadal to samo! Dziwne! Szczypię się w tyłek... Chyba jednak, o zgrozo, nie śpię. Dziwne cholernie i jakby nie całkiem ten tego, prawda? Jakoś mi to zapachniało różnymi brzydkimi rzeczami. Czy Jego Eminencja Prokurator nie stara się aby zasugerować, że lewactwo to jakaś specjalna rasa, która wśród Polaków znajduje się niejako w gościnie, choć nie zawsze o tym pamięta?

Artur wprawdzie coś tam kiedyś mówił, że lewacy to specjalne ludzie, ale, po pierwsze, tego z pewnością nikt z prokuratury nie czytał, a po drugie... Specjalne, ale przecież nie znaczy, że jakaś specjalna rasa! Tylko, że coś mają nie tak, być może już wrodzone.

Ta sprawa po prostu bardzo, ale to bardzo brzydko pachnie... Nie ma rady. Dziwię się nawet, że dotąd żaden Ambasador nie interweniował. Artur też nic nie wspomniał, by jego sprawą, i tym naprawdę paskudnym, całkowicie nieuprawnionym, skojarzeniem lewactwa z jakąś specjalną rasą ludzi, zajęła się na przykład "Gazeta Wyborcza". Widać nikt dotychczas nie doniósł, więc Ambasador (nie wiem wprawdzie jakiego konkretnie kraju, ale stawiam na Papua Nowa Gwinea) i "Gazeta Wyborcza" po prostu nie mieli szansy.

Tutaj nawet dziennikarstwo śledcze sprawy nie załatwi, a zresztą kto by tutaj rzucił na biurko te tajne dokumenty? Skoro nawet Ambasador nie wiedział. Bo jak by wiedział, to by przecież podniósł raban, zagroził, głowy by poleciały, 60 miliardów byśmy zapłacili... I znowu byłoby wszystko cacy!

Cóż, donosów nie lubię, ale w TAKIEJ sprawie donos jest po prostu obywatelskim, europejskim obowiązkiem każdego z nas! Czyż nie?

A więc, niniejszym formalnie zgłaszam zawiadomienie, do ministra in spe Ćwiąkalskiego, (co mi tam!) i do "Gazetnika Wyborczego" (jak już, to już!), iż ktoś w prokuraturze - a za pracę podwładnych odpowiada chyba sam Jego Eminencja Prokurator - pozwolił sobie na wyjątkowo podły żart. Albo gorzej niż żart, bo na podłą, rasistowską insynuację. godzącą w grupę ludzi i być może podżegającą do przemocy wobec nich.

A tak przy okazji, zadaję pytanie, głośno i dobitnie: co pan, czy może pani, prokurator robił/robiła w roku 1968?

środa, sierpnia 29, 2007

Liberalnych rewizjonistów model małosygnałowy

"Nie istnieje polityka liberalna, a tylko liberalna krytyka polityki", powiedział Carl Schmitt i było to tyleż celne, co dla liberałów mało pochlebne. Podchodząc do tej sprawy od drugiej strony, można by stwierdzić, że dla człowieka sensownego i mającego pojęcie o czym mówi - czyli z definicji nie liberała - krytyka, sensie wykazywania jego braków, jakiegokolwiek funkcjonującego systemu politycznego nie jest wcale łatwa, ani w wielu przypadkach specjalnie owocna. Dlaczego?

Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.

Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).

Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.

Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.

Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".

Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..

Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.

Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!

I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.

Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.

Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.

Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.

Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.

Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.

Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.

Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.

Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 29, 2007

Wreszcie nawet najgłupszy idiota powinien chyba dostrzec...


Chcesz, o Czytelniku, w jednym rzucie oka ujrzeć różnice pomiędzy liberalnym lewactwem, a czymś w miarę sensownym? Oto zestawienie, które przed chwilą znalazłem przeglądając pyskówki i blogi w Salon24, konkretnie blog Jewropejczyka.

Są to oczywiście zdjęcia czołowych żeńskich przedstawicielek i rzeczniczek dwóch czołowych amerykańskich partii politycznych - lewackich Demokratów (u dołu) i znacznie bardziej konserwatywnych Republikanów (u góry). Fajnie, nie? Przyznam, że gdybym mógł dotychczas mieć jakiekolwiek wątpliwości, komu kibicować, to bym je od razu widząc to zestawienie stracił. Ciekawe, czy istnieje ktoś, kto się potrafiłby się temu zderzeniu dwóch typów kobiecości oprzeć? A przynajmniej jakoś go sobie i innym wytłumaczyć z korzyścią dla Demokratów?

Zachęcam do pokazania znajomym, a także skopiowania i rozpowszechniania wszelkimi możliwymi sposobami. Warto!

A tak z obowiązku, to wszystkim ew. komputerowym analfabetom zwracam uwagę, że kliknięcie na ten obrazek po prawej sprawi, iż się on w cudowny sposób powiększy, przez co wszystko będzie dużo lepiej widać.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 28, 2007

Myśli i bonmoty lewaków

Proszę - przyjmijcie do Partii. Chcę komunistą umierać. Wisława Szymborska

Naszym celem jest taka hegemonia, która pozwoliłaby na zawsze wykluczyć z dyskursu pewne treści. Kinga Dunin

Oto zaś pendant to tej śmiałej deklaracji, świadczący o tym, iż to nie był po prostu indywidualny jednorazowy wyskok:


Naszym celem jest stworzenie przestrzeni, w której pewne praktyki, uważane przez lewicę za szkodliwe, staną się niedopuszczalne. Sławomir Sierakowski

Oczywiście, że nastapi oddanie suwerenności. Ale przecież nie byłbym taki niemądry, żeby zwracać na to uwagę opinii publicznej. Premier Luksemburga dla "Le Soir"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, czerwca 29, 2007

Błona problem nabrzmiały - część 1

Spyta ktoś, dlaczego, choć w motcie mam przecież o tępieniu lewactwa, ciągle przykopuję przede wszystkim liberałom? Zmusiłem wprawdzie chytrym podstępem Katona Starszego, by zostawił w spokoju nieszczęsną Kartaginę i zajął się lewactwem, ale to niemal wszystko, com uczynił, bo wszystkie niemal gromy, kopniaki, cała niemal jadowita ślina i cuchnąca siarką żółć, dostają się przemiłym, uwielbiającym wolność, indywidualną przedsiębiorczość i świętą własność poczciwinom. Dlaczego tak?

Na ten zarzut odpowiem, iż jest to przede wszystkim problem błony. Jakiej błony, spyta co badziej ciekawski czytelnik? Błony, którą pamiętam z moich młodych lat. (Ach!) Z lat licealnych chyba, o ile mnie starcza niesiołowatość już nie dopadła i całkiem mi się nie pokręciło. Te prlowskie licea, jak to, do którego sam chodziłem, miały całkiem niezły poziom. Przynajmniej w porównaniu z tymi obecnymi, które każdy po prostu musi ukończyć, by potem pójść na "studia", i w których panuje, nomen omen, liberalne podejście do uczniów. Fakt, była indoktrynacja, ale czy dzisiaj jej nie ma? Chyba tylko azymut się radykalnie zmienił, poza tym, z tego co mi mówią, niewiele.

