Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realny liberalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realny liberalizm. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 27, 2007

Tuski tego świata i postępująca niesiołowatość, czyli intelektualny dorobek polskiej blogosfery w roku 2007

Zbliża się koniec roku, więc nie od rzeczy będzie drobne podsumowanie. Proponuję zebrać najbardziej nośne, mające największy potencjał, najwięcej w lapidarnym skrócie wyjaśniające terminy powstałe na blogach w roku 2007.

Oto moje propozycje, i proszę się nie dziwić, że większość jest moja własna. Jest po temu wiele powodów, ja to:

(1) charakter czasów w których żyjemy, w których autoreklama jest absolutną postawą;

(2) fakt, że daty powstania wielu terminów p. Michalkiewicza (największego moim zdaniem mistrza w tej trudnej konkurencji) nie byłbym w stanie z zadowalającą pewnością określić;

(3) naprawdę uważam, że te moje są dobre i zasługują na masowe zainteresowanie, a przynajmniej na jakieś przewody, habilitacje i konferencje naukowe;

(4) każdy może, a nawet jest usilnie proszony, by podawał swoje własne propozycje, w tym swoje własne twory - autoreklama daje się bowiem znieść, jeśli jest powszechnie i demokratycznie dostępna.

Oczywiście chodzi o terminy w szerokim znaczeniu prawicowe, bo mądrości lewactwa (a częściowo i zbłąkanych duszyczek, czyli tzw. "leberałów") - NA DRZEWO! A już na pewno nie są mile widziane tutaj.

A więc, do ad remu! Oto moje własne typy:

1. miejsce pierwsze (jedynie wśród moich własnych typów, ma się rozumieć), ze wzgl. na ich ogromną intelektualną wagę oraz nośność, zajmują ex. equo...

realny liberalizm i liberalny rewizjonizm

2. miejsce drugie...

postępująca niesiołowatość
 
(fanfary, trąby, chóry starców zawodzą... i zawodziłyby także, gdyby niesiołowatość, zamiast "postępującej", była np. "wczesna", czy "wtórna" - I O TO PRZECIEŻ CHODZI! )


3. miejsce trzecie...

tuski tego świata

(wraz z ich pendents, czyli michnikami tego świata, biedroniami tego świata, itd.)

4. miejsce czwarte... awangardowa grupa przymiotników trafiająca w SAMO SEDNO! czyli...

tuskoidalny

(wraz z ich pendents, w rodzaju michnikoidalny czy bierdronioidalny, oraz formami pokrewnymi, jak tuskoidalność, michnikoidalność, tuskoid, michnikoid itd.)

5. teraz mamy coś w rodzaju peletonu i trudno mi będzie wytypować jednego kandydata... teraz naprawdę powinienem już odstąpić od dalszej autoreklamy i zaproponować coś p. Michalkiewicza... Może "wesołków" na tzw. "gejów"? To chyba odkrycie lingwistyczne ostatnich dosłownie tygodni, więc by pasowało...

A może, nie pieszcząc się z wrażliwym uchem różnych wykształciuchów i zagubionych duszyczek, pojechać po tzw. bandzie i zaproponować krótke, jędrne, moje własne "eurosyf"? a może homo Biedroń, coś jak "homo Homolka", tylko jakby bardziej... wiecie sami...

Albo też trza by pogrzebać w pamięci, przerzucić parę ulubionych blogów, w tym swój własny, i przypomnieć sobie inne celne, prawicowe, ruszające z posad bryłę świata, określenia... fakt, można by to zrobić... ale jeśli ktokolwiek to czyta, a w dodatku przywiązuje do tego czytania jakąkolwiek wagę, to powinien sam zaproponować swoje typy, zgoda?

A więc proponujta ludzie! Słowo jest silniejsze, niż miecz, jak powiadają, może coś w tym i jest? A jak się zbierze sporo, to możemy zrobić prawdziwy plebiscyt na zwycięzcę... Możemy zrobić konkurs na najkrótszy tekst wykorzystujący w sensowny sposób wszystkie te określenia... Możemy je sobie nawzajem wyjaśniać, możemy je dyskutować, możemy dyskutować o realnym, oraz o wirtualnym, czemu nie, świecie, z ich zastosowaniem...

A więc? Świat czeka na twoje propozycje!
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, listopada 12, 2007

Dr Nicpoń i Mr Nicpoń

Bardzo fajnie i chyba nawet dość sensownie rozmawia mi się z Arturem M. Nicponiem na temat natury władzy, natury polityki, oraz perspektyw rychłej (oby!) czy może mniej rychłej (oby nie!) kontrrewolucji. Miewam przy tym jednak przy dość nierzeczywiste poczucie, jakbym rozmawiał z z dwiema osobami. W dodatku wygląda to trochę tak, jakby człek jechał sobie jakimś tam 4x4 Jeepem po otwartym terenie, wesoło pogwizdując, aż tu nagle wpada w koleiny, podwozie zgrzyta, i teraz jedziemy już jak po szynach, a w dodatku w jakąś krainę baśni, czy może sennego koszmaru.

Z czego takie dziwne psychologiczne zjawisko mogłoby wynikać? Nie tylko by mogło, ale z całą pewnością wynika, z tego, iż ten sensowny z jajami (przepraszam wszystkie skromne panienki i cnotliwe mężatki!) facet, którego pasjonuje - i słusznie! - problem władzy, jednocześnie jest... liberałem! No to powiedzmy sobie wreszcie, skoro bez tego dalej się nie da, na czym polega ten liberalizm, o którym każdy gada, ale też każdy inaczej rozumie.

Jasne, liberał od kolein, po... powiedzmy... szkoleniu (nie chcę niepotrzebnie rzucać epitetami) w UPR, czyli ktoś w rodzaju Artura, powie nam, że "liberalizm to jest wolność gospodarcza, czyli wolny rynek". I że to jest bardzo dobra sprawa, a w istocie jedyne dobre rozwiązanie problemów społecznych i politycznych. O ekonomicznych już nie wspominając, bo to oczywistość. Co z kolei ma oznaczać, że tej wolności gospodarczej i temu rynkowi żadna tam władza nie ma prawda podskoczyć - co dopiero ją bezczelnie ograniczać! Władza ma być jedynie "nocnym stróżem", taka jest oficjalna doktryna!

Dałoby się to być może jeszcze jakoś zaakceptować, niekoniecznie, jako pewnik, ale jako całkiem sensowną hipotezę (poza tym "stróżem" oczywiście), wartą co najmniej solidnego przetestowania. (Choć też raczej bez skrajności.) Dałoby się, gdyby nasz liberał powiedział, iż to jego genialne rozwiązanie stosuje się ściśle i wyłącznie do ekonomii, a z innymi dziedzinami życia musi się dopiero jakoś je skoordynować. Liberał jednak nie jest w swych przekonaniach letni i głosi, z przekonaniem niezłomnym, iż to jego rozwiązanie jednocześnie rozwiąże wszystkie istotne problemy dręczące ludzkość od tysiącleci.

No i w tym miejscu ja zgłaszam protest. Nie rozwiąże z całą pewnością. I podporządkowanie wszystkiego - czyli także powiedzmy rodziny, religii, spraw ściśle związanych ze wspólnotą narodową - ekonomii, i to jeszcze pewnej dość awangardowej i mało przetestowanej ekonomicznej teorii, doprowadziłoby nas do Ziemskiego Raju Lewaków i Europejsów szybciej, niż cokolwiek innego. Co się zresztą i tak dzieje na naszych oczach, bo system który teraz wokół panuje to coś, co ja określam mianem "realnego liberalizmu" (analogia z "realnym socjalizmem" nie tylko zamierzona, ale też niezwykle płodna intelektualnie, warto spróbować się w to wczuć!).

Artur nie głosi oczywiście aż tak hiper-radykalnych rynkowych dogmatów, jak ludzie od Korwina - których określam, z równym przekonaniem i chyba równym uzasadnieniem - "liberalnymi rewizjonistami". Liberałowie "realni" praktycznie służą wyłącznie rynkowi, w jego najbardziej wydestylowanej formie, czyli formie wielkiego, ponadnarodowego kapitału. Przeważnie spekulacyjnego, tak się składa, i jest to dość logiczne z punktu widzenia ekonomii. Nie krzyczą oni wprawdzie o tym tak głośno, jak "rewizjoniści", ale też np. "realni" staliniści także nie trąbili swych wzniosłych haseł o powszechnej wolności i dobrobycie, oraz o metodach stosowanych dla ich osiągnięcia, z takim zapałem i z taką otwartością, co powiedzmy trockiści.
No dobra, teraz już krótko - na czym polega sama istota, samo jądro liberalnej ideologii?

A na tym, że człowiek dokonuje racjonalnych wyborów w oparciu o zasadę przyjemności. Czyli wybiera przyjemne a unika przykrego. Wszystko inne jest dla liberała niepożądaną i niezrozumiałą perwersją! (Psy Pawłowa i behawioryzm ma z tym ogromny związek i nie bez przyczyny.) To jest zasada najważniejsza, z której można by teoretycznie wyprowadzić wszystkie inne dogmaty liberalizmu, choć na ogól tego się tak formalnie nie robi, a po prostu dodaje się parę nowych aksjomatów.

Następnym więc takim aksjomatem, wprawdzie jeszcze mniej wyraźnie artykułowanym w w politycznych przemowach i na różnych okolicznościowych akademiach, jest ten, iż całe życie społeczne ma, a tym bardziej powinno, funkcjonować jak jeden wielki wolny rynek. Taki, jak go sobie liberałowie wyobrażają, bo jest to w końcu byt hipotetyczny, którego pies z kulawą nogą w czystej formie nie widział i nie zobaczy (co jednak nie musi oczywiście przekreślać sensu tego pojęcia czy jego użyteczności).

Tutaj jest potrzebny pewien dodatkowy aksjomat, żeby ten rynek, a już szczególnie ten naprawdę ekonomiczny, od którego jednak wszystko w oczach liberała zależy, mógł działać, czyli "święta zasada własności". Skąd się ona bierze? Nie wiadomo! Kto nam ją narzucił i po co? Twórca liberalizmu John Locke, w swych słynnych dwóch pamfletach stanowiących podstawę tej religii, czyni z Boga niemal wyłącznie stróża własności prywatnej, a całą etykę stara się z tej zasady wyprowadzić.

Dla mnie to po prostu jakaś obsesja, ale od ponad 300 lat jakoś nikt się nad tą sprawą nie śmiał bliżej zastanawiać. Jak i nad sprawą "praw człowieka", w ogólności - równie tajemniczej i jeszcze bardziej wykorzystywanej przez niektórych jako broń ideologiczna. No i czymś w rodzaju aksjomatu jest ten o "wolnym i nieskrępowanym przepływie idei", czyli mówiąc językiem bardziej popularnym, o "wolności słowa". To jest sama podstawa liberalizmu, bo "w wolnej wymianie myśli zawsze wartościowe idee w końcu zwyciężą" (fanfary, trąby!).

Oczywiście liberał, czy to ten realny czy ten rewizjonista np. z UPR, powie wam, że te zasady się nie liczą, a liberalizm to jest... Albo powie, ze to "wolność gospodarcza i wolny rynek", czyli wracamy do punktu wyjścia, albo też zarzuci was tysiącem różnych drobiazgowych reguł, a wtedy już żadnej dyskusji prowadzić się nie da. Tyle, że każda feministka, każdy dzisiejszy socjaldemokrata, każdy lewak... Zrobią dokładnie to samo, kiedy ich zapytacie o ich konkretne przekonania, na których opiera się ich wiara. I z tego jedynie wynika ideologiczna niewywrotność tego rodzaju świeckich religii. (Kłania się tu Karl Popper i te sprawy.)

