wtorek, października 14, 2008

O tym i o owym z plecami w tle

Dzisiejszy "Dziennik" w dziale "Wydarzenia" zamieszcza taką oto informację:

Zamieszanie wokół zagadkowej śmierci

Czarzasty: Janina S. nie zmarła u mnie

Skazana w aferze Rywina Janina S. zmarła w mieszkaniu Czarzastego
Zaskakujące szczegóły śledztwa po śmierci jedynej skazanej w aferze Rywina - Janiny S. Mieszkanie, w którym znaleziono ją martwą, należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zamieszanego w aferę - twierdzi TVP Info. "To nieprawda" - odpowiada Czarzasty.

Policja wyklucza morderstwo. Najprawdopodobnej Janina S. zmarła z przyczyn naturalnych. Jej ciało znaleziono w mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Skazana w aferze Rywina legislatorka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie była w nim jednak zameldowana.
Jak twierdzi TVP Info, mieszkanie należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza KRRiT, którego nazwisko wielokrotnie przewijało się w czasie śledztwa sejmowej komisji badającej aferę Rywina. Policja ustaliła, że lokal kupiła inna osoba, ale faktycznym właścicielem jest Czarzasty.
"Rodzice Janiny S. powiedzieli nam, że mieszkania użyczył ich córce Włodzimierz Czarzasty. Mieszkała tam ponad pół roku" - powiedział TVP Info wysoki rangą funkcjonariusz Komendy Stołecznej Policji.
I tak dalej, choć dalej to w sumie już nic wstrząsającego nie ma. Oto zresztą link do całości.

No, tośmy załatwili kwestię biężączki, a teraz weźmy się za sprawy wzniosłe und artystyczne.... Ludzie sobie na blogach kulturalnie rozmawiają - o literaturze, filmie, meczach reprezentacji III RP... A ja nigdy nic takiego nie publikuję. Błąd! No wiec teraz ten błąd naprawię.

Kinoman ze mnie absolutnie żaden, ale parę nowelek filmowych zrobiło na mnie spore wrażenie. Nowelek z gatunku kino grozy. Jedna taka na przykład traktowała o starym włóczędze, któremu w dawnych latach, za jakiś dług chyba, zmarły już i b. sławny malarz wytatuował na plecach wspaniałe dzieło. Każdy znawca od razu rozpozna czyje to dzieło, niezwykłe medium jeszcze dodaje mu wartości... W sumie skóra na plecach tego włóczęgi ma ogromną wartość. Mówiąc brutalnie - po prostu rynkową. Pomijając już nawet wszelkie inne - bardziej comme il faut - aspekty.

Nasz tatuowany włóczęga żyje z tego, że chodzi po knajpach i za parę groszy pokazuje ludziom swoje artystyczne plecy. Albo za piwo czy bułkę z kiełbasą. Żaden dostatek mu nie grozi, i to mówiąc bardzo oględnie, ale jednak coś tam je i w sumie żyje.

Aż tu pewnego dnia przypadkiem pokazuje swoje plecy nie byle komu, tylko zamożnemu koneserowi sztuki. Ach! Który się dziełem zachwyca i proponuje jego nosicielowi taki oto układ:
Zamieszkasz u mnie, w mojej przestronnej willi, zapewnię ci dostatnie życie i pokaźne kieszonkowe aż do śmierci, ty zaś będziesz miał tylko jeden obowiązek - pokazywać to wspaniałe malowidło, które nosisz na plecach moim gościom. No i nie masz też chyba nic przeciw temu, bym po twojej, nie bójmy się tego słowa, śmierci, która kiedyś jednak nastąpi, ja stał się właścicielem twojej skóry, z plecami włącznie.

Acha, jeszcze coś. Musisz wrócić do swojej wagi sprzed lat, bo sam wiesz, chudy jesteś i obraz stracił swoje proporcje. Ale też nie masz prawa przytyć ponad to! Musisz idealnie trzymać wagę. No dobra, oto umowa, tutaj jest to wszystko zawarte. Podpisz tu, tu i tu. A potem dostaniesz 100 dolarów na drobne wydatki i... Witaj w swym nowym domu!
(Nie było to oczywiście cytowane dosłownie, dawno zresztą też szczegółów tego filmu nie pamiętam. Widziałem go bowiem b. dawno i tak mi się wrył. Proszę ten "cytat" traktować jak przemowy wodzów u Tukidydesa.)

Jak uradzili tak też zrobili. A dwa tygodnie potem na rynku dzieł sztuki pojawiło się, wzbudzając zasłużoną sensację, nieznane dotąd dzieło Wielkiego Malarza, w dodatku - o sensacjo! - wytatuowane na ludzkiej skórze! THE END.

No i tak to właśnie w jednym kawałku zaliczyłem zarówno biężączkę, jak i dział kultury. Kompletnie nie mam wprawdzie pojęcia dlaczego mi się akurat teraz ta zabawna historyjka przypomniała... Ale w końcu zawsze w ostateczności możemy powiedzieć, że uprawiam postmodernizm. Prawda?

A w ogóle, jak już tak zacząłem sobie tę telewizyjną historyjkę sprzed lat przypominać i smakować, to różne inne rzeczy zaczęły mi się cisnąć do mózgu. Całkiem nie wiem dlaczego, ale na przykład nie mogę przestać myśleć o Unii Europejskiej i naszym do niej akcesie...

Ki diabeł? Jest coś aż tak niebezpiecznego w przerażających telewizyjnych historyjkach? Nie, na pewno to nie to. To musi być po prostu unoszący się w powietrzu postmodernizm. Uff, co za ulga! Bo już się na serio wystraszyłem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, października 04, 2008

Tańczący Leonidas czyli Hegel Tygrys dwa bratanki

Hegel, jak wiadomo, stwierdził, że zwykła logika i przyczynowość nie wystarczają do rzetelnego analizowania procesów historycznych (w czym moim zdaniem miał całkowitą rację!), i na jej miejsce zastosował własnego pomysłu "dialektykę": teza zderzona ze swą antytezą daje syntezę. Ponieważ ten sam w sumie schemat próbował wykorzystać Marks (i marnie mu to wyszło), heglowska dialektyka, a z nią ogólnie jej twórca, nie ma na prawicy dobrej prasy. Fakt, miał także rzec, że "tym gorzej dla faktów", co całkiem już go powinno skompromitować.

Tyle, że mnie się wydaje, że w tej wypowiedzi było coś innego, niż się obecnie powszechnie przyjmuje - mianowicie typowe dla "niemieckiego idealizmu" rozróżnienie między Faktami i Prawdami. I wtedy ta wypowiedź nabiera nieco więcej sensu, choć przyznam, że i mnie wydaje się dość niezręczna. W sumie chcę jednak powiedzieć, że dla mnie ta heglowska dialektyka wcale nie jest głupia, jeśli się oczywiście rozumie, o co tu naprawdę chodzi.

Logiki to nijak nie zastąpi - i sam Hegel z pewnością tak nie sądził, choć większość dzisiejszych mędrków tak to widzi, bo nic innego nawet im do główek nie przychodzi - ale logika, a ściślej analiza przyczyn i skutków, do niezwykle złożonych organicznych, quasi-organicznych czy samosterownych w sensie cybernetycznym układów naprawdę nie bardzo daje się zastosować. No bo tam nigdy się nie da definitywnie stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem. Można więc zacząć od dowolnego końca, co się zresztą np. w historii robi dzisiaj na każdym kroku - wyciągając miłe sercu wnioski z dobranych wedle upodobania przesłanek i ignorując wszelkie inne związki oraz potencjalne inne przesłanki.

No dobra, ostatnio mam jakoś tak, że do krótkich i błyskotliwych pomysłów, które mi przychodzą do głowy, dodaję długie i skomplikowane, mniej lub bardziej filozoficzne. wstępy. Co zabija całą błyskotliwą ideę, tworząc jakiś rodzaj post-postmodernizmu, czy jak tam to by można określić. Ale cóż, skoro tak mam, to widać jest po temu jakaś przyczyna. Ten blog to w końcu obszar mojej wolności, jeden z b. niewielu, więc tak sobie właśnie popiszę, aż mi się ta tendencja sama z siebie kiedyś może skończy.

A o czym to ja w ogóle miałem mówić? O tym, że oglądałem sobie przed chwilą na "History Channel" program o starożytnej flocie. Kanał jest fajny, choćby dlatego, że mi go jeszcze nie zdubbingowali, ani nawet napisów nie dali, więc gada po angielsku i nie muszę się stale wsłuchiwać w zagłuszany przez lektora tekst oryginalny, by wiedzieć, co mi przekręcili, uprościli czy dosłodzili. No i są tam naprawdę ciekawe rzeczy, z których można wyłapać sporo nowych dla człowieka informacji. Nawet dla kogoś jak ja, kto się historią interesuje od niemal wieku.

Niektóre drobiazgi jednak na "History Channel" wywołują moje rozbawienie, a nawet stały się bodźcem do napisania tego oto tekstu. Parę dni temu było np. o Termopilach, Persach i Leonidasie - w sumie b. sensowny program i ładnie pokazane te wszystkie topograficzne szczegóły, uzbrojenie, symulacje walk... Ale kiedy 300 Spartan (z sojusznikami, w sumie było tam jednak koło 1200 Greków, nie żeby to cokolwiek istotnie zmieniało) toczyło swój ostatni bój, wyglądało to jak taniec z lancą z jakiegoś chińskiego filmu o kung fu.

Prześmieczne to było, ponieważ akurat wiemy dokładnie, że Grecy nic takiego nie uprawiali, wszelką szermierką, wszelką w ogóle indywidualną techniką walki (w odróżnieniu od walki w szyku) głęboko gardzili i na pewno spartański król jej nie uprawiał. Mimo to dla uciechy telewizyjnej gawiedzi go zmuszono, tańcował więc na naszych oczach jak Jackie Chan, choć fakt, muszę to obiektywnie przyznać, że nie robił salt i nie skakał wyżej niż jakieś półtora metra do góry.

Albo właśnie to przed chwilą. Nie wiedziałem, więc się z tego programu dowiedziałem, że gdzieś znaleziono kompletny taran greckiej triremy. Zachowany, w dobrym stanie. Pokazano go nam, b. interesująca rzecz, fakt. Opowiedziano i pokazano jak tę metodę walki stosowano, cudo! A potem nasi badacze poszli do ośrodka zajmującego się symulowaniem wypadków drogowych, gdzie kopię tego tarana w skali 1:2 umieszczono na wózku widłowym i tym wózkiem, z tym taranem, najeżdżano na kawał repliki burty starożytnej triremy.

