poniedziałek, sierpnia 20, 2012

"African Genesis" Roberta Ardreya po polsku - rozdział 3

3. Zwierzęce społeczeństwo


Tragiczny, nieznany Eugène Marais, południowoafrykański przyrodnik, którego drobny eksperyment na czerwonych mrówkach opisałem w poprzednim rozdziale, był największym geniuszem, jakiego nauki przyrodnicze wydały w tym stuleciu. I żadna dyskusja o zwierzęcych społeczeństwach nie może się rozpocząć bez oddania mu hołdu.

Marais rozpoczął swą pracę na przełomie wieków, stając się prawdziwym pionierem tego wszystkiego, co może jeszcze być przed nami w naszych próbach zrozumienia samych siebie. To jego oko było pierwszym, które jasno, i tylko z rzadka antropomorfizując, dostrzegało zachowanie człowieka w zachowaniu zwierząt. To on przeprowadził pierwsze badania zarówno owadzich społeczeństw, jak i społeczeństw naczelnych, naświetlające kwestię naszego własnego pochodzenia. To jego umysł jako pierwszy bez zahamowań zajął się obłożonym tabu tematem ewolucji ludzkiej duszy. I to on dokonał pierwszych dłuższych obserwacji zachowania naczelnych w stanie naturalnym. Jednak to, iż nie włączyłem tych wszystkich jego badań do historii współczesnej rewolucji, wynika z bardzo prostego powodu. Pozostały one, z jednym znaczącym wyjątkiem, nieznane nauce, ponieważ zostały napisane w języku afrykanerskim.

Marais to było jeszcze wiele innych rzeczy, poza przyrodnikiem. Był poetą, adwokatem, dziennikarzem, niedokończonym lekarzem, morfinistą i samobójcą. Pochodził z jednej z najstarszych afrykanerskich rodzin i w chwili wybuchu wojny burskiej przebywał w Londynie, studiując prawo. Został internowany. Ukończył studia i jakoś zdołał wydostać się z Anglii. Koniec wojny zastał go w Rodezji, przemycającego broń i amunicję do wyczerpanych walką Burów.

Porażka jego ludu pozostawiła na jego psychice tak dotkliwe blizny, że opuścił ojczyznę. Choć angielskim władał znakomicie – czytałem wiele jego listów – mimo to tylko raz czy dwa opublikował cokolwiek w innym języku, niż afrykanerski. Depresja zaś, jaką odczuwał po owej wojnie, sprawiła, iż porzucając ludzkie społeczeństwo, zaszył się w Waterbergu, górskiej fortecy w północnym Transvaalu, i wybierając społeczeństwo zwierząt. Dla dramaturga jest to zaiste ironiczna okoliczność, że pojedynczy wybór uczynił z wrażliwego człowieka największego w całym stuleciu przyrodnika, jednocześnie skazując go na pozostanie przez całe życie nieznanym.

Marais zamieszkał na fermie w pobliżu Doornhoek, w wysokopołożonej górskiej dolinie. Rok był wtedy, jak to można obliczyć, 1903. Dolina była dzika i bezludna. W niedostępnym wąwozie ciągnący się wzdłuż spiętrzonych poszarpanych skał, stado pawianów, liczące jakieś trzysta osobników, uczyniło sobie sypialnię, zasłoniętą przez masywne konary ogromnej dzikiej oliwki. Ponownie skutki wojny burskiej przesądziły o życiu naszego bohatera. Lokalni farmerzy nadal pozostawali jeńcami wojennymi. Przez całe lata pawiany nie słyszały huku broni palnej, do tego stopnia, że w pewnej mierze zatraciły swój strach przed człowiekiem. Marais mógł się do nich zbliżyć. Zbudował więc chatę przy wejściu do wąwozu.

Przez trzy lata – najdłuższy okres ciągłej obserwacji dokonanej na zwierzęcym społeczeństwie w stanie dzikim – Marais żył z owym stadem i studiował je. Jeden po drugim farmerzy powracali z obozów jenieckich i Marais znalazł się w roli adwokata trzystu urodzonych bandytów, jakich drugich nie ma w całej naturze. Z własnych funduszów kompensował lokalnym farmerom szkody poczynione w ich sadach. Strzelby nadal milczały. Po trzech jednak latach złodziejstwo pawianów przekroczyło w końcu ludzkie możliwości finansowe i badanie się zakończyło.

Marais opublikował swe obserwacje w formie krótkich esejów w pewnej afrykanerskiej gazecie. Pozostały one nieprzetłumaczone i niezebrane do roku 1939, kiedy to niektóre z nich pojawiły się w cienkiej ale niezapomnianej książeczce My Friends the Baboons („Moi przyjaciele pawiany”). To co stanowiło rewolucyjne obserwacje nieco po początku wieku, pozostało rewolucyjnymi obserwacjami trzydzieści pięć lat później. Ale wtedy już Marais nie żył.

Trzeba mimo wszystko z ogromną ostrożnością podejść do obserwacji zwierząt z najwcześniejszych faz kariery Eugene'a Marais. Z początku nie można go określić mianem choćby przyrodnika-samouka, bowiem jego samouctwo dopiero się rozpoczynało. Antropomorfizm bez wątpienia zabarwia niektóre z jego wniosków. Jego umysł, szkolony do zawodu prawnika, był jednak zdyscyplinowany i samokrytyczny, a jego intuicje godne geniusza. Obserwacje społecznych zachowań pawianów, dokonane przez samotnego, przygnębionego, uzależnionego od narkotyków prawnika w niedostępnym Waterbergu, wytrzymały próbę czasu lepiej, niż obserwacje innego pochodzącego z Południowej Afryki naukowca, wysoce wykształconego i o światowej sławie, dokonane w londyńskim zoo.

To po owym okresie spędzonym wśród pawianów Eugène Marais dokonywał jeden po drugim eksperymentów o najwyższym naukowym wyrafinowaniu. Zafascynowały go zachowania insektów i spędził lata obserwując tajemnice społeczeństwa termitów. I jego teorie, stanowiące być może najwyższe w tym stuleciu naukowe osiągnięcia w badaniu zachowania odległych od nas zwierząt, są znane we wszystkich zakątkach świata. Jednak, czy to przez przypadek, czy też nie, nie kojarzymy ich z imieniem Eugène Marais. Dopiero w tym samym roku, w którym opublikowano My Friends the Baboons, a także The Soul of the White Ant, dowiedziano się o tej dziwnej okoliczności poza Południową Afryką. W swej przedmowie do owej książki dr. Winifred de Kok, jej tłumacz, pisze:
Lata wytężonej pracy w veldzie doprowadziły Eugene'a Marais do sformułowania teorii, że indywidualny kopiec termitów jest pod każdym względem zbliżony do organizmu zwierzęcia, z robotnikami i żołnierzami pełniącymi rolę czerwonych i białych ciałek krwi, hodowlą grzybów jako organami trawiennymi, królową funkcjonującą jako mózg, i seksualnym lotem analogicznym do owulacji i ejakulacji.
Mniej więcej sześć lat po tym, jak te artykuły zostały opublikowane, Maurice Maeterlinck opublikował swą książkę The Life of the White Ant („Życie białej mrówki”), w której opisuje tę organiczną jedność termitiery i porównuje ją do ludzkiego ciała. Owa teoria wzbudziła wielkie zainteresowanie w owym czasie i została powszechnie zaakceptowana jako oryginalna teoria sformułowana przez Maeterlincka. Fakt, że nieznany południowoafrykański obserwator rozwinął tę teorię po wielu latach niezmożonych wysiłków, nie była szerzej znana w Europie. Wyjątki z artykułów Eugene'a Marais pojawiały się jednak w okresie ich publikacji w Południowej Afryce w belgijskiej i francuskiej prasie. W istocie oryginalne, napisane w afrikaans, artykuły byłyby dość łatwo zrozumiałe dla każdego Flamanda, bo afrikaans i flamandzki są bardzo zbliżone.

Marais w istocie pozwał laureata nagrody Nobla, twierdząc, że strona po stronie zostały dosłownie wzięte z jego własnych artykułów, zaś naukowa naiwność Maeterlincka była taka, że nawet używał terminologii stworzonej przez Marais sądząc, że to ogólnie przyjęty naukowy język. Jednak mocniejsze dochodzenie swych racji w takim międzynarodowy procesie leżało poza finansowymi możliwościami Marais, więc dzisiaj nie potrafimy ocenić słuszności jego twierdzeń. Wszystko co możemy stwierdzić, to że popadał w coraz większe zapomnienie.

Po roku 1915, jak się zdaje, nie wykonał już wiele pracy naukowej. Nadal dorywczo zajmował się dziennikarstwem i napisał kilka z najwspanialszych wierszy w języku afrykanerskim. Jednak złowieszczy urok morfiny coraz bardziej dominował jego życie. I wtedy, w końcu w roku 1935, w Londynie dr. de Kok podjęta tłumaczenie na Angielski jego wczesnych historii o naczelnych.

Czytałem listy Eugène'a Marais do jego tłumaczki, których kontekst powinniśmy mieć na uwadze: zostały napisane mniej więcej wtedy, gdy badania nad naczelnymi doktora Carpentera po raz pierwszy otwierały drzwi do ewolucyjnego poznania ludzkiej natury, były napisane przez człowieka, który trzydzieści lat wcześniej zrozumiał prawdy, które i dzisiaj zapewne pozostają nieprzeniknięte, i przez człowieka, który w ciągu kilku miesięcy umrze.