Ja jednak twierdzę, i jestem to w stanie wykazać, że wszystko co istotne w liberaliźmie, i co nie stanowi przyszytych doń bez większego sensu kawałków z innych ideologii - bo przecież "konserwatywny liberalizm" to właśnie taki potwór Frankensteina! - wynika z tych niewielu założeń. A w sumie z tego jednego, o racjonalnym kierowaniu się zasadą przyjemności.

Co zaś z tego w praktyce wynika? A to, że liberalizm wszystko, co wykracza poza tę sferę pojęć, czego nie jest w stanie wychodząc ze swych ideologicznych założeń zrozumieć, a tym bardziej wszystko, co podważa słuszność tych założeń i całej ideologii... Traktuje jako rodzaj demona. W sensie może trochę jakby "demona Maxwella", ale nie tylko. Najpierw więc stara się z całych sił zignorować, zaś wobec maluczkich przemilczeć lub zagadać tworząc medialny szum i odwracając uwagę.

Potem zaś po prostu zaczyna to zwalczać przy pomocy doraźnie stworzonych przepisów i środków. (Bo liberalizm po prostu kocha przepisy, co by się liberałom na ten temat nie wydawało! To po prostu raj prawników i nikogo chyba innego, czy nie widać tego na każdym kroku?) Stąd przecież wynikają te, coraz częstsze, odejścia od najbardziej podstawowych zasad liberalizmu i "demokracji", w rodzaju przepisów o "kłamstwie oświęcimskim".

Takimi demonami są dla liberalizmu przede wszystkim władza i religia. Liberalizm zawsze, z samej swej natury, nienawidził władzy JAKO WŁADZY właśnie. Tworzy więc te swoje przedziwnie kunsztowne "balanse władz", "trójpodziały", "społeczeństwa obywatelskie" (w przeciwieństwie do obywateli państwa), opowiada historie o "państwach westfalskich" (które w ogóle powstały psim swędem i jutro jak się obudzimy to ich nie będzie)...

Wszystkie te pierdoły, a jest tego jeszcze ogromna masa. Licząc z całą pewnością, że władza się w tym jakoś roztopi, zdematerializuje. A w ostateczności, gdyby nawet się nie udało, mydli się chociaż maluczkim oczy, co też jest cenne. Z tym, że mydlą to raczej ci realni, zaś wierzą w te brednie ci, co władzy nie mają i jakoś się nie zanosi, czyli rewizjoniści. Voilà!
 
Nie wdając się już w bardziej szczegółowe analizy, a niektóre mogłyby być naprawdę ciekawe - np. sprawa tego, jak to pobłażliwe traktowanie przestępcy, dziwnie surowe zaś ofiary, bezpośrednio wynika z liberalny zasad, tych właśnie, które wymieniłem! - na tym skończę, jeszcze wyraziściej i bardziej jednoznacznie mówiąc Arturowi (i wszystkim, którzy mają poglądy podobne do niego, że próba połączenia liberalizmu z sensownym rozumieniem istoty polityki, czyli przede wszystkim z uznaniem, iż władza to sprawa realna, która nie zniknie, a do tego znacznie istotniejsza od wszelkich wzniosłych haseł, od pisanych konstytucji - to po prostu jakaś schizofrenia czy może obojnactwo. Tego się zrobić w sposób sensowny po prostu nie da!

Jasne, można sobie próbować tworzyć jakieś nowe ideologie. Na przykład ideologię, a o to chyba Arturowi i ludziom o podobnych poglądach chodzi, nastawioną na indywidualnych przedsiębiorców, może niezbyt wielkich, ale za to o konserwatywnych poglądach. W porządku - dla mnie taki projekt nie jest wcale specjalnie wstrętny, choć podejrzewam, że mniej to by było łatwe, niż się wam wydaje. Ale taką ideologię musielibyście dopiero STWORZYĆ! Bo na pewno nie jest nią żadna dotychczasowa wersja liberalizmu. Same jego założenia prowadzą do stanu, jaki mamy obecnie, a sami przyznacie, że nie jest to raj, nawet raj prywatnych przedsiębiorców.

Bo jeśli będą te zasady wychodzić z tego liberalnego fundamentu, czyli sprowadzania wszystkiego do prostego systemu opartego - niczym system Newtona, który zainspirował zresztą ojców liberalizmu Locke'a i Voltaire'a - na w sumie jednej super prostej, może intelektualnie eleganckiej, ale, jak się ciągle okazuje, mało do życia przystającej, zasadzie przyjemności, to dojdziemy co najwyżej do nowego Freuda. Pewnie też do nowego Gombrowicza, do nowego Eltona Johna... I jeszcze paru nowiutkich Donaldów Tusków. Najmniejszego jednak znaczącego kroku na drodze do zrozumienia natury polityki i jej jądra, czyli problemu władzy, z pewnością nie uczynimy. I na pewno nie przyczynimy się do wybuchu kontrrewolucji, a tym bardziej do jej sukcesu.

Arturze M. Nicponiu, nie idźcie tą drogą! Odrzućcie wszelkie obojnactwa, wszelkie ideologiczne schizofrenie! Tak sensownie mówicie własnym głosem... Nie zachowujcie się więc jak Dr. Jeckyll i Mr. Hyde ze słynnej powiastki Stevensona! Bądźcie Dr. Nicponiem, a swe upiorne alter ego - Mr. Nicponia (żeby nie powiedzieć Mr. Korwina) - pogrzebcie i przebijcie osikowym kołkiem! Wtedy zrobicie pierwszy znaczący krok w stronę naszej wymarzonej kontrrewolucji!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, listopada 10, 2007

Witaj Jutrzenko Swobody! (Może nie całkiem manifest, ale prawie)

Naszą siłą jest słabość naszych wrogów, jeśli oczywiście zdołamy ją znaleźć i wykorzystać. Naszą szansą, w tym konkretnym przypadku (choć ten konkretny przypadek z pewnością obejmie całe życie większości z nas i oby nie wiele więcej) naszą szansą jest to, że każda władza oparta w aż tak dużym stopniu, co obecna, na kłamstwie i przemilczaniu - w odróżnieniu od np. nagiej przemocy, nie mówiąc już o czymś pozytywnym - okłamuje także, a może przede wszystkim, samą siebie, i samą siebie odcina od sporej części najistotniejszych informacji.

System miłościwie nam już od dziesięcioleci panujący - system realnego liberalizmu (bardziej oficjalnie: "liberalnej demokracji", a ostatnio także: "demokracji elitarnej") zasadniczo nie zawiera w swej maszynerii mechanizmu cenzury, zastępując ją w razie potrzeby bardziej doraźnymi środkami, takimi jak: propaganda przy użyciu środków tak potężnych, o jakich całkiem niedawno nikomu się nawet nie śniło; przemyślne tworzenie różnych mód ("intelektualnych" i całkiem przeciwnie, zależnie od adresata i konkretnych potrzeb); "kłamstwo oświęcimskie" i "antysemityzm"; generowanie informacyjnego szumu, w którym nic (a w każdym razie nic czego nie wspiera niezwykle kosztowny aparat "informacji"/rozrywki/propagandy) nie nabierze nigdy znaczenia większego, niż co najwyżej jako chwilowa ciekawostka; odwracanie uwagi od realnego świata i mechanizmów władzy stosując zasadę "sushi i Taniec z Gwiazdami" (wgl. "piwo i Chopin w Filharmonii"), itd. itp.

Taka władza, a w dodatku tak potężnie zbiurokratyzowana i skrępowana milionami sprzecznych ze sobą przepisów - w których sens w dodatku, i jakąś magiczną zaiste moc sprawczą w rzeczywistym świecie, wszyscy ci ludzie usilnie próbują wierzyć - jest niemal bezbronna wobec niektórych działań. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś działania nielegalne (spokój łapsy! przyjdźcie i sprawdźcie że nie mam materaca z TNT, ani nawet głupiego obrzynka... a ta brudna bomba z pół kilo promieniotwórczego plutonu pod zlewem? jaka bomba? to tylko prototyp i będę jeszcze musiał nad nim parę tygodni popracować, zresztą może ją po prostu sprzedam al kaidzie, bo chcę sobie kupić radiomagnetofon), choć z pewnością nie o takie, które by wzbudziły zachwyt tusków, michników czy borrelów tego świata.

Chodzi mi o działania ludzi, którym się obecna sytuacja wszechogarniającej tolerancji i powszechnego dialogu, z których jednak wykluczone są... Miliony zdrowych, normalnych, a najprawdopodobniej najzdrowszych i najnormalniejszych - jeśli nawet nie jedynych normalnych i zdrowych - ludzi. Działania w kierunku zdobycia środków na wyrażenie głośno tych swoich, choćby wstecznych i ksenofobicznych, przekonań i gustów. I na robienie czegoś, by się ta obecna, nieznośna dla nich, sytuacja zaczęła zmieniać. Dlaczego miałoby to być niby nielegalne? Bo nie podoba się red. Michnikowi z red. Wołkiem? A gdzie jest powiedziane, że akurat ich opinia ma się liczyć, a nie np. moja?

Tacy ludzie musieliby mieć pewne cechy, to oczywiste. Inaczej już dawno by się coś takiego zrobić udało i mielibyśmy już tego skutki. A świat, i Polska, nie wyglądałyby tak paskudnie, jak w oczach całkiem sporej ilości ludzi wyglądają. A więc ci ludzie musieliby potrafić myśleć (w odróżnianiu od powtarzania takich czy innych formułek), ale też musieliby być zdolni do tworzenia i umacniania więzi międzyludzkich. Która to umiejętność, dzięki wysiłkom naszych ukochanych władców, zdaje się z każdym dniem zanikać. W każdym razie na trzeźwo.

Musieliby też umieć swe poglądy, i wszelkie przydatne informacje, przekazać jak największej ilości spośród tych, z którym w ogóle rozmawiać warto, co do których jest przynajmniej promyk nadziei. Musieliby być elastyczni w środkach, a jednocześnie wierni pewnym podstawowym zasadom i trzymać się głównego kierunku. Wizja celu i te rzeczy. Także, co być może najtrudniejsze, musieliby dobrze się potrafić porozumieć między sobą, pomimo różnych mniej lub bardziej istotnych różnic ideologicznych, czy powiedzmy religijnych.

Powtarzam, w takiego typu działalności nie ma i być nie ma powodu nic nielegalnego. Przynajmniej dopóki realny liberalizm nie zrzuci maski i nie ujawni się jako przemoc. Ale to jej zajmie sporo czasu, jak sądzę. O tym by te zamiary miały być nieetyczne, już oczywiście nawet nie warto wspominać. To nasi wrogowie są nieetyczni, a w wielu przypadkach także, wobec normalnego poczucia sprawiedliwości - nielegalni. Lewactwo od czasów niepamiętnych robi nie takie rzeczy i od dawna już nikt mu z tego powodu nie czyni przykrości. Więcej, lewactwo, nawet to najagresywniejsze i najbardziej kwalifikujące się do domu bez klamek, przenika się z obecną realno-liberalną władzą w tysiącach miejsc. I nikomu nie przeszkadza, choć realny liberalizm to przecież niemal wszechwładza wielkiego ponadnarodowego kapitału.