No dobra, i co z tym liceum i tą błoną? Już widzę te wypieki, pąsy, oczęta spuszczone, w dekolt, w jakąś powabną szczelinę między... Nieważne! Już słyszę trzepot rzęs, przyspieszony oddech... No więc spieszę wyjaśniać. Chodzi mi o błonę półprzepuszczalną, o której uczono mnie na fizyce. Taka błona przepuszcza cząsteczki otaczającej ją substancji, ale tylko w jedną stronę, te które pragną się przez nią przedostać w drugą stronę, po prostu brutalnie zatrzymuje. Jaki tego skutek?

Taki mianowicie, że na zdrowy rozum można stwierdzić, iż, jeśli błona będzie szczelnie, na dwie części, przegradzać szczelne naczynie, a po obu jej stronach będzie początkowo jakaiś gaz pod tym samym ciśnieniem, to po jednej stronie ilość tego gazu, oraz jego ciśnienie, będzie się stale zwiększać, aż do momentu, gdy cały gaz znajdzie się w tej części. Po drugiej zaś ilość gazu i jego ciśnienie będzie się stale zminieszać, aż do zera. Choć można by to naprawdę osiągnąć tylko w teoretycznym przypadku idealnej błony półprzepuszczalnej, a do tego mogłoby to zająć sporo czasu. Nas jednak interesuje tutaj sama teoretyczna zasada zjawiska, a nie jego ew. technologiczne zastosowania.

No więc, wracając do naszej głównej kwestii - lewactwo to hunwejbini, to huliganeria używana przez rządzących do terroryzowania spokojnych obywateli. To także cenne źródło inspiracji dla tych, którym nie podoba się to wszystko, na czym dotychczas uformowane było ludzkie społeczeństwa, ba - sama natura człowieka. Lewactwo to ogłupiała z braku obowiązków, z totalnego bezpieczeństwa, z braku autorytetów młodzież. To także, przeważnie na szczytach hierarchii, sfrustrowane schizoidy, zdające sobie jednak sprawę z tego, że dopóki świat jest taki, jaki jest, dla nich nie ma w nim wiele miejsca i wielkiego uznania wśród normalnych ludzi nie zdobędą. Trzeba więc ten świat rozwalić. I zbudować w jego miejsce coś nowego, lepszego.

Albo i nie, są różne szkoły, także wśród lewaków. Jedni głoszą, że samo się zbuduje i na pewno będzie lepsze. Inni, że samo rozwalanie daje wystarczająco dużo radości. To, że normalni ludzie w takim świecie nie chcieliby żyć, nikomu z lewaków nie przeszkadza, a często nawet bardzo ich cieszy.

No i, po co ja miałbym z takimi ludźmi polemizować? Po co miałbym ich zwalczać słowem, skoro całkiem inne narzędzia są tu potrzebne? Lewactwo jest jak pluskwy, które mnie gryzą. Nie polemizuję z pluskawmi, nie czytam im "Listu do Koryntian" ani Tocqueville'a. Jeśli mogę, to je tępię. Jeśli mogę, to ostrzegam innych przed przyniesieniem do domu kanapy, w której urządziły sobie "Le Madame".

Problemem, którym warto i należy się zajmować, jest błona! Półprzepuszczalna, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział. Czyli pytanie, które trzeba sobie postawić, jest takie: dlaczego wszystkie, nawet najbardziej schizofreniczne, durne i zbrodnicze pragnienia lewaków są, prędzej czy później, w obecnej zachodniej cywilizacji realizowane, podczas gdy poglądy z drugiej strony spectrum, są coraz bardziej wyraźnie, gorliwie, i niestety także skutecznie, tępione?

Dlaczego pluskwi "Le Madame" (które za samą gramatykę powinno się rozwalić!) ma wszelkie prawa, ograniczane jedynie chyba cierpliwością ludzi, na których się te eksperymenty, te wiwisekcje, dokonuje, którzy nie są jeszcze całkowicie bezsilni, więc nie można ich przypadkiem zbudzić, dać im zrozumieć, co się z ich życiem, nie mówiąc już o życiu ich dzieci, dzieje...

Więc dlaczego ten pluskwi "Le Madame" i wszsytkie jego klony tudzież avatary, mają tyle praw, i coraz więcej z każdym niemal dniem, zaś normalni, zdrowi na umyśle i moralnie ludzie, którzy rzekomo mają być podmiotem - "demokracja" (władza "ludu", gdyby ktoś nie wiedział), "prawa człowieka", "wolność jednostki", cały ten bełkot - są poddawani, wraz z całym swym życiem, brutalnej i cynicznej obróbce po to, by sprawić przyjemność tym lewackim pluskwom?

No dobra, wyszło to już dość długie. A więc do następnego razu, kiedy dalej będziemy ten problem drążyć. (Deo volente, of course. Jak zawsze, w końcu człowiek nigdy nic o przyszłości pewnego nie wie.)

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 18, 2007

Bosak vs. Sierakowski - czy jest się z czego radować?

Czasem najlepiej wychodzą spontaniczne wypowiedzi, a blog (choć to przecież nie jest żaden blog) to medium dość do tego pasujące. A więc wkleję tu to, com przed chwilą rzekł na Forum Frondy, bo wydaje mi się, że było dość celne, a sprawa, o którą chodzi, jest, albo będzie, dość powszechnie znana.

Sprawa ta, to wczorajsza debata posła Bosaka z LPR i lewakiem Sierakowskim na gościnnych falach WSI24. Clipu z tą debatą nie znalazłem na portalu tej słynącej z prawdomówności instytucji, choć clipy na temat samej sprawy, wcześniejsze, są np. tutaj. (Klikać proszę tylko, jeśli ktoś naprawdę musi!)

Swoją własną odpowiedź wklejam, ponieważ wyraża ona moje bardzo ogólne przekonania dotyczące charakteru obecnej społecznej i ideowej "debaty" pomiędzy ludźmi w miarę normalnymi, a agresywnym i bezczelnym lewactwem.

Niektóre, dość nieliczne wprawdzie, reakcje na wczorajszą debatę, były takie, jak poniższa:
Wystarczyło ataku posła LPR, żeby z salonowego rewolucjonisty wylazł mały, chytrawy, trochę przestraszony, a zarazem węszący, co by tu jeszcze można ugrać i wysępić lizus i cwaniaczek.
Sierakowski jest Smierdiakowem polskiej publicystyki.
Czyli w sumie b. optymistyczne, zgoda? W każdym razie, jak na te czasy, kiedy to raczej lewactwo ma powody do optymizmu, nam zaś jakoś ich stale brakuje. (A przynajmniej ja to tak widzę.)

Z czym ja się nie zgodziłem, odpowiadając tak:
Ja tego "przestraszonego" absolutnie nie dostrzegł. Cała reszta - zgoda. Ale nie dostrzegam powodu, by się z tego cieszyć.