Te listy są wesołe, błyskotliwe, precyzyjnie wyrażone. Marais mówi w nich o pewnym południowoafrykańskim wydawcy, który „myśli, że jestem zbyt wielkim głupcem, by można mi powierzyć jakąkolwiek transakcję natury finansowej. Cóż, powinien być w stanie to osądzić, skoro wysondował wszystkie głębie i płycizny mojej duszy pod tym konkretnym kątem – zawsze z własną finansową korzyścią!” Innym razem wykazuje brak pewności siebie, mówiąc o esejach, które za dwa lata będą opublikowane jako My Friends the Baboons. „Zawsze się dość wstydziłem tych opowiadań, leżą tak daleko poza sferą tego, co uważam za swoją prawdziwą pracę. Pojawiały się w odcinkach w pewnej afrykanerskiej gazecie i nigdy nie miały uzyskać żadnej bardziej trwałej postaci.”

W tych listach z goryczą wyraża się o sprawie Maeterlincka, i bez żalu o swym fatalnym zauroczeniu językiem afrykanerskim. Potem wspomina swego wczesnego nauczyciela, anglikańskiego misjonarza, swoje życie w Londynie, i to jak, po porzuceniu czteroletnich studiów medycznych, został przyjęty do prawniczej kongregacji Inner Temple. „Być może moje reakcje na to wszystko zaszokują Panią. Najdłużej trwającym rezultatem było to, że stałem się o wiele bardziej rozgoryczony z powodu tej wojny, niż ludzie, którzy wzięli w niej udział w dojrzalszym wieku, i którzy mieli mniej do czynienia z Anglikami. To z wyłącznie uczuciowych względów odmawiałem pisania w jakimkolwiek innym języku, niż afrikaans, mimo faktu, że o wiele płynniej i łatwiej wyrażam się po angielsku.

Jego angielska proza, której pisania na własną szkodę odmawiał, sprawia, że szkolne wypracowania amerykańskich i angielskich uczonych zdają się kulawe i niezdarne. Jednak, choć Marais w swoim czasie był pionierskim umysłem współczesnej zoologii, samotnie i nieuzbrojony w choćby najbardziej mglisty precedens, był on też, jak każdy inny Bur, przede wszystkim zwierzęciem terytorialnym. I żadne ludzkie względy, czy wymogi racjonalności, mogły rywalizować z przymusem ze strony tak niezaspokojonego instynktu.

Na późniejszych stronach tej korespondencji mamy zapierające dech wrażenie, iż Eugène Marais znowu zapala się naukowym ogniem. Zaczynają go absorbować plany przetłumaczenia i wydania drugiej jego książki, The Soul of the White Ant, co dr. de Kok rzeczywiście później zrealizowała. Miały tam się znaleźć jego teksty o termitach sprzed Maeterlincka. Widzimy także, jak zwierza się swej tłumaczce z nadziei na zebranie, ze swych starych polowych notatek i nieopublikowanych tekstów, materiału na kolejną książkę, którą zawsze widział jako swe największe dzieło, The Soul of the Ape („Dusza małpy”). W jednym z listów, napisanym w końcu roku 1935, ubolewa nad swym słabym zdrowiem i niezdolnością do pracy: „Piszę to w łóżku, pod wpływem i z inspiracji bólu”. W następnym liście przeżywa uniesienie. I nikt, kto czyta ten jego natchniony list ćwierć wieku później, nie może nie poczuć także uniesienia.
Widzi Pani, że jej miły entuzjazm mnie zaraził! … Musi Pani wiedzieć, że wykonałem wiele pracy, a moja interpretacja wyników będzie nowa dla nauki. Nikt inny, pracując w terenie, nie miał takich możliwości jak ja, by studiować naczelne w całkowicie naturalnych warunkach. W innych krajach masz szczęście, jeśli uda ci się dostrzec to samo stado dwukrotnie w ciągu dnia. Ja żyłem w środku stada dzikich pawianów przez trzy lata. Chodziłem z nimi na ich codzienne wyprawy, spałem między nimi, karmiłem je, nauczyłem się rozpoznawać każdego indywidualnie, nauczyłem je ufać mi i kochać mnie – a także nienawidzić mnie tak gwałtownie, iż moje życie było kilka razy w niebezpieczeństwie. Tak niepewne były ich uczucia do mnie, że cały czas chodziłem uzbrojony, z automatycznym Mauserem pod lewą pachą, jak amerykański gangster! 

Jednak dowiedziałem się najtajniejszych sekretów ich życia. Będzie Pani zaskoczona, dowiadując się, w jakie ciemne i odległe zakamarki psychiki to mnie doprowadziło. Myślę, iż odkryłem prawdziwe miejsce w naturze hipnotycznych warunków u zwierząt niższych i u człowieka. Mam całkowicie nowe wytłumaczenie dla tak zwanej podświadomości, i powód dla którego przetrwała u człowieka. Myślę, że mogę udowodnić, iż cała koncepcja Freuda opiera się na splocie złudzeń. Nikt nigdy nie zbliżył się nawet do prawdziwej koncepcji podświadomości u człowieka, jeśli nie zna naczelnych w naturalnych warunkach. … Proszę się nie przejmować sprawą zdrowia. Głupio zrobiłem pisząc w taki sposób – po prostu okres depresji, jakiej co pewien czas podlegam. Proszę przyjąć moje podziękowania i pozdrowienia – Eugène Marais.
To był ostatni list. Następny, kilka miesięcy później, był od przyjaciela w Pretorii, informujący dr. de Kok, że Eugène Marais popełnił samobójstwo. Wspominał pewne szczegóły z burzliwego, zniszczonego przez narkotyki życia, i kończył się tak: „Żałuję, że nie miała Pani przywileju spotkania go. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, i naprawdę czarujący. My, którzy mieliśmy przywilej nazywać go przyjacielem, nigdy go nie zapomnimy.”

Tak jak żadna galeria sztuki współczesnej nie może nie być nawiedzona przez płonące oczy Vincenta van Gogha, tak samo kartki poświęcone przyszłej nauce nie mogą nie być nawiedzone przez melancholijną, samotną, mniej dotykalną obecność Eugène'a Marais. To jego umysł jako pierwszy przeniknął sekrety cudownego świata zwierzęcia, oraz pojął najistotniejsze z tajemnic cudownego świata człowieka.


2

Najsławniejszym spośród zwierzęcych społeczeństw jest społeczeństwo owadów. Więcej napisano o życiu pszczoły, mrówki czy termitu, niż o wszystkich innych przedludzkich społeczeństwach razem wziętych. Nic dziwnego, że tajemnica zachowania owadów tak fascynowała Eugene'a Marais w początkach jego kariery. A zatem, kiedy zwracamy badawczy wzrok na te zwierzęce społeczeństwa, które mogą mieć lub nie mieć związku z naszym ewolucyjnym pochodzeniem, zacznijmy od insektów, abyśmy mogli je wykluczyć. Nie mają praktycznie żadnego związku.

Badania i teorie dotyczące społeczeństw owadów zaprezentowane światu przez Maeterlincka, stanowiły podstawę kilku najbardziej szokujących obserwacji zachowania zwierząt, jakie kiedykolwiek miały stać się częścią literatury. Aby poznać najnowsze spośród zadziwiających rewelacji, można się dziś zwrócić w stronę doświadczeń doktora Karla von Frischa na pszczołach miodnych. Jednak moje własne spotkanie w Kenii z pewnym mniej od pszczoły znanym owadem dostarczyło mi zarówno momentu trudnego do wyrażenia zadziwienia, jak i powodu by na stronach niniejszego sprawozdania poświęcić owadom jedynie niewiele miejsca.

Żyje w Kenii stworzenie zwane flattid bugi, z którym zapoznał mnie w Nairobi, kilka lat temu, ten sam wielki dr. L. S. B. Leakey, który dzisiaj w ogromnych ilościach wydobywa z wąwozu Olduvai przedludzkie szczątki. Ściślej mówiąc, tym z czym mnie dr. Leakey zapoznał, był kwiat w kolorze koralu, w postaci kiści wielu malutkich kwiatków – coś jak aloes albo hiacynt. Każdy z tych kwiatków miał podłużny kształt, długości może około centymetra, który przy bliższym zbadaniu okazał się być skrzydłem owada. Kolonia owadów przyczepiona do martwej gałązki tworzyła całość tego kwiatu, tak autentycznego z wyglądu, że można się było po nim spodziewać jedynie wiosennego zapachu.

Mój moment prawdziwego osłupienia miał jednak dopiero nadejść. Nigdy dotąd nie widziałem nic porównywalnego to tego owadziego kwiatu, ale podobnego typu ochronne imitacje istnieją w naturze szeroko. Patyczak stwarza tak znakomitą imitację gałązki, że nawet ma cienie na plecach. Istnieje ćma kryjąca się pośród liści, która ma na skrzydłach wzór żyłek widocznych na liściu. Pośród innych ciem rozwinęły się całkiem niewiarygodne zdolności mimetyczne, jak to się określa. Niektóre smakujące ptakom ćmy wytworzyły sobie wzory na skrzydłach stanowiące dokładną imitację takich gatunków, które ptakom nie smakują, bo są gorzkie. W jaki sposób przypadkowe mutacje mogą być odpowiedzialne za takie upodobnienia to zmartwienie dla genetyków. Jednak imitacje istnieją w naturze i, aby się popisać wiedzą, wyraziłem podziw dla niezwykłego owada, dorzucając do tego kilka podobnych przykładów.