Najpierw najechano z prędkością 5 węzłów i w burcie powstała dziura. Naukowcy się nieco zdziwili, "że już przy tej prędkości", ale jakby nie całkiem szczerze i raczej pod publiczkę. Potem najechano z prędkością 7 węzłów i dziura powstała nieco większa. Trirema potrafiła ponoć szarżować z prędkością do 10 węzłów, wiadomo że taki taran coś tam musiał przy tych prędkościach robić, bo by go nie używano... A taka tona, czy choćby pół tony, brązu, to był wtedy niesamowity majątek, o czym warto pamiętać. Po co więc to wszystko? Po co w ogóle ten wózek widłowy i te pracochłonne eksperymenty, na żadne istotne pytanie nie odpowiadające? (Nie żebym nie znał wielu sensownych historycznych eksperymentów i nie potrafił wymyślić wielu następnych, ale ten?)

No i wtedy mnie oświeciło! Poczułem się jak nowy Hegel i stwierdziłem, że być może istnieje, obok heglowskiej dysleksji... Sorry, chciałem powiedzieć "dialektyki"... Istnieje także i inne prawo, czy może inna dialektyka - tygrysia. Szło by to jakoś tak:
W każdej sprawie najpierw chodzi o to żeby było jak najlepsze, potem żeby było tego jak najwięcej, potem żeby znalazła się na to odpowiednia ilość nabywców, co powoduje najpierw szukanie nowych rynków zbytu, potem zaś zmiany samego produktu: dostosowywanie go do możliwości kanałów dystrybucyjnych, do gustów potencjalnych odbiorców, w końcu maksymalne dopasowywanie go do gustów maksymalnie szerokiego kręgu odbiorców, czyli brutalnie mówiąc obniżanie jakości i tworzenie słodkiej papki dla profanów.
Przyznaję bez protestów, że nie brzmi to aż tak zwięźle i zgrabnie jak TEZA, ANTYTEZA, SYNTEZA... Może zresztą dało by się temu mojemu prawu nadać jakąś taką marketingowo nośną formę, tutaj jednak starałem się dokładnie wyjaśnić o co w nim chodzi. To jest Instrukcja Obsługi, nie zaś reklamowy folder!

No i dobra, prawo to wymyślić sobie może każdy, przynajmniej na razie, jak to się jednak ma do rzeczywistości? Przyzna każdy, że z tym bywa w takich prawach o wiele gorzej. Nie jest z tym źle, przeanalizowałem parę dziedzin i wydaje mi się, że moje prawo daje się tam zastosować. To znaczy jego działanie - nieuchronne, obiektywne, bezlitosne - daje się tam odkryć.

Weźmy historię, która nas przecież do odkrycia... Tak, odkrycia, bo przecież to prawo nie zostało przeze mnie STWORZONE, tylko ODKRYTE! Ono przecież istnieje od początku świata i będzie istniało po wieki wieków! Żeby była jasność.

Weźmy więc historię... Najpierw starano się o jakość, to chyba można uznać za oczywiste. Potem tę historię popularyzowano - najpierw przez edukację, potem przez jej komercjalizację, a na końcu dostosowuje się ją do gustów potencjalnych odbiorców.

To co widziałem na "History Channel" (w sumie to naprawdę fajny kanał, to nie jest atak na niego, to jest Hegel zmartwychwstały!), to było i dostosowanie historii do możliwości kanałów dystrybucyjnych - wózki widłowe lepiej się pokazują w telewizji od np. książek; jak i dostosowanie do gustu różnych samochodziarzy i konsumentów filmów kung fu, z nieuniknionymi przekłamaniami, a zatem obniżeniem poziomu.

Weźmy sztukę... Najpierw się starali o jakość, prawda? Potem sztuka poszła w lud. No poszła, nie da się ukryć. Wiek dziewiętnasty, maszynowo produkowane, ale początkowo z dbałością o dobrą jakość, imitacje... Potem produkty już z założenia maszynowo produkowane i tym się próbujące szczycić. Potem uczenie "sztuki" dzieci w szkole, prowadzanie wycieczek z zakładów, szkół, wojsk lądowych i morskich itp. itd. po muzeach.

Potem - oczywiście w uproszczeniu "potem", bo te procesy się ze sobą w dużej mierze pokrywają chronologicznie - potem zaś mamy sztukę dopasowaną do kanałów dystrybucyjnych: różne teledyski, festiwale grafitti, video-cośtam, ambitne komiksy, happeningi, performance, body art...

Krótko mówiąc mamy całą masę takich różnych nowych rodzajów sztuki (tego słowa używam dla określenia społecznego zjawiska, pomijam tu, jak chyba każdy rozumie, o klasę czy autentyczność owych tworów), powstałych ze względu na to przede wszystkim, że istnieje pewne techniczne medium i pewien kanał potencjalnej dystrybucji. No a o poziomie to nie muszę już chyba wspominać, przynajmniej moje zdanie na temat autentyczności i/lub wielkości obecnej sztuki nie jest przesadnie pochlebne. (I/lub wynika z tego, że istnieje wciąż sztuka autentyczna, po prostu jest to "ars minor", przeważnie na granicy, co najmniej, folkloru. Piękna rzecz, ale jednak "minor".)

No dobra, z grubsza przeanalizowaliśmy dwie dziedziny, zdaje się wszystko zgadzać. Jak jednak jest w dziedzinach jeszcze istotniejszych - jak na przykład gospodarka czy polityka? Proszę to przemyśleć w domu, porozmawiamy o tym - jeśli będzie dość duże zainteresowanie - na którychś z następnych zajęć.

Dziękuję za uwagę, do zobaczenia na przyszłych zajęciach. Teraz musimy szybko zwolnić salę, bo zaraz tu przychodzą ludzie z Marketingu Europejskiego z Wyciąganiem Ręki Po Nieswoje i Tańcami Folklorystycznymi Dla Ciemnej Gawiedzi.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, października 03, 2008

Nie żeby to kogoś obchodziło, ale Spinoza

Motto:

Spinoza nie imię to dziewczyny,
Seneka to nie karciana gra...

Jeremi Przybora (z muzyką Jerzego Wasowskiego)


Parę lat temu przeczytałem naprawdę znakomitą książkę, i to o dziwo po polsku. Jednak potem musiałem ją oddać do biblioteki i całkiem zapomniałem, jak się nazywała i jak nazywał się jej autor. Ostatnio dziewczyna w bibliotece tę książkę dla mnie wyszukała (niniejszym składam jej dodatkowe podziękowanie, choć nie sądzę, by miała to przeczytać). Książka nazywała się (i nadal nazywa) "Błąd Kartezjusza - emocje, rozum i ludzki mózg", autor zaś Antonio R. Damasio. Polecam ją naprawdę gorąco i z przekonaniem wszystkim mającym nieco intelektualnych ambicji!

Dziewczyna z biblioteki znalazła mi w dodatku drugą książkę tego samego autora. Nazywa się ona "W poszukiwaniu Spinozy - radość, smutek i czujący mózg". Ta jest jak dotychczas jego ostatnią, w amerykańskim oryginale wydaną w 2003, zaś po polsku w 2005. (Ten autor wydał także i trzecią, "Tajemnica świadomości", i ta także istnieje po polsku.)

Jednak ja wcale nie mam tutaj zamiaru rozmawiać o filozofii - jak by sugerowały nazwiska w tytułach dwóch tych książek, ani nawet o neurobiologii, której wybitnym naprawdę specjalistą jest p. Damasio. Zaskoczę tym pewnie niektórych, ale akurat nie o to mi chodzi. No to o co? - spyta ktoś, i będzie to b. zasadne pytanie. Spieszę odpowiadać.

Otóż zacząłem sobie od niechcenia czytać tę książkę ze Spinoza w tytule i nie powiem, interesująco się zaczyna, ale też odczuwam pewnego rodzaju... Well, "brak satysfakcji", jak by powiedzieli Jagger i Richards. Autor zaczyna bowiem tam na początku od męczenia i wykręcania na wszelkie strony tego Spinozy - nie żeby dla mnie takie coś nie mogło być interesujące, wręcz przeciwnie, ale on to robi jakoś tak na siłę. Jakby stwierdził, że po prostu MUSI Spinozę tam wcisnąć.

Wciska go pewnie dlatego, że skoro odniósł sukces książką obalającą - między innymi - pewne ("sprośne" jak by rzekł St. Michalkiewicz - nie, żartuję!) błędy Kartezjusza i z Kartezjuszem w tytule, "no to teraz", pomyślał sobie, "wpakujemy tam innego filozofa, w dodatku o wiele gęstszego i trudniejszego, żeby nie powiedzieć mętniejszego, a do tego Żyda, no i sukces będzie jeszcze o wiele większy". Cwany plan, nie da się zaprzeczyć!

No i pisze ten p. Damasio o tym Spinozie tam na tych pierwszych stronach swojej książki, starając się udowodnić, że ten Spinoza, choć taki trudny i niezrozumiały, przewidział wszystkie istotne odkrycia najnowszej neurobiologii. A te odkrycia - żeby nie było! - są naprawdę niezwykle nowe i niezwykle interesujące, także dla mnie, który Hawkinsa z Dawkinsem mam w pogardzie, i o wiele wolę czytać całkiem inne, i zapewne nie tak "naukowe", rzeczy. Jest to coś, mówię o tych odkryciach, które p. Damasio - najautentyczniejszy uczony z pierwszej linii frontu - nam b. inteligentnie i przystępnie przedstawia. Jednak w tej książce ze Spinozą strasznie się przy tym stara nam tego Spinozę wypromować.

Przyznaje przy tym, że gość trudny, często niekonsekwentny, że w swej epoce (druga połowa XVII w. gdyby ktoś nie wiedział) skandalista. Pisze o tym, że Spinoza kontestował religię swoich czasów... Co zresztą o tyle nie jest dziwne, i raczej to zdziwienie p. Damasio jest zabawne, że Spinoza to przecież Żyd i np. Spengler widzi w nim (a do tego b. ładnie wykazuje), cechy całkiem nie naszej Kultury (na prosty język - cywilizacji). Nie naszej więc której? Spyta ktoś. A proszę zgadnąć! To nie aż tak trudne.

Facet - mówię teraz o Spinozie - po prostu najwyżej w połowie należy do naszej (Zachodniej, w sensie "Faustycznej") historii filozofii, naszej cywilizacji... A pod względem religii pewnie jeszcze o wiele mniej niż w połowie. Cóż więc się dziwić, że kontestuje, że jest skandalistą, i że go trudno zrozumieć? (Co nie zmienia faktu, że może być tym bardziej fascynujący intelektualnie.)

