Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prole. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prole. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, stycznia 07, 2013

Druga religijność ante portas... (i inne takie)

Mógłbym przecież... Cóż, mógłbym się nazywać na przykład... Teodor Artur Romuald Gerwazy Olgierd Wacław Ignacy Cyborg-Anapast... (Byłbym pewnie jakimś arystokratą i miałbym tyle imion, co hiszpański grand, plus dwa nazwiska połączone myślnikiem.)

Mógłbym, prawda? Długie to i ludzie by zastępowali skrótem. Skrót, cóż, niezbyt sympatyczny, fakt. Jednak okazuje się, że może być znacznie gorzej. Moje osobiste inicjały to, turpe dictu, PO.

Wyobrażacie sobie, jak się czuję za każdym razem, kiedy to widzę? Teraz już się nieco przyzwyczaiłem, ale jak wy byście się czuli, gdyby wasze osobiste inicjały oznaczały jedną z najobrzydliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek pełzały po ziemi, i gdybyście to raz po raz musieli oglądać?

* * *

Nie chcę was ludzie martwić, ale wkrótce czeka nas armageddon - albo coś jeszcze o wiele gorszego.

* * *

Jeśli się bardzo nie mylę, a nie sądzę, to wkrótce będziemy mieli świat PO CHRZEŚIJAŃSTWIE. I niezależnie od tego, czy to będzie armageddon, czy ta druga, dużo gorsza opcja, będzie to coś niewyobrażalnie upiornego.

Będzie to czas, gdy zwykłe, pozbawione bezinteresownego sadyzmu, walnięcie bliźniego ciężkim przedmiotem w czaszkę, ze skutkiem śmiertelnym, żeby mu np. zabrać coś, co on ma, a my chcemy, będzie można (z punktu widzenia filozofii etycznej, którą nikt się wtedy oczywiście nie będzie zajmował, może z wyjątkiem funkcjonariuszy o nazwiskach oznaczających dnie tygodnia) słusznie uznać za zachowanie w sumie przyzwoite.

Zaś przyozdobienie jakimś niskiej rangi aparatczykiem, czy szpiclem, drzewostanu czy jakiejś (zrujnowanej już zapewne) konstrukcji, będzie jedynym aktem autentycznie wzniosłym dostępnym komukolwiek. Dostępnym jednak oczywiście jedynie bardzo nielicznym. Bo to nie będą czasy wzniosłości, raczej przeciwnie.

Dzisiejsze, posoborowe chrześcijaństwo to, w moich oczach, dno, jednak to, co przyjdzie potem, będzie jeszcze o lata świetlne gorsze. W dodatku nie będzie to czyściec, który się kiedyś kończy i człowiek idzie do nieba, tylko piekło, bo z tego już ludzkość nigdy z pewnością nie wyjdzie.

I może nowe zlodowacenie, które w końcu musi przyjść, i wcale niekoniecznie jest aż tak odległe, okaże się w końcu wybawieniem dla niemal wszystkich, którzy tych upiornych czasów dożyją. Może poza najwęższą "elitą", która będzie się wtedy czuła szczęśliwa - tak, jak tego typu (z przeproszeniem bydląt) bydło szczęśliwe być potrafi. Albo też ludzkość wygubi się w jakiś inny sposób. Zapewne o wiele mniej przyjemny, ale i tak nie będzie to gorsze od tego życia, które czeka ówczesnych proli. (O ile nie po prostu wszystkich, łącznie z "elitą".)

* * *

Wyobrażacie sobie, jaki los gotują nam ci wszyscy, których nie ma nawet jak nazwać, bo nazwanie ich "psychopatami" obraża psychopatów, "zerami" obraża tę przyzwoitą w końcu liczbę... Bez żadnej złej woli - po prostu dlatego, żeby nas ściągnąć do własnego poziomu... Czy, raczej, w ich mniemaniu, jak należy przypuścić, "podciągnąć"...

Żeby zapewnić nam, a sobie przede wszystkim, bezpieczeństwo po wieczne czasy... Nieśmiertelność od skrobanki po eutanazję... Polityczną poprawność taką, byśmy sami na siebie składali donosy, kiedy nam się coś niepolitycznego przyśni, albo przyjdzie nam do głowy nietolerancyjna myśl... Żebyśmy się różnili baba od chłopa "tylko jedną malutką rzeczą" ("na którą przecież bóg", z małej litery, zdaniem różnych współczesnych chrześcijańskich duchownych, "uwagi nie zwraca"), a i to do czasu...

Ci ludzie - o twarzach złodziei kur, o twarzach jakby wprost ze słoja z formaliną w jakiejś upiornej klinice psychiatrycznej pod wezwaniem Pabla Picasso i dr. Mengele - kładą nas, już dzisiaj, na prokrustowe łoże, żeby nas tu naciągnąć, tu przykroić, i żebyśmy się do nich upodobnili. Z jedną różnicą - oni mają być panami, my niewolnikami.

* * *

Mówi się, że bogaci zachodni, a szczególnie amerykańscy, Żydzi bez wielkiego smutku oglądali zagładę swoich wchodnioeuropejskich pobratymców, widząc w tej zagładzie wiele korzyści, które potem faktycznie się zrealizowały. Albo przynajmniej, że nie przeszkadzały im wstępne do tego czynności, ponieważ widzieli w tym np. szansę na znaczne zwiększenie emigracji do Palestyny. (Kosztem, oczywiście, asymilacji i ewentualnego utraty żydowskiej tożsamości.)

Nie mogę powiedzieć, choć się tymi sprawami raczej nie zajmuję, by argumenty za tą tezą były całkiem nieprzekonywujące. A przecież są i jeszcze dalej idące hipotezy, wedle których ci zachodni, bogaci Żydzi, w mniejszym lub większym stopniu sami, świadomie przyczynili się do tej zagłady swoich pobratymców. Nie mnie to, powtarzam, osądzać, ale nie da się ukryć, że niektóre argumenty w tej kwestii dają do myślenia.

Niestety, zaczynam się obawiać, że trochę podobnie jest dzisiaj z chrześcijaństwem. W tym sensie, że hierarchia bardzo mało się tym martwi, iż chrześcijanie na całym niemal świecie są dziś prześladowani. I po prostu giną. Jak ostatnio gdzieś przeczytałem, nie wiem czy to dokładnie prawda, co trzy minuty jest mordowany jeden chrześcijan.