Leakey słuchał rozbawiony, zgodził się ze mną, potem jednak od niechcenia wspomniał pewien fakt. Koralowy kwiat odtworzony przez te owady nie istnieje w naturze. I wtedy właśnie rozpoczął się mój moment osłupienia. Społeczeństwo tego owada stworzyło ową formę.

Kiedy ja cierpiałem na mentalną niestrawność po usłyszeniu tej niewiarygodnej informacji, ów sławny Kenijczyk, który dwa lat później miał odkryć dawne stworzenie, nazwane Zinjanthropus, i postawić przed nauką masę nowych zagadek – momentalnie dostarczył nowego materiału dla mego, związanego z owym owadem, zadziwienia. Powiedział mi mianowicie, że w muzeum Coryndon wyhodowano wiele pokoleń tych stworzonek. I że w każdej partii jaj składanych przez samicę, zawsze będzie co najmniej jedno z którego potem wyłoni się owad z zielonymi, nie koralowymi, skrzydłami, oraz pewna ilość z którego wyłonią się owady ze skrzydłami w odcieniach pośrednich.

Przyjrzałem się uważnie. Na szczycie owadziego kwiatu znajdował się malutki zielony pączek. Dalej leżało około pół tuzina nie całkiem dojrzałych kwiatów, na których koralowej czerwieni było tylko trochę. Za nimi, na gałązce, przyczaiła się cała potęga społeczności owada o nazwie flattid bug, o skrzydłach z najczystszego koralu, dopełniająca dzieła i potrafiąca zmylić oczy najgłodniejszego z ptaków.

Istnieją chwile, gdy jedyną reakcją na jakieś ewolucyjne osiągnięcie może być uczucie mrowienia w skórze głowy. A jednak moje osłupienie nie osiągnęło jeszcze swego szczytowego momentu mózgowej pustki i zdrętwienia. Leakey potrząsnął patyczkiem. Przestraszona owadzia kolonia podniosła się z gałązki, wypełniając powietrze masą trzepoczących skrzydłami owadów. Wydawały się całkiem takie same, jak wszystkie inne chmary ciemii, które spotyka się w afrykańskim buszu. Potem wróciły na swoją gałązkę. Wylądowały bez jakiegoś zorganizowanego porządku i przez chwilę na gałązce roiło się od drobnych stworzeń, włażących jedno drugiemu na plecy, w czymś, co wyglądało jak przypadkowe ruchy. Te ruchy jednak nie były przypadkowe. Moment później gałązka była nieruchoma i znowu można było na niej podziwiać ten sam kwiat. Zielony przywódca znowu zajął pozycję, w której wyglądał całkiem jak pączek, a jego wielokolorowi towarzysze ustawili się tuż za nim. Masa szeregowców także zajęła swe zwykłe pozycje. Śliczny kwiat w kolorze koralu, nieistniejący w naturze, został stworzony na moich oczach.

Tak właśnie wygląda kolonia tego owada uformowana w nigdzie poza tym nie istniejący kwiat.iii

Jakiś rok później spędzałem noc w południowoafrykańskiej wiosce, wraz z grupą naukowców. Jednym z tej grupy był dr. C. K. Brain, zadziwiający młody człowiek z muzeum Transvaalu. Brain to naukowiec naukowców i nie znam nikogo, kto by w tak młodym wieku, na jakimkolwiek kontynencie, osiągnął tak szeroką renomę z powodu tak różnych osiągnięć. Jest Rodezyjczykiem, pochodzi z rodziny spokrewnionej z rodziną Eugene'a Marais. Ma długą, dystyngowaną twarz, a jego zachowanie, całkiem inaczej niż moje, składa się przeważnie z długich, dystyngowanych chwil milczenia. Brain miał wtedy dwadzieścia siedem lat i wcześniej uzyskał doktorat z geologii. Następnie przyszły trzy owocne lata antropologii, w którym to czasie dostarczył paleontologii jedynego pełnego geologicznego badania wszystkich pięciu stanowisk zawierających szczątki australopiteków; rozwinął metody datowania dawnych znalezisk, o których nikt przed nim nie pomyślał; a jego odkrycie prymitywnych tłuków pięściowych z Sterkfontein zostało przez dr. Kennetha Oakleya z British Museum uznane za jeden z kamieni milowych stulecia. Teraz zaś, w wieku dwudziestu siedmiu lat, ku rozpaczy antropologii, Brain kierował swą uwagę na zoologię. Wolał, jak sam stwierdził, rzeczy żywe od martwych.

Byliśmy zatem w Potgietersrus, pora była już dobrze po północy. Siedzieliśmy, popijaliśmy, zajęci późną rozmową. Wspomniałem o owadzie zwanym flattid bug, stosownie tajemniczym temacie na taką porę. Nikt nigdy o nim nie słyszał. Opisałem go ze szczegółami i przywołałem moje własne wrażenia. Jak takie dziwy mogły istnieć? Wszyscy siedzieli w milczeniu. W końcu odezwał się Brain.

Musimy sobie uświadomić”, powiedział, „że owad jest o dobre trzysta milionów lat starszy od nas.”

Ssak ma historię liczącą nieco ponad sto milionów lat. Historia owada sięga czterystu milionów lat. Ewolucja miała dodatkowe trzysta milionów lat na udoskonalenie intuicji, komunikacji i wzorców społecznego zachowania rządzących życiem owadów. Kiedy zadziwiają nas społeczeństwa flattid bug, albo pszczoły, znajdujemy się w sytuacji dziecięcego gatunku o wybitnych zdolnościach, zaszokowanego osiągnięciami istot niższych, które, o czym mamy skłonność zapominać, są od nas zdecydowanie starsze.

Owady rozpoczęły są ewolucję w momencie bardzo wczesnym w stosunku do historii wszelkiego życia. Możemy studiować, jeśli chcemy, indywidualne zachowanie owada, jego kolektywną psychikę, i jego społeczeństwo, skonstruowane jako pojedynczy organizm, w którym jednostka istnieje jako ułamek całości. I to nasze badanie musi w nas wywołać ogromny podziw dla tego, co natura, mając dosyć czasu, potrafi skonstruować z czegoś tak niewielkiego. Kiedy jednak eksplorujemy świat natury w poszukiwaniu tych horyzontów zwierzęcego zachowania, które są genetycznie związane z naszymi, możemy niemal całkiem pominąć społeczeństwa owadów. Ich droga oddzieliła się od naszej zbyt dawno, podążając własnym szlakiem przez eony całkiem dla naszej dziecinnej wyobraźni nie do pojęcia.

Pradawność owadziego społeczeństwa jest czynnikiem ignorowanym w rozważaniach wielu politycznych myślicieli. Niektórzy z nas mogą widzieć w termitierze doskonały model współczesnego państwa, a w zachowaniu społecznym insektów idealny wzór dla ludzi. Nawet uznając mądrość takiego ideału, musimy przetestować pokłady naszej własnej cierpliwości. Udoskonalenie owych subtelnych instynktownych schematów, których owadzie społeczeństwa wymagają, zajęło naturze dodatkowe trzysta milionów lat.

3

Człowiek jest kręgowcem – co oznacza, że ma wyposażony w stawy kręgosłup, coś, co w ewolucyjnym procesie rozwinęło się zbyt późno, by mogło wpłynąć na tę gałąź, do której należą owady. Pojawiło się także zbyt późno, by mogło wpłynąć na losy mątwy i ośmiornicy, kraba i małży. Tak więc możemy mówić, iż zachowanie małży, dla przykładu, która nie może się poszczycić kręgosłupem, ma dla człowieka mniejsze znaczenie, niż zachowanie złotej rybki, która kręgosłup ma. Jeśli zaś znajdujemy jakąś cechę dominującą wśród wszystkich gałęzi kręgowców, jak na przykład instynkt utrzymywania i obrony terytorium, musimy stwierdzić, że instynkt ten jest naprawdę istotny.

Bardziej konkretnie, człowiek jest ssakiem. Nie składamy jaj, a nasze ciała są ciepłe. Wiek ssaków można w przybliżeniu określić jako sto milionów lat, aa zachowanie ssaków musi mieć większe znaczenie dla ludzkiego badacza, od zachowania kręgowców w ogólności. Tak zatem zachowanie lwa i wilka, antylopy i myszy, musi oświetlać zachowanie człowieka, z większą intensywnością niż zachowanie dorsza.

Człowiek jest jednak przede wszystkim naczelnym. Z tego powodu ród nadrzewnych istot, które wyodrębniły się z obejmującego wszystkie ssaki tła siedemdziesiąt milionów lat temu, i w którym, od równie długiego czasu, zawiera się cała nasza ewolucyjna historia, musi nas dotyczyć nas najbardziej. Gdy przyglądamy się społecznemu zachowaniu małp, spoglądamy na coś leżącego bardzo blisko domu. Kiedy zaś spojrzymy, jak to uczynimy w dalszym toku naszej narracji, na zachowanie naczelnego który poluje – tej drapieżnej podrodziny, której człowiek jest jedynym żyjącym przedstawicielem – wtedy, z jedną istotną różnicą, będziemy patrzeć na samego człowieka.