No dobra, ale miało nie być o filozofii, a ja niemal już tutaj zacząłem pisać dysertację z tej wspaniałej skądinąd dziedziny. Wracamy na ziemię zatem, zgodnie z przyrzeczeniem. Więc mówię, że Spinoza stworzył utopię - co zarówno mnie akurat cholernie podnieca, bo kocham utopie i utopistów miłością wielką i czystą... Nie, poważnie, utopie są fascynujące, byle nie traktować ich poważnie, jako projektów politycznych i, broń Boże, nie próbować ich wcielać w życie. Intelektualnie są cudne. Te antytygrysy i antywieloryby Charlesa Fouriera, ach!

Mój blog zajmuje się dość często i z dzikim zapałem utopiami, więc teraz właśnie cytat na ten temat z omawianej tu książki. Bez żadnego komentarza - kto czegoś tam się dopatrzy, ten się dopatrzy, kto zrozumie o co mi chodzi, ten zrozumie. A Zemke i różni przytępi towarzysze od donosów i tolerancji - na drzewo! Więc teraz cytat z p. Damasio (str.18-19):
Naczelnym problemem, jakim się zajmował, były powiązania człowieka z naturą. Starał się wyjaśnić te zależności, aby dzięki temu móc przedstawić realne sposoby osiągnięcia zbawienia. Niektóre były indywidualne, w pełni kontrolowane przez jednostkę, inne wymagały pomocy pewnych form organizacji społecznej i politycznej. Jego przemyślenia mają korzenie w filozofii Arystotelesa, ale jeszcze silniej - co mnie nie zaskakuje - oparte są na fundamencie biologicznym. Wydaje się, że Spinoza dopatrzył się związków z jednej strony między między indywidualnym i zbiorowym szczęściem, z drugiej między zbawieniem człowieka i strukturą państwa, na długo przed Johnem Stuartem Millem. Przynajmniej na tym polu, jeśli chodzi o społeczne konsekwencje jego myśli, doczekał się poważnego uznania.

Spinoza podaje przepis na idealne państwo demokratyczne, w którym naczelnymi zasadami są wolność słowa - "każdy człowiek może myśleć, co chce, i mówić, co myśli" - rozdzielność państwa i Kościoła oraz szczodra umowa społeczna, gwarantująca dobrobyt obywateli i harmonijność rządów. Napisał to ponad sto lat przed ogłoszeniem amerykańskiej Deklaracji Niepodległości (1776 r.) i przyjęciem I poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych (1791 r.).
No to wszystko już powinno być chyba jasne. Sapienti sat. ;-)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 02, 2008

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 2

Gdyby komuś niezwykle się spodobał nasz wyimaginowany przypadek i uznał, że warto go jeszcze pomęczyć, to mogę mu uczynić zadość o tyle, że wspomnę iż istnieje także możliwość, że nasza egzotyczna tancerka czy grupa klaunów ma wprawdzie ten swój unikalny talent, bez którego masa ludzi nie potrafi się obejść, ale ktoś brutalnie ich łapie, pakuje do tiurmy, a potem biciem i/lub głodzeniem zmusza do wykonywania tych pięknych rzeczy.

By samemu z tego korzystać, a także być może sprzedawać je innym spragnionym. To sprzedawanie to już oczywiście ekonomia, ale jakaś taka jakby mało "wolnorynkowa", skoro zakłada trzymanie w tiurmie i przymus. A więc to jednak z całą pewnością także, a może raczej przede wszystkim, polityka!

Powie ktoś, że przecież władza też jest zależna od ekonomii, bo choćby sama zdolność do stosowania przemocy także od niej zależy. Zgoda, wcale nie przeczę. Jak i nie przeczę, że ekonomia jest naprawdę ważna. Chodzi mi tu nie o to, by temu przeczyć, tylko by udowodnić, że ekonomia, po pierwsze, nie daje się nigdy jednoznacznie i definitywnie od całej reszty (w tym polityki) odseparować, a po drugie, że wcale nie determinuje polityki i wszystkich innych aspektów życia społecznego. Wpływa na nie, zgoda, ale wcale nie jakoś specjalnie bardziej niż one wpływają na nią, oraz niż tamte inne wpływają wzajemnie na siebie.

Większy PKB pozwala, przynajmniej w teorii, na więcej większych i nowocześniejszych armat, ale choćby już sama decyzja, by zbierać odpowiednio wysokie podatki i akurat na armaty je przeznaczyć jest decyzją polityczną. W każdym razie na pewno dużo bardziej polityczną, niż w ścisłym sensie ekonomiczną - tutaj nawet chyba zresztą najbardziej zajadli wolnorynkowcy się ze mną zgodzą. No a poza tym ten większy PKB wpływa także na różne inne społeczne procesy, wiele z których potencjał militarny raczej zdecydowanie obniża, niż podwyższa. Na przykład zwiększa, raczej niż zmniejsza, realny popyt na filmy o antywojennej wymowie, różowe golarki do genitaliów, czy psujące zęby i powodujące otyłość środki żywnościowe.

Powie ktoś: "dlaczego zakładać, że będzie w ogóle jakieś odbieranie, wsadzanie do tiurmy, czy inne brzydkie rzeczy?" OK, może nie będzie, choć na ile znam życie, to nie wyniknie to z jakiejś wrodzonej cnotliwości wszystkich zainteresowanych, jeszcze mniej z jakiegoś magicznego oddziaływania na wulgarną materię Świętego Prawa Własności (tak ukochanego przez Johna Locke i jego, niestety dość licznych, późnych naśladowców), tylko z tego, że albo się nie da z przyczyn prozaicznych (jak to, że grożą za to nieprzyjemności); albo z przyczyn wewnętrznych, związanych mniej lub bardziej z jakąś religią; albo też z tego, że ten który miałby odbierać poczuwa się do jakiejś grupowej lojalności z tym, komu miałby odbierać. (To ostatnie wiąże się zresztą na ogół dość blisko z tym poprzednim.)

W porządku, zgadzam się z tym, że takiego pakowania do tiurmy czy zabierania siłą jest jakby mniej, niż by się można na pierwszy rzut oka spodziewać. Tyle że żaden z powodów, dla którego tak się dzieje, a te powody sobie właśnie wyliczyliśmy, nie ma nic wspólnego z jakimś mitycznym "wolnym rynkiem", czy w ogóle z ekonomią w ścisłym znaczeniu. I o to mi właśnie chodzi. Zatem uznaję, iż wyjaśniliśmy sobie definitywnie kwestię tego, czy władza wynika z ekonomii, czy też nie. Nie wynika!

To był dopiero wstęp do wstępu, bo nie tylko nie było jeszcze nic o tytułowej historii politycznej Zachodu, ale i teraz nie będzie, ponieważ najpierw chciałbym przedyskutować kwestię tego, z czego właściwie wynika władza - dlaczego ktoś, albo jakaś grupa, ma władzę, podczas gdy inna nie, a nawet musi tamtemu czy tamtej grupie służyć, stosować się do jej życzeń...

Wiemy przecież, że to nie jest tak, że ktoś jest "urodzonym przywódcą" i przez sam ten fakt będzie od zarania po koniec swoich dni rządził, podczas gdy inni będą go dobrowolnie, albo i mniej dobrowolnie ale bez szansy na skuteczny bunt, słuchać. Możemy sobie ew. opowiadać różne historie w podobnym duchu na temat czasów odległych i, jako takie, podatnych na swobodne interpretacje, ale dzisiaj widzimy przecież na własne oczy, że różni ludzie mają władzę, potem jej nie mają, potem bywa że znowu mają, ale mniej, a potem ich powiedzmy wieszają i wycinają z encyklopedii. A często jest to tak czy tak kompletne zero, nawet tak smętne, jak nasz obecny premier Tuś i jego paczka. Więc to nie jest tak, że decyduje Duch Święty, a przynajmniej nie, że decyduje bezpośrednio.

Jak więc to działa, że ktoś ma władzę? Na jakie konceptualne elementy władzę można ew. rozbić? Czy każda władza wynika zasadniczo z tych samych czynników, czy też istnieją różne władzy rodzaje i różne przyczyny? Jakie są te najważniejsze elementy władzy, po jej wydestylowaniu i okrojeniu z całego sadła i ze wszystkich ozdobników? Najpierw to sobie wyjaśnijmy, a potem będzie można w miarę sensownie naszkicować "historię polityczną Zachodu", choćby "krótką".

A tak nawiasem... Pomysł na tę "historię polityczną Zachodu" był, prawdę mówiąc, błyskotliwy choć niewielki. Teraz wstęp rozrasta mi się do niebotycznych rozmiarów, ale cóż. Sam sobie pewne rzeczy wyjaśniam, więc może jednak warto. A jeśli nie, to komu tym w końcu szkodzę? Można nie czytać, nie jestem przecież Kim Ir Sen czy inny Wałęsa, żeby mnie wmuszali w niewinną dziatwę szkolną. (Tfu!)

Deo volente c.d.n.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 1

Parę tygodni temu opublikowałem tu tekst, w którym, jak sądzę, wykazałem, że na kształt stosunków społecznych i polityki wpływ co najmniej tak samo wielki jak ekonomia mają sprawy militarne. Teraz pójdę za ciosem i postaram się zrobić coś podobnego, od nieco innej strony. Chciałbym mianowicie wykazać, że na ekonomię ogromny wpływ ma władza...

Czyli coś dokładnie odwrotnie od tego, co mówi Marks, marksiści, i (co cholernie zabawne) wielu rzekomo hiper-prawicowych sierot po marksiźmie (i Oświeceniu), które nie potrafią inaczej, niż sprowadzać wszystkiego do ekonomii. (W dodatku skrajnie prymitywnie i bez sensu zrozumianej, co staram się właśnie wykazywać, także i w tym tekście.)


Wprowadzenie

Co to jest władza nie będziemy tu sobie wyjaśniać - ta sprawa, zależnie od naszego temperamentu i podejścia do intelektualnych kwestii, musi się nam wydać albo zbyt oczywistą, albo też zbyt skomplikowaną. Jednak kwestia tego co przesądza o tym, kto ma aktualnie władzę, wydaje mi się być w sam raz, by ją tu poruszyć, a do tego istotna. A więc, jak sądzę, dałoby się to z sensem ująć w ten sposób - co najmniej prowizorycznie, do czasu gdy znajdziemy lepszą odpowiedź - że władzę ma ta jednostka czy grupa, która dysponuje monopolem na pewne istotne zasoby.

Brzmi to dość uczenie, ale jak na razie niewiele wyjaśnia, zanim nie dojdziemy do tego, jakie to by mianowicie miały być zasoby. Ekonomiczne? Być może, ale w posiadaniu monopolu na zasoby ekonomiczne jest jeszcze zawsze kwestia dlaczego ktoś ma ten monopol - czyli po prostu brutalne pytanie o to, dlaczego ktoś inny mu tego zasobu nie odbiera? To już nie jest pytanie z zakresu ekonomii, w każdym razie na pewno nie ekonomii o której wszyscy dziś z takim zapałem rozprawiają.