Ludzie sobie wmawiają, że to "męczeństwo" i że Kościół z tego wyjdzie zwycięski. Jakim durniem i jaką kurewską szują trzeba być, żeby takie pierdoły opowiadać? Nie chcę się tu wdawać w dyskutowanie starożytnej historii, o której akurat to i owo wiem, ale te sytuacje - czyli pierwsi chrześcijanie i lwy w cyrku Nerona z jednej, i to co się dzieje obecnie, od morderstw po "drobniejsze" prześladowania, których nie da się już po prostu zliczyć, w III RP, w "Europie", w "mniej cywilizowanych" krajach - są kompletnie różne i nieporównywalne!

Spengler przepowiedział - nam, czyli Zachodowi - nadejście "drugiej religijności", które miało jednak nie przypominać katolicyzmu, a raczej coś w rodzaju Zielonoświątkowców. W sensie, że miało być pokorne, ciche, masochistyczne, i pomagać ludziom, swoim wyznawcom, godzić się i jakoś żyć w koszmarnej rzeczywistości późnej Cywilizacji. Katolicyzm mu do tego nijak nie pasował, i wcale się nie dziwię. Jednak po latach katolicyzm przepoczwarzył się w coś, o czym kościół Zielonoświątkowców z czasów Spenglera zapewne nie mógłby nawet marzyć.

Czy Kościół i katolicyzm (inne wyznania i tak nie będą miały znaczenia) ma w ogóle szansę przeżyć? Mówię - na ziemi - bo o sprawach czysto religijnych nie chcę się wypowiadać. Pewnie i ma, ponieważ obecna "elita", waadza, establiszmęt... Ten światowy, ta światowa, to globalne od Nowego Porządku, Nowego Człowieka itd. - w sumie potrzebują jakiegoś źródła moralności (czyli "resztek po dawnym religijnym tabu", jak to genialnie określił Spengler, choć możliwe, że to wziął od Nietschego), a do tego lepiej się nadaje WYKASTROWANY I "ZNAJĄCY SWOJE MIEJSCE" KK.

Lepiej od jakiejś, wymyślonej przez któryś z dni tygodnia, świeckiej obrzędowości, czy kultu Istoty Najwyższej. Która w końcu nie pomogła nawet samemu Robespierre'owi. Prole mają mało kraść, a jeśli, to od siebie nawzajem, a nie od waadzy... Prole mają o waadzy co najwyżej opowiadać mało śmieszne dowcipy, jeśli już muszą, ale na pewno nie mordować nasłanych przez waadzę szpicli i czynowników po ciemnych kątach... Prole mają też nie popełniać nie w porę samobójstw, bo to by była samowolna fopa - waadza sama zadba o to, żeby żaden prol zbyt długo nie pożył.

A już całkiem nie ma prawa być samobójstw spektakularnych, które by odciągały uwagę innych proli od organizowanych dla proli przez waadzę budujących imprez... Nie mówiąc już o tym, żeby jakiś prol chciał ze sobą na drugi świat kogoś, albo i sporo innych, zabrać.

No i do tego przyda się waadzy Kościół, tylko musi znać, jak się rzekło, swoje miejsce. I hierarchowie to rozumieją, a także, mniej czy bardziej chętnie, z mniej czy bardziej autentycznie religijnych powodów, akceptują. Mi się to bardzo mało, przyznam, podoba, ale ja akurat stoję obok i tak mi się wydaje, że gdybym obok nie stał, to podobało by mi się jeszcze bez porównania mniej. (Choć co ja tam wiem.)

I to wszystko może się im udać - tym i tym - co by stanowiło istotną część tego, o czym pisałem na początku. Tej alternatywy gorszej. A w każdym razie o wiele radykalniejszej. Od armageddonu. (Który oczywiście sam w sobie też nie byłby żadną absolutnie rozkoszą.) Jednak może się to też nie udać, a to na przykład z tego powodu, że waadza w coraz większym stopniu pozwala hulać swoim hunwejbinom, czy może się nimi wprost posługuje. Ci hunwejbini to oczywiście lewactwo w typie, turpe dictu, P*kota. (Czy innego K*wina, choć ten na religię katolicką zamierza się w sposób o wiele bardziej wyrafinowany.)

Na razie działania tych hunwejbinów są waadzy na rękę, ponieważ kastrują Kościół i pokazują katolikom, do jakiego stopnia są niczym. Jeśli skończy się to na kastracji, totalnej podległości, odgórnie sterowanej drugiej religijności, masach pocieszających się cichutko nadzieją na wieczną szczęśliwość, podczas tyrania od urodzenia po grób na swoich panów... Wtedy wszystko będzie cacy - Kościół PRZEŻYJE, ALLELUJA!

Jednak jeśli hunwejbiny trochę przesadzą, albo wprost dojdą do władzy... Nie wiem zresztą, która perspektywa dla mnie gorsza. Świat całkiem po chrześcijaństwie z pewnością będzie koszmarem większym od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić - świat z wykastrowanym Kościołem i katolicyzmem w stylu globalnego kościoła "księży patriotów" podoba mi się jeszcze jakby mniej. (Aż trochę trudno uwierzyć, że to możliwe, a jednak!)

Choć na pewno z taką reglamentowaną drugą religijnością, którą oczywiście zachłysną się wszelkie sieroty i kulawe kaczki... I tylko one. Jednak łatwiej będzie wtedy poniekąd ludziom silnym i zdeterminowanym, bo i mniej będzie konkurencji, więc przeżyć powinno im być łatwiej. Tyle, że ta przyszła, obrzydliwa - sądząc po tym, co już mamy - waadza, okaże się jeszcze bardziej totalna i wszechmocna. Więc w sumie też nie bardzo jest się czym pocieszać.

Tak czy tak, wasza ew. wiara w ponowne "zwycięstwo Kościoła" wydaje mi się smętną brednią i już dziś formą drugiej religijności. W dodatku wyjątkowo mało religijną i przeraźliwie naiwną, żeby nie wyrazić tego brutalniej.

Zwycięstwo Kościoła, my foot! Faktycznie, nadejdzie - dzięki męczeństwu (nawet i bez cudzysłowu) ludzi żyjących (do czasu) daleko stąd, plus waszemu własnemu "męczeństwu" polegającemu na tym, że nie odważacie się już nawet wyrazić swojej wiary (tu chyba powinien być cudzysłów); stanąć w obronie świętości, które ponoć wyznajecie; walczyć o to zwycięstwo, w które rzekomo tak wierzycie, inaczej, niż...