Kto tutaj może być przestraszony? Lewactwo? Nie sądzę...
Zaś ogólnym moim podsumowaniem całej sprawy był poniższy mój wpis. Który, jak mam nadzieję, daje się zrozumieć w także w znacznie ogólniejszym kontekście, nie tylko przez tych, którzy znają wczorajszą debatę.
Naiwniaczki z Was...

Sierakowskiemu nie zależało na elegancji czy trafności argumentów, on nas porażał swoją pewnością siebie i bezczelnością. Jego zarzut, że Bosak ćwol, bo nie czytał Gombrowicza, trafi do 99,8% wykształciuchów, a nawet na tym forum zapewne do 80%.

Na zarzut, że on nas chce wykluczać, podczas gdy my jego nie, nawet nie raczył odpowiedzieć. Bosak zaś, którego b. cenię, może pod wpływem ujadania tego obłudnego dziennikarzyny, nie potrafił nawet powiedzieć, że "Jak to tak? Jedna strona określa wszelkie reguły, wykluczając kogo chce, a druga ma się z tym godzić? Kto zadecydował, że TO WłAŚNIE jest ta demokracja?"

Tyle, że i tym by się Sierakowski nie przejął. Oni nie argumentów się boją, bo wiedzą, że za nimi jest siła, my zaś możemy tylko ćwierkać, a i to coraz ciszej.

A uwaga Sierakowskiego o kapitaliźmie? Paradne, oczywiście, ale przecież nikt nawet mu nie próbował odpowiedzieć! To może w kapitaliźmie (Sierakowski broni kapitalizmu, niezłe!) Sierakowski chce zarobić na produkcji swych bzdetów, ale przecież ktoś musiałby za to chcieć mu płacić.

No a to z pornografią, kiedy się ten smętny dziennikarski najemnik wykręcał, że "grupa czarnych mężczyzn wykonujaca inne czynności seksualne, czego nie można pokazać przed 23:00, NIE JEST PORNOGRAFIą - on tego nigdy nie powiedział".

Ludzie, z takimi sukcesami to nasze dzieci będą w kołchozach za zabawki dla pedalstwa. Już lepiej chyba by było dla arabusów. Naprawdę nie ma się co takimi sukcesami podniecać.
Tak to widzę, nie oszukuję, nie kokietuję. Spengler powiedział, że "optymizm jest tchórzostwem", a ja naprawdę nie dostrzegam wielu powodów do optymizmu. Mam nadzieję, że waga spraw, o które mi chodzi usprawiedliwia ten - przyznaję, dość oryginalny - środek wyrazu, jakim jest cytowanie samego siebie.

A w ogóle, skoro już jesteśmy przy autopromocji (w końcu mamy liberalizm, w którym "nie sprzedajemy mydła, tylko kupujemy klientów" i te rzeczy) to polecę Państwu moje własne mini-opowiadanko sprzed lat pt. Miniaturka. Jest ono ściśle związane z omawianym w tym poście tematem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 25, 2007

Pięcioletnie dożywocie i Kodeks Hammurabiego

Oto aktualna informacja, którą pozwalam sobie skopiować z Forum Frondy:

Skazana na dożywocie, znana niemiecka terrorystka z Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Brigitte Mohnhaupt, po 24 latach spędzonych w celi wyszła na wolność.

O warunkowym zwolnieniu 57-letniej kobiety zadecydował w poniedziałek wyższy Sąd Krajowy w Stuttgarcie, uznając że nic nie wskazuje na to, by należąca w latach 70. do kierownictwa RAF terrorystka stanowiła nadal zagrożenie dla porządku publicznego.

Zatrzymana w listopadzie 1982 roku terrorystka skazana została na karę pięciokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności oraz dodatkowo piętnaście lat więzienia.

Mohnhaupt związała się z terrorystami ze skrajnie lewicowego RAF jeszcze jako studentka filozofii, na początku lat 70. Wkrótce potem trafiła na pięć lat do więzienia. Po wyjściu na wolność w 1977 roku uczestniczyła w serii głośnych zamachów na zachodnioniemieckich polityków i przedsiębiorców. 30 lipca 1977 zastrzeliła szefa banku Dresdner Bank Juergena Ponto. Brała udział w zamachu na prokuratura generalnego RFN Siegfrieda Bubacka oraz w uprowadzeniu i zamordowaniu prezesa Związku Przedsiębiorców Hannsa- Martina Schleyera.

W zamachach dokonanych przez RAF zginęły w sumie 34 osoby. Śmierć poniosło równocześnie 27 terrorystów.

Oryginał tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970694#p971045

Sporo ludzi tak to komentuje, i poniekąd słusznie, że jest to ogromna deprecjacja wartości ludzkiego życia. Z czym trudno się oczywiście nie zgodzić, ponieważ jeśli pięć dożywoci wynosi 24 lata, to jedno na dożywocie wypada poniżej 5 lat. Dożywocie zaś, to przecież w końcu ludzkie życie, choć w kategoriach kodeksu karnego.

Chciałbym jednak uzupełnić, ponieważ widzę tu coś jeszcze poważniejszego i groźniejszego. Nie przeczę bowiem, że obecne tendencje do obłędnej wprost pobłażliwości dla zbrodniarzy w jakiś tam sposób łączą się z barbarzyńskim okrucieństwem tych samych w końcu kręgów dla nienarodzonych dzieci czy bezsilnych starców, ale związek te nie jest jednoznaczny czy oczywisty. Całkiem możliwe, że deprecjacja życia wykazywana przez skracanie dożywocia do 5 lat kiedyś zaowocuje jakąś nową formą skracania życia po prostu, ale i tak zapewne nie będziemy wiedzieli, iż z tego akurat wynikło, ponieważ cała gleba naszej cywilizacji jest już od dawna zatruta.

Otóż osobiście nie sądzę, by tutaj chodziło przede wszystkim o deprecjonowanie wartości życia - żeby to właście było głównym zamierzonym celem, a w każdym razie celem najważniejszym. Praktycznie pewien jestem natomiast, że tutaj chodzi o to, by to, co napisane, przestało ściśle obowiązywać. Czyli o to, by władza mogła swobodnie dowolne każdą sprawę interpretować. Na razie są do drobne dodatki i "ulepszenia", ale z czasem będą one coraz większe, w końcu zaś wszelkie ustalone reguły prawa czy demokracji mają zniknąć. Mówię to ja, człowiek bardzo daleki od jakiejś liberalnej wiary w cudowne i trwające po wieki wieków skutki stworzenia idealnego "balansu władz", idealnych "mechanizmów demokratycznych" itd. Naprawdę jestem odległy od tego rodzaju złudzeń, ludzie zawsze i tak będą ważniejsi, a za wykoncypowanymi przez kogoś idelnymi schematami zawsze pozostanie prawdziwe, często groźne, życie.