Fakt, istnieje taka teoretyczna możliwość, iż ktoś jest powiedzmy genialnym wynalazcą, który potrafi tworzyć na zawołanie różne genialne rzeczy, których pragną inni ludzie, a których nikt inny dać im nie może... No i nie ma po prostu możliwości temu komuś tego jego osobistego zasobu odebrać, zaś on dzięki niemu posiada władzę co najmniej nad wszystkimi, który jego wynalazków pragną.

Jeśli zaś nad nimi, to przecież (choć to już znowu nie będzie ekonomia) może im rzec: "Idźcie i zmuście wszystkich żyjących na tej ziemi do posłuszeństwa wobec mnie! To znaczy wszystkich poza wami - wszystkich tych, którzy na urok moich wynalazków są (z jakichś dziwnych powodów) odporni i mogą bez nich żyć, że nie uznają mojej władzy, by z móc nich korzystać." No bo faktycznie, tych których ma w kieszeni z powodu apetytu na jego wynalazki zmuszać już innymi środkami przecież nie musi. Prawda?

Mogłoby tak być? Mogłoby, zgoda. I co na to powie ktoś, taki jak np. ja, kto na każdym kroku zwalcza panekonomizm polegający m.in. na wmawianiu ludziom, że to ekonomia o wszystkim decyduje, że tak naprawdę poza ekonomią niemal nic nie istnieje, i że mityczny "wolny rynek" to coś w rodzaju ulepszonej, "naukowej" Bożej opatrzności, która zawsze ma rację i zawsze prowadzi Ludzkość w kierunku Dobra, coraz większego i wspanialszego Postępu... Cóż więc ma do powiedzenia taki ktoś na temat tej   podstawy politycznej władzy? Zasadniczo przecież ekonomicznej, łał! Plus dla wolnorynkowców i marksistów!? Tak by się mogło zdawać, ale wątpię.

Powie taki ktoś, po pierwsze, że jeśli nie założymy, iż wszyscy ludzie dobrowolnie oddadzą się we władanie naszemu hipotetycznemu wynalazcy... Który zresztą nie musi być, ściśle biorąc, wynalazcą - może być np. artystą, masażystą, opowiadaczem kawałów, tancerką egzotyczną, trupą klaunów czy drużyną piłkarską... Chodzi po prostu o to, że ten ktoś, lub ta grupa, potrafi coś, czego nikt inny nie potrafi, a wielu innych ludzi bez tego czegoś nie potrafi żyć.

No i w porządku, polityki nie będzie, a tylko ekonomia - a więc np. żadnej przemocy czy groźby przemocy - pod warunkiem, że dosłownie wszyscy poddani naszych klaunów czy naszej Bambi od tańca egzotycznego na tyle te ich twory ducha kochają, że wolą je mieć, choćby nawet oznaczało to posłuszeństwo władzy, zamiast wolności. Przechodząc jednak od całkiem wyimaginowanych i, mówiąc łagodnie, skrajnie wysilonych (choć błyskotliwych) przykładów do realnego świata - zadajmy sobie pytanie jak często zdarzają się w realu tego właśnie typu sytuacje?

Czyli sytuacje, gdzie twórca (artysta, wynalazca, rzemieślnik, prostytutka itp.) ma nad ludźmi władzę tylko dlatego, że wolą oni dostęp do jego tworów od własnej wolności. Z tego co wiem, takich sytuacji w realu dotąd nie było, a nawet jeśli jakaś się kiedyś zdarzyła, to i tak nie ma to znaczenia wobec tysięcy i tysięcy sytuacji, gdy władza opiera się na czymś całkowicie innym, niż czyjeś unikalne twórcze zdolności. (Bo przecież nie mówimy teraz o zdolnościach politycznych! O tem ew. potem.)

Zakończę ten wywód stwierdzeniem, iż w mojej opinii trudno byłoby znaleźć inny, choćby całkowicie wyimaginowany, przykład, gdzie władza całkowicie i wyłącznie opiera się na ekonomii. Zgoda, ani marksiści ani ich późne pseudo-prawicowe wnuki tego akurat nie twierdzą, by się wyłącznie na niej, i to w tak prosty sposób opierała. Jednak sądzę, że dobrze się stało żeśmy sobie ten skrajny i akademicki przykład przeanalizowali, bo jakoś nikt inny tego chyba dotąd nie zrobił, a warto sobie raz na zawsze móc z przekonaniem powiedzieć, że żadna realna władza nie opiera się wyłącznie na ekonomii.

Co można ująć i na wiele innych fajnych sposobów, na przykład tak, że nie ma i być nie może ekonomii niezależnej od polityki... Czyli od władzy... Czyli od przemocy lub jej groźby... Z czego m.in. wynika, że tzw. "wolny rynek" jest albo całkiem abstrakcyjnym, akademickim pojęciem, albo też naprawdę nigdy nie jest "wolny". Bo nie jest nigdy wolny od zewnętrznych wpływów, a także, o czym tu nie mówimy, ale co jest z punktu widzenia władzy równie ważne, od wpływania na inne aspekty życia danej społeczności.

I to sprowadza całe pojęcie "wolnego rynku" do absurdu. Nawet decyzja władzy, by się "do wolnego rynku nie mieszać", także jest jej arbitralną decyzją, która, jako taka, może zasadniczo w dowolnym momencie być zmieniona. No a do tego sam fakt, że władza akurat decyduje się "do wolnego rynku nie mieszać", na zdrowy rozum oznacza, że jej się akurat w danym momencie ten "wolny rynek" opłaca. I TO nie jest już także kwestia ekonomiczna, tylko jak najbardziej polityczna - związana nie z "rynkiem" i jego rzekomymi "wiecznymi i niezmiennymi mechanizmami", tylko z całkiem konkretną decyzją konkretnej władzy, jak najbardziej doraźnej i zmiennej.

Deo volente c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 01, 2008

Wielka Nie-Sowiecka Encyklopedia Tygrysia cz. 5

Wolny rynek - z definicji wszystko co miłe jest sercu wolnorynkowca (patrz: wolnorynkowiec) i absolutnie nic poza tym. Niektórzy wolnorynkowcy stosują jeszcze jedno kryterium, wedle którego wolny rynek to rynek który przeczytał i dokładnie sobie przyswoił von Misesa (patrz: von Mises). Każdy inny rynek jest rynkiem zniewolonym (patrz: rynek zniewolony) - siedliskiem narodowego socjalizmu (patrz: narodowy socjalizm).

Rynek zniewolony - rynek, który byłby wolny (patrz: wolny rynek), ale nie może, bo nie przeczytał i dokładnie sobie nie przyswoił von Misesa (patrz: von Mises). Obiekt westchnień narodowego socjalisty (patrz: narodowy socjalizm).

Wolnorynkowiec - osoba fizyczna lub prawna, której miły jest wolny rynek (patrz: wolny rynek). Wolnorynkowiec z definicji oczywiście nienawidzi rynku zniewolonego (patrz: rynek zniewolony) i na pamięć zna von Misesa (patrz: von Mises).

von Mises - Człowiek (choć właściwie to bliższy jest On Bogu, patrz: Bóg), którego z zapałem i korzyścią dla siebie czyta wolny rynek (patrz: wolny rynek) i jego szlachetny wielbiciel - wolnorynkowiec (patrz: wolnorynkowiec), którego zaś nienawidzi rynek zniewolony (patrz: rynek zniewolony) i wszyscy jego obrzydliwi czciciele, z socjalistami narodowymi (patrz: narodowy socjalizm) na czele.

Narodowy socjalizm - wszystko czego nie lubi wolnorynkowiec (patrz: wolnorynkowiec). Stronnik i/lub miłośnik narodowego socjalizmu to narodowy socjalista. Niemal bez wyjątku jest on jawnym lub skrytym rzecznikiem rynku zniewolonego (patrz: rynek zniewolony). Skojarzenie z nazizmem (patrz: nazizm) jak najbardziej zamierzone. Narodowy socjalizm oczywiście nie zna von Misesa (patrz: von Mises), a nawet czasem gorzej, bo zna i bezczelnie przeciw Niemu wierzga.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, września 22, 2008

Spengler o Rosji

Stwierdziłem, że warto przełożyć fragment z wystąpienia Oswalda Spenglera na Konwencji Biznesmenów Nadrenii-Westfalii (coś dla naszych wolnorynkowców!) w roku 1922. Spengler mówił tam na temat "Dwie twarze Rosji i wschodnie problemy Niemiec". (Rozbiłem to na nieco krótsze paragrafy dla lepszej czytelności.)


Można próbować oceniać [aktualne wydarzenia] "rosyjskimi oczyma", tak jak to zawsze czynią nasi komunistyczni i demokratyczni pisarze, oraz partyjni politycy - to jest z punktu widzenia zachodnich ideologii społecznych. Jednak nie jest to wcale "rosyjskie", niezależnie od tego, jak wiele zurbanizowanych* umysłów może tak uważać. Można także próbować oceniać je z zachodnioeuropejskiego punktu widzenia, traktując lud rosyjski dokładnie tak, jak każdy inny "europejski" lud. Jest to jednak tak samo błędne. W istocie prawdziwy Rosjanin jest zasadniczo bardzo nam obcy, tak obcy jak Hindus czy Chińczyk, których dusz także nigdy w pełni nie zrozumieliśmy.

Nie bez powodu Rosjanie wyraźnie rozróżniają "Matkę Rosję" od "ojczyzn" ludzi zachodu. Są to w rzeczywistości dwa całkiem inne i obce sobie światy. Rosjanin rozumie tę alienację. Jeśli nie jest mieszanego pochodzenia, nigdy nie pokona nieśmiałej odrazy lub naiwnego podziwu wobec Niemców, Francuzów czy Anglików. Tatarzy czy Turcy są, w swych obyczajach**, bliżsi i lepiej przezeń rozumiani.

Łatwo może nas zwieść geograficzne pojęcie "Europa", które w rzeczywistości powstało jedynie wraz z pierwszymi drukowanymi w roku 1500 mapami. Prawdziwa Europa kończy się na Wiśle. Działalność rycerzy krzyżackich w regionie bałtyckim było kolonizacją obcego terytorium i ci rycerze sami nigdy o tym w inny sposób nie myśleli.