Oczywiście pochwał i słów zachęty ze strony michników tego świata oczekiwać nie należy, ani też głaskania po głowie i ułatwień ze strony tego świata borrelów i schetyn. Jeśli ktoś jednak nade wszystko pragnie miłości i pochwał ze strony tych właśnie ludzi, to niech się szybko dołącza do kręcenia lodów - europejskich i/lub tych platformianych - bo wkrótce może dlań zabraknąć! W tym czasie ludzie mający jeszcze nieco honoru i sumienia, plus tzw. jaja, mogą zajść wroga od tyłu. A wtedy... Witaj Jutrzenko Swobody! A każdym razie przestaniemy - każdy z nas, tych brzydzących się pedalstwem, zdradą i służalczością - być więziennymi parówami, w sensie przenośnym, ale niestety zbyt mało przenośnym, różnych biedroniów i każdego dosłownie totalitarnego świra, który raczy się nami zainteresować.

Zasada, wyrażona w cudownie lapidarny sposób, powinna być taka: "Każdy ich doraźny sukces wzmacnia naszą determinację i siłę przekonywania, oznaczając tym samym kolejny NASZ długoterminowy sukces". Aż w końcu naprawdę KAŻDY będzie mógł wyrazić swoje poglądy i mieć wpływ. No a potem się zobaczy.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, września 20, 2007

Sprawy hiper-aktualne, czyli Niech znowu przemówi Dávila

Co ja będę sobie strzępił jęzor osobiście, skoro i tak mało kogo obchodzą tego typu i tej głębokości rozważania? Przetłumaczę zamiast tego jeszcze nieco "scholiów" Dávili, i będę miał zarówno czyste sumienie, że coś robię w sprawach, o które mi chodzi, jak i poczucie, że prezentuję rzeczy naprawdę na poziomie. No bo moje tłumaczenie może być lepsze lub gorsze, ale przynajmniej oryginał ma odpowiednią klasę.

Warto sobie nad tymi kawałkami nieco dłużej pomedytować, bo dają one naprawdę do myślenia i ukazują niespodziewane nieraz głębie im dłużej się człek nad nimi zastanawia. I niech sam sobie, jeśli łaska, każdy przypasuje te myśli do różnych hiper-aktualnych zjawisk. (Na przykład takich, jak, przede wszystkim chyba, realny liberalizm, o czym Dávila mówi, jeśli ja cokolwiek z tego zrozumiałem, całkiem sporo. Czemu się zresztą trudno dziwić, skoro zwalcza wulgarność, zakłamanie i głupotę naszych czasów. Do paru innych fajnych zjawisk też dają się te myśli przepięknie zastosować.)

Przy niektórych pozwolę sobie umieścić mój własny komentarz. To będą takie "scholia do scholiów". W końcu to tylko blog i jak ludziska nie dostrzegą adekwatności cum aktualności, to cały ten głęboki przekaz Dávili do polskiego prawicowego czytelnika początku wieku XXI przepadnie.

A teraz, niech już (znowu) przemówi wielki Kolumbijczyk:


Wszelka dzisiejsza prawica to jedynie wczorajsza lewica pragnąca w spokoju trawić.

* * *

Po stronie Nowej Lewicy walczą zdezorientowani i bezradni reakcjoniści.

(Zwracam uwagę, że Dávila sam się określał jako reakcjonista.)

* * *

Aby ukarać jakąś ideę, bogowie skazują ją na budzenie entuzjazmu głupców.

* * *

Wiele cywilizacji zostało obalonych, ponieważ wolność otworzyła ich bramy wrogom.

* * *

Burżuazyjna mentalność lewicy odbuduje za każdym razem burżuazyjne społeczeństwo, za każdym razem przez lewicę niszczone.

* * *

Elokwencja posłańca jest zazwyczaj proporcjonalna do błahości przekazywanej przezeń informacji.

(Mnie osobiście to pasuje przede wszystkim do Unii Europejskiej.)

* * *

Autentyczna arystokracja to ludowe marzenie zdradzane przez wszelkie historyczne arystokracje.

* * *

Żyjący w czasie zmierzchu historii wyobrażają sobie, że dnieje, kiedy w istocie zapada noc.

* * *

W epokach demokratycznych roi się od zakazanych tematów. Rasa, choroby, klimat - wszystko to staje się wybuchową materią. Tym, co w nich budzi taką odrazę, jest to, co mogłoby sugerowac, iż ludzkość o samej sobie nie decyduje.

("Epoki demokratyczne" znamy dotychczas chyba sztuk jedna, niewielkimi przerwami geograficznymi i/lub czasowymi. A więc chodzi tu niewątpliwie o "demokrację liberalną", którą sam wolę określać mianem "realnego liberalizmu". Jeśli ktoś ma argumenty za przeciwną tezą, prosiłbym o podanie ich.)

* * *

Ostatecznym dowodem upadku naszej cywilizacji jest jej obecna architektura.

(To przetłumaczyłem z pamięci, więc w szczególikach może być niedokładnie, choć myśl na pewno była właśnie taka. Po prostu nie zapisałem i potrafię tego tak na poczekaniu odnaleźć, choć właśnie ona specjalnie głęboko zapadła mi w umysł, ponieważ dokładnie pokrywa się z moim własnym widzeniem tych spraw. A także z widzeniem wielkiego Oswalda Spenglera, jeśli mogę mowić w jego imieniu. Gdyby zaś ktokolwiek dopatrywał się tutaj choćby cienia żartu, to zapewniam, że nic takiego tu nie ma!)

* * *

Odległości pomiędzy narodami, klasami społecznymi, kulturami, rasami, znaczą niewiele.
Przepaść istnieje pomiędzy mentalnością plebejską, a mentalnością patrycjuszowską.

* * *

Zawsze istnieją jakieś Termopile, gdzie można polec.

* * *

Cywilizowane społeczeństwo to takie, w którym ból i fizyczna przyjemność nie są jedynymi argumentami.

* * *

Trudnością nie jest wierzyć w Boga, tylko wierzyć, iż mamy dlań znaczenie.

* * *

Jedynie polityczna porażka prawicy równoważy w naszych czasach literacką porażkę lewicy.

(Jakim cudem Dávila przewidział Gretkowską, Pilcha, Gombrowicza i Nagrodę Nike?! Żeby już nie wspomnieć o tym, co od dziesięcioleci wyprawia Królewska Szwedzka Akademia? To był jednak absolutny geniusz!)

* * *

Terroryzm nie pojawia się tam, gdzie istnieją ciemiężyciele i ciemiężeni, lecz tam, gdzie ci, którzy się głoszą ciemiężonymi, nie napotykają żadnych ciemiężycieli.

(To jest moim zdaniem tak głęboka, a jednocześnie praktyczna, uwaga, że zrozumienie jej znacznie by pomogło w obecnej walce z terroryzmem. Ale oczywiście od tych spraw mamy całkiem innych ekspertów, wyznających inne wartości i mających całkiem inne autorytety. Więc będzie tylko gorzej, chyba, że coś się w końcu w tych sprawach zmieni. Bo gdyby się zmieniło, to, bez fałszywej skromności, mój blog byłby chyba naprawdę sławny, a różne smętne Gazowniki niszowymi szmatławczykami. A na to się nie zanosi.)

* * *

Inteligencja w pewnych okresach musi się wyłącznie poświęcić przywracaniu definicji.

(To coś dla tych, którzy nie rozumieją, dlaczego z takim maniackim uporem wałkuję definicje różnych prawic, liberalizmów czy lewactw. "Definicje", jak to mówi gdzieś indziej Dávila, "żadnej sprawy nie rozwiązują, ale bez nich się po prostu nie da.")

* * *

W epokach arystokratycznych to co ma wartość, nie ma ceny, w epokach demokratycznych to, co nie ma ceny, nie ma wartości.

(O "epokach demokratycznych" mówiłem już w komentarzu nieco wyżej, tutaj też to się, moim skromnym, w pełni stosuje.)

* * *

Rzekomi wrogowie burżuazji to jedynie sprawni ogrodnicy przycinający jej uschłe gałęzie.
Społeczeństwo burżuazyjne nie jest zagrożone tak długo, jak długo jego wrogowie podziwiają to samo, co ono podziwia.

("Społeczeństwo burżuazyjne" - czyli co? I można by jeszcze dodać "koteczku?", jak by powiedział Cat-Mackiewicz. ;-)

* * *

Historia nie posiada praw pozwalających przewidywać, ale posiada konteksty pozwalające wyjaśniać i tendencje, pozwalające przeczuwać.

(Wprost wyjątkowo mi się ta myśl podoba, jest naprawdę wyjątkowo głęboka. Zreszta jest to jakby mikroskopijny wstęp do największej moim zdaniem książki kiedykolwiek napisanej przez człowieka, czyli... Każdy kto to czyta powinien wiedzieć, a jak nie wie, a chce wiedzieć, niech poszuka.)

No i to by chyba było na razie tyle. iHasta la próxima!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 29, 2007

Liberalnych rewizjonistów model małosygnałowy

"Nie istnieje polityka liberalna, a tylko liberalna krytyka polityki", powiedział Carl Schmitt i było to tyleż celne, co dla liberałów mało pochlebne. Podchodząc do tej sprawy od drugiej strony, można by stwierdzić, że dla człowieka sensownego i mającego pojęcie o czym mówi - czyli z definicji nie liberała - krytyka, sensie wykazywania jego braków, jakiegokolwiek funkcjonującego systemu politycznego nie jest wcale łatwa, ani w wielu przypadkach specjalnie owocna. Dlaczego?

Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.

Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).

Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.

Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.

Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".

Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..

Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.

Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!

I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.

Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.

Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.

Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.

Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.

Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.

Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.

Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.

Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 25, 2007

Pogadajmy może na odmianę o sporcie...

Od dawna już nie podniecam się sportem, ani nawet specjalnie nim nie interesuję. Jednak w sporcie, jak w soczewce... (Znacie to? Znamy, znamy! No to posłuchajcie!) Więc w sporcie, jak w soczewce, skupia się sporo istotnych aspektów naszego życia, które tam często widać o wiele wyraźniej, niż gdzie indziej.

Na przykład to, że obecnie z rywalizacji lokalnych, czasem niemal podwórkowych herosów, oraz lokalnych, niemal podwórkowych drużyn, sport stał się rywalizacją międzynarodowych mega-koncernów i tysiąckrotnie przepłacanych mega-broilerów. O okładających się, czy choćby tylko rzucających młotem, skaczących o tyczce, czy biegających maratony kobietach nawet nie wspomnę - jestem bowiem facetem starej daty - sprzed epoki tańczących i opowiadających dowcipy prezerwatyw i niebieskiej cieczy wsiąkającej w tampony (nie żebym miał coś przeciw ginekologii, w tym tamponom, mam jednak to i owo przeciw sporej ilości zmian obyczajowych, które dane mi było obserwować). W mojej młodości kobiety nawet do siłowni nie chodziły! Nie, żeby wtedy w Polsce były jakieś publiczne siłownie, ale te rzeczy stanowiły jednoznacznie męską domenę, dokładnie odwrotnie niż dzisiaj.

Żeby się jednak za bardzo nie pogrążać we wspomnieniach z czasów niemal prehistorycznych, dokonam teraz potężnego skoku w czasie. Uwaga, skaczę!