Tym niemniej wprowadzanie małymi kroczkami poczucia całkowitej arbitralności prawa i społecznego poczucia, że "wprawdzie władza nie musi się żadnymi regułami krępować, ale to wciąż jest demokracja", uważam za zamach na zachodnie wartości. i to te najbardziej podstawowe. Jest to przecież jaskrawe, a jednak jakoś cwanie zakamuflowane, odejście od oficjalnie wciąż obowiązujących zasad demokracji i konstytualizmu. Zakłada też ewidentnie obojętność i/lub skrajną głupotę mas. Odwrotnie niż w zdrowym republikaniźmie. Jest to więc coś, co szybką drogą doprowadzi nas do masońskiej wizji "oświeconej elity" rządzącej bezsilnym tłumem zadowolonych z życia idiotów, którzy dostaną żreć i jakąś szmirowatą rozrywkę (panis et circenses), ale nie będą mieli prawa wtrącać się do jakichkolwiek spraw istotnych.

Procesy tego rodzaju widać dzisiaj dosłownie wszędzie. Czym bowiem są np. te dodatkowe kary w rodzaju wychwalanego przez niektórych (np. tutaj: http://forum.fronda.pl/forum.php?akcja=pokaz&id=970917) obowiązku powieszenia na ścianie w (prywatnym!) mieszkaniu przez sprawcę wypadku zdjęcia jego ofiary? To przecież dokładnie to samo łamanie pisanego prawa! I dokładnie... powrót do obyczajów sprzed Kodeksu Hammurabiego!

Dlatego kompletnie nie zgadzam się z wrogami demokracji, w rodzaju p. Wielomskiego, czy K*wina-M*kke, ponieważ tylko kurczowe trzymanie się takich zasad może nas w tej chwili obronić przed masońskimi i lewackimi dążeniami opisanego tu przed chwilą przeze mnie rodzaju, np. w postaci wszechwładzy molocha Unii Europejskiej przy zaniku państw narodowych i w jakiś sposób kontrolowanych przez swych obywateli.

Wymienieni tutaj panowie prawdopodobnie dali się ponieść swemu obrzydzeniu dla samej idei "suwerenności ludu" - bo przecież samo spisanie prawa uważa się za znaczny historyczny krok w stronę emencypacji ludu spod samowoli wąskiej elity możnych patrycjuszy - do tego stopnia, że całkiem im nie przeszkadza, iż korzystać z tego będą siły wcale im nie bliższe ani sympatyczniejsze. Chyba, że sprawa jest jeszcze bardziej pokrętna i ponura, a ci panowie nie zdradzają swych prawdziwych politycznych sympatii, mamiąc ciemny ludek swym wstrętem dla "lewaków", "masonów", "eurokouchozu" itd. itd.

Podkreślam myśl przed chwilą tu wypowiedzianą - czyni się w tej chwili bardzo zdecydowane wysiłki, by cofnąć nas w sensie polityczno-prawnym do stanu sprzed Kodeksu Hammurabiego i sprzed rzymskiego Prawa Kamiennych Tablic! Napradę nie trzeba być jakimś fanatycznym czcicielem demokracji (nie mówiąc już o "demokracji" w wydaniu Gazety Wyborczej czy Brukseli), by w dzisiejszej sytuacji uznać wszelkie tego typu próby za NIEZWYKLE POWAżNE ZAGROżENIE DLA WSZELKICH ISTOTNYCH WARTOśCI NASZEJ ZACHODNIEJ CYWILIZACJI.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, marca 05, 2007

Zdjątka z manify

Oto moje najukochańsze zdjęcie z wczorajszej proaborcyjnej "manify" w Warszawie. Dla mnie to czyste arcydzieło ideologicznego marketingu, zachęcam więc do jego propagowania. (Może by zresztą warto by było wyprodukować koszulki z tą panią?)

A zatem (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Przedstawiam Państwu... "Kobietę po aborcji":



Nieuświadomionych uświadamiam, że kliknięcie spowoduje, iż zdjątko się powiększy, nabierając przez to JESZCZE WIĘCEJ czaru i uroku. A więc CLICK! (Dwa pozostałe też mają zresztą tę samą zadziwiającą właściwość.)

No to może jeszcze niezawodny tow. Homo Biedroń, który też tam oczywiście był i manifował:



Zdjątko poniżej też jest prześliczne. Sama mamusia nawet nie taka brzydka (prawda?), choć jak powiada Mędrzec: "Niewiasta piękna a głupia jest jako złoty kolec w pysku świni". I coś w tej Mędrca obserwacji z pewnością jest z prawdy. Nawiasem mówiąc, autor zdjęcia opowiada na Forum Frondy, że mamusia była trudna do sfotografowania, bo bardzo się starała tego uniknąć. Tym większy sukces łowcy. Oto więc (werble, fanfary, chóry starców zawodzą, białoodziane dziewice sypią płatki róż)... Mamusia, pysk, świnia, kolec i niczemu niewinne dziecko:



Wszystkie te zdjęcia pochodzą stąd: http://www.prawy.pl/?dz=galeria&cat=196&id=1448

Dobra robota, brawo i dzięki!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lutego 17, 2007

Pani docent, kniaź Kropotkin i ja (głównie jednak o Robercie Ardreyu)

To jest w istocie całkiem pierwszy tekst, który jakieś półtora roku temu napisałem na ten blog, kiedy ten właśnie powstał. Wtedy wydał mi się jednak zbyt osobisty i... zbyt "antysemicki" (nie w stosunku do moich obecnych poglądów oczywiście, tylko do tego, co w Polsce jest nawet na prawicy tolerowane). Więc go po paru dniach wywaliłem. Jednak chyba aż tak źle z nim nie jest, więc go tu wklejam, bo trochę ostatnio za bardzo jestem zajęty ganianiem za forsą (typowa przypadłość ludzi, którzy nie współpracowali i nie należeli, a "europą" się brzydzą).

* * *

Gdzieś na przełomie lat '90 stałem się jednym z licznych zapewne obiektów badań nad poglądami i stanem świadomości solidarnościowej emigracji w Szwecji. Odbywało się to w formie rozmów, w moim przypadku było to kilka parogodzinnych, swobodnych i całkiem interesujących rozmów z mieszkającą niedaleko panią docent – świetnie urządzoną w socjalistycznej Szwecji i szwedzkim socjaliźmie pomarcową emigrantką (ze wszystkim, co można z tego faktu wywnioskować).

Analizę osoby pani docent, jej sfery i jej poglądów zostawię sobie, Deo volente, na jakiś inny czas. Czemuż zatem wspominam ją i całą tę błahą w końcu sprawę? Otóż pamiętam, że od razu pierwsze pytanie owej ankiety dotyczyło „książki, która cię najbardziej cię ukształtowała”. Ja zastanowiłem się krótką chwilę, no bo parę dobrych książek zdarzyło mi się w życiu przeczytać, za co zresztą musiałbym w znacznej mierze podziękować socjalistycznym szwedzkim bibliotekom, od zwyczajnych miejskich, po sławne uniwersyteckie, po czym odpowiedziałem, że „Territorial Imperative” („Imperatyw terytorialny”) Roberta Ardreya.

Na to pani docent zrobiła naprawdę bardzo wielkie oczy. Ja zaś dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem w czym rzecz. I rzekłem, szczerze rozbawiony: „To pani naprawdę nie może sobie wyobrazić, że bez pomocy Michnika i Kuronia, ktoś mógłby w ogóle stwierdzić, że komunizm jest be? Otóż zapewniam panią, że takich ludzi jest cała masa, po prostu to nie są te kręgi, w których pani się obraca”. Dla każdego chyba prawicowego czytelnika będzie to oczywiste, ale dla pani docent naprawdę było absolutnie niewyobrażalne.