Aby osiągnąć zrozumienie obcego ludu, musimy spojrzeć na naszą własną przeszłość. Rosyjska historia pomiędzy latami 900 i 1900 po Chrystusie nie odpowiada historii Zachodu z tych samych stuleci, ale raczej okresowi rozciągającemu się między epoką rzymską a wiekiem Karola Wielkiego i cesarzy z dynastii Hohenstaufów. Nasza poezja heroiczna, od Arminiusza do ballad Hildenbranda, Rolanda i Nibelungów, została niejako powtórzona w rosyjskiej heroicznej epice, w bylinach, które powstały wraz z rycerzami na dworze księcia Włodzimierza (zm. w 1015), wyprawą Igora, oraz z Ilią Muromcem, pozostały zaś żywotne i płodną sztuką przez całe panowanie Iwana Groźnego, do Piotra Wielkiego, do spalenia Moskwy, i do dnia dzisiejszego.

Jednak każdy z tych światów pierwotnej poezji wyraża całkiem inny rodzaj podstawowych uczuć. Rosyjskie życie ma całkiem inne znaczenie. Nieskończone równiny stworzyły mniej ukształtowaną*** formę ludzkości, pokorną i posępną, łatwo zatracającą się w płaskich bezkresach swej ojczyzny, pozbawioną prawdziwej osobistej woli i skłonną do niewolnictwa. Te cechy stanowią tło wielkiej polityki w Rosji od Dżingis Chana do Lenina****.

-------------------------

* W oryginale "citified", czyli coś jak "uczyniony miejskim", czy "przeniesiony do miasta". Całkiem dosłownie to by było "umiastowiony". Wyraźnie jest tu wyczuwalne, że jest w tym coś nienaturalnego - dlatego zdecydowałem się zastosować tak niekonwencjonalne tłumaczenie, zamiast powiedzieć po prostu coś w stylu "miejskich umysłów".

** Dosłownie "ways of life" czyli "sposobach życia". Czyli coś mocniejszego niż byle "obyczaje", które mogą się komuś kojarzyć ze skansenem, czy grupą folklorystyczną.

*** W oryginale "softer", co może także oznaczać "miększą" lub "łagodniejszą". Z całą pewością chodzi jednak o to, co powiedziałem, a tylko tłumaczowi na angielski (bo ja to tłumaczyłem z angielskiego, podczas gdy pierwotnie musiało to być po niemiecku) nie udało się tego zgrabniej i jednoznaczniej ująć.

**** O Stalinie, Andropowie, Gorbaczowie, czy Putinie nie ma tu nic, bo było to - przypominam - mówione w roku 1922 (i to nie pod koniec, a 14 lutego). Osobiście nie widzę jednak, by bardzo wiele się w Rosji od tamtych czasów zmieniło.

-------------------------

Dalszy ciąg też jest ciekawy, choć może mniej taki na pierwszą stronę, do wstępniaka. Może kiedyś go przetłumaczę, jak będzie odzew - masowe petycje, nocne czuwania, modły, drobne (i mniej drobne) prezenty... Itd.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 21, 2008

"Czy światowy pokój jest możliwy" - wypowiedź Spenglera z roku '36

Oto odpowiedź Oswalda Spenglera na postawione w międzynarodowej ankiecie pytanie "Czy światowy pokój jest możliwy". Wypowiedź ta została pierwszy raz opublikowana w piśmie Cosmopolitan w styczniu roku 1936. (Czyli w roku śmierci Spenglera, tak nawiasem.) Mój własny przekład. Oryginał znalazłem tutaj. A teraz oddaję głos Spenglerowi:

* * *

Na pytanie czy światowy pokój kiedykolwiek będzie możliwy dać odpowiedź może tylko ktoś dobrze zaznajomiony z historią świata. Być zaznajomionym z historią świata oznacza jednak, że zna się ludzi takich, jakimi byli i zawsze będą. Istnieje ogromna różnica, której większość ludzi nigdy nie pojmie, pomiędzy patrzeniem na przyszłą historię taką, jaka ona będzie, i patrzeniem na nią przez pryzmat tego, jaką pragnie się by była. Pokój to pragnienie, wojna to fakt, historia zaś nigdy nie zwracała uwagi na ludzkie pragnienia i ideały.

Życie to walka, która obejmuje rośliny, zwierzęta i ludzkie istoty. Jest to walka pomiędzy jednostkami, klasami społecznymi i narodami. Może przyjmować formę ekonomicznego, społecznego, politycznego i militarnego współzawodnictwa. Jest to walka o władzę* sprawiającą, że to nasza wola zwycięży, że wykorzystamy naszą przewagę, albo też będziemy mogli przedstawić naszą opinię co do tego, co jest sprawiedliwe, lub po prostu korzystne.** Kiedy inne środki zawodzą, bardzo często zostaną zastosowane środki ostateczne: przemoc. Jednostka stosująca przemoc może zostać napiętnowana jako kryminalista, klasa może zostać nazwana rewolucyjną lub zdradziecką, lud krwiożerczym. Nie zmienia to jednak faktów. Współczesny światowy komunizm nazywa swoje wojny "powstaniami", narody imperialistyczne określają swoje jako "pacyfikacje obcych ludów". Gdyby zaś świat istniał w formie zunifikowanego państwa, o wojnach tak samo mówiłoby się jako o "powstaniach". Różnice są czysto werbalne.

O światowym pokoju mówi się dzisiaj tylko wśród białych ludów, nie zaś wśród coraz liczniejszych ras kolorowych. Jest to zgubny stan rzeczy. Kiedy pojedynczy idealiści mówią o pokoju, jak czynili od niepamiętnych czasów, efekt jest zawsze pomijalny. Kiedy jednak całe ludy stają się pacyfistyczne, jest to symptomem starczego zniedołężnienia. Silne i niewyczerpane rasy nie są pacyfistyczne. Zajęcie takiego stanowiska oznacza odrzucenie przyszłości, bo pacyfistyczny ideał jest statycznym, finalnym stanem, który jest sprzeczny z podstawowymi faktami istnienia.

Jak długo człowiek ewoluuje***, będą wojny. Jeśli białe ludy kiedykolwiek tak się zmęczą wojną, że ich rządy nie będą już potrafiły skłonić ich do prowadzenia wojny, ziemia nieuchronnie stanie się ofiarą ludzi kolorowych, tak samo jak Rzymskie Imperium uległo Teutonom. Pacyfizm oznacza oddanie władzy niepoprawnym nie-pacyfistom. Wśród tych ostatnich zawsze będą biali ludzie - awanturnicy, zdobywcy, typy przywódców - zaś ich zwolennicy mnożą się wraz z każdym sukcesem. Jeśli dziś wybuchnie rewolta w Azji przeciw białym, niezliczeni biali przyłączą się do powstańców, po prostu dlatego, że są zmęczeni spokojnym życiem.

Pacyfizm pozostanie ideałem, wojna pozostanie faktem. Jeśli białe rasy zdecydują się nigdy więcej nie prowadzić wojen, rasy kolorowe postąpią inaczej i staną się władcami świata.

---------------------------------------

* W oryginale "power", a więc zarówno władza, jak i "siła" czy "potęga". Nie dało się tu tego ani dokładnie rozstrzygnąć, ani jednym słowem wyrazić.

** W oryginale jest tu zwykłe w angielskim "one", czyli "się". Przetłumaczyłem to w dość naturalny sposób jako "my" itd., ale warto jednak zaznaczyć, że to jest bardziej ogólne, mniej zaś, niż można by sądzić, ma - to akurat zdanie - brzmienie jakiegoś zalecenia.

*** No i kto może teraz twierdzić, że Spengler całkiem odrzuca myśl o ewolucji? Fakt, że nie podoba mu się konkretna forma darwinizmu dominująca w jego epoce, ale to absolutnie nie jest dowód na odrzucanie ewolucji. Nie mówię tu zresztą o kwestii pochodzenia człowieka, choć raczej nie wygląda, by Spengler był w tej sprawie jakimś chrześcijańskim fundamentalistą - sorry kogo to może urażać!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, września 20, 2008

Dlaczego korwinizm jest i będzie zdrowy kawał na lewo od np. faszyzmu

W dyskusji z Kirkerem na niepoprawni.pl udało mi się dość udatnie (I hope) sformułować moje poglądy na to, jak należałoby klasyfikować ideologie polityczne ze względu na ich prawicowość wzg. lewicowość. Nie zgadzam się bowiem z wielu panującymi wśród rodzimej prawicy (i "prawicy" tym bardziej) opiniami w tych kwestiach. Z czego potem wynika, że burzę się np. na zbytnie wycieranie sobie buzi faszyzmem i wmawianie ludziom, że to ideologia lewicowa. Nie mówiąc już o nazywaniu faszyzmem niemieckiego nazizmu, co jest powtarzaniem sloganów po prostu po Kominternie.

Z drugiej strony uważanie za hiper-prawicę ewidentnego lewaka, jakim jest Korwin, wydaje mi się nie tylko śmieszniejsze, ale i bardziej "polityczne", ponieważ tamto faktycznie odbiera nam pewną (marną) broń propagandową (która nikogo i tak się nie ima), czego kosztem jest jednak robienie sobie (a może i paru innym) wody z mózgu. To ostatnie uważam za skutek bardziej szkodliwy od jakichś mitycznych propagandowych mega-korzyści. A więc wyjaśnijmy sobie te sprawy w ogromnym skrócie.

Otóż na własny użytek - na razie przynajmniej, może kiedyś, choć wątpię, zechce mi się to wystarczająco obszernie i "naukowo" opisać - dwupoziomowy system klasyfikacji ideologii.
Podejrzewam zresztą, że taki sam jest w sumie system stosowany przez prof. Bartyzela, ale on albo tego explicite nie mówi, albo moja dysleksja nie pozwoliła mi się do tego doczytać. Ale jego rezultaty są takie zasadniczo, jak moje, więc to musi być podobna metoda.

Powiem w największym skrócie, choć to sprawa, która, choćby tylko z tego powodu, że tylu ludzi aż tak podnieca, zasługuje na sporo więcej uwagi i intelektualnego wysiłku. No to jedziemy!

* * * * *

Pana Tygrysa metoda klasyfikowania ideologii politycznych pod względem prawicowości-lewicowości.


1. Poziom najwyższy i NAJWAŻNIEJSZY - CELE.

Mówimy tu o autentycznych celach, nie o zadeklarowanych na pierwszych stronach gazet na doraźny wyłącznie użytek. Wbrew pozorom daje się takie wydestylować.


2. Poziom niższy, nieco mniej z pkt. widzenia ideologii ważny - ŚRODKI, czyli METODY.

Mówimy o środkach do osiągania celów danej ideologii, oraz środki służące po prostu utrzymaniu się przy władzy, szczególnie w późniejszych fazach. Za to sposób samego dojścia do władzy proponuję tutaj pominąć, to i tak nie jest ortogonalne w stosunku do celów i metod.

