Chciałem was oświecić i zbudować tekstem pod tytułem w rodzaju "Wesołe przygody brexitowego prola" - tak nabrzmiałym aktualnością, jak piersi Sulamitki nabrzmiałe były winną słodyczą, ale napiszę na jeszcze świeższy temat. (Zabawne by było, nawiasem, gdyby ktoś chciał mnie potępić z pozycji judeochrześcijańskich za starotestamentowe aluzje. Szczególnie, że ta akurat historia jest powszechnie znana i ukochana od kaznodziejów.)
* * *
Tytuł niniejszego tekstu, jak zresztą jego całość, odnosi się do zakończonego parę godzin temu meczu Polaków ze Szwajcarią na Mistrzostwach Europy. Dlaczego PiS, spyta ktoś? Oczywiście partyjny fanatyzm... Nie całkiem o to chodzi, ale jednak to drugie walczące o równiny nad Wisłą i dusze Polaków (w sensie absolutnie gogolowskim w tym przypadku) plemię, to pieszczotliwie często zwane "żydokomuną", te tam KODy i inne Platformy (z kropką i bez), mówi otwartym tekstem, że "sukces tej reprezentacji na tych mistrzostwach będzie sukcesem PiS".. No więc niech mają!
Czy jednak Szwajcaria to Krzyżacy? Oczywiście że nie, choć faktem jest, że pod Grunwaldem autentycznych braci zakonnych było dość niewielu, a resztę stanowił nabór z ziem zakonnych, oraz zachodnie rycerstwo, wśród którego pewnie było i paru takich, których dziś byśmy uznali za Helwetów. Nie o to mi jednak chodzi, żeby, niczym Zbyszko z Bogdańca sok ze świeżo ściętej gałęzi, wyciskać ostatnią wilgoć z powyższego faktu, tylko o to, iż dzisiejszy mecz, ze względu na swój przebieg, kojarzy mi się z bitwą pod Grunwaldem.
Nie poświęciłem połowy życia na studiowanie tej bitwy, informacje na jej temat też nie są całkiem tak pełne, obiektywne i "naukowe", jakich byśmy sobie dziś życzyli, ale z tego co pamiętam i zrozumiałem, wyglądało to jakoś tak... Najpierw Krzyżacy szybko spędzili z pola jazdę litewską, a potem zaczęli bić naszych. Nie mówię, że łatwo im to szło, ale w sumie bili, w pewnym momencie zdobywając nawet wieki sztandar koronny - coś, co w wielu przypadkach szybko i gruntownie przesądzało o wyniku bitwy.
Tym razem, na szczęście, tak się nie stało, nasi odbili ów sztandar - zdaje się jakimś odwodem, dotąd stojącym przy królu chyba.... (Sorry, ale pisząc to nie sięgnąłem do żadnego opisu bitwy. Mówię co pamiętam.) No i nagle na pole walki wróciła wspomniana na początku litewska jazda, wsiadła na karki naszych wrogów i zwyciężyliśmy. Być może to właśnie ten powrót w istocie odzyskał nam ów, naprawdę niezwykle ważny, sztandar.
Może nawet Długosze tego świata tak tego nie ujmują, ale niekoniecznie muszą tu być absolutnie ścisłe. (Mógł Koneczny w patriotycznym celu zrobić z nas Rzymian, a z Niemców Bizantianów, to mógł Długosz, wieleset lat wcześniej, też nieco podkoloryzować, tym bardziej, że w porównaniu to by było prawie nic.)
Nie sądzę, by ta początkowa ucieczka Litwinów była jakimś celowym i hiper-cwanym manewrem, z tych, jakie przypisuje się (w tym przypadku chyba słusznie), Mongołom, bo to zapewne nie ten poziom wyszkolenia i dyscypliny. Po prostu chyba uciekli, co zresztą wcale nie zakłada jakiegoś niesamowitego tchórzostwa... Nie mówiąc już o tym, że jak my tu, piszący sobie na blogach, całkiem bezpiecznie, co by o III RP nie powiedzieć, możemy mieć prawo się wykrzywiać na brak rzekomy odwagi ludzi, narażających się na odrąbanie kończyny, z dalszym ciągiem (gangrena lub szybka amputacja bez znieczulenia i antyseptyki), zakażoną tężcem rohatynę w brzuchu, rozłupanie czaszki toporem i temuż podobnież...