Prawdopodobnie zresztą nadal dla pewnych licznych i nadal bardzo wpływowych ludzi każda antylewicowość - na przykład antykomunizm nie będący rewizjonizmem, nie natchniony „młodym Marksem”, Trockim, Gramscim itd. - jest po prostu przejawem ostrej i (oczywiście, jak to one) nieuleczalnej psychopatii. Oni naprawdę tak to widzą, i w tym jedna z ich ogromnych przewag - podczas gdy ja mogę sobie łatwo wyobrazić „jak to jest być lewicowcem” (tylko że mnie to odstręcza), oni duszę prawicowca zrozumieć mogą akurat tak, jak duszę krokodyla.

Kiedy pani docent nieco ochłonęła, co zajęło jej jakiś czas, podczas którego ogarnąłem wzrokiem jej pokoik, a przede wszystkim regał pełen książek o feminiźmie, plus kilka o żydowskiej martyrologii pod okupacją, no i parę też o „Solidarności”. Potem pani docent wykonała następny ruch, w założeniu pojednawczy: zasugerowała mianowicie, że tym najważniejszym dziełem mogłaby być bardzo niegdyś głośna książka kniazia Kropotkina, duchowego ojca anarchizmu. To było coś więcej niż pojednawczy gest – to była zgoda na cofnięcie mojego własnego, nieudanego ruchu. Nieprzemyślanego, albo nawet po prostu sprzecznego z regułami gry.

Kropotkina nie wszyscy z pewnością czytali, ja sam kiedyś dostałem jego książkę w prezencie, jako ciekawostkę, i z zainteresowaniem przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron, poświęconych historii rodu. Odrzuciłem dzieło, gdy kniaź doszedł do sedna. Czyli kiedy zaczął bredzić na temat „przykłady współpracy w przyrodzie i co z tego wynika dla przyszłej ludzkości”.

Pani docent naprawdę chciała mi dać szansę i uczyniła to bardzo finezyjnie i elegancko: Kropotkin to wprawdzie nie Michnik, ale jeśli komuś w ręce wpadnie wcześniej, to przełom też przecież nastąpić musi! Nie będziemy przecież zsyłać ludzi do łagrów dlatego, że przed wydanym w drugim obiegu późniejszym (współ)Ojcem Okrągłego Stołu, do rąk wpadło im przedpotopowe wydanie Ojca Anarchizmu... To już nie te czasy!

Ja jednak brutalnie odtrąciłem wyciągniętą rękę, więcej – obśmiałem nawiedzonego kniazia i jego głęboką znajomość życia zwierząt. Sam Ardrey choćby dawał całkiem inny jego obraz, a zresztą wystarczyło minimum zdrowego rozsądku. (Teraz dostrzegam, że w oczach pani docent to było chyba coś więcej, niż wyciągnięta ręka – to musiało być swego rodzaju koło ratunkowe. Miałem szansę stać się przyzwoitym człowiekiem. I odrzuciłem ją...)

Do czego zmierzam? Moje boje z panią docent byłyby chyba warte opowiedzenia, różne inne zarysowane tutaj fakty także mogłyby stanowić osnowę (albo wątek) interesujących tekstów. Ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o Roberta Ardreya – autora, który uczynił mnie prawicowcem. Nie żebym nim w jakimś, może nawet w całkiem znacznym, stopniu nie był, zanim jeszcze w uppsalskiej miejskiej bibliotece wpadła mi w ręce książka ta jego książka. Gdybym nie nie miał prawicowych skłonności, prawdopodobnie nigdy bym jej nie pożyczył, nie mówiąc już o gruntownym przeczytaniu.

Czytałem przed „Terytorialnym imperatywem” parę książek, które dały mi do myślenia i wpłynęły jakoś na moją reakcyjność i te rzeczy. Na przykład „Lwy Alkazaru” w tanim przedwojennym wydaniu. Albo „Oblicze Trzeciej Rzeszy” Joachima Festa w całkiem oficjalnym wydaniu prlowskim - z pewnością nie prawicowe, ale skutek na moją młodą duszę był piorunujący. (Tam poczytałem sobie o totalitaryźmie jako takim. Do komuny też się to cudnie odnosiło, w tym rzecz.)

Czytałem też jako nieletnie pachole Dżilasa, który nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą byłem już dawno przekonanym antykomunistą. (Nawiasem dziwne, bo nie pamiętam, by pani docent dała mi do wyboru, jako tę super-ważną, książkę Dżilasa, widać całkiem straciła co do mnie nadzieję.)

Miałem też od b. wczesnego okresu dobry kontakt z publikacjami podziemnymi, z których wiele było interesujących i jakoś na mnie wpłynęło. Nawet, mówię to uczciwie, te lewicowe, których przecież była większość. Zresztą taki „lewicowiec” jak np. Orwell... Paradne! Działał po nieodpowiedniej stronie, nawet być może strzelał, ale intelektualnie? Nic dziwnego że się go tak panicznie boją, i to bynajmniej właśnie nie tylko tych dwóch jego sławnych książek.

Ale to Ardrey, przypadkowo napotkany w szwedzkiej bibliotece, bardziej niż ktokolwiek inny, dał mi intelektualną podbudowę, a przede wszystkim pewność, że już żadne lewicowe argumenty nie są nigdy w stanie przeważyć kilku najbardziej podstawowych faktów i prawd. Prawd opartych na faktach dostępnych dzisiaj każdemu, kto chce widzieć i chce wiedzieć, ale znanych wciąż bardzo niewielu ludziom, a w dodatku zajadle kontestowanych przez liczne autorytety. Nie, pomyłka! Kontestacja faktycznie była, ale już jej nie potrzeba, teraz po prostu wszyscy zgodnie milczymy, udało się kontestatorom, za pomocą zmienionej taktyki, osiągnąć w końcu to, czego osiągnąć nie mogli kontestując. A my im nie przeszkadzamy...

A prawdy jakie? Powiem to znowu w obrzydliwie subiektywny, egocentryczny sposób. Cóż, widać inaczej nie umiem. Takie, że jeśli bym się któregoś ranka zbudził i zwątpił w którąś z nich, byłbym pewien, że znalazłem się, już nawet nie na całkiem innej planecie, ale w którymś z innych, nawet nie bardzo „równoległych” wszechświatów.

Nie chodzi tu oczywiście o moją osobę, chodzi o autentyczny przykład, o autentyczną „duchową spowiedź prawicowca”. Dlatego to co tu piszę ma w moim przekonaniu znaczenie. Więc osobiście mogę się nie zgadzać z całą masą poglądów różnych prawicowych partii, znamienitych prawicowych myślicieli, polityków i ogólnie autorytetów (nie mówiąc już o tych jedynie określanych jako prawicowi, lub którzy z jakichś powodów sami się tak lubią określać). Mogę się nie zgadzać z ich poglądami na temat ekonomii, religii, życia społecznego, wojny, patriotyzmu, czegokolwiek. Jądro moich przekonań zawsze będzie prawicowe i zawsze myślę że będę w stanie się obronić w ideologicznych sporach – zarówno wobec ataków z lewa, jak i ze strony, że tak powiem „nieokreślonej”.