Ew. tyrając na posadce i grzecznie płacąc podatki, bo taka jest, jak was nauczono, podstawa chrześcijańskiej moralności, a moralność to praktycznie wszystko, co się w chrześcijaństwie liczy. Jeszcze niedawno żaden niemal katolik na to by nie wpadł, ale oni wszyscy byli głupi, a do tego wredni, za to my dzisiaj już to wiemy. A jakby ktoś zapomniał, to go któryś z dni tygodnia oświeci, a P*kot ze swoją menażerią przypomni, skąd katolom nogi wyrastają i że mogą w ogóle przestać wyrastać.

Tak więc Alleluja - cieszmy się tą drugą religijnością, bo pierwsza, jak się okazało (co za szczęście żeśmy to na czas zauważyli!) była do dupy!

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w tej III RP, prawda?

niedziela, listopada 04, 2012

Gra w klasy

X podaje taką oto definicję klasy: "Nazywamy klasami duże grupy ludzi różniących się między sobą miejscem zajmowanym w historycznie zdefiniowanym systemie produkcji społecznej, stosunkiem (najczęściej ustalonym i uświęconym przez prawo) do środków produkcji, rolą w społecznej organizacji pracy, a więc sposobami uzyskiwania i wielkością społecznych bogactw, kórymi dysponują. Klasy to grupy ludzi, z których jedna może zawłaszczać pracę innej, dzięki innemu miejscu zajmowanemu w okeślonej strukturze, społecznej ekonomii." 
Grupa "kierownicza", taka jaką da się wyróżnić w Y, pasuje do tej definicji X?
Tak, "grupa kierownicza" stanowi liczną grupę ludzi, różniącą się od innych grup społecznych w Y swoim miejscem (decydującym) w systemie produkcji społecznej, swoim stosunkiem do środków produkcji (prawem dysponowania nimi), swoją rolą (kierowniczą) w społecznej organizacji pracy i częścią (znaczną) bogactw społecznych, które zawłaszcza. 
Grupa "kierownicza" stanowi w Y bez wątpienia klasę, tę klasę społeczeństwa Y, której istnienie się ukrywa.  W takiej mierze, a jakiej ta klasa w systemie produkcji społecznej jest dominująca, i w jakiej dysponuje środkami produkcji, lub w jakiej jej rola w społecznej organizacji pracy jest kierownicza, mamy do czynienia z klasą dominującą społeczeństwa Y - coś co się ukrywa przed światem.
Powyższy cytat jest oczywiście, jak na ten blog, napisany dość drętwym i bełkotliwym językiem. Co więcej, jest to wyraźnie marksistowska analiza, w której liczy się tylko praca, produkcja i bogactwo. (Nie, żeby te akurat rzeczy były bez znaczenia, oczywiście!) Czyli te same sprawy, które liczą się także niemal wyłącznie dla liberałów - z miłościwie nam obecnie panującymi liberałami realnymi włącznie - ale tu jednak dość łatwo język marksizmu, a nie liberalny pijarowy bełkot, który słyszymy na codzień.

Mimo to, ten opis sytuacji w owym tajemniczym "Y" nie wydaje mi się pozbawiony sensu, a nawet mógłby być dość intelektualnie płodny, gdyby ktoś się głębiej zastanowił. Co to jest to "Y"? Mogłaby to być " III RP, prawda? Pasowałoby. Albo mogłaby to być "Unia Europejska". Zresztą mógłby to być także "współczesny świat".

Jeśli ktoś łaskawy i nieprzesadnie leniwy, to zachęcam do przeczytania tego cytatu raz jeszcze, wstawiając pod "Y" za każdym razem jedno z zaproponowanych rozwiązań. A potem najlepiej by było jeszcze się drobną chwilę zastanowić, jak to pasuje i jakie ew. refleksje się nasuwają. I jeszcze może ktoś potrafiłby podstawić pod tę zmienną jakieś inne wartości. I także się zastanowić nad rezultatem.

No więc co pracowitsi, intelektualnie, robią o co prosiłem, a leniwce czytają po prostu dalej.

*

*

*

*

*

OK, wyjaśniam... Cały powyższy cytat pochodzi ze znanej książki Michałą Woslesnkiego "Nomenklatura", którą próbuję właśnie czytać (po francusku). Przekład mój własny. "X" to ni mniej, ni więcej, tylko Lenin. (Przecież nie mówię, że go lubię czy uważam za autorytet! Po prostu znalazłem jego definicję pojęcia klasy w tej książce i uznałem, że warto nad tym nieco podeliberować.) "Y" to, jak się niełatwo chyba w tej chwili już domyślić, to "Związek Sowiecki".

A co z tego wszystkiego wynika? Na razie, jak myślę, i to co tu mamy, wystarczy na rozpałkę. (Żeby nie powiedzieć "detonator". Myśli oczywiście.) No bo bez klasowego podejścia ani zrozumienie tego, co się wokół dzieje, ani też, da Bóg, tego zwalczanie czy zmienianie, się chyba nie ma szansy udać. A kwestie klasowe są załgane i zamulone, bo dotąd stanowiły niemal monopol wiadomo kogo, a miłościwie nam panujące leberały robią wszystko, żeby żadne inne do tych spraw podejście się nie pojawiło.

Mówią nam, że pojęcie klas i jakiekolwiek klasowe podejście, to czysty marksizm i czysty komunizm. Ale to kłamstwo, no bo weźmy od drugiej strony - czy arystokracje od zarania dziejów, czy wszelkie warstwy szlachecko-rycerskie - nie widziały świata w kategoriach klasowych? Czy może uważały się samych za dokładnie to samo, co biedota, chłopi, czerń, czy choćby mieszczanie? Takie były znaczy postępowe, humanistyczne und liberalne, tak?

Oczywiście że nie! Dzisiaj oczywiście wielu z ludzi przyznających się, z mniejszym lub większy prawem, do arystokracji, to sam kwiat postępowości i lewicowego humanizmu (inaczej dawno by z nimi zrobiono porządek, choć są i szczerzy, a nawet porzadni i niegłupi arysto pozbawieni czarnego podniebienia, mam takich w rodzinie), ale przecież nie zawsze tak było! Na pewno zaś nie wtedy, kiedy te arystokracje i szlachty dopiero powstawały. Ani wtedy, gdy naprawdę się liczyły.