Przed chwilą przypadkiem włączyłem telewizora i popatrzyłem sobie, jak RPA leje w rugby Szkocję. Popatrzyłem sobie, gnuśnie ale jednak, bo Szkocja w sporcie, a szczególnie w sportach zespołowych, to dla mnie coś całkiem wyjątkowego. Jako b. młode chłopię ujrzałem w telewizji słynny finał Pucharu Europy, w którym Celtic Glasgow wyciągnął mecz z 0:1 na 2:1 i pokonał Inter Mediolan. Było to, jak wie każdy rasowy podstarzały kibic, w roku 1967. Nie mieliśmy wtedy w domu telewizora, długo potem zresztą też nie, oglądałem to u kolegi. A przedtem jedynymi meczami, które widziałem, były te z mistrzostw świata w Anglii w 1966. Wychowawca na kolonii był kibicem, a w każdym razie wolał oglądać, niż się z nami użerać, więc oglądaliśmy, a ja się wciągnąłem.

Mam w żyłach dość sporo krwi wielkiego klanu MacLeod, z czego byłem wtedy cholernie dumny, w końcu było to PRL i jakiś powód do dumy, jakkolwiek irracjonalny, był dzieciakom mojego typu całkiem niezbędny. Zresztą nie powiem, bym dzisiaj z tego pochodzenia nie był już ani trochę dumny. (A co dopiero ze związanej z tym nieśmiertelności!) Czytałem wtedy zresztą pilnie Walter Scotta, co mogło, ale nie musiało mieć związku z tym moim częściowo szkockim pochodzeniem...
Więc ten Celtic Glasgow, jeszcze bez Boruca, i jego całkiem zaskakujące zwycięstwo, w niezbyt pięknym stylu zresztą, o ile pamiętam, ale tym bardziej człek był dumny, że przechytrzyli. Czy mogło być coś mniej żałośnie polskiego, mniej w znanym nam od stuleci stylu: "Hurra! Zwycięstwo albo śmierć! ZWYCIĘĘĘĘĘĘSTWO! O nie, przegraliśmy..." Obywatelskiej Platformy wtedy jeszcze nie bowiem znano, choć sporo z tego, co ją ewidentnie inspiruje i pobrzmiewa (lub może pogruchiwuje) w słowach jej lidera, jak najbardziej.

Światłe Autorytety z Gazownika próbują dzisiaj wszystkim wmówić, że PRL była ojczyzną nas wszystkich i każdy jest umaczany. Otóż, przy okazji wspominania spraw sportowych z zamierzchłej przeszłości, zdecydowanie odrzucam te kłamstwa! Ja nie byłem umaczany. Nie wdając się już w osobiste kombatanckie i martyrologiczne szczegóły, mogę jednak powiedzieć, że nawet całkiem rzadko kibicowałem polskim drużynom, czy w ogóle polskim sportowcom.

Może powinienem się tego dzisiaj wstydzić, w końcu patriotyzm i te rzeczy. Ale moje motywy były jak najbardziej prawidłowe - dla mnie byli to reprezentanci PRL'u, a nie żadnej Polski, z którą mógłbym się utożsamiać. Trąbiła na temat ich sukcesów prasa i telewizja, przyjmował ich u siebie Gierek... To nie było coś, co ja bym popierał, sorry!

Co innego oczywiście, gdy graliśmy, czy okładaliśmy się na ringu z reprezentantami ZSRR albo NRD. Tyle, że wtedy byłem raczej przeciw tamtym, niż za naszymi. Bo to nie byli dla mnie "nasi", tak to widziałem. Gdyby było trzeba walczyć o Polskę, to co innego. Zresztą... Ale nie miała to być kombatancka opowieść.

Więc, z tego braku uczuciowego związku z rodzimymi drużynami - bo ani Górnik z Lubańskim, ani Orły Górskiego z Deyną, ani nic właściwie, w każdym razie po Szurkowskim i Hanusiku... Tak, to jeszcze mnie cholernie podniecało i wtedy byłem jeszcze prawidłowym kibicem. Ale też byłem naprawdę b. młody... W sumie chodzi o to, że zamiast Polski miałem Szkocję. Kto zna przedziwne, ale zawsze tragiczne przygody Szkotów w finałach piłkarskich mistrzostw świata, ten wie, ile mnie to kosztowało. To nie było zwycięstwo Celticu nad Interem, ani żadne tam hollywoodzkie Braveheart (nigdy nie miałem zresztą ochoty oglądać tej szmiry, sam tytuł mnie odrzuca)! To był jak polskie powstania - dobrze dobrze... jest nadzieja... cóż panowie, jedziemy do domu...

Wracając do dzisiejszego meczu rugby, to najbardziej żałuję nie tego, iż Szkoci dostali w kość, bo w RPA to nie jest wielki wstyd, nawet u siebie, tylko, że nie przyszedłem dość wcześnie, by usłyszeć dudy grające, i pięćdziesiąt tysięcy zgranych, bojowych i muzykalnych gardeł śpiewających "The Flower of Scotland". To jest naprawdę coś niepowtarzalnego - ta atmosfera i te śpiewy na narodowym szkockim stadionie Murrayfield!

Powiem nawet, że znacznie mniej bym się obawiał o przyszłość Polski, gdyby nam się jakoś psim swędem udało wykazać, że takie szkockie dudy (dawniej powszechnie nazywane kobzą) są pradawnymi bojowym instrumentem Polaków. I jeszcze żeby się wykazało, że takie numery, jak "The Flower of Scotland" to najdawniejsza polska muzyka i coś co wykonano pod Grunwaldem zaraz po Bogurodzicy (też fantastyczny numer, niestety trochę trudny). Małopolska była niegdyś ponoć zasiedlona przez Celtów, więc może jednak by się coś dało zrobić? Albo jakaś unia personalna, w końcu Bonnie Prince Charlie był wnukiem Jana III Sobieskiego. (Czy prawnukiem? W każdym razie nie gorzej.)

Gwarantuję, że każdy polski żołnierz pod wpływem takiej muzyki poradziłby sobie w pojedynkę z masą talibów, Niemców, ruskich, i jeszcze paroma eurokomisarzami! Ta dzisiejsza strażacka muzyka udająca wojskową z całą pewnością nie ma takiego działania, a na mnie nie działa po prostu całkiem. Jeśli to ma jakoś na ludzi działać, to wróćmy chociaż do korzeni, czyli do muzyki janczarskiej, z czego to niegdyś powstało.

Wracając do meczu, to zabawne jest w drużynie rugby RPA to, że musi być ona rasowo zintegrowana, jakże by inaczej. Więc zawsze mają jednego czarnego. Ten czarny jest oczywiście b. dobry, ale gdyby kolor nie grał roli, to by go tam jednak nie było. Czarujące jest to, że kiedy taki czarny schodzi z boiska, to na jego miejsce z całą pewnością pojawi się... Kto taki? Proszę zgadywać! Chodzi o kolor. Takiej kpiny z politycznej poprawności polityczna poprawność po prostu by nie powinna ścierpieć. Gdyby się oczywiście poważnie traktowała.

Ale co tam polityczna poprawność, skoro wczoraj miałem dowód, do jakiego zidiocenia prowadzi masy żądza pieniądza stanowiąca podstawę realnego liberalizmu. Otóż wczoraj znakomity, niedawno zbiegły z kubańskiej drużyny, oczywiście amatorskiej, bokser wagi ciężkiej - 16 zwycięstw i nic poza tym, mający ponoć szanse stać się następnym mistrzem świata. (A co to dzisiaj trudnego? Nie, żebym sam chciał w tym wieku próbować, ale to się niesamowicie zdewaluowało i łatwo zobaczyć dlaczego.)

Więc ten Kubańczyk boksował wczoraj z jakimś kelnerem. Pokazywał niezłą technikę, ale poza tym nic się właściwie nie działo, bo kelner, choć dla naszego bohatera niegroźny, także był w sumie całkiem bezpieczny i żadna krzywda mu się nie działa. Ale w trzeciej rundzie nasz dzielny Kubańczyk trafił go dziesięciocentymetrowym ciosem w szyję, nieco za uchem. Nie "z karata", gdyby ktoś miał wątpliwości, ino bokserską rękawicą. No a nasz kelner... Poszedł jak ścięty na deski, gdzie trzęsły go jakieś drgawki, no i oczywiście na 10 nie wstał.

Tak się robi pieniądze! Na boksie w tym akurat przypadku, ale przy tym ciągu na forsę i przy tej głupocie ludzi, którzy potrzebują forsę wydać, bo ją przecież zarobili, jest to do zrobienia dosłownie w każdej dziedzinie. No i jest przecież robione, na każdym kroku. Oczywiście, powie jakiś znawca sportu - albo dobrze obkuty, albo też jak ja stary - przecież podobnym ciosem powalił Cassius Clay (później Muhammad Ali) strasznego Sonny Listona! Zgoda, choć tamten cios jednak miał o parę centymetrów więcej i, w wobec prymitywniejszej wówczas techniki, trudno było, i jest nadal, stwierdzić, gdzie trafił. Poza tym Liston był silnie pochylony do przodu, co mogło teoretycznie jakoś na skuteczność tamtego ciosu wpłynąć.

No i najważniejsze oczywiście było to, że wtedy każdy wiedział, iż w wynik walki zamieszane są zarówno mafia, jak i Czarne Pantery, a Liston lubił bić i robił to naprawdę świetnie, ale b. nie lubił obrywać, co mu się zresztą dotąd za często nie zdarzało, ganiać zaś po ringu też mu się nie zdarzało i nie lubił, więc jak wyczuł, że i tak nie wygra, to co ja się będę męczył, skoro zapłacili z góry?

Tyle, że tamta sprawa miała miejsce niesamowicie dawno temu i wielu zawsze twierdziło, że to szwindel. Teraz zaś nikt chyba tego nie twierdził, w każdym razie nie komentator komercyjnej telewizji, który to ludziom przybliżał. Zresztą, gdyby lud się domyślił, ile szwindli odchodzi w sporcie tam, gdzie jest naprawdę wielka forsa, to by może nie walił aż tak chętnie na "walki" rodzimych championów z zagranicznymi kelnerami, i co by wtedy było? Tragedia!

I tak od realnego liberalizmu w sporcie doszliśmy, zataczając pełny okrąg, do realnego liberalizmu w sporcie. Okrąg to najdoskonalsza figura... Można więc z dużą dozą słuszności stwierdzić, że realny liberalizm zwielokrotnia talenty człowieka, i to nie tylko te do robienia forsy kosztem naiwnych, ale także te stylistyczne i formalne, w pisaniu na blogach na przykład. A więc Alleluja (oczywiście świeckie i liberalne)!
A w ogóle to ja zapomniałem powiedzieć o może najważniejszej w tym wszystkim sprawie. Mianowicie to irracjonalne, emocjonalne kibicowanie Szkocji pozostało mi do dziś, mimo, że ani sport sam w sobie mnie nie podnieca, ani specjalnie dzisiejsza Szkocja, i uważam to za sprawę dość śmieszną... Gdyby nie to, że pokazuje ona siłę tego, co w psychologii nazywa się "imprinting".