Proszę powyższego nie brać za przejaw pychy czy autoreklamy! Tutaj chodzi nie o mnie, tylko o Ardreya, oczywiście – pewne umysłowe możliwości są konieczne by polemizować, ale ludzi o takim potencjale nie brakuje. Dlaczego więc prawica naszej zachodniej „faustycznej” (wedle określenia Oswalda Spenglera, bardzo wielkiego i bardzo prawicowego myśliciela) cywilizacji jest w tak wielkim stopniu intelektualnie podzielona i rozdrobniona? Dlaczego prawicowcy i niby-prawicowcy szarpią się o tysiące szczegółów i szczególików? I nie tylko szczególików niestety - nie trzeba być lewicowcem, by pękać ze śmiechu słysząc ciągłe spory o to, czy ekonomiczny liberalizm jest prawicowy, czy wręcz przeciwnie. A to przecież fundamentalna kwestia.

(Starożytna Sparta byłabyż zatem państwem skrajnie lewicowym? Bardziej lewicowym niż powiedzmy nasza droga Platforma Obywatelska? Wolne żarty! Można Sparty nie lubić, ale "socjalizm", w jakimś zbliżonym do marksizmu sensie, to to nie był. To może i bardziej lewicowa ona była od przesławnej partii demokraci.pl, czy jak oni się akurat dzisiaj raczą nazywać?)

Oczywiście nie twierdzę, że książki Roberta Ardreya - a jest ich sporo, kilka nawet w moich oczach jeszcze lepszych od „Imperatywu terytorialnego”, nie wspominając już jego wcześniejszych lewicowych (!) sztuk i masy wysoko cenionych hollywoodzkich scenariuszy ("Trzech muszkieterów", "Pani Bovary", "Ben Hur", itp.) - to jakaś „biblia prawicowca”, że poza nimi nie ma prawicowego zbawienia, czy coś takiego. Chodzi tutaj tylko mi o dwie zasadnicze sprawy:

Po pierwsze, w moim najszczerszym przekonaniu istota prawicowości leży znacznie głębiej, niż doktryny ekonomiczne w ich gazetowo-telewizyjnym, a nawet partyjno-parlamentarnym, wydaniu. Ba, głębiej niż stosunek do religii, powszechnego poboru, kary śmierci, czy globalizacji!

Po drugie, lewicowym intelektualistą, nie mówiąc już o artyście, jest być stosunkowo bardzo łatwo. (Nie mówiąc już o pseudo-artyście, tym bardziej jeszcze uchodzącym za geniusza!) Dlaczego tak jest? Dobrze, jeśli uczciwie pomyślisz nad tą kwestią parę minut i nie znajdziesz zadowalającej odpowiedzi, to daj mi cynk na adres Redakcji, a ja zobowiązuję się to wyjaśnić czarno na białym. Umowa stoi?

Na razie przyjmijmy, że tę sprawę już ustaliliśmy – jest bez porównania łatwiej być lewicowym intelektualistą czy artystą, niż prawicowym. (Co zresztą w pewnej mierze musi tłumaczyć, czemu jest ich tylu więcej.) A jeśli tak jest, to nie mamy się co spodziewać, iż dzisiejsza „krótka ławka” prawicowych intelektualistów i artystów, nagle się wydłuży. Ergo, potrzebujemy każdego, kto jest tego naprawdę wart. A Robert Ardrey na pewno jest. Moja własna intelektualna... nie tyle „przemiana”, co może raczej „krystalizacja”, jest tego dowodem. (Jakkolwiek mało skromnie by to mogło zabrzmieć, ale przesadna skromność nie jest prawicowa, zgoda?) Na pewno nie byłem jedyny, a co ważniejsze – mogłoby być o wiele więcej takich „krystalizacji”.

Tutaj nie chodzi o żadne „objawienia”! Jeśli ktoś się nie zgadza z Ardreyem - na podstawie faktów, albo wyciągniętych wniosków - to ja osobiście byłbym bardzo zainteresowany ich poznaniem. I bardzo się zdziwię, jeśli te poglądy nie będą wybitnie lewicowe. W końcu jeśli pisarz tak w latach '60 i nieco później głośny, tak agresywnie i powszechnie atakowany, całkiem znika z intelektualnego widnokręgu, to tu coś chyba jest na rzeczy. Ataki niewiele pomogły, ale przemilczanie (i chytre wykorzystanie przepisów prawa autorskiego, Święte Prawo Własności zatem!) działa znakomicie. Żadni prawicowcy, nikt w ogóle z tych, którzy w opisywanych przez Ardreya faktach – na temat życia dzikich zwierząt, prehistorii człowieka, życia prymitywnych plemion - żeby już pominąć jego wnioski, mogliby znaleźć oparcie, nie próbuje go nawet wygrzebać z zapomnienia.

A przecież wystarczy w w wyszukiwarkę, np. Google wklepać „Ardrey + Robert” (bez cudzysłowu), żeby zobaczyć, że nie jest to ktoś pozbawiony znaczenia. Nawet w 25 lat po swej śmierci. Jego książki też są w internetowych księgarniach dostępne. Tylko prawicowcy wolą wsłuchiwać się we własne głosy, wygłaszając jedynie słuszne poglądy na temat liberalizmu, czy zjednoczonej Europy, poziom wewnątrz-prawicowej dyskusji i myślenia zostawiając... Komu właściwie?

Oczywiście mógłbym się sam zakręcić koło spopularyzowania tego wybitnego myśliciela i autora. Skłamałbym mówiąc, że nie rozmyślam o tym co pewien czas przez wszystkie te lata. Ardrey, i oczywiście nie tylko on, wybitnych autorów jest dzięki Bogu trochę, powinien być dostępny i po polsku. Choćby dlatego, że wagę języka określa w dużym stopniu to, co w nim napisano i wydano, także przekłady, choć oczywiście dzieła oryginalne są ważniejsze. Poniekąd staram się to zresztą zrobić, tym właśnie tekstem. Dlaczego jednak nie uczyniłem czegoś więcej, i o wiele wcześniej?

Jeden powód jest taki, że w końcu angielski dzisiaj każdy powinien rozumieć, przynajmniej ktoś mający pewne intelektualne aspiracje. Obcy język to jest francuski albo łacina, angielski to jest coś jak wybieranie numeru telefonem albo spuszczanie wody. Więc każdy może sobie sam przeczytać, jeśli się trochę postara. Drugi powód jest nieco, lub nawet bardziej niż nieco, smutniejszy. Otóż zawsze kiedy myślałem o wylansowaniu Ardreya w Polsce, po paru minutach dochodziłem do takich wniosków, cytuję sam siebie:

A komuż to będzie z Ardreyem tak bardzo po drodze? Nasza prawica opiera się w znacznym stopniu na katolicyźmie. Z całym szacunkiem i sympatią dla Kościoła, przecież ewolucja człowieka, jego instynkty, jego krwiożercza przeszłość i jej ślady w teraźniejszości, ani też dość bezkompromisowe hipotezy Ardreya na temat rodziny, na pewno nie stanowią dla dzisiejszego katolika najwygodniejszych tematów. (Nawet przed ostatnim Soborem by nie stanowiły, choć częściowo może z nieco innych względów.)