Dlaczego to cele, a nie metody mają być najważniejsze? Ponieważ mówimy o IDEOLOGIACH, te zaś mają bez porównania bardziej bezpośredni styk z celami, niż z metodami. Ale nil desperandum - cele też potrafią być wyjątkowo paskudne!

* * * * *

Proste? Proste! No i możemy sobie teraz poanalizować różne ideologie dla przykładu. Proszę, oto taka próba od ręki:

a. Komunizm: TWORZENIE NOWEGO CZŁOWIEKA, a metody też jak najbardziej w tym stylu. Skrajna lewizna skrajnej lewizny. (Ale już praktyczny ZSRR to nie całkiem to, tam wchodzi w grę i Azja, plus odwieczny wielkoruski nacjonalizm i militaryzm.)

* * *

b. Faszyzm: chęć zaradzenia postępującemu upadkowi Zachodu i ewidentnym wadom (żeby to b. łagodnie określić) liberalnej demokracji. A więc na poziomie max absolutnie PRAWICA. Środki? Dostosowane do epoki wielkomiejskich lemingów: "cieszymy się, albo przynajmniej udajemy, ze społeczeństwa masowego, z maszyny, turkotu, warkotu, udajemy że wierzymy w postęp, ale nie ten leberalno-oświeceniowy". A więc centrum albo nawet nieco w stronę lewicy. W sumie centrum (albo i lewica) PRAWICY.

* * *

c. Nazizm: w sumie coś podobnego do faszyzmu (tu zgoda), choć b. silnie zabarwione niemieckością, w tym przede wszystkim ówczesną polityczną sytuacją Niemiec. Która, przyznajmy to, nie była różowa. O wiele silniej quasi-religijne w swym odrzuceniu liberalizmu i oświeceniowej ideologii swych czasów. Stąd m.in. wrogość wobec istniejących kościołów, które po prostu były konkurencją. (Można to zresztą uważać za po prostu skrajny romantyzm.)

Sporo czysto prawicowych spraw, jak to: nacjonalizm, militaryzm, dyscyplina, państwo, rodzina, poświęcenie się. Środki? Co najmniej tak lewicowe jak w przypadku faszyzmu, choć raczej bardziej, co jednak mogło wynikać z przyczyn obiektywnych albo/i narodowej specyfiki. Wzięte w dużej mierze od bolszewizmu zresztą, z tego co wiem.

W sumie LEWICA (nawet raczej skrajna) PRAWICY. Fakt jednak, że ta prawica jakaś taka średnio prawicowa. Więc jak? Ustalimy może że nazizm to SKRAJNA LEWICA CENTRUM? Toż to by dopiero był szok i rewolucja w historii idei politycznych!

* * *

No to weźmy sobie jeszcze tytułem eksperymentu...

d. Korwinizm: utopia, bez cienia wątpliwości. Wszystko co naprawdę istotne wzięte z oświeceniowego widzenia świata. Co dla mnie, spenglerysty jakby nie było, jest z całą pewnością schyłkowe, czyli lewicowe. Sprowadzanie wszystkiego do skrajnie uproszczonego modelu - w tym przypadku, jak to przeważnie się dzieje (vide Marks) ekonomicznego.

Plus niekompatybilne, ni w 5 ni w 9, dodatki wzięte przeważnie z własnych idiosynkrazji Guru, oraz chyba ideologii Trójprzymierza. Tak nie pasujące do zasadniczych zrębów tej leberalnej w końcu doktryny, że nie można ich traktować inaczej, niż jako co najwyżej ozdobniki.

A więc dla mnie bez cienia wątpliwości lewica i to skrajna. Środki? Trudno o nich mówić wobec nieudolności tej sekty na poligonie realnej polityki, ale robienie lemingom wody z mózgu nie jest z całą pewnością prawicowe. W sumie LEWICA SKRAJNEJ LEWICY.

* * *

Jaka jest różnica między tworzeniem nowego człowieka (i nowego świata), a tym, co robił np. faszyzm? A taka, że to co robił np. faszyzm było po prostu wyciągnięciem wniosków z aktualnej sytuacji naszej cywilizacji - która nie była i nadal nie jest wesoła, ci ludzie mieli moim zdaniem rację - i zrobienie tego, co potrzeba, by przetrwać i być PODMIOTEM, nie zaś PRZEDMIOTEM historii. Tylko tyle i aż tyle - nijak to się ma do ślepej wiary w wieczny POSTĘP i rojeń o jakimś tam (heglowsko-marksistowskim) "przezwyciężeniu alienacji".

No i to, co głosi, i czego pragnie, taki np. Korwin mnie o wiele bardziej przypomina to drugie - tworzenie nowego człowieka właśnie. Tamci nowego człowieka nie tworzyli, oni po prostu uważali, że wielkomiejski leming o wiele lepiej się prezentuje, kiedy chodzi w nogę - najlepiej w mundurze i z karabinem. Co nie jest aż tak, z estetycznego choćby punktu widzenia, głupie.

Z etycznego też zresztą. I nie dążyli do WIECZNEGO POSTĘPU LUDZKOŚCI, który miałby, wedle takiego Charles'a Fourier, zaowocować tym, że będziemy kiedyś jeździć na "antytygrysach", a statki nam będą ciągnąć "antywieloryby" (a do tego będziemy mieli oko na końcu piętnastostopowego ogona, niech żyje ewolucja!) - ino chodziło im o powrót do odwiecznych wartości, które zniszczyły ostatnie (z ich punktu widzenia) lata leberalnej demokracji i oświeceniowe miazmaty. Tudzież czynniki obiektywne.

No i ta różnica dla mnie jest po prostu decydująca, jeśli się chce mówić o lewicowości i prawicowości. Co zresztą, przypominam, moim zdaniem w ogóle daje się stosować JEDYNIE do naszej zachodniej cywilizacji i do naszej epoki, tej zaczynającej się co najwyżej w Oświeceniu. Wcześniej to były jednak inne kategorie, i choć często występowały mniej lub bardziej pozorne podobieństwa, to jednak fakt, że religia była wtedy żywa i wpływała na wszystkie praktycznie aspekty życia społecznego, czyni tamte czasy czymś całkiem innym od naszych.

* * *

Socjaldemokrację i leberalizm proszę zrobić samemu w domu. Wyjątkowo pilni uczniowie mogą sobie jeszcze wziąć jakiś ekologizm czy coś. I to by było na dzisiaj tyle, dzięki za uwagę.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, września 14, 2008

Idźmy więc za ciosem (ciosikiem raczej)

Napisaliśmy wczoraj teksta, na odmianę po wszystkich niedawnych wygłupach, na serio... Wydaje się, że jakoś tam dotarł do paru ludzi ze swym wywrotowym przekazem - idźmy więc za ciosem. ("Cios", choć nie w sensie dania w dziób, tylko w sensie kła, to nawiasem mówiąc po angielsku "tusk", więc się fajnie składa.)

Dlaczego sądzę, że ten mój kawałek o Ardreyu, kibicach i Maleszce do kogoś dotarł? A choćby z powodu b. sensownego dłuższego komentarza by mustrum, na którym postanowiłem nawet skonstruować ten wpis, który jest właśnie tym pójściem za ciosem. Wklejam komentarz mustrum'a w całości i odpowiadam. Polemiki nijakiej nie budiet, bo się całkowicie zgadzam, ale nieco uzupełnię.
Blogger Mustrum pisze...
Masz rację w tym, Tygrysie, iż problem leży nie w genetyce, a w każdym razie nie całkowicie (ten absurdalny, Dawkinsyński redukcjonizm).
W sensie, że genetyka, biologia i ewolucja miałyby być przeciw nam? Że miałyby być ze swej natury lewackie i antykonserwatywne? Oczywiście że nie! Zawłaszczenie biologii przez lewiznę jest moim zdaniem czymś niemal tak samo podstępnym i oburzającym, jak zawłaszczenie przez nią języka! Gdybyśmy umieli, gdybyśmy wiedzieli co i jak, biologia - wraz z ewolucją i genetyką - byłaby nasza, byłaby młotem na lewiznę!

Kwestia pochodzenia człowieka to tylko drobna część całego problemu, nie chcę się pakować dyskusje teologów, ale moim zdaniem nieco awerroizmu całkiem by Kościołowi nie zaszkodziło... A cała reszta jest nasza. I lewizna, ta nieco inteligentniejsza, wie o tym, albo przynajmniej przeczuwa, trącając socjobiologię nosem z lękiem, jak szczeniak jeża. Modląc się przy tym, byśmy nadal byli tak durni i nie dostrzegli, jak się nam potencjalnie podkładają.
Genetyka, będąca po części efektorem, po części motywatorem ewolucji ma to do siebie, że przez wielorakie mechanizmy selekcji* eliminuje to co nie powinno przetrwać. Najczęściej poprzez gwałtowne i wielce kreatywne zabijanie "spadów"

* Uważam, że są różne; termin "dobór vel selekcja naturalny(a)" jest zbyt ogólnikowy i wyświechtany w odniesieniu do bogactwa organicznych i nieorganicznych procesów naturalnych wpływających na ewolucję)
Oczywiście! I każdy nowy maleszka może być traktowany jako swego rodzaju pomniejsza mutacja. W normalnym społeczeństwie - czyli m.in. opartym na stosunkowo niewielkich i stosunkowo zamkniętych populacjach które wchodzą ze sobą w seksualne związki i wydają na świat potomstwo - tego typu mutacje są niszczone. I to na kilka różnych sposobów. No a poza bezpośrednio działającą genetyką, oddziaływuje tu też kwestia wspólnych wartości, presji społecznych, wspólnego losu itd. Co też wiąże się, choć nieco bardziej pośrednio, z istnieniem tych stosunkowo niewielkich i dość spójnych, w dużej mierze zamkniętych, grup.

Oczywiście trzeba tu zrozumieć, że te grupy mogą być dość różnie uformowane. Jeszcze nie tak dawno ktoś z ludu wiejskiego niemal na pewno brał współmałżonka spośród mieszkańców kilku okolicznych wiosek. Podczas gdy szlachta brała współmałżonków z o wiele obszerniejszego terenu, ale jednak niemal nigdy spoza swej własnej klasy. No a dla monarchów - mówimy o europejskich władcach udzielnych pomiędzy wiekiem powiedzmy X a XIX - partnerem mógł być, z dość licznymi wyjątkami wprawdzie, tylko ktoś z ich własnego grona, ale za to z całej katolickiej (a potem też i protestanckiej) Europy, a nawet, w początkowym okresie, spoza niej (np. królowa Francji pochodząca z Rusi, cesarzowa "Rzymska" z Bizancjum itd.)