Czyli tego, co opisuje np. Konrad Lorenz, kiedy np. pisklęta jako matkę traktują pierwszą poruszającą się rzecz, którą ujrzą po wykluciu się z jaja. I łażą za tą rzeczą, choćby to była np. kolorowa piłka. Jeszcze jeden zatem dowód na to, że człowiek nie kieruje się wcale wyłącznie racjonalnym rozumem, nawet ktoś tak się rozumem kierujący, jak ja. To naprawdę interesujące zjawisko, mowiące sporo o patriotyźmie i takich sprawach, no i w ogóle o wychowaniu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 23, 2007

Anonimowość, nuda i niepokój, czyli znowu nieco o nędzy realnego liberalizmu

Naprawdę nie jestem w stanie wkleić tu tych wszystkich bardziej konkretnych, popartych wynikami badań i opiniami naukowych autorytetów, fragmentów dzieła Roberta Ardreya, więc zadowalam się tłumaczeniem i wklepywaniem co pewien czas jego wniosków na różne istotne tematy. Także zresztą nie w całości. To naprawdę jest bez porównania bardziej konkretne i każdy może sobie zresztą sam to sprawdzić, wystarczy kliknąć tutaj i znać nieco angielski. Jeśli zaś chcecie całości po polsku, to zróbcie ściepę i Wam chętnie przetłumaczę. Za darmo takich dużych robót wykonywać nie mogę, bo pańszczyźniani dawno pouciekali i powstępowali do PZPR, potem do SLD, sami wiecie...

W każdym razie tutaj macie kolejny fragmencik z "Umowy społecznej" Ardreya, czyli jego książki "Social Contract".


(...) u wyższych zwierząt, łącznie z człowiekiem, istnieją podstawowe, wrodzone potrzeby dotyczące trzech spraw, które muszą zostać zaspokojone: tożsamości, stymulacji i bezpieczeństwa. Opisałem je w kategoriach ich przeciwieństw: anonimowości, nudy i niepokoju. Różnią się one pod względem hierarchii, jako że potrzeba bezpieczeństwa u samicy w całkiem oczywisty sposób musi być wyższa, niż u samca. Uzdolnienia i doświadczenia każdej jednostki także muszą dyktować różną wagę tej czy innej potrzeby.

W zaskakującym jednak stopniu bezpieczeństwo znajduje się najniżej spośród naszych potrzeb, a w im większym stopniu je osiągamy, tym chętniej poświęcamy je dla uzyskania stymulacji. Dopóki żyjemy w warunkach materialnego niedostatku, pozostajemy w najgłębszym przekonaniu, że bezpieczeństwo jest bez porównania najważniejsze, z czego nawiasem wynikł niejeden błąd filozofii społecznej. Kiedy jednak choćby minimalny dobrobyt zastąpi niedostatki ubóstwa, poczucie bezpieczeństw ustąpi miejsca nudzie, co nie jest rzeczą korzystną.

Równie zaskakująca, co niska pozycja bezpieczeństwa w tej hierarchii potrzeb, jest wysoka pozycja potrzeby tożsamości. Wiedzieć kim jesteś, uzyskać tożsamość w oczach twych społecznych partnerów, poczucie spełnienia tej wyjątkowości, która w istocie była przecież twym przywilejem, gdy byłeś jeszcze tylko zapłodnionym jajem. Twierdzę, że to właśnie jest ostatecznym motywem. Ilu znasz ludzi, którzy mając do wyboru sławę czy fortunę, nie wybraliby sławy?

Tylko, kiedy napotykamy i godzimy się z tą ostateczną frustracją, jaką jest anonimowość, schodzimy w dół po stopniach naszych podstawowych potrzeb, poszukując po prostu stymulacji, tak samo, jak wchodzimy po nich wyżej wtedy, gdy, mając zaspokojoną potrzebę bezpieczeństwa, napotykamy nudę.

[...]

Ten sam burzliwy rozwój produkcji, który dziś obiecuje zmniejszenie roli niepokoju o sprawy materialne wśród wszystkiego, czym się człowiek niepokoi, ignorował albo tłumił inne wrodzone potrzeby jednostki.

Jednak nie wiemy, co czynimy. Żadna dzisiejsza katastrofa nie może się mierzyć z bankructwem ludzkiego rozsądku w jego konfrontacji z ludzkim życiem. Elżbietański teatr, niemal pięćset lat temu, oferował głębszy wgląd w ludzką naturę.

W osłupieniu oglądamy rozprzestrzenianie się przemocy na tym, co niegdyś było spokojnymi ulicami. Z lękiem obserwujemy wzrost przestępczości, nie mający w Ameryce precedensu, winiąc zań nasz problem rasowy i ignorując fakt, że tak samo przestępczość rośnie w krajach, gdzie rasa nie stanowi problemu. Albo też winimy biedę, zapominając o tym, że kiedy była ona powszechna, poziom przestępczości był całkiem znośny.

Z przekonaniem staramy się znaleźć wytłumaczenie buntu młodzieży, albo uroki które dla wielu ma alkoholizm, środki halucynogenne, pornografia. Te wytłumaczenia rozsypują się w pył przy byle dotknięciu. Dlaczego jednak tak proste wyjaśnienie wymyka się naszej inteligencji?

Głodna psychika zastąpiła głodny brzuch.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 30, 2007

Kto odpowiada za to, że z każdym dniem mamy mniej wolności?

Kolejny zamach terrorystyczny, tym razem na lotnisku w Glasgow. Na razie na szczęście bez ofiar, choć to jeszcze nie koniec, nawet tego wydarzenia, ponieważ zamachowcy wciąż są na wolności. No i przede wszystkim nie koniec zamachów i zapewniam, że bez ofiar, całkiem w dodatku znacznych, się nie obejdzie.

Czego teraz możemy oczekiwać? Wielu oczywiście różncyh rzeczy, wszystkiego nie da się przecież wymienić, ale jedną mogę od razu przewidzieć. Rozlegną się głosy, że "nie dajmy się oszukać, bo to przecież władza w ten chytry sposób stara się zdobyć kontrolę nad życiem obywateli, dusząc wszelką wolność jednostki". Ludzie, którzy będą takie argumenty podnosić, z całą pewnością należeć będą do dwóch kategorii: wszelkiej maści liberałów, oraz wszelkiej maści lewaków. Połączenie, które może wywołać uśmiech, ale w końcu "skoro dwóch mówi to samo, to nie jest to samo", by przypomnieć starą rzymską sentencję.

Może mi Łaskawy Czytelnik łaskawie uwierzy, iż wolność jednostki - szczególnie zaś mojej własnej jednostki - jest mi ogromnie bliska. Zapewne nie mniej bliska, niż większości liberałów i większości lewaków. Tyle, że ja jednak, w odróżnieniu od przedstawicieli tych dwóch szacownych grup, zagrożenia terroryzmem, i w ogóle islamskim fundamentalizmem nie lekceważę.

Zresztą przewidywałem je, i niepokoiłem się nim, na długo przed atakiem na WTC. Pewnie było mi łatwiej, niż niektórym rodakom, ponieważ napatrzyłem się na kwestię imigracji podczas mego długiego pobytu w Szwecji. No, a poza tym byłem zawsze żywo zainteresowany polityką, historią, plus dziwnie odporny na wszelkie modne trendy, z polityczną poprawnością na czele.

Zagrożenie dla wolności jednostki jest moim zdaniem jak najbardziej prawdziwe i jej ograniczanie ma miejsce w Europie, ale także w Ameryce i gdzie indziej, praktycznie każdego dnia. Polska niestety nie jest tu wyjątkiem, mimo naszego wreszcie i całkiem w sumie dobrego rządu. To są procesy globalne, choć oczywiście jest to związane właśnie z naszą zachodnią cywilizacją i jej dominacją w świecie. Zagrożenie terroryzmem jest jak na razie w sumie niewielkie, to znaczy masowo nie giniemy.

Fakt. Jednak nic złośliwego o Mahomecie nikt już się nie odważy wydrukować, a sam Papież musi się teraz cenzurować nawet w swych uniwersyteckich wykładach, bo nie da się już cytować średniowiecznych scholastyków nie myśląc o konsekwencjach. Więc jednak coś się wyraźnie zmieniło, prawda? A zmeni się jeszcze znacznie więcej, zapewniam, choć z autentycznym smutkiem.

No dobra, Panowie i Panie Liberałowie... Mamy więc problem imigracji, proszę nie mówić, że go nie ma. I nie chodzi wcale wyłącznie o zasiłki, jak by chcieli sprawę przedstawić światu liberałowie. Nie, nasze życie jest już całkiem inne, nasze myśli są już całkiem inne... A co będzie wkrótce? A jak będzie wyglądało życie naszych dzieci? Że o wnukach nie wspomnę?

Zadajmy sobie więc pytanie, kto właściwie nasprowadzał do Europy (skoncentrujmy się w tej chwili na niej) tych wszystkich obcych? I w jakim zrobił to celu? Czy byli to socjaliści? "Ależ oczywiście!", powiem nam każdy autentyczny liberał. Jaki mieliby w tym interes? Przecież biedni, a do takich należą w ogromnej większości imigranci i ich potomstwo, zawsze głosują na lewicę. To wystarczający powód!

Czy jednak ci ludzie nie zostali w dużym procencie początkowo sprowadzeni do bogatych krajów Zachodu właście do pracy? Ponieważ gospodarka potrzebowała siły roboczej, a miejscowa była za droga (każdy bowiem musiał zostać socjologiem)? Zgoda, nie wszyscy imigranci byli tego typu. "Pieds noirs" z Algierii można uznać za inny rodzaj imigrantów. Można mieć także w tej kwestii wątpliwości co do tych wszystkich Pakistańczyków i murzynów z Jamaiki w Wielkiej Brytanii.

Jednak nie da się ukryć, że ogromna część imigrantów to byli gastarbaiterzy, którzy potem mieli prawo zostać i jeszcze sprowadzić rodzinę (do dwudziestego pokolenia). Nawet kiedy pracy już nie było, nie tylko dla nich, ale nawet dla miejscowych. Z pewnością było tak w Szwecji, sam to oglądałem, ale to chyba nie jest jedyny kraj, gdzie tak się właśnie działo.

A więc, ta, w sumie to niezwykle zgodna współpraca rzekomych "liberałów", dla których "najważniejsza jest gospodarka", z "socjalistami", dla których "najważniejszy jest prosty człowiek", potwierdza moim skromnym zdaniem fakt, że różnice miedzy tymi kategoriami, to tylko przyjęte - żeby nie powiedzieć "rozpisane" - role, a różnice w sumie są żadne. Pogadać, pokrzyczeć - za "liberalizmem", za "socjalizmem". Jasne - czemu nie? To przecież i tak nie ma żadnego realnego znaczenia, a przydaje się w wyborach, zaś wybory to posady i immunitety, jeśli nawet też już niewiele z nich dziś w realu wynika.

Jak by zresztą miało wynikać, skoro wysokie opluwające się strony przeważnie niczym się w rzeczywistości nie różnią, poza oczywiście odgrywanymi rolami? Nie przekonałem Cię jeszcze czytelniku? No to proszę zastanów się może nad taką kwestią: dlaczego nikt nigdy dotąd nie zorganizował publicznej debaty, nie mówię już o trybunałach stanu czy komisjach parlamentarnych, która miałaby za zadanie ustalić KTO WłAŚCIWIE ZAFUNDOWAł NAM TEN CAŁY SYF Z OGRANICZANIEM WOLNOśCI I TO TERRORYSTYCZNE ZAGROŻENIE, SPROWADZAJąC NAM TYCH WSZYSTKICH MUZUŁMANóW?

Kto za to właściwie odpowiada? Kto powinien za to ponieść konsekwencje? Kogo więcej nie powinno się wybierać do władzy, jeśli nic więcej zrobić się nie da?