To już jest pewien problem, prawda? A lepiej już nie wspominać o tych prawicowcach, którzy definiują praktycznie prawicowość jako totalny ekonomiczny liberalizm, nie wnikając w to, czy jego skutkiem mają być miliony malutkich indywidualnych gospodarstw rolnych, gdzie pater familias będzie miał totalną władzę życia i śmierci, czy też kilka światowych oligopoli, sporo hipermarketów, i sto miliardów ludzi ze wszczepionymi chipami, poruszających się od rana do wieczora na komendę. Dyskusja by nam się naprawdę przydała. I to właśnie wewnątrz-prawicowa, bo próby przekonywania lewicowca są czymś takim, jak próby przekonywania mnie, bym poważnie potraktował kniazia Kropotkina, albo pani docent, by pokochała... Powiedzmy Generała Franco.

Proponuję byśmy wkrótce, jak najszybciej, dali sobie szansę podyskutować o sprawach istotnych, między innymi o tych, opisanych przez Roberta Ardreya. A jeśli ktoś ma podobnie znaczących dla swego rozwoju, a mało znanych w Polsce, autorów, to także warto by było poświęcić im parę akapitów tekstu i powiedzieć o tym ludziom. Ludzki mózg jest bowiem, wedle pewnej interesującej i płodnej hipotezy, organem par excellence społecznym, w tym sensie, że jego działanie nie może być rozpatrywana w całkowitym oderwaniu od odzewu, jaki znajduje w społeczności. Jeśli tak naprawdę jest, to jeżeli Twoje Czytelniku, najgłębsze i najbłyskotliwsze nawet, myśli nie mają żadnego społecznego oddziaływania, to niemal równie dobrze mógłbyś całkiem nie myśleć.

Zastanów się nad tym Czytelniku, to wcale nie jest głupie! A więc działajmy, na przykład dyskutujmy! I stwórzmy może wreszcie jakąś naprawdę sensowną, przybliżoną choćby, definicję prawicowości, a także może kilka związanych z tą sprawą aksjomatów. Zamiast dziobać się wzajemnie, wyzywając od „socjalistów” i „liberałów”, tworzyć sztuczne podziały, jednocześnie bratając się z każdym niemal trojańskim koniem i kucykiem. To znaczy, kłócić się o ekonomię i inne sprawy jak najbardziej można i nawet trzeba, ale przecież nawet gołym okiem łatwiej jest rozpoznać lewicę i prawicę, niż przy pomocy praktycznie każdej z szeroko obecnie stosowanych definicji! Przynajmniej ja to tak widzę, a jeśli mam częściową choćby rację, to coś z pewnością warto by było w tej sprawie zrobić. Zgoda?

Nawiasem mówiąc, wspomnianą przed chwilą hipotezę - tę o immanentnym związku naszego myślenia z życiem społecznym - postawił właśnie Robert Ardrey. W książce zatytułowanej „The Social Contract” („Kontrakt społeczny”, tytuł ten jest oczywiście nawiązaniem do sławnego dzieła J.J. Rousseau pod tym samym tytułem).

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 23, 2006

Co śpiewa w duszy użytecznego idioty?

Nie lubię węży, całkiem mnie nie podniecają robaki, ropuchy pozostawiają mnie chłodnym... Ale przyznam się, że nie jestem całkiem normalny, przepadam bowiem za analizowaniem pokrętnych zakamarków lewackiej duszy! Czasem nawet udaje mi się w tej dziedzinie dokonać pewnych drobnych (?) odkryć, którymi teraz, dzięki temu blogowi, mogę się od razu podzielić z Czytelnikami.


Każde w miarę trzeźwe spojrzenie na naturę człowieka, taką jaka przejawia się choćby w historii ("l'Histoire c'est Psychologie", twierdził Bainville) ujawnia, że ogromną część swych uczynków człowiek robi z pobudek egoistycznych. Jest to stwierdzenie faktu, a nie moralne potępienie - tak po prostu jest, a wobec tego tak być najprawdopodobniej musi. Tak przynajmniej patrzy na tego rodzaju sprawy prawicowiec.

Egoizm jest niewątpliwie motorem naszych działań, głównym, jeśli nie jedynym. Z pewnością są ludzie, kierujący się innymi motywami, czasem nawet wprost altruistycznymi, czyli działającymi wbrew własnemu egoizmowi, ale - przynajmniej w mojej ocenie - są dość nieliczni.

Z drugiej jednak strony tylko paranoik, albo ktoś pragnący z jakichś względów oczernić naturę ludzką, może stwierdzić, że człowiekiem rządzi egoizm NAGI, NIEOGRANICZONY i BEZWGLĘDNY. Większość normalnych ludzi wzdryga się zapewne na samą myśl o świecie, w którym ludzie tak właśnie by się zachowywali.

Warto chyba zadać sobie takie pytanie: co właściwie łagodzi i ogranicza ten nasz wrodzony (wielu powie, że wynikający z grzechu pierworodnego) egoizm? Jeśli ktoś odpowie, że presja społeczna, lęk przed konsekwencjami, zrozumienie że współpraca daje wszystkim zaangażowanym więcej, niż hołdowanie prawu dżungli, to z pewnością będzie miał rację.

Istnieje jeszcze jeden powszechnie spotykany psychologiczny motyw ograniczający egoizm, a czasem nawet skłaniający danego człowieka do zachowań nie mających nic wspólnego z własnym, pojmowanym w powszechnie zrozumiałych kategoriach, interesem, do dziwnych zachowań w rodzaju "kultu dalekiego mesjasza", czyli poświęcaniu się dalekim i obiektywnie obcym sprawom, przy jednoczesnej ślepocie na sprawy bliskie i istotne. Jest to zachowanie dość typowe dla lewicowców, szczególnie zaś dla ich wariantu "użyteczny idiota".

Zastanawiałem się ostatnio nad tymi wszystkimi sprawami i stwierdziłem, iż właśnie w tych czynnikach ograniczających naturalny ludzki egoizm jest jedna z najważniejszych różnic między lewicowcem, a prawicowcem. Różnica psychologiczna, bowiem przekonany jestem, że to właśnie psychologia najmocniej dzieli obie te postawy.

Czynniki ekonomiczne, często uważane za najistotniejsze, mogą zarówno wynikać z psychologicznych, jak i na nie wpływać, zależność jest dwukierunkowa, jednak w moim przekonaniu nikt nie jest naprawdę lewicowcem nie mając psychiki lewicowca, to coś nawet głębszego od samych poglądów, choć jasne, że poglądy MAJĄ ogromne znaczenie i wpływają na psychologię (oczywiście ze wzajemnością).