Tak że nie wmawiajcie mi, leberały i spółka, że klasy to komunistyczny wymysł i tego typu podejście jest kompromitujące i z natury lewicowe! Oczywiście: "klasa robotnicza", "klasa chłopska", "inteligencja pracująca", "kułak", "biedniak"," średniak", "klasa obszarnicza" - to marksistowskie i w dużej części bełkot. Ale "nomenklatura" analizowana we wspomnianej tu przeze mnie książce, to już nie jest to samo, choć świadomie stosuje się tam "marksizujące" metody analizy, mające "zaatakować"  Sowiety ich własną niejako bronią. (Książka była wydana w roku 1980.)

No a obecnie, choć oczywiście "klasa robotnicza", "obszarnicy" i wszystkie te kategorie, które kiedyś jakoś mogły być sensowne, na pewno już sensowne i intelektualnie płodne nie są. Co nie zmienia faktu, drogie prole, że jak się jest prolem, a się jest, niestety, to jakiejś tam formy klasowego podejścia do otaczającej nas rzeczysistości uniknąć się nie da. "Prol" to nie to samo co "proletariusz", czyli robotnik albo jakiś jeszcze biedniejszy i mniej wykształcony człowień!

Ja tam, choćbym miał w końcu z głodu zemrzeć pod krzywym płotem ("byle przy tobie"), i tak będę do końca jakąś tam wersją (może wykolejonego i na pewno zrujnowanego) arystokraty, skrzyżownego z wojownikiem od niezliczonej ilości pokoleń. (Choć wcale nie sama szlachta.) Z tym, że wojowników ci u mnie dostatek, natomiast arysto to tylko jedna czwarta i to po kądzieli. Ale charakter akurat taki.

(I na pewno ja zawsze będę panem, tak samo jak cham, który teraz ma moje srebrne łyżki z hrabiowskimi, koronami zawsze będzie chamem. Nawet o wiele bardziej chamem, niż ktoś, kto takiej łyżki nigdy na oczy nie widział.) Może dość bladym odbiciem dawnego arysto jestem, bo "byt kształtuje rzeczywistość", ale jednak ani lemingiem być nie potrafię, ani żadnym autentycznym proletariuszem nigdy nie byłem i na pewno nie będę.

Ale prolem niestety jestem i, jeśli dożyję, to mój status, o ile nie nastąpią rzeczy, o których się filozofom nie śniło, będzie się zmieniał razem ze statusem innych proli. Na coraz bardziej tożsamy ze statusem niewolnika, o ile cokolwiek z czegokolwiek rozumiem. A potem i dalej, bo ludzi jest przecież za dużo itd.

I to oczywiście wcale nie dotyczy tylko mnie. Taki Coryllus, który, jak sam opowiada, jednego dziadka miał robotnikiem rolnym, drugiego małorolnym chłopem, też nie jest żadnym proletariuszem, a nawet wprost przeciwnie - propaguje szlachecki etos i głosi ogromnie pozytywną rolę szlachty w polskiej historii. Ale w tym dzisiejszym świecie, w tych wszystkich @#$% procesach i zmianach, które się na naszych oczach (a częściej na naszych grzbietach) dzieją, to też, niestety - PROL.

Choć korą mózgową mógłby całe stado proletariuszy obdzielić i jeszcze by mu sporo zostało. To nic tu nie zmienia. A raczej może właśnie zmienia, bo tamci się chyba dobierają na zasadzie najmniejszego wspólnego mianownika i tam nikogo wybitniejszego po prostu być nie może. Ale jednak to oni nas gnębią, a nie my ich.

Albo Nicpoń, któren, choć chyba ze szlachty nie pochodzi, to, jako wyjątkowo nieliczny z naszych, jest czymś w rodzaju autentycznego ziemianina. I to nie tylko w sensie życia z dużego gospodarstwa i uciskania chłopa, bo także różne dodatkowe i przeważnie pozytywne sprawy. Jemu się chyba zresztą wydaje, że tak jest i tak już być musi, a jak się wysili, to nas pozostałych do tego mniej więcej stanu podciągnie...

I zostaniemy elitą, a tamci, trafią tam, gdzie ich miejsce... OK, fajnie by było, ale na razie, tak mi się widzi, to PROLE(TY), choć oczywiście żaden tam "proletariat". Słoma z butów to nie my, tylko oni - tylko CO Z TEGO?

My nie jesteśmy żadnym klasycznym "ludem", do którego miałoby sens, czy wdzięk, stosować jakieś dawne ideologie "wyzwolenia ludu" - ani te marksistowskie, ani te lollardów czy innych religijnie natchnionych dawnych "ludowców". (Z pierwszymi chrześcijanami włącznie!) Oni nie są żadną arystokracją czy szlachtą... Są czymś bez porównania gorszym i niejako łączy ich właśnie ta marność, te owadzie cechy... Tylko że oni NIE MUSZĄ być super, nie muszą być szlachtą czy arystokracją, żeby nas gnębić!

Nie muszą także być wojownikami - mniej czy bardziej barbarzyńskimi, ale mającymi realne osobiste i zbiorowe zalety. Od takich spraw to oni mają służby, kamery, podsłuchy, szpicli i manipulatorów (medialnych, naukawych, edukacyjnych itd.) gdzie się tylko spojrzy (tak to się pisze?). Tu naprawdę nie chodzi o wybór, czy mamy się uznać za jakichś czternastowiecznych ciompich, czy jakiś fabryczny proletariat sprzed dwustu lat, czy też uciekać z krzykiem "bolszewizm" na każdą wzmianke o klasach społecznych!

A z tym podciąganiem do ekonomicznego, i jakego tam jeszcze, poziomu Nicka, to jest, tak mi się widzi, skrajny optymizm. Bo to oni ustalają reguły, i obecność jakiegoś Nicka czy mnie w ich "zacnym gronie" wcale by ich nie ucieszyła. A tym mniej zamiana miejsc w społecznej hierarchii. Tym bardziej, że przecież na prostej zamianie miejsc tak czy tak to by się zakończyć nie mogło. Nie dało by się zresztą, nawet gdybyśmy chcieli.