Moja własna odpowiedż jest prosta, ale sforumuuję ją raz jeszcze, jeszcze wyraźniej, bowiem zbliżamy się do puenty. Podział na "socjalistów", "liberałów", "chadeków" i całą tą resztę - to tylko pozór. (Poza lewactwem, które potrafi się czymś różnić, i jeśli tylko nie nawołuje do strzelania, wszystko mu wolno.) Nie ma żadnych "socjalistów" czy "liberałów", są jedynie realni liberałowie przybierający różne maski. I wszyscy oni za to odpowiadają, ponieważ wszyscy byli wtedy "liberałami", troszczącymi się o gospodarkę, o nowe bajery i nowe odżywki przeciw rozdwajaniu się włosa, mając w nosie opory normalnych ludzi i ponure przepowiednie różnych nawiedzonych "reakcjonistów" i "rasistów".

Każda hipoteza nabiera wartości i prawdopodobieństwa w miarę, jak potrafi wyjaśniać pojawiające się już po jej powstaniu zjawiska. To każdy wie z ogolnej metodologii nauk, prawda?

No to, tytułem ćwiczenia do domu, proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak "liberalna" partia, jak Platforma Obywatelska, z taką cudowną łatwością uszczęśliwia nagle biedne pielęgniarki kosztem budżetu? Albo - o horrendum! - na przykład przegłosowuje becikowe?

Choć podstawowy problem do zastanawiana się jest oczywiście ten, który tu podniosłem wcześniej, ten o odpowiedzialności za imigrację i jej tej imigracji najważniejszych celach z punktu widzenia władz, które do niej dopuściły.

triarius

P.S. A "prawdziwymi liberałami" proszę sobie głowy nie zaprzątać - to tylko tacy liberalni trockiści.

poniedziałek, czerwca 25, 2007

Liberalny totalitaryzm w natarciu

Jak donoszą wszystkie krajowe media (choć WSI24 z największą chyba satysfakcją, czemu się trudno zbytnio dziwić): "Giertych musi przeprosić, bo chciał poniżyć Jacka Kuronia".

Zacytujmy fragment informacji PAP na ten temat:
Sąd postanowił: Roman Giertych ma przeprosić syna i brata Jacka Kuronia za swoją wypowiedź. Pod koniec sierpnia ub.r. Giertych mówił, że nazwisko Kuronia powinno zostać wpisane do podręczników szkolnych między nazwiskiem Szczęsnego Potockiego i Janusza Radziwiłła - przywódców Konfederacji Targowickiej. Roman Giertych działał w zamiarze poniżenia Jacka Kuronia - uznał sąd. Minister edukacji ma też wpłacić 15 tysięcy złotych na Stowarzyszenie Gai i Jacka Kuroniów.

W sierpniu 2006 r. media doniosły, iż z akt SB wynika, że w latach 1985-89 Kuroń miał prowadzić z bezpieką rozmowy mające charakter negocjacji politycznych. Miał m.in. w 1988 r. rozmawiać z SB o przygotowaniach do Okrągłego Stołu.

Ja nie twierdzę, że Jacek Kuroń był agentem SB, ja twierdzę coś znacznie gorszego i zawsze tak twierdziłem - że to porozumienie, które zostało zawarte przy Okrągłym Stole m.in. przez niego, było porozumieniem, które szkodziło Polsce i było zdradą ideałów milionów ludzi, którzy należeli do Solidarności - powiedział wtedy Giertych.

Pytany, czy należy usunąć Kuronia z podręczników szkolnych, odparł: Nie, tak samo jak Szczęsnego Potockiego czy Janusza Radziwiłła nie należy usuwać z podręczników historii.

Młodszy brat, zmarłego w 2004 r. Kuronia oraz syn pozwali Giertycha, żądając przeprosin w "Gazecie Wyborczej" oraz wpłaty 50 tys. zł zadośćuczynienia na Fundację Gai i Jacka Kuroniów.
Sąd przychylił się do wniosku rodziny Kuronia i teraz Roman Giertych ma i przeprosić i zapłacić, choć zdaje się 15 a nie 50 tys. Teraz mój własny komentarz:

To jest naprawdę bezprawie, żeby sąd śmiał ferować rzekomo autorytatywne opinie, i jeszcze do tego wymierzać kary, za czyjeś SUBIEKTYWNE SĄDY! W dodatku takie sądy, na których rzecz przemawia naprawdę sporo przesłanek (choć oczywiście niektórzy dostrzegają i przesłanki za tezą przeciwną, co w tym akurat momencie nie ma większego znaczenia).

Ideologiczny system, w którym żyjemy, który ja nazywam realnym liberalizmem, i który stanowi zadziwiająco bliską paralelę z realnym socjaizmem - bo nawet rewizjoniści w obu tych systemach wykazują zadziwiające podobieństwa! - obraca się we własną parodię, i to coraz groźniejszą i bardziej totalitarną.

Wolność wyrażania opinii, ta rzekoma podstawa liberalnego światopoglądu, bez której cała ta ideologia nie ma już całkiem nic konkretnego na swą obronę - ta wolność słowa z dnia na dzień, na naszych oczach, zanika. I jeszcze gorzej, bo jest cynicznie obracana we własną parodię. To całkiem tak, jak stalinowskiej Rosji, albo w koszmarze przedstawionym przez Orwella w "Roku '84".

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 21, 2006

Liberalne karpie i demokratyczne kebaby

Żyjąc z konieczności w tym naszym komercyjnym, opętanym wizją coraz to nowych gadgetów i technologicznego postępu, świecie, zastanawia się człowiek czasem, czemu właściwie miałoby służyć porządne humanistyczne wykształcenie. Nie chodzi mi o elementarną znajomość twórczości Mickiewicza z Gombrowiczem, umiejętność napisania względnie składnego zdania i przyporządkowania Odsieczy Wiedeńskiej do odpowiedniego stulecia, tylko o łacinę i porządną wiedzę o historii, w tym także starożytnej.

Oczywiście, dla przetrwania wartość takiego wykształcenia jest nie tyle żadna, co raczej ujemna. No bo nie tylko takie bezsensowne rzeczy zajmują człowiekowi czas, który mógłby przeznaczyć na zostanie Specjalistą d/s Integracji Europejskiej, psychologiem, czy zdobycie innej popłatnej a nie wymagającej większych zdolności profesji. Czy choćby na naukę jakiegoś przyzwoitego rzemiosła.

Jeszcze gorsze jest jednak to, że taka całkiem zbędna świadomość tego, jak się niektóre sprawy naprawdę mają, kiedy zostanie jeszcze w dodatku połączona - o zgrozo! - z brakiem (tak słusznie wychwalanej przez prezydenta Francji) umiejętności trzymania gęby na kłódkę, tego rodzaju wiedzia praktycznie odcina człowiekowi wszelką szansę na obracanie się w kręgu Cywilizowanej Prawicy. Skazując go na samotne wołanie na puszczy. Ze wszystkimi z tego wynikającymi tragicznymi skutkami dla danej jednostki i jej genów.

Cywilizowanej Prawicy, czyli "konserwatywnych liberałów" wychowanych przez Janusza Korwina-Mikke, jego własną idiosynkratyczną ideologię i jego partię o absurdalnie-humorystycznej nazwie "Unia Polityki Realnej". (Co słowo, to wysokiej klasy dowcip, a niektórzy zachwycali się banałami, w rodzaju kłamstwa w każdym słowie nazwy PZPR!)

Żeby nie rzucać gołymi insynuacjami, przejdę do rzeczy. Oto czytam nowy felieton bardzo młodego autora (dosłownie licealisty), o tytule "Kebab zamiast karpia", zaczynającym się tak:
Polityczna poprawność osiąga wręcz horrendalne rozmiary. W dzisiejszych czasach każdy w demokratycznym państwie, w obawie przed gniewem i dezaprobatą mniejszości, ustanawia jej kolejne przywileje. W ostatniej satyrze filmowej pt. „Borat” obnażającej tzw. political correctness w USA, pada zdanie wypowiedziane przez przeciętnego amerykańskiego zjadacza hamburgera: „Im mniejsza jest mniejszość, tym więcej ma racji”.

(Wytłuszczenie moje własne. Całość tutaj: http://prawica.net/node/5621.)

Jest to, jak łatwo można odgadnąć, klasyczny tekst wymierzony w absurdy politycznej poprawności. Tekst w tym sensie jeden z wielu, ale wiele też ich potrzeba, bo sprawa jest naprawdę ogromnej wagi. Z treścią się oczywiście zasadniczo bez oporów zgadzam. Tym, co mniej mnie cieszy i specjalnie zwróciło moja uwagę, jest to "demokratyczne państwo". W opini autora polityczna poprawność i zastraszające postępy lewactwa zdają się być winą demokracji. To zaś jest klasyczną tezą rodzinym "konserwatywnych liberałów". Tutaj zresztą pogląd ten wyrażony został bardzo oględnie i właściwie na marginesie. Gdyby autor cytowanego tekstu był już bardziej "politycznie wyrobiony", to demokracja nie przeszłaby mu nawet przez pióro i uraczyłby nas "d*kracją" czy czymś podobnym.

Tym bardziej jest to interesujące, ponieważ ten młody autor nie mógł być przez dziesięciolecia kształtowany i obrabiany do tej nowej "prawicowej" politycznej poprawności, i ten swój niechętny do demokracji stosunek albo ma w genach, albo złapał go z otaczającego powietrza. Dlatego właśnie jego zacytowałem, a poza tym dlatego, że po prostu w tej chwili mi ten jego tekst wpadł w oko i skłonił do próby wyjaśnienia wreszcie pewnej istotnej moim zdaniem sprawy, o którą mi tu chodzi.

Mógłbym oczywiście poszukać nieco w sieci czy drukowanych czasopismach i znaleźć masę smakowitych akapitów ukazujących nędze "d*kracji", z przepisową dawką przekąsów, gryzącej ironii, plucia, a czasem takżę mniej lub bardziej rzetelnej krytyki. Krytyki i opluwania "demokracji", a czasem nawet "rzeczypospolitej" jako ogólnej idei. "Rzeczpospolita" to po łacinie, czyli nieco bardziej uczenie, "res publica", z czego oczywiście bierze się nasza "republika". Republika to także zatem fatalna sprawa, zdaniem tych wszystkich bekompromisowych prawicowców.

Czyli złe są z założenia wszelkie koncepcje ludowładztwa, powszechnego dobra, wspólnoty (przeważnie pod bardziej złowieszczo brzmiącym mianem "kolektyw"). Wszyscy ci prawicowcy - powstrzymam się przed wzięciem tego słowa w cudzysłów, ale głównie dlatego, że nie chcę za wielu cudzysłowów - wyraźnie uważają demokrację i wszelkie pokrewne idee nie tyle za wymysł szatana, co za wymysł szatana wyjątkowo wrednego i lewackiego.

W zasadzie nie mam po co tego tak dokładnie tutaj tłumaczyć, bo przecież pisząc należy zdawać sobie sprawę z tego, po co się pisze i kto ma to czytać. Jeśli ktoś w ogóle czyta te moje teksty, to z pewnością nie zwolennik Nowej Lewicy, tylko ktoś uważający się za prawicowca. A taki ktoś musi przecież znać publicystykę "Najwyższego Czasu!", a szczególnie jego Najwyższego Guru!, choćby dlatego, że jest potem w bladej i czesto niezamierzenie humorystycznej wersji powielana na wszelkich "prawicowych" (tu już się nie dało uniknąć cudzysłowu) forach w rodzaju prawica.net (czule nazywanego przez niektorych "prawica-niet"), gdzie właśnie znalazłem przecież cytowany tekst (któremu zresztą nie mam wiele do zarzucenia, a autorowi wróżę piękną publicystyczną karierę).