Co to właściwie jest naczelny? Ze wszystkich zwierząt jest on najtrudniejszy do zdefiniowania. Na różnych stadiach ewolucji naczelnych różne gałęzie tej rodziny stawały się najbardziej widoczne. Raz były to nadrzewne ryjówki, innym razem wyraki albo lemury. Małpy w różnych okresach stawały się tymi naczelnymi, które najlepiej oświetlone zostały niezmożonym punktowym reflektorem ewolucji. W tej zaś chwili, przynajmniej na razie, naczelnym jest człowiek. Bardziej szczegółowo przyjrzymy się charakterowi i historii rodziny naczelnych, kiedy zaczniemy się zajmować pojawieniem się ludzkiego gatunku. Na razie wystarczy stwierdzić, że naczelne wyróżniają się jako grupa swym brakiem specjalizacji. Tylko jeden anatomiczny szczegół mają wszystkie one rozwinięty bardziej niż inne zwierzęta: mózg. Od ryjówki do człowieka, sekretem siły naczelnych wydaje się połączenie nadzwyczajnego, przerośniętego mózgu, ze zwyczajnym, nie za wielkich rozmiarów ciałem. Jest to ciało zdolne do wykonania każdego zadania, nie ograniczane jednak ani swą masywnością, ani specjalnymi potrzebami – ani przez kopyta, ani przez rogi, ani przez monstrualny apetyt. Jesteśmy jednak tak, jako rodzina, niewyspecjalizowani, iż jeśli ktoś chce znaleźć szybki sposób na odróżnienie małpy wąskonosej od szerokonoseji, można tylko stwierdzić, że szerokonosa huśta się na gałęziach, po których wąskonosa biega, oraz że wąskonose mają ogony, a szerokonose nie.

Poza powiększonym mózgiem, my naczelne mamy jeszcze jedną cechę – fizjologiczną –ą u nas powszechną, a wyjątkową w świecie zwierząt. Jest nią nasza wolność od seksualnych ograniczeń związanych z sezonową rują i okresem godowym. Periodyczność u samic jest charakterystyczną cechą wszystkich żyjących gatunków naczelnych, i nie tylko to, ale cykl menstruacyjny trwa u wszystkich gatunków w przybliżeniu tyle samo. U szympansów jest to 34-36 dni, u rezusów 28, u pawiana 30-40. I choć, zgodnie z najlepszą ustanowioną przez Du Chailluii tradycją, uważano, że brutalny, oszalały z żądzy samiec małpoluda brał swoją samicę nawet w czasie jej menstruacyjnych okresów tabu, mamy teraz wyższe mniemanie o jego dobrym smakuiii. Włazi na nią, fakt, ale nie stara się wejść w nią. Jak Carpenter kiedyś to określił, to jest jedynie przyjacielski gest.

Modne kiedyś było, jak już to widzieliśmy, sprowadzanie społeczeństwa naczelnych wyłącznie do unikalnej możliwości uzyskiwania przez cały rok seksualnej satysfakcji. Jednak inne unikalne czynniki mają porównywalne znaczenie. Mamy więc powiększony mózg i jego zwiększoną zdolność uczenia się. Mamy ciało tak w sumie bezbronne wobec drapieżników, że brak mu nawet pazurów, którymi mogłoby walczyć. No i jest też instynkt terytorialny, zapewne najistotniejszy z tego wszystkiego. Każdy gatunek naczelnych, który dotąd badano – ze znaczącym wyjątkiem goryla – utrzymuje własne terytorium i broni go.

Wszystkie te cztery czynniki – seks, terytorium, powiększony mózg i bezbronne ciało – wniosły swój wkład w ewolucję złożonego społeczeństwa naczelnych. Piątym czynnikiem, dominacją, zajmiemy się w następnym rozdziale. Ostatnim zaś czynnikiem był oczywiście życie na sposób drapieżcy – wkład dokonany przez australopiteka. O tym porozmawiamy w przyszłości.

Możliwość korzystania przez okrągły rok z żeńskiego towarzystwa przyczyniła się bez wątpienia do rozwoju u naczelnych trwałej rodziny, tak charakterystycznej dla małp szerokonosych. Jednak wśród wielu gatunków ptaków samiec, z niewielką szansą na seksualną satysfakcję, także bierze sobie towarzyszkę na całe życie. Samiec lwa cieszy się posiadaniem stałego haremu, ale jego przyjemności, choć mnogie, są jednak wciąż sezonowe. Inne więc czynniki niż seksualna satysfakcja muszą więc skłaniać samce wielu gatunków, zarówno naczelnych, jak i do naczelnych nie należących, do zaakceptowania seksualnych układów na całe życie. Wśród małp zaś, wąsko i szerokonosych, te układy są tak różne, i czasem tak skomplikowane, że nie daje się z przekonaniem stwierdzić, iż choćby tylko sama trwała rodzina naczelnych, nie mówiąc już o ich trwałym społeczeństwie, spoczywa wyłącznie na seksualnym fundamencie.

Gibbon, najaktywniejszy i najliczniejszy spośród obecnie żyjących małp szerokonosych, żyje w południowo-wschodniej Azji. Bierze sobie na głowę żonę i na tym poprzestaje, jest monogamiczny. Mniej wiadomo o zachowaniu jego indonezyjskiego sąsiada, orangutana. Ten może być monogamiczny, albo i nie. Inaczej jednak niż gibbon, dostrzega on, jak się wydaje, niewiele uroku w ryzyku związanym z damskim towarzystwem. Choć utrzymuje stałą rodzinę, ucieka od niej ile tylko może, samotnie rozmyślając na jakimś osobnym drzewie. Dwie afrykańskie małpy szerokonose, szympans i goryl, nie znajdują w monogamii żadnych zalet. Każda z nich bierze sobie harem tak duży, jakiemu tylko potrafi podołać, jednak zazwyczaj nie więcej, niż dwie lub trzy kobiety. Wiosną roku 1960 nasze oceny dotyczące goryla zostały jednak gwałtownie zweryfikowane w górę. Kilka tygodni przed moim przybyciem do Ugandy na stokach góry Mahavura zakończył życie ogromny samiec. Pozostawił po sobie syna-niedorostka i pięć wdów. Syn wciąż uczepiony był martwego olbrzyma, a dziś znajduje się w londyńskim zoo. Pięć wdów, porzucając zarówno dziecko, jak i umierającego partnera, jak jeden mąż wyruszyły na gorączkowe, trwające dziesięć dni, poszukiwania nowego męża. Znalazły go – starzejące się stworzenie z jedną samicą i jednym dzieckiem. Tak więc te wdowy znajdują się dzisiaj gdzieś na stokach wulkanu w Ugandzie, stanowiąc istotną część sześcioosobowego haremu. Jest powód by przypuszczać, że w świecie naczelnych rozmiar męskiego haremu nie zawsze jest zdeterminowany męskim wyborem.

Rodzina naczelnych, szczególnie wśród małp szerokonosych, może powstać poprzez trwały seksualny układ pomiędzy samcem i jedną lub większą ilością samic. Na tym się to jednak nie kończy. Ta grupa rozszerza się dzięki szczególnej cesze młodych naczelnych – powolnemu dojrzewaniu. Małpa szerokonosa dojrzewa w tropikach w tym samym, mniej więcej, tempie, co człowiek. Powolność zaś fizycznego rozwoju dodatkowo komplikuje inny czynnik, utrzymujący ich dzieci długo na łonie rodziny. Ich instynkty są słabo rozwinięte. Muszą się uczyć poprzez doświadczenie.

Marais przeprowadził kiedyś udany eksperyment, mający przetestować względną siłę instynktów i doświadczenia u wyższych i niższych zwierząt. Z rodzinnego gniazda uzyskał malutką wydrę, a z ramion zmarłej matki, malutkiego pawiana. Wydra, tak jak pies, jest jednym z najbystrzejszych przedstawicieli zwierzęcego świata poza naczelnymi. Pawian, największa z małp wąskonosych, jest jedynym szerokowystępującym naczelnym, który z powodzeniem żyje na ziemi. Choć fizycznie małpa szerokonosa jest nieco bliżej spokrewniona z ludzką linią ewolucyjną, to jednak pawian jest najbardziej znaczącym spośród wszystkich naczelnych. Jego naziemne życie stwarza mu problemy z przetrwaniem, które bliskie są naszym własnym.

Maleństwa Maraisa były nowonarodzone. Wychował je z dala od ich naturalnych środowisk. Wyda nigdy nie widziała wody, poza wodą do picia. Pawian nigdy nie widział gór, które były przeznaczonym mu domem. Żadne z nich nie miało żadnego kontaktu z przedstawicielami własnego gatunku, ani też nie skosztowało pożywienia, które stanowiłoby część ich normalnej diety. Po trzech latach Marais przywrócił każde z tych stworzeń jego naturalnemu środowisku: wydrę uwolnił na brzegu rzeki, pawiana włączył do stada. I oba zwierzęta były głodne.

Wydra, po raz pierwszy w życiu została skonfrontowana ze swym naturalnym środowiskiem, wodą. Zastanawiała się przez może trzydzieści sekund, potem dała nurka i w ciągu niewielu minut złapała rybę. Instynkt rządził. Inna była jednak historia biednego pawiana. Pałętał się tu i tam bez celu. Dla niego zwykłe pozycje z diety pawianówkorzonki, kolczaste gruszki, kolby kukurydzy, owoce z sadów – nie znaczyły nic więcej, niż popękane kamyki albo szczapy drewna. Widok skorpiona – wyjątkowego przysmaku na stole pawiana – wywołały u niego apetyt wyłącznie na paniczną ucieczkę. Nieszczęsne głodujące stworzenie, z beznadziejnym, w wyniku źle spędzonej młodości, życiem, zakończyło ów smutny eksperyment zjadając trujące jagody, których normalny pawian by za nic w świecie nie ruszył, i musiało zostać uratowane przed naturą przez samego przyrodnika.