Tak że możemy sobie być elitą - duchową (ach!), intelektualną, patriotyczną - ale w tym dzisiejszym świecie wyżej nerek nie podskoczymy, zależymy od różnych ludzi, instytucji, klas (!), które nam, jak wskazuje doświadczenie, za dobrze nie życzą i mają niezbyt miłe zamiary. Z tego, że jesteśmy od nich, osobiście, pod każdym względem lepsi i o wiele bliżej nam do każdej prawdziwej szlachty czy arystokracji, w praktyce, tej dzisiejszej, niestety nic nie wynika.

Oni, swymi, godnymi robactwa (z jego liczącą 400 milionów lat historią) metodami, ze swym godnym robactwa charakterem, na razie zwyciężają jak chcą i nas coraz bardziej gnębią. Są teraz dwie istotne klasy: ONI I CAŁA RESZTA. (Z Wołkami i Sadurskimi tego świata, próbującymi się do tej "elity" za wszelką cenę załapać, ale ich możemy na razie pominąć.) Do tej reszty należymy my! Ta cała reszta to PROLE.

I żeby sobie to uświadomić, wcale nie musimy się utożsamić akurat z opisanym przez Marksa proletariuszem! W ogóle nie musimy z nikim się utożsamiać, bo sytuacja jest stosunkowo nowa. Marks jej na pewno w szczegółach nie opisał, choć być może dałoby się i u niego coś interesującego i pożytecznego na te tematy znaleźć.

I ja naprawdę nikogo nie namawiam, żeby się nawracał na "materializm historyczny i dialektyczny", żeby się poczuł "klasą robotniczą" czy czymś takim - ja tylko mówię, żeby się raczej nie przejmować za bardzo jazgotem różnego rodzaju agentury i poputczików, wrzeszczących, że "klasy społeczne to kłamstwo i bolszewizm, albo gorzej, bo socjalizm, w dodatku narodowy". Bo im za to płacą, a wy na to będziecie tyrać do śmierci. Choćby dlatego raczej się nie powinniście tym ujadaniem przejmować.

Bez przemyślanej na nowo sprawy klas po prostu nie da się nic zrozumieć ani z PRL bis, ani z całego tego dzisiejszego globalnego... Powiedzmy "świata". Z Unią na czele, choć jest nadzieja, że długo już nie pociągnie.

(Swoją drogą, całkiem nie na temat, martwię się o Putka, któren nam coś niedomaga. Cóż, skończył sześdziesiątkę biedaczyna, a to poważny wiek! Wiem coś o tym. Może gdyby się był z tego judo przerzucił na czas na BJJ.... Albo może ichnie sambo, gdzie chyba też się bardziej tarzają, niż walą drug drugiem o ziemię... Choć w sambo sobie okrutnie wykręcają nogi, na tym to właśnie polega, on chyba właśnie z nóżką ma coś nie tak. W każdym razie biedny!)

triarius

P.S. Od mądrego wroga gorszy głupi przyjaciel.

niedziela, września 16, 2012

Jak to zatem jest z tym socjalizmem?

U Nicka niesamowita pyskówa und dyskusja się ostatnio zrobiła, ze sporą niestety dozą smrodu, a to z powodu odejścia czy wyrzucenia Coryllusa. Któren zdaniem niektórych nie tak się zachował, podczas gdy zdaniem innych on po prostu taki jest i walczy na trudnej niwie (wydawanie własnym sumptem własnych książek dla chleba w głębokiej III RP), więc nerwowy.

Smrodu właściwie u samego Nicka nie ma, bo tam, ci co pozostali, dyskutują sobie w sumie kulturalnie, ale pomiędzy blogaskami, w sieci, powietrzu, warstwie ozonowej, eterze kosmicznym i gdzie tam jeszcze, zapaszek nieco kontrowersyjnej urody jednak się unosi. Dobra, to było z kronikarskiego obowiązku i jako zajawka. Rzecz w tym, iż padło tam do mnie pytanie, czy zgadzam się z tezą, że: "Kto w młodości nie był socjalistą..."? Itd. Każdy to przecież zna.

No to mi przyszło do głowy, żeby tę sprawę raz na zawsze (da Bóg!) pryncypialnie wyjaśnić. I to nie tak wyjaśnić, jak już to wielokrotnie robiłem, czyli wywodząc, że właściwie nie wiadomo co to ten "socjalizm", jeśli on bezprzymiotnikowy, a człowień to w końcu źwierzę społeczne, czyli "socjalne" właśnie.

I jeśli ten "socjalizm", to ma być to, że my nie mamy nic przeciw tej człowienia "socjalności", czyli odrzucamy wszelkie utopijne, oświeceniowe "mądrości" o tym, jak to będzie cudownie, jeśli ludzie tę swoją "socjalność" odrzucą i ODDADZĄ SIĘ CALI, bez reszty i bez wątpliwości, "WOLNEMU RYNKOWI", no to ja oczywiście wybieram "socjalizm".

Mieliśmy tego już nie powtarzać, aleśmy sobie znowu, innymi oczywiście słowy, powiedzieli - i dobrze! To zawsze warto przypomnieć, a że innymi słowy, to może akurat w tej werbalnej szacie do kogoś trafi, do kogo przedtem nie trafiało.

Jednak dzisiaj faktycznie chcieliśmy rzec coś nowego. Bez przesady nowego (niestety), ale jednak. Co najmniej ubrać to w całkiem nowe szatki. No więc mówimy...

Jeśli "socjalizm" miałby oznaczać wiarę w to, iż ZLIKWIDOWANIE PRYWATNEJ WŁASNOŚCI stworzy "ludzkości" jakiegoś rodzaju raj na ziemi, to ja oczywiście takie coś odrzucam, wyśmiewam i się brzydzę. Jest to równie durne - o ile nie durniejsze! - od wiary w to, że oddanie się w całości i bez zastrzeżeń "wolnemu rynkowi" zapewni ludzkości świetlaną przyszłość, bez konfliktów, lęku i braków w wyżywieniu.

Jednak, jeśli popatrzymy sobie na te dwa bieguny, czyli, z jednej strony RAJ DZIĘKI LIKWIDACJI PRYWATNEJ WŁASNOŚCI, z drugiej zaś RAJ DZIĘKI TOTALNEMU (!) ODDANIU SIĘ "WOLNEMU RYNKOWI" (żeby poprzestać na tym rynku, choć przecie w tej oświeceniowej ideologii, czy raczej niemal religii, jest jeszcze nieco innych perełek), to widzimy, że pomiędzy nimi jest jeszcze masa miejsca. Prawda?