I tutaj można całkiem sensownie powiedzieć, za Darlingtonem, że istniała "europejska rasa monarchów". Tylko że to określenie nigdy nie zdobędzie wielkiej popularności, nie nadaje się bowiem na maczugę do walenia po głowach różnych "rasistów", więc lewactwo je zamilcza.
Problem leży w tym, że lewactwo, począwszy od RewFrancy i po sformalizowaniu siebie przez Marksa** i wyznawców zerwało ideologicznie i (w ich mniemaniu rzecz jasna) mechanistycznie z dotychczasową ewolucją, uważając się za jej końcowy produkt.

Tu jest sedno problemu, że w zerwaniu z nieprzerwanym ciągiem pogrążyli siebie, i co gorsza resztę ludzkości, w jakimś dziwacznym, wishful thinking matriksie. I jak na każdy matriks przystało, niszczy on to co jemu zagraża wewnętrznie, nie zauważając że sam istnieje w permanentnie zmiennym (i wrogim) świecie. W swej ignorancji bądź cyniczności nie dopuszczają do wiadomości, że tam gdzie jest życie, tam w stochastycznym środowisku będzie ono się zmieniało, będzie ewolułowało. Mechanizmy tej ewolucji, wydaje mi się, są nadal takie same jak dotychczas. Oddziaływują, jednak na odmienny niż naturalny system. I zatem ich efekty są inne. Ergo, sukces gatunku Ketman maleszny (Proditor triamicus).
** Ponownie przerabiam Nuevos Escolios, i jednak Davila powinien być uznany za czołowego ideologa Zoologicznej Prawicy: "Marks był jednynym marksistą, którego marksizm nie otumanił". Cymes.
Nie ma cienia powodu by sądzić, że w ewolucji cokolwiek się zmieniło. Cywilizacja (biedny nie mogę bez problemów używać naturalnej dla mnie spenglerowskiej terminologii Kultura/Cywilizacja, ale cóż) wprowadza wprawdzie do ewolucji człowieka pewną nową jakość, ale to nie jest coś, co by mogło samą istotę ewolucji człowieka odmienić. No a entropa i tak zadba o to, by odwieczne mechanizmy wzięły górę. Tylko, że, jak podejrzewam, tym najbardziej wpływowym, nikomu nieznanym, szarym lewackim eminencjom, nie aż tak bardzo zależy na sukcesie - im całkiem pasuje po prostu katastrofa zachodniej cywilizacji, a i katastrofa całej ludzkości (co dzisiaj na jedno niemal wychodzi), też dla tych maleszków nie jest problemem. "Albo sukces, albo niech szczeźnie ten świat!" I dlatego są aż tacy niebezpieczni.

Ketman maleszny (Proditor triamicus) - przecudne! Polecam je każdemu ze szczerego serca. Co do (e)scholiów też się oczywiście zgadzam - to wspaniała książka. Ciekaw swoją drogą jestem tych myśli Dávili, które się do tych popularnych wyborów nie załapały. Są słabsze? Są bardziej nietolerancyjne i z czarnym podniebieniem? Kiedyś muszę to sprawdzić, na szczęście czytam po hiszpańsku.
Jako naczelny cel dzisiejszej zoologicznej prawicy widzę przede wszystkim kultywowanie tego co zrobiło Kulturę Łacińską wielką, uchowanie tego w bezpiecznym miejscu umysłu, serca i duszy ludzkiej by stanowiło podstawę odtworzenia ordo mundi wtedy, kiedy ten j...any lewacki matriks kiedyś padnie na ryja. Nie gdyby, lecz kiedy. No i oczywiście, będąc Chrześcijanami, naszym obowiązkiem jest pomagać innym. A skoro w/w matriks koniecznie chce się pogrążyć w gównie, powinniśmy mu w tym jak najbardziej pomóc ;)
Zgoda! (Choć, by się czepić, jako spenglerysta nie zgadzam się z określeniem "cywilizacja łacińska". To jednak tutaj w tym kontekście drobiazg.) W każdym razie zawsze głosiłem, że prawicowość, tak jak ja ją rozumiem, to cały człowiek, a nie jakiś człowieczek z patyczków wymyślony przez oświeceniowych mędrków i ich epigonów - czy to będzie Michnik, czy to będzie von Mises, czy to będzie Korwin. Tych epigonów naprawdę nie brakuje, oddychamy tym, co oni wypuszczą z trzewi absolutnie bez przerwy. I to by należało zmienić.

Matrix padnie na ryj, jednak obserwując obecne trendy, obawiam się że z nami. I my będziemy na dole. I oni się wyżywią, a my nie. Chyba że coś szybko zaczniemy zmieniać.

Co do ordo mundi, to zgoda, ale b. ostro bym postulował, by zachować podział na "nogę świecką" i "nogę duchowną". Podział nie musi przebiegać dokładnie między świeckimi i duchownymi, ale to są całkiem różne podejścia do świata. (Więcej u Spenglera. Który nawiasem b. czule się wypowiada na temat katolicyzmu, co już tu kiedyś pokazałem.)

Bo tak jak dzisiaj mamy, to widzę, z jednej strony, że ludzie sprawy w rodzaju prostytucji chcą załatwiać w duchu inżynierii społecznej - "tak ma być i będzie dobrze", całkiem jak jakiś Lenin, Robespierre czy inny Korwin - całkiem ignorując rolę religii i jej recepcję wśród ludu. Z drugiej zaś na każdym kroku próbuje się robić ze wszystkich nas to, co Nicpoń (pod moim chyba zresztą wpływem), określił jako "zgraja kastrowanych ministrantów".

Tak sądzę, że potrzeba nam zarówno cnotliwych dziewic, ministrantów, świętych kapłanów (może nawet męczenników, byle nie za wielu) - ale potrzeba nam także, i chyba bardziej, w mojej świeckiej, małej duszyczce tak to czuję, rycerzy z jajami i krzyżowców. Choćby nie byli całkiem bezgrzeszni.

Co do pomagania bliźnim, to się oczywiście zgadzam. Pogarda dla prostego człowieka... Sam wiesz, co na ten temat mówi Dávila. Z tym, że trzeba się z tym moim zdaniem pogodzić, że z większości lemingów już nic nigdy nie będzie. Spenglerem tu jadę, ale mam takie przekonanie do szpiku kości sam z siebie też - ci ludzie całkiem po prostu widzą świat wartości całkiem inaczej niż my.

I w przypadku autentycznego wielkomiejskiego leminga to się nigdy nie zmieni. Nieco może tu wprawdzie zmienić nasz sukces i porażka lewizny cum konsupcjonizmu (już to widzę!), ale nie do końca. Ale należy oczywiście przywoływać zbłąkane owieczki i każdemu starać się dać szansę.

No i to by chyba było na tyle, dzięki za rozmowę i pozdrawiam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

P.S. Napisałem to, a tu nagle widzę, że i Nicpoń napisał b. interesujący komentarz. Coś będzie z tym trzeba kiedyś zrobić... ale na razie - leberalizm! (Kto rozumie o co mi chodzi ten rozumie, a reszta niech pomyśli. Albo i nie, bo to w sumie drobiazg.)

sobota, września 13, 2008

Ardreyem w Maleszkę... czyli Dlaczego buczą kibice?

Czasem, głęboką nocą, gdy akurat przez chwilę nie wyją autoalarmy... Czasem, w dzień, gdy akurat sąsiad zrobił sobie mikroprzerwę w puszczaniu mi przez ścianę rapu i techno... Słyszę jakiś cichy szelest, coś jakby chór nieskończenie odległych głosów... Wsłuchuję się weń i wydaje mi się, że te głosy wołają z wielkiej oddali, cytuję: "Ach! Czemuż tyle pytań bez odpowiedzi? Czemuż tyle pytań, na które NAWET Pan Tygrys odpowiedzi nie daje? Ach!"

I zawsze wtedy mam nieprzezwyciężoną ochotę zawołać w odpowiedzi, cytuję (cytat z samego siebie to chyba mój oryginalny wynalazek):
Rozumiem wasze duszne rozterki mili czytelnicy mojego bloga! Nie macie jednak do końca racji. Otóż Pan Tygrys DAJE wam odpowiedzi na wszystkie istotne pytania - trzeba tylko dokładnie czytać, no i przejąć się nieco tym, co się przeczytało. No i działać zgodnie z tym, co Pan Tygrys w mądrości swojej wam mówi!
Na tym kończę z cytatem, bo jakby on był taki strasznie dłuuuugi, to by całkiem straciło wdzięk. Ale to nadal mówi Pan Tygrys, znaczy odpowiada na te żałosne kwilenia z oddali.

Pan Tygrys mówi wam przecież, że należy czytać książki, tak? Nie każdy od razu musi znać z pierwszej ręki Spenglera - zgoda! Potrzebujemy nie tylko generałów i ministrów - potrzebujemy także, a nawet w znacznie większej ilości, szeregowców i kopaczy rowów, sierżantów i sprzedawców domokrążnych... Mądrość, filozofia, powinny ciurkać z góry, coraz bardziej rozcieńczone, coraz bardziej ocukrowane, w miarę jak docierają do umysłów prostszych i mniej na autentyczną filozofię historii podatnych.

Prawicowość to m.in. hierarchia i naprawdę szkoda, że tak wielu hierarchia - a z nią i prawicowość - kojarzy się z ordynarnym trzymaniem za mordę, lekceważeniem mniejszych i słabszych od siebie, pychą oraz, z drugiej strony, brylantami wysadzanymi różowymi golarkami rzekomych "elit". To nie tak moje ludzie!

Hierarchia nie jest w realnym społeczeństwie jedna, pojedyncza. Są różne hierarchie - hierarchia polityczna, zgoda, ale poza tym np. hierarchia naukowców w ogóle, hierarchia naukowców z jakiejś konkretnej wąskiej dziedziny, hierarchia rolkarzy, deskarzy, dancingowych uwodzicieli w każdej pomniejszej miejscowości - ba, nawet w każdej knajpie. I ktoś, kto akurat załapał się do politycznej elity nie jest przez to automatycznie NAJ, NAJ, NAJ, który miałby moralne prawo patrzeć na wszystkich "poniżej" z pogardą i lekceważeniem. Bycie zaś NAJ, NAJ, NAJ - zakładając, że ktoś aż tak renesansowy w ogóle może istnieć - nie jest żadną wielką gwarancją, że zacznie się odgrywać w realnym świecie realną polityczną rolę.

Wracając do pytań bez odpowiedzi, blogu Pana Tygrysa, oraz hierarchii, powiem, że mamy tu tak pomyślane... Pan Tygrys uważa, iż nic się nie zmieni, jeśli nie powstanie masoneria ludzi czytających i dogłębnie znających różne mądre książki. I to nie van Misesy, czy choćby Tocqueville, ale to, co tutaj Pan Tygrys ludziom próbował zareklamować. A więc, dla generałów, oczywiście Spengler. Jedyna odtrutka na trujące i paraliżujące mózg postoświeceniowe miazmaty.