Sławna historia młodej lwicy Elsy, tak wspaniale opowiedziana przez Joy Adamson w książce „Born Free”, jest tu także dobrym przykładem. Zanim Elsa mogła zostać przywrócona jej naturalnemu buszowi, musiano ją nauczyć zabijać. Jest to jednak wszystko, czego trzeba nauczyć młodą lwicę, cała reszta to sprawa instynktu. Stado lwów to polujący zespół. Starsi biorą na siebie odpowiedzialność za formowanie zdolności młodych w jedynym społecznym celu całego stada – zabijaniu. Żadne inne działania nie są podejmowane. W Rezerwacie Krugera największą przyczyną śmiertelności lwów jest rywalizacja o pożywienie pomiędzy dojrzałymi i młodocianymi członkami stada. Od momentu, kiedy przestaje ssać, lwiątko nie otrzymuje od lwicy żadnej pomocy ani ochrony. Zależy wyłącznie od siebie i często z tego ginie.

Dla naczelnych problem ten ma całkiem inną skalę. Elsa miała trzy lata, kiedy powróciła do dziczy. Szympans, wzrastając w tropikach, nie dojrzeje zanim nie skończy ośmiu czy dziesięciu lat. I tutaj powiększony mózg wkracza na scenę naszej społecznej ewolucji. Choć zapewnia on naczelnym ogromne korzyści z uczenia się, ten sam mózg osłabia ich instynkty. Młody naczelny nie może być wolno puszczony w świat, zanim nie zostanie wyedukowany. Tak więc rodzina, ten podstawowy element konstrukcji społeczeństwa naczelnych, rozszerzona zostaje o długi szereg młodych, w różnych rozmiarach i na różnym poziomie głupoty. Samiec orangutana, rozmyślający na swym osobnym drzewie, być może zaakceptował stałość związku, odrzucając jednak katastrofalne jego konsekwencje. Orangutan ma jednak inne przygnębiające powody do rozmyślań: kurczenie się własnej domeny, która kiedyś rozciągała się aż do Chin, teraz zaś ogranicza się do kilku wysp w archipelagu Indonezji; rzadkość występowania swego gatunku i trudności ze znalezieniem męskiego towarzystwa; stały brak wystarczającej ilości owoców, by wyżywić własne wątłe ciałko, z wynikającą z tego koniecznością ciągłych emigracji na stały ląd, daleko od ulubionych bagnistych brzegów rzek. Nie jest szczęściem być ewolucyjną porażką, a do tego ojcem!

Jakkolwiek nie byłby orangutan nastawiony do rodziny, jako instytucji społecznej, reszta świata naczelnych wita ją z radością. Tak cenne w niej widzą rozwiązanie swych życiowych problemów, że niewiele naczelnych zadowala się jedynie towarzystwem własnych samic i potomstwa. Miast tego rozszerzają tę grupę do hałaśliwej hordy, stałego i często pomieszanego stowarzyszenia kilku, albo i wielu, rodzin – prawdziwego społeczeństwa naczelnych.

4

Jeszcze w roku 1927 sławny antropolog Malinowski mógł zadeklarować, że: „rodzina jest jedynym rodzajem zgrupowania, który człowiek przejął od zwierząt”. To twierdzenie nie neguje społecznej natury naczelnych. Sugeruje jednak, że wszelkie przedludzkie społeczne więzy i konflikty miały związek z seksem lub jego konsekwencjami. Jego teza i wcześniejsze podobne wnioski miały głęboki wpływ na współczesną psychiatrię. A jednak jest to ewidentnie teza fałszywa.

Rzadko występujący orangutan z reguły żyje w izolowanych grupach rodzinnych. Ewolucja jednak nie pokazuje go jako zwycięzcy. Odnoszący sukcesy gibbon, najdoskonalszy z akrobatów, także akceptuje społeczeństwo ograniczone do współpartnera i dzieci. Jednak poza tymi dwoma przykładami nie można w świecie małp znaleźć przykładu stworzenia, które by konsekwentnie w stanie natury utrzymywało społeczeństwo tak proste, jak pojedyncza rodzina.

Grupa wyjców zawiera przeciętnie trzech samców i sześć lub osiem dorosłych samic. Panamski czepiak żyje w stałych społecznościach zawierających z reguły około ośmiu samców i piętnaście samic. Stado rezusów, uważnie obserwowane przez Carpentera w Syjamie, zawierało sześć samców i trzydzieści dwie samice. Ja sam nigdy nie zaobserwowałem w Afryce stada koczkodanów liczącego mniej niż czterdzieści osobników.

Szympansa trudno jest obserwować, a jego obyczaje wydają się zmieniać. Niels Bolwig opowiadał mi w Kampali, że jego obserwacje we wschodniej Ugandzie wskazują na skłonność do społeczeństw złożonych z jednej rodziny. Jednak spośród dwudziestu grup badanych przez Nissena w Gwinei Francuskiej, sześć zawierało dwóch lub więcej samców. Obserwacje goryli także w przeszłości były tak niepełne, iż pozostawiały miejsce na przekonanie, że goryl to stworzenie żyjące w pojedynczej rodzinie. Badane nad górskimi gorylami w paśmie kongijskich wulkanów, dokonane przez George Schallera, zawiera jednak obserwacje stałych grup, liczących nawet i dwadzieścia siedem osobników, z czego siedem dorosłych samców i dziewięć samic.

Pawian hamadryas, w Sudanie, żyje w stadachiv liczących do trzystu sztuk. Stado pawianów chacma, którymi zajmował się Marais, także liczyło trzysta osobników. Fitzimons kiedyś obserwował stado pawianów chacma liczące aż pięćset sztuk. Z powodu swego naziemnego życia, pawian, jak to już sugerowałem, prowadzi egzystencję bardziej zbliżoną do egzystencji człowieka od każdego innego z naszych krewniaków wśród naczelnych. Nie musimy jednak koncentrować się na środowiskowych podobieństwach chcąc wycisnąć z pawiana pewne ludzkie podobieństwa. Z wyjątkiem gibbona i orangutana, wszystkie wyższe naczelne mają skłonność łączyć się w społeczności większe i bardziej złożone od pojedynczej rodziny.

Przyrodnicy z pokolenia Malinowskiego (i Freuda) nie potrafili pojąć, że społeczeństwo naczelnych rzadko jest ograniczone do jednej rodziny. I choć Zuckerman i jego współcześni skorygowali ten błąd, uznając fakt istnienia wśród pod-ludzkich naczelnych szerszego społecznego życia, nadal szerzyli owo wyolbrzymiające znaczenie seksu złudzenie, a to w wyniku prowadzenia swych obserwacji w chronionych klatkach ogrodów zoologicznych. Nie potrafili dostrzec roli drapieżnika w życiu stworzenia o delikatnym ciele, i nie potrafili ocenić zachowań terytorialnych przejawianych wyłącznie poza tymi ogrodami. W stanie naturalnym seksualne możliwości i obowiązki mogą służyć do stworzenia u naczelnych stałej rodziny, ale terytorialne korzyści, możliwości i konieczności sprawiły, iż wyewoluowały u nich większe społeczeństwa.

Samiec gibbona ma na swych szczytach drzew środowisko dające mu niezłą ochronę i nie potrzebuje sojuszników do obrony swego terytorium przeciw innym gibbonom, ani swej rodziny przeciw naturalnym wrogom. Pole bitwy zawieszone sto stóp ponad ziemią stanowi potężnego sprzymierzeńca dla akrobaty jak nikt znającego swe nadrzewne terytorium. Carpenter obserwował syjamskie gibbony dokonujące na swoim terytorium skoków prosto w dół o długości czterdziestu lub pięćdziesięciu stóp. To niebezpieczne życie i spora ilość szczątków gibbonów, które kiedykolwiek zostały znalezione, ukazuje ślady zaleczonych złamań kości. Szansa na przeżycie wśród tych, którzy bronią terytorium musi być znacząco wyższa, niż wśród tych, którzy dokonują inwazji.

Samiec gibbona ma także korzyść z innej, i bardziej u naczelnych zadziwiającej od monogamii, okoliczności. Jego popęd seksualny jest słaby. Kopuluje rzadko, w wyniku czego ma niewiele rodzicielskich obowiązków, a ze swą mała rodziną może sobie pozwolić na brak szerszych więzów. Ze swą pogardą, zarówno dla grawitacji, jak i dla wielożeństwa, ten szczupły szary akrobata żyjący wysoko wśród zieleni, bardziej przypomina ptaka, niż innych naczelnych. I jak ptak, dzieli swe terytorium jedynie z własną rodziną. Mimo to, mając naprzeciw siebie naturalnego wroga, takiego jak na przykład człowiek, gibbon także docenia obronne korzyści, jakie zapewnia liczba. Carpenter kiedyś zakłócił swą obecnością spokój aż trzech grup gibbonów naraz. Wszystkie samce natychmiast połączyły się we wspólnych zwodzących manewrach. Kiedy Carpenter się wycofał, wszystkie wróciły na swe zwykłe terytoria.