Miejsca, gdzie, jak mi się widzi, przyzwoity i niegłupi człowiek może sobie urządzić mieszkanko. No bo, jeśli komuś się wydaje, iż moje pryncypialne odrzucanie liberalnej ideologii polega na tym, że ja marzę i skrycie planuję stworzenie takiego "raju", gdzie prywatny człowiek nie będzie miał żadnych możliwości działania na niwie ekonomii - to ten ktoś jest, sorry, buc i gada głupoty.

Oczywiście że wolność jest cenna, także ekonomiczna, a siły tego typu, i tej, określmy to tak sobie figlarnie, wielkości, co np. państwo, nie powinny się bez wyraźnego celu do różnych tam drobiazgów mieszać. I już prędzej "wolny rynek" nas zbawi - choć naprawdę nie sądzę, by to mógł, lub chciał, uczynić - niż likwidacja prywatnej własności!

Co jednak nie znaczy, by prywatna własność była jakimś genialnym uniwersalnym rozwiązaniem dla obolałej Ludzkości. Może dla angielskiej klasy średniej pod koniec XVII w. to było genialne rozwiązanie, nawet prawdopodobne, ale jaki jest DZIŚ powód, by, nie tylko wciąż z zachwytem czytać tych tam Locke'ów, ale jeszcze uważać ich nadal za proroków i Prometeuszy?

Żeby tu jeszcze wsadzić na zakończenie nieco konkretnego mięsa, powiem, że moim zdaniem tak by to należało zdefiniować: "Socjalizm to programowy antyliberalizm"... I wtedy dla mnie wszystko jest OK, mogę sobie być "socjalistą". No a czym byłby wtedy faszyzm, który, jak niektórzy pamiętają, dotąd właśnie tak definiowałem? Byłby zapewne: "Programowym antyliberalizmem z zębami i pazurami, naprawdę biorącym się do roboty i rządzenia".

Zejście ze sfery ideałów i marzeń do sfery faktów i polityki odziera wszystko z owej cudnej pazłotki, którą tak wszyscy kochamy, ale cóż. Ktoś może takie coś chcieć, ktoś inny może nie chcieć, jeszcze inny może się nie spodziewać, że aż tak brzydko to wypadnie...

Ale "Nie ma czegoś takiego, jak darmowy obiad". Powie wam to każdy liberał, i w tym przypadku będzie miał sporo racji.

Oczywiście, jeśli ktoś powie: "Po kiego grzyba definiować takie coś, jak socjalizm - w końcu to tylko definicja", to ja się częściowo będę musiał zgodzić. A zaraz potem będę się musiał znowu gęsto tłumaczyć, czy jestem czy nie jestem socjalistą, czy zgadzam się, iż "kto za młodu nie był..." Itd. No to ja mówię, że jeśli miałbym wierzyć w jakieś cudowne skutki likwidacji własności prywatnej jako takiej - to ja aż takim ponurym idiotą nie jestem!

Jeśli jednak ma chodzić o to, że kiedy mnie jakieś kopnięte korwiniątko oskarży o "socjalizm", bo ja nie biję czołem pięć razy dziennie przed ołtarzykiem "wolnego rynku" - to ja mam to, anatomicznie rzecz ujmując, w dupie! Niech sobie będę w oczach korwiniątka "socjalistą". Tym bardziej, że w tych podłych czasach to ja bym raczej wolał się przyjrzeć temu, co nawet taki Marks mówi o WALCE KLASOWEJ i uciśnionym proletariacie (TAK KOCHANE PROLE!), niż temu, co mówi natchniony Mises (won czy nie von) na temat "wolnego rynku". Znacznie więcej sensu i ew. zastosowania!

Tak samo jak lata mi, przynajmniej dopóki oznacza to jedynie wygadywanie głupot w internecie, kiedy jakiś kopnięty lewak nazwie mnie "faszystą", a jakiś inny (albo i ten sam) "bolszewikiem". Dla tej lewizny nie ma oczywiście nic straszniejszego niż wizja SKUTECZNEJ PRAWICY, a tego typu epitety - a zarazem, co najmniej potencjalnie, DONOSY - stanowią jedną z ich linii obrony.

Tak że, podsumowując - nie ogłaszam się na serio i oficjalnie "socjalistą", ale też nie zamierzam się kulić i piszczeć niczym Mały Głód z reklamy, jeśli mnie tak jakiś świr nazwie. I podobnie się rzeczy mają z epitetami w rodzaju "faszysty" czy "bolszewika", choć tutaj oczywiście za pyskującym w sieci hunwejbinem stoi wąsaty Komóra ze swoimi chłopcami.

triarius

P.S. A tak przy okazji, skoro o socjaliźmie sobie rozmawialiśmy, przypominam, że: "Kapitalizm to Socjalizm burżujów". Rzecze Pan Tygrys, parafrazując oczywiście i odwracając tezę Spenglera. Co było pomyślane w sumie jako jedynie zabawny paradoks, ale, jak się zastanowić, jest w tym całkiem sporo głębokiego sensu.

piątek, marca 09, 2012

To my! To my! To właśnie my!

Wpadła mi w rękę darmowa gazetka Metro. Przejrzałem sobie, żeby zobaczyć czym się żywią lemingi, no i widzę, że "Czesi wybierają komunizm". Tytuł taki, notki. Chodzi zaś w niej o to, że, cytuję w całości:
23 proc. Czechów ocenia jako dobry system polityczny w kraju przed upadkiem komunizmu, a tylko 15 proc. obecny - wynika z sondażu Centrum Badania Opinii Publicznej (CVVM) w Pradze.

Ponad połowa ankietowanych wyraziła też niezadowolenie z funkcjonowania demokracji w Czechach i coraz mniej osób uznaje tę formę ustroju politycznego za najlepszą.

Badanie CVVM wykazało, że oceny funkcjonującego w Czechach systemu politycznego stopniowo się pogarszają. W 2009 roku jeszcze 22 proc. osób miało o nim dobrą opinię. Wzrósł równocześnie odsetek ocen negatywnych - do 60 proc. z 41 proc. Nadzieje na poprawę obecnego systemu politycznego w najbliższym 10-leciu wyraziło 18 proc. ankietowanych.