Dla oficerów, przede wszystkim Robert Ardrey. I inne rzeczy którem tu zachwalał. Dla podoficerów, dokładna lektura ze zrozumieniem blogu Pana Tygrysa. Dla szeregowców wyciąg z tych wszystkich spraw, ale bez przesady, bo fizyczni nie muszą koniecznie wszystkiego wiedzieć, skoro nie chcą, byle postępowali jak trzeba.

Powie ktoś: "Ale jakżeż to? Ardreya nie ma po polsku, Spenger po polsku jest w doszczętnie stuskowanej (niegdyś mówiło się "skastrowanej") wersji... Jakżesz ich mamy czytać?" Na co odpowiadam - to już twój problem. Załatw to sobie, żebyś znał. Niech ci mądrzejszy wnuczek czyta i objaśnia... Załatw sobie (i reszcie ludu) tłumaczenie... Sprowadź sobie, w końcu to jest kpina, że tyle wydajesz na wódkę i płyty dysko, a stu złotych na Spenglera nie możesz! Albo mamy coś robić i coś zdziałać, albo też dajmy sobie spokój, bo to nasze pisanie po blogach do niczego i tak nie doprowadzi. Nie będę tego rozwijał, ale mógłbym tu sporo dodać o lemingach, rzeźniach, bydle... Te rzeczy.

Powie ktoś, Tomasz niewierny: "A co wyniknie z tego, że przeczytam, czy że mi raczej wnuczek, ze zmywaka w Kraju Brytów wróciwszy, przeczyta? Powiedzmy Ardreya?" Odpowiadam, podając drobny, ale jakżesz dobitny przykład. Weźmy sprawę Maleszki - dużo szumu się ostatnio zrobiło, że ta ober-menda pisuje na szalomie i jest tam forowana. No i ludzie zaczynają sobie m.in. zadawać i głęboko filozoficzne pytania. W rodzaju tego:
Jak to jest, że zachowali się ludzie porządni, skoro to się tak przecież nie opłaca? Przecież takie typy jak Maleszka czy inny Michnik, spadają na cztery łapy, podczas gdy ludzie porządni... Wiadomo, III RP. Więc jak to jest?

Z drugiej zaś strony, jeśli ewolucyjnie opłaca się być porządnym - nie wiem jakim cudem, ale się opłaca, skoro porządni jednak wciąż przeważają ilościowo - to jakim cudem takie coś jak Maleszka, czy inny Boni, w ogóle istnieje?
(To nie był prawdziwy cytat, ale faktycznie tak ludziska sobie rozmawiają na forach. Ten cytat to takie coś, jak słynne przemowy wodzów u Tukidydesa.)

No i ja na to mówię w te słowa (znowu niby cytat ze mnie, ach jak ja to lubię!):
Gdybyście, kochane ludzie, przeczytali co najmniej jedną książkę Ardreya, to byście wiedzieli w czym rzecz! Otóż ewolucja - i nie chodzi tu o, kontrowersyjną dla wielu z nas, kwestię POCHODZENIA człowieka, a wystarczy nam zająć się kwestią kształtowania się ludzi i społeczeństw, co przecież nie podlega żadnym istotnym kontrowersjom... Bo przecież rasy koni, psów czy innych chomików tworzą się na naszych oczach, i nie ma cienia powodu by sądzić, że tak samo nie dzieje się z ludźmi - choć oczywiście nikt na ogół tego AŻ TAK celowo i świadomie nie robi...
(Przechodzę jednak na zwykły tryb, choć to dalszy ciąg powyższego.)

Otóż ewolucja nie działa, a w każdym razie nie wyłącznie, na pojedynczych osobnikach. W takim przypadku od dawna nie istniałyby żadne stworzenia, gotowe poświęcać życie dla swych braci, sióstr, czy innych członków swej społeczności. To po prostu nie miałoby sensu i takie osobniki by wymarły, a ich geny znikłyby z puli genów danego gatunku.

Jednak trzeba tutaj uwzględnić, że np. rodzeństwo posiada połowę tych genów, co my. W związku z tym, jeśli uratuję swym poświęceniem całą grupę, w tym mojego brata czy siostrę, plus ich potomstwo (aktualne czy przyszłe) , to i tak robię swoim genom sporą przyjemność. I odwrotnie - jeśli ktoś swymi działaniami zagrażał spójności grupy, jej przetrwaniu, to i jego geny traciły szansę na sukces.

I tak to właśnie działa. Rzecz w tym, że przez niemal całą historię ludzkości grupy ludzkie, poza chwilowymi kryzysami lub b. późnymi okresami różnych cywilizacji - były ze sobą blisko genetycznie związane i w sumie dość jednorodne. Nie całkiem jednorodne, bo to także nie jest dobre z genetycznego punktu widzenia, ale w sumie, w porównaniu z tym, co mamy dzisiaj w wielkich miastach zachodu - niezwykle jednorodne.

Do tego dochodziły kwestie presji społecznej, jedności światopoglądu, wartości, religii... Które się przecież z tą jednorodnością genetyczną także w znacznym stopniu wiążą. No i w takim świecie produkcja, przetrwanie i sukcesy typów w rodzaju Maleszki były dość potężnie ograniczone. Takie geny ginęły, jeśli nie zginęły i narodził się nam Maleszka, była duża szansa, że po drodze zostanie przez daną społeczność unieszkodliwiony. Jeśli zaś nie został, szansa że odniesie sukces i w hierarchii społecznej wzniesie się na wysoką pozycję, przez co zwiększy także szansę swych genów...

Tak to działało. Po prostu z powodów klarownie wyjaśnianych choćby przez elementarną, mendlowską choćby genetykę. W dawnych, i normalniejszych z punktu widzenia ewolucji, warunkach, każde społeczeństwo albo swych Maleszków jakoś unieszkodliwiało, nie pozwalając im w każdym razie swych wrednych genów reprodukować, albo też całe, w wyniku swych Maleszków zdradzieckich działań, przestawało istnieć... Tym samym także skutecznie Maleszków z puli ludzkich genów eliminując!

Co jednak dzieje się, kiedy społeczeństwo zaczyna być tak niejednorodne, tak pomieszane jak dzisiaj? Także (nie bójmy się tego słowa) rasowo pomieszane? Rasista ze mnie żaden, bo nie przyszłoby mi do głowy wartościować ludzi na podstawie koloru skóry, czy w ogóle rasy, ale w końcu oczywistym jest, iż różne rasy przez tysiące i tysiące lat żyły niemal rozłącznie. (Poza oczywiście okresami podobnymi do obecnego, czyli w fazach pełnego rozwoju, żeby nie powiedzieć przekwitania, wielkich cywilizacji.)

Jeśli kiedyś, w stosunkowo niewielkiej, związanej ze sobą wspólną genetyką społeczności, Maleszki tego świata miały niewielkie szanse, to elementarna analiza dowodzi, że w dzisiejszych czasach czynniki te całkowicie utraciły swe znaczenie. Z czego wynika wiele istotnych, interesujących, niestety także i smutnych, rzeczy. Ale m.in. to, że nasza naturalna zapora przeciw Maleszkom padła, bardziej spektakularnie (jeśli ktoś potrafi patrzeć), niż berliński mur, i nic nas teraz przed zalewem Maleszek nie broni. Poza ew. naszą własną wolą i działaniem, oczywiście. Jednak musimy sobie uświadomić, że jest to zasadniczo całkiem nowe wyzwanie i nie wiadomo, czy sobie z nim poradzimy. Ja obawiam się, że sobie nie poradzimy, bo jakoś nie zabieramy się do tego w sensowny sposób.

Pomysł napisania tego tekstu przyszedł mi do głowy wczoraj, gdym oglądał, na CNN chyba, płacze i żale, że "wśród europejskich kibiców wzrasta rasizm i czarni zawodnicy są przez nich coraz gorzej traktowani". Z czym oczywiście "należy coś szybko i radykalnie zrobić, nie przebierając w środkach". A jednak - choć ja do nikogo nie mam pretensji o kolor skóry, choć żaden, najczarniejszy choćby zawodnik, osobiście mi niczym nie podpadł, choć nie uważam, by w chęci zarabiania dużej forsy na kopaniu piłki akurat w Europie, choćby się pochodziło z Afryki czy Grenlandii, było coś zdrożnego...

To jednak nie mogę się oprzeć przeświadczeniu, że ci, dość prości przeważnie ludzie, którzy kibicują piłkarskim drużynom i odruchowo buczą na widok czarnego zawodnika w kadrze ukochanego czy znienawidzonego klubu - wiedzą mimo wszystko o życiu bez porównania więcej od "autorytetów", "ekspertów", nie mówiąc już o "unijnych politykach". Choć Ardreya, ani nawet mojego blogu, nie czytali. (Skądinąd szkoda.)

Wy jednak, kochani ludkowie, którzy jesteście zbyt cywilizowani, zbyt mili i oświeceni, by buczeć na widok twarzy o innym od waszego kolorze - choćby ta twarz, robiąc coś tak bezdennie głupiego, jak kopanie piłki, zarabiała tysiąc razy więcej od was - pomyślcie jednak nieco nad tym, co wam stara się przekazać Pan Tygrys. A potem zabierzemy się razem za tworzenie prawdziwej prawicy, prawdziwej polskiej (a z czasem może i nie tylko polskiej), elity... Potem zaś, Deo volente, za ruszanie z posad bryły lewackiego świata i kontrrewolucję.

Uzupełnię - tu nie chodzi o to, że ktoś jest czarny czy biały. Istniały już społeczności wielobarwne, wielorasowe, a po paru pokoleniach i tak zaczynają działać normalne prawa. Tutaj chodzi o wielkie miasta, o pracę na zmywakach, o piłkarzy z drugiego końca świata także, niezależnie od koloru skóry. Chodzi o to, że po prostu jest genetyczny bajzel, skutkiem czego normalne antymaleszkowe prawa przyrody przestają dla nas działać.

Można w tym nie dostrzegać problemu, ciesząc się "wielokulturowością" i "barwnością", skrzyżowanymi z "tolerancją". Można, ale jeśli kogoś jednak bardziej martwi zalew Maleszków niż cieszy "różnobarwność" Simonów Molów, to tutaj właśnie ma zarys odpowiedzi na swe pytania. Tylko trzeba się nieco wysilić, oderwać od oglądania meczu z Benhakkerem i nieco pomyśleć. Trudno? Fakt, lepiej żyć z dnia na dzień coraz bardziej oblepiony maleszkowym śluzem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.