Tacy ludzie wiedzą, albo niemal wiedzą, że dla Wielkiego Guru! ideałem i jedynym akceptowalnym ustojem jest coś bardzo zbliżonego do pruskiej monarchii Fryderyka zwanego "wielkim", być może jeszcze nieco przesuniętej w stronę absolutyzmu. To, że takie coś nie daje się nijak pogodzić ani z ekonomicznym liberalizmem, ani z autentycznym katolicyzmem, ani z jakąkolwiek polską tradycją (czyli z konserwatyzmem w polskim wydaniu), nie jest tematem niniejszego tekstu. Choć są to sprawy oczywiste dla każdego, kto choć trochę myśli samodzielnie, zamiast tylko czołobitnie powtarzać słowa Wielkiego Guru!

No dobra, zbliżamy się do puenty, a właściwie do głownej części mojego wywodu. Wszystko powyższe to był tylko wstęp, po prostu ten tekst ma taką zwichrowaną strukturę. (Cóż, amatorska robota.)

No to nadszedł czas na rzucenie tej przerażającej bomby, przy której wszelkie koreańskie i irańskie atomy to dziecinne kapiszony... Otóż, zwracam uwagę Szanownych wrogów demokracj i rzeczypospolitej jako idei, że "res publica" to określenie starożytne - rzymskie. Dawnych Rzymian, tych sprzed okresu cesarstwa, naprawdę trudno oskarżać o lewicowe skłonności. Powie ktoś, że to tylko słowa. Otóż nie!

Mało chyba kto z dzisiejszej Intelektualnej Elity, niezależnie od tego, jak się sama określa, o tym wie - ale TAM SIĘ PRZECIEŻ GŁOSOWAŁO! Tam się wybierało najwyższych urzędników państwowych! Wątpiących w moje słowa, a do tego intelektualnie uczciwych wobec samych siebie, zachęcam do sprawdzienia w jakiejś lepszej encyklopedii znaczenia pojęcia comitia (liczba mnoga comitiae) Niecierpliwym donoszę, że ma to ścisły związek z procesem głosowania w republikańskim Rzymie.

Na pociechę dodam, że były to głosowania w praktyce "ważone", to znaczy bogaci mieli w praktyce więcej do powiedzenia, choć sama zasada tego teoretycznie nie zawiera. Jednak wybory jak najbardziej, a do tego plebiscyty nad ważnymi dla ogółu sprawami. Plus trybuni ludowi z prawem wetowania wszelkich ustaw, nietykalnością i masą innych uprawnień - mający ludu bronić przed bezprawiem ze strony elit. No i bezwarunkowe prawo odwołania się do wyroku LUDU (!) dla wszystkich skazanych na śmierć.

To oczywiście tylko moja prywatna opinia, ale sądzę, że dla prawicowca naprawdę powinno być trudno lekceważyć republikański Rzym - nie było to może specjalnie subtelne, nie działo się tam wiele rzeczy błyskotliwych i zabawnych, ale to właśnie był ten naprawdę wielki Rzym. Nie pozbawiony wielu poważnych wad oczywiście, bowiem i oni żyli na tym padole łez co i my, ale wielki i źródło niemal wszystkiego wielkiego, co było wielkie w rzymskiej historii potem, przede wszystkim zaś oczywiście imperium - ogromnego i w pewnych aspektach nadal żywotnego.

No dobra, to była "rzeczpospolita" i "republika". A co z "demokracją"? W zasadzie też już ją w Rzymie znaleźliśmy, znajdując wybory i plebiscyty, ale rozwińmy to jeszcze nieco. Choćby po to, by wetrzeć trochę więcej soli w rany naszych kochanych antyd*kratów...

Ta istniała już w starożytności, przede wszystkim w Atenach, którym naprawdę trudno odmówić wielkości i jednostronnie oskarżyć o jakieś proto-lewactwo. O demokracji pisali już Platon i Arystoteles. Obaj nienajlepiej wprawdzie - Platon dlatego, że miał swój własny wymarzony i jedynie słuszny ustrój (coś jak OberGuru!), Arystoteles rozróżniał pomiędzy złą "demokracją" i dobrą, choć w istocie b. podobną "politeią". "Politeia", żeby zacytować "Political Philosophy" James'a L. Wisera, to "rule by the many for the common good". A więc i dla arystokratycznego Arystotelesa demokracja, w naszym rozumieniu, mogła być rzeczą dobrą!

Co tam jednak demokracja, skoro sam "lud" jest już dla prawdziwej prawicy (z przekąsem to piszę, choć bez cudzysłowu) fatalną sprawą. A gdyby jeszcze chciał cokolwiek mieć do powiedzenia...! Jerum, jerum! - tylko tak można to skomentować. I nieważne, że bojowe insygnia rzymskich legionów nosiły litery S.P.Q.R 0 od "Senatus Populusque Romanus" (Senat i Lud Rzymski). Dziwne to nieco, bo lud, to przecież wynalazek socjalistów i lewaków wszelkich maści, dokonany dosłownie przez parę ostatnich generacji.

Zdaniem tych panów (i nielicznych pań) oczywiście. Ci mogą tak mówić, bo ich nie wiażą obiektywne fakty, a za znajomość historii starczają im rewelacje facetów w rodzaju von Misesa, w rodzaju tych, że to "liberalni królowie są królami ludów, a nieliberalni krajów". Co oczywiście jest ewidentną brednią, na co mogę z głowy podać dziesiątki przykładów. (No, chyba, że liberalizm istniał już na stepach Mongolii osiemset lat temu, a niemieccy "królowie Rzymian" także byli liberałami.)

Nie jest moim zadaniem pisanie pracy naukowej z historii politycznej, dlatego też zadowolę się tym elementarnym wykazaniem, iż ani dobro wspólne, ani republika, ani rzeczpospolita, ani demokracja nie są z natury lewicowe, nie są niczym złym. Daj nam Boże tyle prawicowej żywotności, ile było w Rzymie, choćby nawet w Rzymie takich rewolucjonistów jak bracia Gracchowie!

Czy zatem wszystkie te postępy lewactwa, cała ta koszmarna polityczna poprawność, która nieszczy wszelki dyskurs i rozsadza same fundamenty europejskiej, zachodniej cywilizacji nie dają się powiązać z czymś, w czym żyjemy na codzień? Może z jakąś ogólnie znaną i zazwyczaj przyjmowaną, jako coś absolutnie naturalnego, ideologią? Jeśli jednak nie z demokracją i jej ideologią, no to z czym?

Z liberalizmem Moi Państwo, oto z czym! Liberalizm jest oświeceniową ideologią, powstałą jako swego rodzaju propaganda jednej partii i jednej klasy (angielskich whigów oraz kapitalistów), a nawet gorzej, bo rozwinęła się jako propaganda na usługach wykorzenionych, dość prymitywnych w gruncie rzeczy i dość jałowych francuskich przedrewolucyjnych tzw. "filozofów".

Jest ideologią - mimo, że nauczyliśmy się w niej widzieć wyłącznie zdrowy rozsądek i naturalne zasady - opartą na licznych, arbitralnych, i często po prostu fałszywych, założeniach. Z których potem, przy użyciu czasem bardzo pokrętnych intelektualnych metod, wyciągano doraźnie potrzebne wnioski i ogłaszano je, jako objawienia Prawdy Absolutnej. Ideologią, która dziś jest nam bez przerwy sączona w szkołach, mediach, rozrywce.

Nie ma znaczenia, że istnieje w jej ramach cała masa różnych herezji, ochyleń, sekt - komunizm także miał swój NEP i swojego Trockiego... A wielu spośród tych mniej lewicowych, ze mną włącznie, powie także "swojego Michnika, swojego Kuronia, swoją Hillary Clinton itd.".

Przez te 300 lat, kiedy się, na swój sposób, rozwijała, i czasem była realizowana w praktyce (w realnej postaci, całkiem jak socjalizm!), wytworzyła własną optykę, własne sposoby postępowania, własny język (nie całkiem "nowomowę", bo ma on już ponad 300 lat, ale w sumie właśnie takie coś)...

To nie demokracja stanowi idealną pożywkę dla lewactwa i politycznej poprawności - a liberalizm! Taka po prostu jest jego wewnętrzna dynamika. Na jego gruncie nie można się ani obronić przed agresją Hitlera czy Stalina, kiedy jest jeszcze na to dobry czas, ani przed lewactwem. To ostanie widzimy na własne oczy każdego dnia. (To pierwsze zaś jeszcze niestety zobaczymy.)

Demokracja, choć z pewnością nie zasługuje na ubóstwienie czy uznanie za lekarstwa na całe zło świata, jest z kolei tym, co doprowadziło do obecnych zmian w Polsce. Zmian, które ja akurat uważam za niezbędne i dające nam nieco nadziei, choć oczywiście zbyt w mojej opinii powolnych i zbyt mało radykalnych.

To demokracja jest obroną Polskiego państwa i narodu przed molochem brukselskiej, zdominowanej przez Niemcy, biurokracji. Biurokracji niekontrolowaniej przez nas w praktycznie żadnym stopniu. Biurokracji, która może się z dnia na dzień, bez słowa wyjaśnienia (nie mówiąc już o pytaniu nas o zgodę) przepoczwarzyć w cokolwiek innego, co sobie wymyślą nawiedzone brukselskie naprawiacze świata. Biurokracji mającej do swej wyłącznej dyspozycji przeogromne potencjalnie środki nacisku i przymusu, przy kompletnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności - no bo niby przed kim? Przed trybunałem w Strassburgu? Pęknę ze śmiechu!

Nie mam tu zamiaru dyskutować zalet i wad monarchii takiej czy innej w stosunku do demokracji. Chcę jednak postawić tezę, że demokracja - rozumiana ściśle jako władza większości normalnych obywateli danego kraju, przy odrzuceniu wszelkiej pseudo-mistyki i sceptycznym potraktowaniu wszystkich tych - liberalnych z samej istoty przecież! - dodatków i zastrzeżeń, wszystkich tych "ogólnie przyjętych zasad", "europejskich norm", "tolerancji wobec każdej mniejszości"... I takich tam... Więc, że demokracja jest OK, jest rzeczą dobrą. Nie idealną oczywiście, ale w porządku.

Kiedy demokracja nie jest pokrętnie rozumiana, np. jako zobowiązanie wspólnoty i jej władzy do zaspokajania fanaberii każdej krzykliwej mniejszości i merdania ogonem przed każdą ponadnarodową uzurpacją - staje się ona jednym z ostatnim bastionów zdrowego sensu i oporu przed lewactwem. Czyli z definicji, przynajmniej w moim rozumieniu, PRAWICOWOŚCI!

To liberalizm jest problemem! To liberalizm należy dokładnie studiować - w teorii i praktyce - od nowa zrozumieć, zacząć o nim z sensem wreszcie dyskutować... A potem zacząć działać! Liberalizm nie jest bowiem tym, co się nam cały czas wmawia! Nie jest także tym, co wmawia swoim wyznawcom OberGuru! To nie jest ani "po prostu zdrowy rozsądek", ani też "po prostu poszanowanie wolności jednostek" (gdybyż życie było aż takie proste!). I nie jest to "jedyny system pozwalający na istnienie wolnego rynku" - chyba, że ten rynek miałby się rozrastać, jak zakalcowate ciasto, czego zresztą jesteśmy bez przerwy świadkami. No bo, jeśli miałby to być system, gdzie, jak to niedawno wyraził naiwnie jeden z dyskutantów na forum prawica-cośtam, "dosłownie wszystko jest traktowane w kategoriach sił rynkowych"... Ja za takie coś dziękuję, ale nie!