Jeśli spośród naczelnych gibbon cieszy się najbardziej sprzyjającym habitatem, konstrukcją cielesną i temperamentem, to pawian ma tych radości najmniej. Zamieszkuje bezlitosną ziemię, gdzie na względy może liczyć tylko specjalista. Pawian zaś nie wyspecjalizował się w niczym, poza złodziejstwem. Zebra może uciec, biegnąc szybciej od swych prześladowców – pawian nie. Borsuk może się zagrzebać od nich głębiej – pawian nie potrafi kopać głębiej, niż do swego ulubionego korzonka. W ciągu milionów obfitych w pożywienie lat lampart rozwinął w sobie szczególny apetyt na mięso pawiana, a pawian nie może się z nim równać ani siłą, ani zdolnością kamuflażu, ani szybkością. Od niepamiętnych czasów pyton przejawia wyjątkowe upodobanie do niemowląt pawiana, ale natura dała pawianowi niewiele miejsc, gdzie mógłby się schronić, i które by nie były równie dostępne źle mu życzącemu pytonowi. Aby go do końca pognębić, natura obdarowała pawiana także burzliwym życiem erotycznym. Wobec tylu utrapień, pawian musi szukać sposobów przetrwania nie tylko dla siebie, ale także dla chmary swych żon i dzieci.

Pawian też oczywiście nie jest całkiem pozbawiony atutów. Jest całkiem silny. Jak wszystkie naczelne nie ma pazurów, ale jego paznokcie są groźne. Ma kły jak sztylety. No i ma spryt. Kiedy plądruje na jakiejś farmie i mężczyzna wyjdzie z domu, ucieknie. Jeśli wyjdzie kobieta, zignoruje ją. Jednak jeśli zdeterminowany ludzki wróg płci męskiej przebierze się w kobiece ubranie, pawian natychmiast da nogę. W Południowej Afryce farmerzy są przekonani, że pawian potrafi liczyć do trzech. Gdy stado pawianów chacma pustoszy sad i pojawi się wściekły farmer, stado wycofa się, by się pojawić natychmiast kiedy farmer sobie pójdzie. Jeśli trzech farmerów wejdzie do sadu i dwóch się wycofa, pawiany nie dadzą się oszukać i będą się trzymały z daleka. Dopiero jeśli do sadu wejdzie czterech farmerów i trzech się wycofa, matematyczne zdolności pawiana zawiodą. Wróci do sadu i wpadnie w pułapkę.

Taka bystrość jednak nie przyczynia się za bardzo do bezpieczeństwa pawiana, ponieważ oznacza ona tylko tyle, że do, i tak imponującej, listy wrogów, dla których pawian nie jest równym przeciwnikiem, dołączył także człowiek. Można by się zastanawiać dlaczego w ogóle na świecie istnieją jakieś pawiany, skoro wszystkie szanse zdają się przemawiać przeciw nim. A jednak pawian jest ewolucyjnym sukcesem na niewiarygodną skalę. Po prostu kwitnie. Adaptuje się do najbardziej nawet marginalnych warunków klimatycznych i terenowych. Jako czołowy afrykański bandyta, jest praktycznie nie do wytępienia, o czym zaświadczy każdy farmer. Jak przetrwał? Najbardziej bezbronne ze zwierząt, uziemiony naczelny, pawian przetrwał znakomicie rozwijając najbardziej wyrafinowane ze wszystkich znanych naturze środków obrony – społeczeństwo.

To nie jest ewolucyjny przypadek, że bezpiecznie żyjący gibbon może sobie pozwolić na życie w społecznościach należących do najmniejszej w świecie naczelnych, ani to, że zewsząd zagrożony pawian żyje w społecznościach, które należą do największych. Stado pawianów może liczyć wiele dziesiątków, albo i setki, osobników. W typowym przypadku będzie liczyło tuzin, albo więcej, dorosłych samców, każdy z własnym haremem i gromadą gąb do wykarmienia. Będzie też zazwyczaj liczyło pewną, i różną w różnych przypadkach, ilość kawalerów, tolerowanych ze względu na ich udział w plądrowaniu i obronie, a żyjących w romantycznej frustracji o różnym nasileniu. Dominujący pawian to praktyczne zwierzę, które zdaje się być wystarczająco przekonane o tym, że ilość przekłada się na siłę, by zaakceptować pewne skalkulowane ryzyko dla swego rodzinnego pożycia.

Stado trzyma terytorium wykorzystujące wszelkie korzyści, jakich może dostarczyć okolica, i broni go przed pobratymcami. Jako społeczeństwo przejawia ono wszystkie owe nieprzyjazne cechy, które charakteryzują indywidualnego posiadacza terytorium, a więc izoluje się od ogółu świata pawianów. Jednak grupa pawianów to społeczeństwo złożone z jednostek – to nie jest kolonia owadów. Pawian nie ma jak skorzystać z bogactwa społecznych instynktów ewoluujących przez czterysta milionów lat, które by pokierowały jego zbiorowym zachowaniem. Mimo to, pojedynczy pawian, jeśli ma przetrwać, musi zadbać o to, by przetrwało jego społeczeństwo. Musi, dla dobra grupy, stłumić wiele odruchów indywidualnej ekspresji.

Pawiany – i wszystkie inne naczelne – zbudowały swe złożone społeczne instytucje na prostocie pradawnego terytorialnego popędu. Członkowie grupy są jednocześnie izolowani od wszystkich innych przez terytorialną wrogość, i zespoleni ze sobą przez obronę terytorium. Obcy musi być znienawidzony, swój musi być chroniony. Dla obcego nie może istnieć żadna tolerancja, żadna litość, żaden pokój, wobec swojaka trzeba czuć przynajmniej jakąś prostą lojalność i poświęcenie. Jednostka musi bronić grupy, grupa musi bronić jednostki.

Przez wiele lat wielki autorytet w sprawach zachowania człekopodobnych w niewoli, W. Kohler, eksperymentował na szympansach w swoim ośrodku na Teneryfie, jednej z Wysp Kanaryjskich. Szybko zaobserwował, że jeśli jeden szympans miał być ukarany, dozorcy groziła zemsta wszystkich. Zuckerman zauważył ten sam problem w londyńskim zoo. Przez wiele lat zbiorowisko pawianów hamadryas trzymano tam na terenie nazwanym – dzięki wzlotowi wyobraźni, jakim tylko człowiek mógłby się poszczycić – Monkey Hill („Małpie wzgórze”). Usuwanie stamtąd martwych pawianów stanowiło poważny problem dla strażników – pawiany broniły nawet martwych ciał.

Grupy zebrane w warunkach niewoli są sztuczne, ale mimo to bronią jednostki. W dziczy będą jej bronić nawet kosztem znacznego ryzyka. Jeden z największych afrykańskich strażników dzikiej zwierzyny, Stevenson-Hamilton, zaskoczył kiedyś w buszu stado pawianów. Stado natychmiast się wycofało, ale jeden z ich liczby pozostał samotnie na drzewie. Opuszczony, przerażony pawian wołał o pomoc. Część stada powróciło. Nie były gotowe go zostawić. Stevenson-Hamilton złapał tego samotnego pawiana, a stado nadal nie chciało odejść. Dopiero kiedy kilka zwierząt zostało zastrzelone, stado w końcu uciekło.

Afrykańscy myśliwi wspominali liczne przypadki altruistycznego zachowania. Zanotowano na przykład, że ciekające stado pawianów zabrało swego rannego członka. Pewien myśliwy zabił pawiana i znalazł się oko w oko z całym stadem. Stado otoczyło zabitego i nie chciało odejść. Istnieje też historia o pewnym stadzie, które wpadło w pułapkę i uciekło, pozostawiając kilku zabitych. Jednym z nich była matka, do której martwego ciała przytulało się niemowlę. Inny pawian zawrócił, złapał malca i uciekł. Jak wiele z tych opowieści jest prawdziwych, nie potrafię ocenić. Przykłady autentycznego poświęcenia, lub czegoś przypominającego prawdziwy heroizm, muszą z pewnością być rzadkie. Niebezpieczne jest też opisywanie takich zachowań przy pomocy ludzkiej kategorii – altruizmu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że wszystkie jednostki będące członkami grup, wykazują, w różnym stopniu, w odpowiedzi na wszelkie zewnętrzne zagrożenie, reakcje mające na celu grupowe przetrwanie. I czasem taka reakcja może być naprawdę niezwykła.

Eugène Marais zanotował pewien przypadek, co którego nie istnieją żadne powody, by go kwestionować. W paru swych wczesnych obserwacjach, jak już wspomniałem, wydaje się, że mógł wpaść w pułapkę antropomorfizmu. Jednak w jego zapisie jednego strasznego zmierzchu w Waterbergu nie można znaleźć posmaku dobrodusznej spekulacji czy ludzkiej identyfikacji. Interpretacja nie gra tu żadnej roli. Te rzeczy się wydarzyły i wydarzyły się w pewnej kolejności. To wszystko.

Pawian boi się człowieka, jako najnowszego uzupełnienia swej listy naturalnych dyskomfortów. Nieszczęściem pawiana jest to, iż jego apetyt na owoce i kolby kukurydzy, w połączeniu ze skłonnościami, które trudno byłoby nazwać umiłowaniem prawa, doprowadzają go tak często do konfliktu z lokalnymi farmerami. Co pewien czas pawian jest oficjalnie ogłaszany plagą. Za jego skalp wyznacza się nagrodę. Strzelanie do pawianów stawało się w co trudniejszych czasach swego rodzaju patriotycznym czynem, dokonywanym dla domu i ojczyzny. Jednak to nie ten, tak niedawno pozyskany, wróg, jakim jest człowiek, wzbudza w pawianie prawdziwą panikę. Ta rola jest zarezerwowana dla wroga o wiele dawniejszego – dla lamparta. O zmierzchu.