Spadł też odsetek osób, które uważają demokrację za najlepszą formę ustroju państwa, podczas gdy w ub. r. było ich 42 proc.

24 proc. osób - głównie zwolenników Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM - "w pewnych okolicznościach" zgodziłoby się na rządy autorytarna, natomiast 27 proc. było obojętne, w jakim ustroju żyją.

pap
No i co na takie coś rzekłby rasowy tygrysista? (Zakładając, że takie źwierzę w ogóle istnieje.) Oczywiście trywialne sprawy w rodzaju tej, że jak się ludowi ten obecny syf stręczy jako "demokrację", to trudno się dziwić, że lud "demokracji" coraz bardziej nienawidzi. Nieco bardziej wyrafinowaną byłaby uwaga, że im mniej Czech w Czechach - więcej zaś szemranej brukselsko-berlińskiej, lewacko-totalitarnej "Europy" - tym, logicznie, mniej się ten "czeski system polityczny" ludziom podoba.

Można by także wspomnieć o tym, że ludzie się jakoś tam z czasem dostosują do niemal każdego politycznego systemu, on zaś w jakimś stopniu dostosuje się do ludzi. Co dotyczy nawet realnego komunizmu, w jego późnej (nie uwzględniając obecnej postkomuny) czeskiej wersji. Jednak dręczy mnie uporczywa myśl, że być może najsłabiej ta zasada stosuje się właśnie do realnego liberalizmu! Ciekawy problem.

Przyczyn można by tu szukać w tym, że jednak atomizacja społeczna realnemu liberalizmowi wychodzi jak chyba żadnemu innemu systemowi dotąd. Także być może tego, że realny liberalizm działa w dużym stopniu poprzez środki ekonomiczne, zmieniając warunki gry czasem niemal z dnia na dzień, a na to ludzka psychika zdaje się wyjątkowo mało uodporniona.

Może zresztą chodzić przede wszystkim o to, że nawet w realnym komuniźmie aż tak pozbawieni przekonań, oślizgli i wulgarnie cyniczni ludzie, jak w realnym liberaliźmie, tak wysoko nie awansowali i tak wielkiego wpływu na los swych bliźnich nie mieli. (Pomijając oczywiście kwestię jakości tych komunistycznych przekonań - zarówno w ich wczesnej "rewolucyjnej" wersji, jak i w tej późnej, z czasów Breżniewa i następców.)

Może zaś największą rolę ma tu fakt, że to już w sumie praktycznie nie jest państwo narodowe - choć wciąż pod szyldem "Czechy" - a pokraczne "europejskie" imperium pod niemiecką władzą, w którym Czesi są przeznaczeni do roli tyrających i wykonujących polecenia proli, choć może nie aż takich, jak np. Polacy.

Wznosząc się na wyższy poziom tygrysizmu, możemy się, pod wpływem cytowanej tu notatki, zastanowić nad mediami i propagandą. Otóż ludzie sądzą, że dla trzymania proli w szachu i ogłupieniu, jakie mają dzisiaj miejsce i stale się zdają pogłębiać, potrzebny jest całkowity monopol mediów, fundujący prolom swego rodzaju "total immersion", i że jakakolwiek luka w tym monopolu zrobi ogromną różnicę.

Ja mam co do tego spore wątpliwości. Otóż wydaje mi się, że w sumie my i tak niemal wszyscy "gadamy Michnikiem", i bez jakiejś radykalnej "rewolucji kopernikańskiej" niewiele się istotnie w stanie naszej proleciej świadomości zmieni. Łagodniejsze określenie na "gadanie Michnikiem" to byłoby coś w rodzaju "życie całkowicie w oparach milion razy przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego, przeżutego i wyplutego Oświecenia".

Tak czy tak, co byśmy z tych mediów nie usłyszeli, czy tam nie zobaczyli, będziemy to, bez takiej czy innej (niekoniecznie spenglerowskiej, choćby w teorii!) "kopernikańskiej rewolucji", interpretować tak jak Michnik, czy inny wspierający cały ten syf "moralny autorytet". Co najwyżej tu i ówdzie odwrócimy sobie znaczki - to co tamci lubią, dla nas będzie be, i odwrotnie. Nie ma tu żadnej istotnej INTELEKTUALNEJ różnicy, są co najwyżej różnice czysto emocjonalne!

Oczywiście - emocje SĄ ważne! Być może nawet ważniejsze od czystego mózgowego intelektualizowania. Jednak emocje mają to do siebie, że trwają, jeśli pozostawione sobie samym, krótko, a do tego łatwo nimi manipulować. Emocje to silnik, ale intelekt - a konkretnie tzw. "światopogląd" - to konstrukcja naszego pojazdu. Jeśli przyczepimy wielki potężny silnik do galaretowatej ramy i karoserii, to byle Michnik będzie mógł nas pokierować w dowolną stronę - skutecznie, pewnie i całkiem niewielkim wysiłkiem!

No i ja tu chciałem, na koniec, rzucić taką przewrotną myśl w związku z powyższymi rozważaniami. (I oczywiście w związku z cytowaną na samym początku rewelacją o upodobaniach Czechów.) Taką myśl, że być może owo "total immersion" nie jest wcale aż tak decydujące

Bo tu może bardziej chodzić o to, że jak np. te 22 procent "obywateli" którzy kochają obecny system, to musi istnieć jakaś gałąź, jakiś avatar sytemu władzy, który im - poprzez media, tańce z gwiazdami, "informację", i co tam jeszcze - będzie wrzeszczeć do ucha: "To my! To my! To właśnie my! To my jesteśmy obrońcy tej cudowności, którą tak kochasz!"

Tym zaś 60 procentom, które tego systemu nie znoszą, jakiś inny odłam establiszmętu, za pomocą tych samych (albo i nie, w sumie to nie aż tak istotne, jak oni to rozpisują na głosy) mediów, tańców i całej reszty, do ucha będą wrzeszczeć... Co? No przecież, że: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my przecież, i nikt inny, staramy się rozwalić ten syf i prawie nam już się udało!" Tak samo z władzą autorytarną i nieautorytarną: "To my! To my! To właśnie my! To właśnie my-y-y-y!!!"