Otóż moja teza jest taka: egoizm prawicowca jest ograniczony przede wszystkim przez uznanie faktu - mniej lub bardziej świadome, mniej lub bardziej instynktowne - że jednostka pozbawiona społecznego oparcia jest niemal bezsilna. Czyli, że rodzina, naród, "mała ojczyzna", cywilizacja, wspólnota istot żyjących ("ludzkość" w dość niewielkim na ogół stopniu, choć np. katolicyzm, jeśli dla kogoś jest ważny, bardzo znaczenie tej wspólnoty podnosi), to do szppiku kości naturalne grupy i ich sukces lub porażka stanowią o sukcesie lub porażce należącej do tej wspólnoty jednostki.

Czynnik najsilniej ograniczający naturalny egoizm u rasowego lewicowca jest inny. (Zwracam uwagę, że mówię o "psychologicznej lewicowości" - moim zdaniem ktoś może przewodzić partii głoszącej super-lewicową doktrynę, i psychologicznie lewicowcem nie być: przykładem choćby Stalin, który miał więcej wspólnego z szefem mafii, niż zachodnioeuropejskim lewakiem.) Otóż "rasowy lewicowiec" nie jest egoistą przede wszystkim dlatego, że myśli w kategoriach "a gdyby wszyscy tak samo robili?".

Działa to zresztą w obie strony. W pacyfiźmie jest to strona "pozytywna", lewicowiec mówi sobie tak: "jeśli ja odmówię noszenia karabinu, jeśli to mój kraj się rozbroi, to przecież inni też tak mogą postąpić, więcej - prędzej czy później zrozumieją, że tak postąpić TRZEBA!". Co jest oczywiście ewidentną bzdurą i chciejstwem, bo sama teoria gier wykazuje, a nie jest to trudne do zrozumienia nawet bez żadnej ścisłej analizy, że gdyby się wszyscy oprócz jednego rozbroili, to ten jeden z miejsca będzie mógł z nimi zrobić do zechce. I z pewnością zrobi.

W stronę "negatywną" ma to znacznie więcej zdrowego sensu. Są to te wszystkie lęki, mniej lub bardziej racjonalne, często faktycznie dość racjonalne, że "jeśli ja coś zrobię nie tak, to inni też będą tak robić, a wtedy wszyscy, ze mną włącznie, ucierpimy". Szczególnie, że negatywny przykład tego rodzaju naprawdę bardzo szybko z reguły rozkłada spójność grupy. W tym nie ma więc żadnej metafizyki, jaka stanowi podstawę "rozumowania" pacyfistów.

Jest to poniekąd rozumowanie analogiczne do tego, które przedstawiłem jako "prawicowe", tylko tam było ono "pozytywne" - nakierowane na pozytywne aspekty działania drużynowego, tutaj zaś "negatywne" - skoncentrowane na ewentualnych negatywnych skutkach braku współdziałania, plus dodatkowo na karach wymierzonych egoiście przez innych członków grupy. Nie jest to więc wcale rozumowanie naiwne czy absurdalne. Właściwie to zasługuje na lepszą nazwę... Nazwijmy je może "neutralnym negatywnym" motywem hamowania własnego egoizmu. (Albo może "centrowym negatywnym". Ale to był tylko żart.)

Do wymienionych motywów, przypomnę, że były to "motyw prawicowy" (korzyści ze współpracy w grupie, z którą się dana jednostka w dużym stopniu utożsamia), "motyw lewicowy pozytywny" (bardzo widoczny np. w pacyfiźmie), oraz "motyw neutralny negatywny" (nie pozbawiony rozsądku, ale wynikający jednak z poczucia przymusu).

To jednak nie wszystko. Udało mi się zidentyfikować jeszcze jeden motyw, bardzo charakterystyczny dla lewaków, i chyba mało dotychczas rozpoznany. Nie całkiem nierozpoznany jednak, bowiem znany lewicowy (choć niegłupi) psycholog Rollo May poświęcił mu całą książkę. Nazywała się chyba "Power and Innocence", w każdym razie na pewno coś o "innocence", czyli niewinności.

Rollo May ukazuje ten psychologiczny motyw w wielu jego przejawach i uważa go za coś z natury złego. Odbył zresztą kilkanaście lat temu w czasie swej wizyty w Szwecji rozmowę na ten właśnie temat z ówczesnym szwedzkim premierem i liderem partii socjaldemokratycznej Ingmarem Karlssonem. W rozmowie tej był bardzo krytyczny wobec szwedzkiej socjaldemokracji, a o ile pamiętam zarzuty opierały się w dużym stopniu właśnie na owej "niewinności".

Czym jest ta "lewicowa niewinność". Nie będzie to łatwo normalnemu człowiekowi w niewielu słowach wytłumaczyć, ale spróbuję. Każdy był kiedyś dzieckiem, może część czytelników pamięta jeszcze jak to było i jak wtedy się patrzało na świat. Więc ta "niewinność" polega właśnie na takim dziecinnym przekonaniu, że "jeśli będę grzeczny, to nic mi się nie może stać". (To było jeszcze dość proste, zgoda?) Ma jednak swój dalszy ciąg, którym jest przekonanie, że "nawet jeśli coś mi się złego stało, choć byłem grzeczny, to i tak wtedy moja niewinność stawia mnie w jakiś sposób w lepszej sytuacji, niż gdybym grzeczny nie był".

Jest to w sumie przekonanie, że słabość jest z samej natury czymś dobrym, zaś siła (nawet nie "przemoc", tylko właśnie "siła", choćby bierna) - z samej natury czymś złym. Jest to nastawienie moim zdaniem tak sprzeczne z wszelką prawicowością, jak to możliwe. A do tego głupie i paskudne, i to potężnie, skoro nie podobało się nawet lewicowemu Rollo Mayowi!

To takie przekonanie, że z jakiegoś powodu "lepiej" jest skrzywdzonemu, czy może raczej "wznioślej nim być", jeśli przedtem nawet nie próbował walczyć, a co dopiero walczyć brutalnie, czy "nie fair". Myślę, że tak od razu potrafią to zrozumieć tylko ci czytelnicy, ci prawicowcy, ponieważ nie spodziewam się innych czytelników, którzy dobrze pamiętają psychiczne przeżycia i stany swego dzieciństwa. Dla wszystkich innych musi to brzmieć bez sensu, choro i absurdalnie. I tak w zasadzie brzmieć powinno, bo u dorosłych ludzi to jest właśnie chore.

Jeśli ktoś jednak lubi obserwować przejawy lewactwa, do czego materiałów nie skąpią nam przecież nasze wolne media, to szybko odnajdzie w działaniu także i ten ostatni, tak trudny do zrozumienia dla normalnych ludzi motyw. Z tymi pozostałymi jest prościej, może poza tym "pacyfistycznym", określonym tu jako "lewicowy pozytywny", bo istnieją w każdym z nas, po prostu w różnych ludziach mają różne nasilenie.

Życzę więc fascynujących i owocnych studiów! (A poza tym chętnie usłyszałbym Twoje Czytelniku zdanie.)