Waterberg to było samotne miejsce, w tamtych latach na przełomie wieków. Nadal zresztą jest, jeśli o to chodzi. Noc zapada jak cichy pociąg ekspresowy, a mrok staje się spokojny od zwierzęcego nasłuchiwania. W ostatniej godzinie przed zmrokiem stada pawianów na całym kontrolowanym przez Maraisa terenie powracały ze swych porozrzucanych żerowisk do bezpieczeństwa domu i znacznej liczby. Jedno szczęśliwe stado, na przykład, spało w niemal niedostępnej jaskini, pięćset stóp ponad ziemią, na bardzo stromym klifie. Dostęp do tej groty zapewniała półka skalna, długa na pół mili i miejscami mająca zaledwie sześć cali szerokości, zawieszona, jak i sama grota, na wysokości, z której upadek musi być śmiertelny zarówno dla pawiana, jak i dla każdego z jego wrogów. W ostatniej godzinie przed zachodem słońca ta półka zatłoczona była przez stado poszukujące bezpieczeństwa. Marais obserwował, podziwiając porządek, w jakim zwierzęta się poruszały. Ostrożność wyjątkowo uciszyła normalną paplaninę pawianów. Dorosłe samce prowadziły, potem szły bezdzietne samice, następnie samice, których pleców i brzuchów czepiały się niemowlęta. Marais zanotował, że niebezpieczeństwo może wprawdzie uciszyć głos pawianów, ale nie chęć do zabawy ich młodych. W najbardziej niebezpiecznych miejscach dzieciarnia nie potrafiła się oprzeć pokusie pociągania sąsiadów za ogony, jeśli nadarzyła się taka okazja. W końcu jednak grota się wypełniła, a skalna półka opustoszała. Zapadła noc. Śmierć na bezszelestnych stopach wędrowała przez las, przez krzaczaste zarośla i przez polanę. Zimne gwiazdy, brutalne w swej nieczułości, uczyniły z nieba niemal pustą przestrzeń. Ale przynajmniej zwierzęce społeczeństwo było bezpieczne i mogło spać spokojnie.

Inne stada żyjące w Waterbergu, jak na przykład stado które studiował Marais, nie posiadały fortec o porównywalnej sile. Wszystkim im jednak, jakiekolwiek byłoby zagrożenie, noc przynosiła jedno przerażające widmo. Marais zawsze wiedział, kiedy lampart znajdował się w pobliżu jego stada. Chronione wyłącznie przez wgłębienia w poszarpanych skałach i zamaskowane jedynie przez konary masywnego starego figowca, stado zaczynało się wtedy niespokojnie poruszać. Wyczuwał niepokój, a potem dochodziło go specjalne, związane z zagrożeniem, zawołanie. Bezsilnie stado oczekiwało, aż niewidzialna śmierć, nie zauważywszy go, pójdzie dalej. Pewnej jednak nocy lampart przyszedł wcześnie.

Był wciąż jeszcze zmrok. Stado pawianów dopiero co wróciło z żerowiska i ledwo miało dość czasu, by się rozproszyć po skałach wysoko się piętrzących poza figowcami. I oto nagle wydaje z siebie pisk przerażenia, a Marais widzi lamparta. Wyszedł z buszu, pewny swego, powolutku. Tak bezbronne są te pawiany, że lampart zdaje się dostrzegać, iż nie ma powodu do pośpiechu. Przysiadł tuż pod niewielkim skalnym nawisem, obserwując swą zdobycz i analizując teren. Marais zauważył zaś dwa samce pawiana ostrożnie wyłaniające się zza skały wprost ponad drapieżnikiem.
Oba samce poruszały się ostrożnie. Lampart, jeśli je w ogóle dostrzegł, zignorował je. Całą jego uwagę przykuwała wielka kłębiąca się, piszcząca, bezbronna horda pomiędzy skałami. Potem oba samce rzucają się w dół. Spadły na lamparta z wysokości dwunastu stóp. Jeden wgryzł się w kręgosłup drapieżnika, drugi rzucił się mu do gardła, uczepiając się od spodu łapami jego szyi. Momentalnie lampart rozpruł pazurami swych tylnych łap brzuch pawianowi wiszącemu mu na szyi i chwycił szczękami tego, którego miał na plecach. Było jednak już za późno. Pawian z rozprutym brzuchem, dość długo przed śmiercią wpijał się zębami w jego gardło, by dosięgnąć kłami żyły szyjnej. 
 
Marais obserwował, podczas gdy pod niewielkim skalnym nawisem wszystko zastygało w bezruchu. Zapadała noc. Śmierć, ukryta przed wszystkimi poza niewzruszonymi gwiazdami, otuliła zarówno zdobycz jak i drapieżnika. We wgłębieniach zaś majaczących w ciemnościach skał, zwierzęca społeczność zapadała w sen.

5
Seks to dodatkowe przedstawienie w zwierzęcym świecie, bo dominującą barwą tego świata jest strach. Tylko za ogrodzeniami czy fosami ogrodu zoologicznego ujrzymy seks zajmujący miejsce na głównej scenie. Bo nie ma terytoriów w zoologach, nie ma drapieżnikówv, i nie ma strachu. Wszystkie te subtelne instynktowne mechanizmy, które dzięki naturalnej selekcji wyewoluowały, aby sprzyjać przetrwaniu jednostek lub przetrwaniu gatunków, także są zawieszone. Jedynie seks i zdrowy apetyt pozostały dla nas widoczne. Jak to, jednak subtelne mogą być owe instynktowne społeczne reakcje w stanie natury, zostało zanotowane przez niejednego obserwatora. Nawet w zoo można niektóre z nich dostrzec.

Kiedy Kohler obserwował prawdopodobieństwo zbiorowej retrybucji ze strony szympansów, zanotował także, iż ta obrona następowała jedynie jeśli ukarany szympans wydał konkretny, charakterystyczny okrzyk. Zuckerman obserwował to samo dziwne zachowanie wśród pawianów na Małpim Wzgórzu. Grupa ruszała bronić jednego ze swych członków, ale tylko jeśli wydał on pewien określony okrzyk. Stevenson-Hamilton zanotował podobne zachowanie wśród pawianów w stanie dzikim. Zbiorowa reakcja w społeczności naczelnych nie jest wywoływana przez nieszczęście pojedynczego członka, tylko przez specjalny głosowy sygnał.

Zuckerman zauważył też, że ilekroć strażnicy próbowali usunąć ze Wzgórza zwłoki – dowolne zwłoki, czy to było niemowlę w ramionach jego matki, czy starzec który przeniósł się do lepszego świata, czy po prostu jakąś nadmiernie poturbowaną ofiarę zwierzęcych porachunków – obrona tych zwłok była zawsze poprzedzona charakterystycznym niskim, chóralnym szczekaniem. Zuckermanowi wydało się bardzo nieprawdopodobnym, by pawian potrafił jakoś specjalnie rozpoznać śmierć, a ja raczej się z nim zgadzam. Grupa broni zwłok tak, jakby broniła żywego towarzysza, nie rozpoznając jego specjalnego stanu. Śmierć nie jest dotykalną rzeczą, a czymś ogólnym, wnioskiem, nazwą, którą człowiek nadaje pewnemu konkretnemu abstrakcyjnemu stanowi nie-istnienia, i wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, by zwierzę potrafiło reagować na taki konceptualny stan. Jest tu jednak pewien problem. W głębi Waterbergu, ponad pół wieku temu, Marais słyszał i opisał to samo charakterystyczne szczekanie pawianów. Leżąc w środku nocy w swym łóżku, słyszał ten ich chór, gdzieś głęboko w górach. I wiedział z całą pewnością, że rano najdzie zwłoki przyjaciela, który odszedł.

Jest wiele rzeczy, których się jeszcze od zwierząt nie nauczyliśmy, wiele takich, które niedługo poznamy, i wiele takich, których nie poznamy nigdy. Jeśli zgadzam się z Zuckermanem co do niewielkiego prawdopodobieństwa głosowej reakcji zwierzęcej społeczności na śmierć któregoś ze swoich, czynię tak dla zasady, a także dlatego, iż nie zgromadzono dotąd dość dowodów, które by tę tezę podważały. Czynię tak jednak z głęboką wiedzą o tym, że tym autorytetom od zachowania zwierząt, które z największym przekonaniem głosiły doktryny o zwierzęcych ograniczeniach, historia zgotowała wyjątkowo żałosny los.

Społeczeństwo środkowoamerykańskich wyjców, o ile wiem, nie reaguje głosem na śmierć. Jednak poszczególny wyjec komunikuje swe reakcje na dziewięć różnych sytuacji za pomocą dziewięciu określonych i różnych od innych okrzyków, każdy z których ma znaczenie dla jego społeczności. To jest dokładnie ta sama liczba, co liczba okrzyków gibbona czy dalekowschodniego siamanga. Najbardziej charakterystycznym z okrzyków wyjca jest sygnał, że terytorium jest zagrożone inwazją, który ma mniej więcej taki wpływ na grupę wyjców, jak okrzyk „Pamiętaj o Alamo!” na grupę Teksańczyków. Inny okrzyk, całkiem inny, wyraża po prostu podejrzenie. To jest alarm, kierujący uwagę grupy na jakiś możliwy kłopot. Emocjonalną konsekwencję tego okrzyku, całkiem przeciwnie, niż w przypadku zawołania wojennego, wyraża cisza. Inny sygnał głosowy, o wiele mniej dramatyczny, dałby się prosto zinterpretować jako „Idźmy w tę stronę”. Pojawia się wtedy, gdy jakiś samiec, w ciasno zbitej żerującej grupie, wpada na nagły pomysł tego rodzaju, którym musi się zresztą podzielić. Jeśli grupa go zaakceptuje, wtedy wszyscy ruszają za pomysłodawcą. Często się jednak zdarza, że inny samiec powtarza ten sam okrzyk, wyrażając w ten sposób swoje własne zdanie na temat przyszłego kierunku marszu całej grupy. Kłótnia, która się potem wywiązuje, zgodnie z uświęconą wśród wyjców tradycją, będzie zawierała minimum przemocy przy maksimum harmideru. Prędzej czy później grupa dogada się ze zwycięzcą i wszyscy ruszą w drogę.