Mnie to nie pasuje, sorry! A jeśli komuś tak, to niech się potem nie dziwi wszystkim aberracjom politycznej poprawności. Do których - przypominam, bo to jest właśnie najistotniejsze - krok po kroku i my sami, czyli prawicowcy, jesteśmy przymuszani. Inaczej to by nie było aż takim koszmarem. Kto nie wierzy, niech się zastanowi, czy mógłby dziś w oficjalnym tekście napisać wszystko tak samo, jak mógłby powiedzmy 10 lat temu? Czy mógłby tak samo wszystko powiedzieć w telewizji czy radio?

Mówię zatem: przestańcie gadać bez sensu o "d*kracjach" i upajać się własnym głosem powtarzającym cudze, dobrze już zapleśniałe, koncepty! Zacznijcie nieco uczciwiej analizować własne liberalne hasła! Bo albo nie są one naprawdę "liberalne", albo nie są prawicowe. Tertium non datur. (Chyba że jeszcze zaczniemy sie zastanawiać nad działalnością po prostu agenturalną, którą można by poniekąd uznać za "trzecią drogę".)

Liberalizm, co może niektórych zaskoczyć, był przez większą część swej historii określany mianem "radykalizm". (Fajna nazwa? Miło brzmi w uszach "konserwatysty"?) Był też liberalizm, przez znaczną większość swej historii i w zgodzie z tamtą swą nazwą, uważany za doktrynę jednoznacznie lewicową. Szyte z przypadkowych kawałków potwory Frankensteina w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu" nie trzymają się po prostu kupy. Jeśli jesteście biznesmenami i tylko tym, to przestańcie się wymądrzać na tematy politycznych ideologii, bo nic o tym nie wiecie! Jeśli chcecie się wypowiadać, to dowiedzcie się wreszcie nieco obiektywnych faktów, nie powtarzajcie nieudolnie za Waszym OberGuru! (który z wmawiania Wam głupot żyje wygodnie, ale Wam wygodne życie z ich powtarzania nie grozi).

A więc podyskutujmy wreszcie senownie, bez powtarzania wyuczonych mantr i uprawiania voodoo. Dobrze? Inaczej nie będą tylko kebaby zamiast karpi, tylko wiele znacznie gorszych rzeczy. (Nawiasem mówiąc, sam ryb nie ruszam, a te nieszczęsne karpie w wannie wspominam z dzieciństwa jako rzecz całkiem obrzydliwą. Milion razy wolę kebaba. Czy to czyni mnie zwolennikiem politycznej poprawności?)

wtorek, grudnia 05, 2006

Platforma Polityki Realnej?

Dla mnie Platforma to taka ujadająca czarna skrzynka: duszoszczipatielnyje pogruchiwania o "społeczeństwie obywatelskim", groźne sepleniące pohukiwania "tumult, tumult", grasejowanie w połączeniu z wymachiwaniem przykrótkimi łapkami w geście "kocham was wszystkich, Duch Święty mi to wczoraj nakazał"... W sumie pieniactwo, fałszywa ckliwość, agenturalność - zarówno w tym sensie, że założone i popierane przez rodzimą razwiedkę, jak i ww tym, że wysługuje się obcym, a szczególnie (chyba, choć kto to może wiedzieć?) Niemcom i Brukseli.

Są jednak ludzie, dla których Platforma Obywatelska to coś więcej niż tylko piąta kolumna z wadą wymowy. Jednym z takich ludzi jest Gdańszczanin, prowadzący jeden z najlepszych prawicowych blogów w Polsce. W swym najnowszym poście pisze na temat Platformy i jej, nieco ostatnio przywiędłej, medialnej gwiazdy - Jana Rokity.

Gdańszczanin pisze między innymi, że Platforma w istocie nie ma żadnego programu i jej historyczną rolą byłoby podryfowanie na lewo i zostanie... Hear, hear! Rodzimą SOCJALDEMOKRACJĄ! Tutaj można sobie to przeczytać w oryginale (tylko potem proszę wrócić!):

http://gdanszczanin.blox.pl/2006/12/O-Rokicie-ktory-dobrymi-checiami-pieklo-wybrukowal.html
.

Ostatnio, jak niektórzy może wiedzą, poświęciłem parę dni na studiowanie myśli politycznej liberalizmu, a także, choć w mniejszym stopniu - jego praktyki. To znaczy, praktykę widać gołym okiem na każdym kroku, ponieważ - jak to odkryłem i co uważam za spore politologiczne osiągnięcie - żyjemy nie w czym innym, tylko w REALNYM LIBERALIźMIE. Niech sobie różni fanatycy, rewizjoniści i liberalne wersje trockistów mówią co chcą, nawołują do powrotu do "prawdziwego liberalizmu", albo wołają "więcej liberalizmu". Tak samo było przecież w realnym socjaliźmie!

To już napisałem w poprzednim poście, choć stanowczo zasługuje na powtarzanie i powtarzane, Deo volente, będzie jeszcze nieraz. Mam jednak i coś nowego do powiedzenia. Otóż stwierdziłem, że Platforma Obywatelska to autentyczna partia liberalna, ma bowiem sporo dokładnie tych samych cech, co liberalizm sam w sobie.

Czyli przede wszystkim brak realnego, i w miarę trwałego, programu, za to sporo dętych i ckliwych "słów kluczowych", które na odmianę są względnie stałe. Tak zresztą było i w realnym socjaliźmie. Po drugie, spore i stale rosnące obszary, na które nawet myślą nie wolno się zapuszczać, ponieważ tam liberalne zasady całkiem już przestają mieć ręce czy nogi. Te obszary rosną i rosną niczym płaty łysiny plackowatej przy poważnej grzybicy skóry głowy.

Każdy zbyt skomplikowany dla liberalnej ideologii albo niestrawny dla wyborców i publiczności problem zostaje - jak to się mówi w psychoanalizie - "wyparty" i przestaje istnieć. Na jego miejsce pojawiają się człowiekolubne pogruchiwania i dodające otuchy zagubionemu "inteligentowi" zapewnienia, że wszystko niedługo będzie jak w raju. Do tego masa sztywnych jak dykta szablonów w myśleniu. Czasem odnoszę wrażenie, że liberalizm to właśnie kilka prostych, bardzo prostych, algorytmów myślenia... I kiedy sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, te algorytmy stają w stosunku do niej po prostu prostackie, prymitywne.

Mówię ogólnikami? Przydałby się konkretny przykład? Oto proszę... Trzy dni temu przysłuchiwałem się jednym uchem konferencji prasowej min. Ziobry. Mówił on o dziwnym braku zainteresowania przez sądy III RP dla ofiar przestępstw, przy równie dziwnym pobłażaniu ich sprawcom. Wielu się nad tym zastanawiało, jedni oburzeni i zaszokowani, inni chyba kombinując, jak by sprawę popchnąć JESZCZE dalej, i to jak najszybciej.

I nagle mnie olśniło! To, co wyczytałem na temat historii liberalnej myśli pozwoliło mi zrozumieć, z jakich to najgłębszych, ideologicznych przesłanek wynika! Przecież liberalizm widzi wszelkie ludzkie interakcję, jako coś w rodzaju wolnego rynku, zaś wszelka władza jest dla niego z samej swej natury podejrzana i dlatego należy ją kontrolować. Tak?

No to teraz wyobraźmy sobie, że jest tak: Wojtek ciężko pobił i obrabował Jurka. To jest interakcja między nimi, dwustronna. Władze państwowe, w tym sądownicze, nie mają z tym na razie nic wspólnego, zgoda? Potem jednak jakimś cudem policja chwyta Wojtka i stawiają go przed sądem. Teraz interakcję mamy między oskarżonym Wojtkiem, a państwem. Państwu, które jest w tej relacji stroną silniejszą, a do tego z natury podejrzaną, należy patrzeć na ręce i baczyć, by Wojtkowi nie zrobiło krzywdy, tak? Gdzie tu niby jest miejsce na poszkodowanego Jurka? Chodzi przecież o to, by wredne państwo nie zrobiło Wojtkowi krzywdy, Jurek - ofiara - nie ma tutaj już nic do szukania.

Tak właśnie to działa, i to na każdym kroku. Liberalizm to niemal z definicji "filozofia zdrowego rozsądku", więc wszędzie stosuje takie proste schematy. Inaczej już po prostu nie potrafi, a ludzie, którzy potrafią, po prostu nie zostają liberałami. Konfliktów liberał unika jak ognia, ponieważ postrzega każdy z nich, jako swego rodzaju totalną wojnę - albo albo: Albo dzieci, albo rodzice. Albo państwo, albo obywatele. I to ich przeraża, częściowo słusznie, częściowo zaś dlatego, że liberałami zostają ludzie o nieco wodnistej krwi i innych płynach ustrojowych. (Lub bardziej niż nieco.)

Kiedy już jakiegoś konfliktu nie da się jednak uniknąć, jak w przypadku sądu nad Wojtkiem... (To znaczy, na razie jeszcze się nie da, bo w przyszłości kto wie?) Kiedy się zatem nie da, to konflikt zostaje zredukowany przez liberała do najprostszej gry o dwóch uczestnikach i o sumie zerowej. Tak po prostu jest, bo takie właśnie, a nie inne, widzenie świata prowadzi do liberalnej doktryny.

Nie wiem, jak do Czytelnika trafia to moje odkrycie, ale naprawdę zachęcam do zastanowienia się nad tym trybem rozumowania. Oraz do poszukania innych przykładów i innych super-prostych liberalnych algorytmów myślenia. I postępowania. Które to algorytmy, razem z innymi podobnie charakterystycznymi zachowaniami, widać zarówno w Platformie (których pieszczotliwie nazywam sobie zazwyczaj Cieniasami), jak i w całym realnym liberaliźmie. Z czego wynika, że Platforma Obywatelska to w istocie Partia Realnego Liberalizmu, do której jak rękawiczka pasowałaby nazwa w rodzaju Platforma Polityki Realnej. W skrócie PPR.

Na koniec chciałbym na chwilę wrócić do tekstu Gdańszczanina, który widzi Platformę, jako przyszłą socjaldemokrację, do czego ma dojść dzięki jej naturalnemu dryfowaniu na lewo. To jeszcze jeden dowód na moją poprzednią tezę! Przecież moim największym zarzutem przeciw realnemu liberalizmowi - w którym, przypominam, zachód żyje od co najmniej dziesięcioleci, Polska zaś od lat 17 - jest ten, że posiada naturalną tendencję do dryfowania na lewo. Lewactwo już teraz przecież zżera nas jak rak, a za lat 20 możemy znaleźć się bliżej wymarzonego przez Lenina i Trockiego komunizmu, niż nam się to śniło w najgorszych latach stalinowskiej nocy.

Na gruncie liberalizmu tego dryfu powstrzymać się nie da, i jeśli się powstrzymać go naprawdę pragnie, to trzeba znaleźć całkiem inne środki i całkiem inne polityczne drogowskazy. To był taki wtręt, lub raczej dramatyczny krzyk z głębi trzewi, podsumować jednak chciałem prostym stwierdzeniem, że: "Jeśli Gdańszczanin ma rację co do Platformy, widząc w niej tę samą dokładnie tendencję do dryfowania na lewo, którą ja dostrzegam w liberaliźmie, jako takim. Liberalizm jest zatem lewactwem statu nascendi." To tyle, kto chce, niech z tego wyciąga wnioski. (Jestem też otwarty na pytania i sugestie, może uda mi się coś wyjaśnić, a nawet kogoś przekonać. Uważam, że byłoby warto.)