Jednak i ta ucieczka nie musiała być całkowicie z ich woli, bo konie mają swoje stadne odruchy i obyczaje, co np. powoduje, że jak się taki stwór rozpędzi, to trudno go zatrzymać, a jak jeden na koniu ucieka, to drugi, także na koniu, go goni, chce tego czy nie chce. No i te Niemce, co owych Litwinów goniły, jak nam mówią, wrócić nie zdążyły (nie przypuszczam, by nie chciały), może z powodu dużo cięższego rynsztunku, wolniejszych koni itd., a Litwini tak. Ogromnie to wszystko clausewitzowskie - już samo rzucanie, im bardziej znienacka, tym lepiej, świeżych odwodów na zmęczonego walką wroga, a co dopiero, jeśli ów wróg był do tego psychicznie rozprężony, mając wszelkie powody sądzić, że zwycięstwo już jego!
Clausewitz zaś, z tą jego taktyczną psychologią i rzucaniem świeżych odwodów zza pagóra na rozprężonego już sukcesem przeciwnika, to także część Tygrysizmu Stosowanego - ważna, choć rzadziej tutaj anonsowana i przez wielu z Tygrysizmem Stosowanym, z tego powodu, nie kojarzona. No dobra, a jak ma się to do dzisiejszego meczu?
Nasi strzelili bramkę. Ucieszyło mnie to, może nie całkiem aż tak, jak kiedyś, powiedzmy, sukcesy Szurkowskiego i Hanusika ("cudowne dziecko dwóch pedałów" wedle Bogdana Tomaszewskiego) słuchane w radiu pół wieku temu, czy nieco późniejsze sukcesy różnych drużyn grających z ruskimi w hokeja, Fraziera w olimpijskim finale z Czepulisem...
Że o sukcesach Szkocji nie wspomnę (bo tak dziwnie ze mną było, moje pochodzenie od MacLeodów i Walter Scott czytany dzieckiem, a sukcesy faktycznie bywają, a kiedyś to nawet pomniejsze w piłce kopanej, ech!), ale bardziej niż cokolwiek dotychczas w wykonaniu reprezentacji PRL i PRL bis. Teraz jednak naprawdę im, czyli "naszym chłopcom", kibicowałem, a sporą zasługę mają te wszystkie KODy i inna targowica.
Potem zaś, wracając do naszych mutonów, po tej bramce znaczy, szła sobie gra, dość wyrównana, choć raczej przeważali Helweci. Fabiański dziko mi zaimponował (bramkarz znaczy, to info dla naszych późnych wnuków, którzy mogą nie kojarzyć), nie tylko rewelacyjną grą, ale nawet przede wszystkim swym luźnym, pogodnym nastawieniem, przy niezachwianej koncentracji. Co było wyraźnie widać.
Absolutny skarb dla bramkarza taki charakter! Sam we wczesnej młodości przejawiałem niejakie bramkarskie talenta - choć testowane jedynie w szkole i na podwórku - w piłce nożnej i ręcznej, ale często miałem przy tym rozhuśtane nastroje, więc wielki bramkarz, mimo niezłych warunków fizycznych, refleksu i niegłupich odruchów, na pewno by ze mnie nie był. Może dlatego zresztą na te psychiczne kwalifikacje Fabiańskiego zwróciłem szczególną uwagę.
Czy mógł obronić te niesamowite nożyce? Może i mógłby - gdyby miał o 15 cm dłuższe ręce. Połamałby przy tym pewnie sobie też palce o słupek. Jednak grają ludzie, a nie orangutany, więc nie mógł. Swoją drogą, skorośmy przy temacie braci mniejszych, to, w temacie pokrewnym, ta nasza drużyna jest jedną z dość nielicznych, gdzie naprawdę grają autentyczni krajowcy. Co jest piękne. Dla mnie, bo na pewno niektórzy widzą to dokładnie odwrotnie.
Daleki jestem od wszelkich rasizmów, nawet tych mocno już w brzuch wpychanych przez politpoprawną lewiznę, ale to naprawdę paranoja, co się w tej kwestii teraz dzieje! Myślę, że wielu postrzega sukcesy i klęski tego typu drużyn, jak nasza, w tych właśnie kategoriach. I jednych taki np. sukces raduje, drugich zaś wprost przeciwnie.