(Nawiasem mówiąc, fakt, że na ew. autorytarną władzę zgodziliby się w Czechach akurat "głównie zwolennicy Komunistycznej Partii Czech i Moraw KSCzM", mógłby mieć spory związek z faktem, że, w wyniku konsekwentnych działań obozu władzy, jest to zapewne jedyna licząca się w jakikolwiek sposób partia, która głosi akurat tego typu "nie-całkiem-demokratyczne" hasła. Co, z punktu widzenia obozu władzy jest niegłupie, jak zresztą widać choćby z tego powiązania nielubienia "demokracji" z komuchami w owej notce.)

No i tak to, wędrując sobie umysłem po tych właśnie ścieżkach, nietrudno będzie, jak sądzę, postawić całkiem sensowne hipotezy co do tego, jak będą się teraz przedstawiać działania establiszmętu w dziedzinie "informacji", propagandy i odświeżania politycznego języka przemowy do proli. Jak również rola różnych tam Krytyk Politycznych, kolejnych (i równoległych) partii Korwina, "lepszych wersji PiS", ruchów Oburzonych i czego tam jeszcze - na Tweeterze, na Facebooku, i gdziekolwiek - staje się jaśniejsza.

Oczywiście temu @#$% establiszmętowi TRZEBA robić wbrew i trzeba się, jakoś, organizować, może nie całkiem wszystko jest neo-ubecką prowokacją (choć oczywiście o Krytyce Politycznej czy Korwinie tutaj nie mówimy!), ale też naprawdę trzeba uważać, bo tutaj wszystko jest z góry rozpisane na głosy, i zawsze podstawią nam kogoś, kto będzie słowiczym głosem wrzeszczał nam w samo ucho: "To my! To my! To właśnie my!"

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

piątek, listopada 25, 2011

Prawa nabyte

Tak się ostatnio zastanawiam - może ktoś wie, może ktoś sprawdzał? - jak głośno krzyczy teraz Korwin z oburzenia na łamanie praw nabytych, kiedy to przedłużają ludziom lata pracy, zanim sobie będą mogli przejść na emeryturę? Nie! Jak znam życie, to nie! W końcu ta nasza egzystencja to dlań to jedna ohyda - życie na kredyt, bez przesadnej wiary w wolny rynek, za fiducjonarne (tak to się nazywa?) pieniądze, bez parytetu złota, bez codziennego palenia kadzidełka na ołtarzu "von" Misesa... To całą pewnością z nawiązką sprawia, że nam się takie coś należy.

Co innego oczywiście w przypadku byłych ubeków, bo ci przecież nie żyli na kredyt, a swoją pracą pomnażali i rozwijali wolny rynek (i co tam jeszcze rozwijać należało), prowadząc nas wszystkich, choć tego w głupocie swojej nie chcemy, neurotyki jedne (jak nas, niepodniecających się wolnym rynkiem i prawami nabytymi ubeków, pieszczotliwie w co drugim zdaniu nazywa "von" Mises), do Świetlanej Przyszłości. W sumie logiczne, kto tego pana zna, ten się raczej nie powinien dziwić. A jak jego wierna trzódka drepcących za fujarką długoogoniastych gryzoni?

Swoją drogą, gdyby taki przeciętny leming - a przez leminga rozumiem tutaj nie tyle młodego wykształconego, tylko w miarę zwykłego człowieka, ale takiego co Pana Tygrysa i innych takich panów nie czyta, do tej zgrai degeneratów u wszystkich praktycznie światowych żłobów większej antypatii nie czuje, i w ogóle w sumie nie jest mu źle, choć oczywiście ponarzekać, rzecz ludzka, lubi - więc gdyby taki leming sobie nagle uświadomił... Albo ktoś to jemu - pracowicie, przebijając się przez jego grubą czachę, żeby się dostać do cieniutkiej warstewki kory - uświadomił...

Że w tym opóźnianiu emerytur nie chodzi przecież wcale o to, że człowień sobie dotychczas za mało na tę swoją emeryturę zarobił, więc mu nie starczy na balangi i ogólnie fajne życie, więc musi sobie jeszcze trochę porabotać, żeby na to mieć... Tylko że tu chodzi o to, żeby on, jak już na tę emeryturę przejdzie, to od razu przeniósł się na łono Abrahama (któren miał, jak każdy chyba wie, masę interesujących cech i parę kontrowersyjnych zagrań, ale sza, bo rebe Bratkowski czuwa!) I Z TEJ SWOJEJ WYPRACOWANEJ EMERYTURY PO PROSTU NIGDY W PRAKTYCE NIE MIAŁ OKAZJI SKORZYSTAĆ!

Prawda? Bo tu chodzi o to, żeby korzystali Tuski, Borrele, Katznenbrennery, o Lehman Brothers nie zapominając, a nie jakiś durny robol, albo inny prol uważający się za wielkiego inteligenta - no bo to przecież była paranoja, o pomstę do nieba wołająca, żeby taki prol NIE PRACOWAŁ, A W OGÓLE JESZCZE ŻYŁ! Jasne, niby można im od razu robić eutanazję, ale są problemy techniczne i organizacyjne, i jak taki prol miałby emeryturę i sobie luźno żył - BEZ PRACY! - to by się bronił, wykręcał, pisał protesty, smarował po murach, śpiewał protest songi, chował się po kątach.

A tak tego wszystkiego nie będzie. Prol wykituje w robocie i przy okazji łowcy skór będą mieli swoją robotę ułatwioną, bo personalna od razu zadzwoni, swoją prowizję pauczit, z kim trzeba się podzieli, i wszyscy będą zadowoleni. Prol zresztą też, bo w końcu raz w życiu odpocznie. Władza mu, w dobroci swojej, zapewni, że naprawdę będzie w tych ostatnich minutach szczęśliwy! (Co innego oczywiście przez całe swe ziemskie życie, tu też władza nie odpuści. Ktoś ma wątpliwości?)

Może by im - lemingom znaczy, czyli prolom z mentalnymi powikłaniami, którym się wydaje, że mają jakąś szansę załapania się do elity, albo nawet, że prolami nią są! - to spróbować wytłumaczyć? Ciekawe co by było, gdyby po długim żmudnym, ale dla leminga przystępnym, tłumaczeniu coś z tego do nich doszło... Degeneratów u żłobu by raczej nie próbowali obalać, ale może by się mniej przejmowali pracą na Tuska i van Rumpuja?

A na koniec bonmot, co go właśnie w tej chwili wymyśliłem: Korwinistę od zwykłego leminga różni jedynie długość ogona i instynkt podążania akurat za fujarką.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!