No dobra... Grają, grają... I coraz bardziej pewni, że zwycięstwo im nie umknie, rozprężają się. Jest to zjawisko dobrze znane zarówno w sporcie, jak i w militarnej taktyce. To samo musiało, przynajmniej w części, być przyczyną klęski Krzyżaków pod Grunwaldem. (I dlatego porównuję.) Jesteś skoncentrowany, napięty, daje to oczekiwany skutek, potem możesz się stopniowo zacząć odprężać, zresztą niesposób zachować pełnej koncentracji i mobilizacji, kiedy jest już "po".
Co gorsza, co by się potem nie działo, niesposób jest już się ponownie w krótkim czasie w pełni skoncentrować. Tu właśnie leży wdzięk (z jednej strony) i groza (z drugiej) tych opiewanych przez Clausewitza taktycznych odwodów. W tym przypadku taktycznym odwodem była ta nożycowa bramka, tak jak pod Grunwaldem były nim dotąd niemal niezużyte oddziały Litwinów.
Tak to musiało być i tym razem, co zemściło się w końcu, choć było też w tym sporo pecha i naprawdę rzadko oglądana bramka. Gdzieś na dziesięć minut przed końcem Szwajcarzy strzelają nam tę niesamowitą bramkę nożycami. Z jednej strony absolutne cudo ta bramka, z drugiej jednak niezły, powiedzmy to sobie otwarcie, fuks, bo to miało prawo polecieć pięć metrów od bramki i nikt by nie mógł narzekać. Nawet Szwajcar. Pod koniec podstawowego czasu moje wprawne oko dostrzegło zmęczenie u naszych piłkarzy, którzy nawiasem grali od początku bez żadnych zmian.
Ja się temu zmęczeniu całkiem nie dziwię, ale fakt, że było je widać. Dostrzega ktoś, jak to się zaczyna upodabniać do bitwy pod Grunwaldem? Z naszymi tym razem w roli nieprzyjemnych panów pod sztandarem z czarnym krzyżem (bo na płaszczach to tych krzyży, jako się rzekło, wcale wiele nie było), a Helwetami w roli naszych, w tym litewskich i jakich tam sojuszników? No to właśnie!
Podstawowy czas się skończył remisem 1:1, do Małego Przymorza zaczęła się zbliżać burza z piorunami (poniekąd sprawa bez związku, ale ładnie budująca nastrój), rozpoczyna się dogrywka. Nasi już wyraźnie pływali. U mnie, w realu, pioruny waliły już całkiem głośno, a tam, kiedy jakiś nasz zawodnik dostał od kolegi piłkę, uszyma duszy słyszałem syk zniecierpliwienia i/lub ciche przekleństwo - oba spowodowane faktem, że teraz trzeba będzie z tą piłką coś zrobić, nie daj Boże przebiec z nią kilka metrów, kiedy już nogi, kiedy już płuca... (Waryński w Schlissenburgu się kłania i można u niego znaleźć więcej szczegółów.)
Szwajcarzy gnietli naszych już wtedy niesamowicie i w sumie wyglądało to niemal na wstęp do
masakry, a wystarczała jedna bramka. Dowieźliśmy jednak remis do końca, co Krzyżakom ponad pół tysiąca lat temu się nie udało. Plus dla nas. Wtedy jednak nie strzelano karnych, a w każdym razie nikt chyba dotąd nie znalazł dla strzelania karnych w tych średniowiecznych bitwach jakiejś celnej analogii, więc ta nasza bitwa została przedłużona.
W realu, burza oddaliła się od Przymorza. Karne, jak na wieki wieków będzie zapisane w annałach, nasi wykonali bezbłędnie, wojska zaś polsko-litewskie (z Tatarami i równie kontrowersyjnymi czeskimi husytami na dokładkę)... Co ja gadam?! Żadne tam polsko-litewskie, tylko właśnie szwajcarskie, które skuły jednego karnego ("skuj się babko, dam ci japko"), Murzyn zresztą, szczery potomek Wilkenrieda, a Polacy to byli ci drudzy i wygrali. Alleluja!
I każdy w miarę bystry P.T. Czytelnik zrozumiał w końcu, że nasz tytuł, wbrew pozorom, jest jak najbardziej à propos i celny jak przysłowiowa cholera. Krzyżacy sobie w podobnych okolicznościach, clausewicznych, żeby to tak określić, nie poradzili, a "nasi chłopcy" TAK! "Alleluja!" jest tu więc jak najbardziej na miejscu, a do tego nie od rzeczy będzie dodać niezliczone "Hip hip hura!" (Co niniejszym uprasza się bez zwłoki uczynić.)
triarius