Lorenz miał długie doświadczenie ze społecznością kawek, niewielkiej, inteligentnej i uroczej odmiany europejskiej wrony. Odkrył w społeczności kawek okrzyk porównywalny pod względem znaczenia, a także w wynikającej zeń kłótni, do „Idźmy w tę stronę” wyjca. Kawki mają jednak także i inny okrzyk, całkiem inny pod względem brzmienia i znaczenia, a oznaczający: „Wracajmy do domu!” Jeszcze inny spośród charakterystycznych okrzyków kawek wynika z pewnej szczególnej cechy tego gatunku: otóż pisklęta kawki nie potrafią rozpoznać naturalnych wrogów. Pisklę kawki będzie naiwnie przyglądać się z zaciekawieniem zbliżającemu kotu. Nic, z wyjątkiem owego specjalnego okrzyku wydanego przez inną kawkę, nie zakłóci dobrego samopoczucia pisklaka. To ów okrzyk, nie zaś widok wroga, uczy go, kto na tym świecie dobrze mu życzy, kto zaś źle.

Ptaki, tak jak i naczelne, mają znakomitą zdolność uczenia się z doświadczenia. Natura skorzystała z tej zdolności, wyposażając społeczeństwo kawek – nie zaś indywidualną kawkę – w świadomość zagrożeń. Każde pokolenie kawek komunikuje następnemu, poprzez swój ostrzegawczy okrzyk, mądrość zgromadzoną przez całą historię ich gatunku. Kiedy pojawia się nowe zagrożenie w życiu kawek, widoczne staje się, o ile bardziej selektywny i przystosowawczy od sztywnego aparatu indywidualnego instynktu jest mechanizm zbiorowego doświadczenia.


6

Społeczeństwo jest najlepszym przyjacielem każdego z naczelnych. W grupowej reakcji odnalazł on broń zwielokrotniającą liczbę jego oczu, wagę jego mięśni, ilość rzędów jego bojowych zębów. Poprzez mechanizm społeczny naczelny zapewnił sobie największy zwrot ze swego największego zasobu: mózgu; i najmniejsze możliwe straty z powodu swej wrodzonej ułomności: ogólnej słabości swego ciała.

Istnieje porządek w całym zwierzęcym świecie. Stoimy przed klatką w zoo i obserwujemy coś, co wydaje nam się być pogodną lub rozdrażnioną anarchią. W każdym razie jest to życie wolne od reguł, może zresztą dlatego tak lubimy chodzić do zoo. Jednak w stanie natury życie zwierzęcia nie jest takie. Stosuje się do reguł i przepisów terytorialnego zachowania. Jeśli to zwierzę społeczne, to przestrzega reguł i przepisów własnego społeczeństwa, a jego osobiste skłonności muszą, czasami, ustąpić przed tego społeczeństwa potrzebami. W tym względzie zwierzę akceptuje i przyjmuje na siebie swego rodzaju pierwotną moralność.

Dzikie zwierzę nie jest wolne. Jeśli jest małpą, jego zachowanie podlega wymogom przetrwania jego potomstwa, które musi zostać nie tylko nakarmione i obronione, ale także wyedukowane; wymogom obrony terytorialnej; oraz prawom dominacji, którym zaraz się przyjrzymy. Przede wszystkim zaś, ponieważ jest to zwierzę polegające dla swego przetrwania na społecznych mechanizmach, jego osobiste skłonności podlegają porządkowi narzuconemu przez wymagania jego społeczeństwa. Naczelny to gość wyjątkowo wprost uporządkowany. Usuńmy jednak z jego życia jeden czynnik – terytorium – i wszystko może się wydarzyć.

Opowiadałem już wcześniej, jak to C. R. Carpenter osiedlił jakieś 350 indyjskich rezusów na wyspie Santiago, w pobliżu wybrzeża Puerto Rico. Ów długi, starannie kontrolowany, eksperyment był może tym, który najwięcej ujawnił na temat zachowania naczelnych, ze wszystkich, kiedykolwiek dokonanych, obserwacji. Jeden jednak jego etap przebiegł nie całkiem zgodnie z planem.

Zwierzęta były transportowane morzem. Przeniesienie ich do nowego habitatu oznaczało, iż musiały się przyzwyczaić do nowej diety. Aby je do tej nowej diety przyzwyczaić, konieczne było karmienie ich bardzo skąpo i utrzymywanie w stanie ciągłego głodu. Ta faza przygotowania, zgodnie z planem, miała mieć miejsce podczas morskiej podróży. Na morzu jednak małpy nie miały terytoriów. W Indiach terytorialne zachowania były częścią ich ewolucyjnej tradycji, na wyspie zaś Santiago miały ustalić sobie nowe terytoria i zorganizować nowe społeczeństwa. Na statku nie było jednak takiej możliwości. Tak więc, bez maszynerii ich społecznego życia, głodne małpy pogrążyły się w anarchii, tracąc najprostsze nawet odruchy swego społecznego porządku.

Można by sądzić, że obrona własnego dziecka przez matkę będzie instynktem tak głębokim, iż będzie wciąż działał, niezależnie od wszelkich odstępstw od normalnego życia. Nic nie mogłoby być bardziej fałszywe! Bez dyscypliny terytorium i społeczeństwa, matki kotłowały się w walce o pożywienie, nie zwracając uwagi na swe dzieci. Raz po raz jakaś matka walczyła z własnym dzieckiem o byle ochłap. Żaden samiec, ma się rozumieć, nie wystąpił w obronie kolegi czy potomka. Bez terytorium był tam tylko terror. Do końca podróży dziesięcioro młodych było martwych.

Coś koło roku zajęło tym rezusom, jak już wspomniałem, podzielenie trzydziestu sześciu akrów wyspy Santiago na terytoria, każde z jego nowozorganizowanymvi społeczeństwem. W czasie tego roku nie było tam braków żywności, ponieważ opiekun rozdzielał ją codziennie. Nie brakło tam, w istocie, niczego poza społeczeństwem. To było jednak dość. Do końca tego roku więcej małych rezusów zostało zabitych przez dorosłe rezusy, niż zmarło ze wszystkich innych powodów łącznie. Potem warunki się ustabilizowały. Ustalone zostały terytoria, społeczeństwa oddzieliły się od siebie i zunifikowały. Samice odzyskały macierzyńskie uczucia, samce odzyskały szacunek dla reguł i przepisów. Śmiertelność dzieci szybko przestała być problemem zagrażającym przetrwaniu rezusów.

Istnieją ptaki, takie jak jaskółka i kawka, oraz ryby, takie jak śledź i dorsz, tworzące społeczeństwa oparte na czymś innym, niż popęd terytorialny. Jednak w rodzinie naczelnych, do których nasza własna gałąź należy od siedemdziesięciu milionów lat, pozbawienie terytorium, to pozbawienie społeczeństwa, a być pozbawionym społeczeństwa to niemal to samo, co być pozbawionym wszystkiego.

-----------------------------------------------------------------

PRZYPISY (wszystkie pochodzą od tłumacza, czyli mnie):

i Tak to skomentował na moim blogu jeden czytelnik: „Ardrey zrobił literówkę albo oficjalna pisownia się nieco zmieniła od tego czasu. Flatid bugs to są pluskwiaki z rodziny Fulgoromorpha - piewikowate. Sądząc po opisie moze chodzić o "flatid leaf bugs"- piewika z gatunku Phromnia rosea, nie ma polskiej nazwy.” I dał mi link do tego obrazka, który tu wkleiłem. Dzięki! Ale skoro „nie ma polskiej nazwy”, to pozostanie tak, jak Adrey napisał.

ii Bo ćmy, jak się niedawno dowiedziałem, wcale nie muszą być szaro-bure i nocne! A tym bardziej jeśli afrykańskie. No o te flattid bugi to są właśnie ćmy.

iii To akurat zdjęcie nie pochodzi z książki Ardreya, tylko zostało znalezione w internecie, ale uznałem, że warto to pokazać. (Próbowałem je umieścić w samym przypisie, co by było elegantsze, ale są z tym techniczne problemy.)


iv Czyli w oryginale „ape” i „monkey”. (To „ape” nazywa się także ponoć ostatnio hipernaukowo „małpoludem”, ale to by nam tutaj za wiele myliło.

v Paul Belloni du Chaillu (ur. 31 lipca 1835, zm. 30 kwietnia 1903) - amerykański podróżnik i antropolog. (Nieco więcej w Wikipedii, ale raczej nie tej po polsku, bo tam niemal tylko tyle. Plus portrecik.)

vi Tego, przyznam, całkiem nie zrozumiałem. Tłumaczę jednak absolutnie wiernie, bo taka moja rola.

vii W oryginale, i w ogóle po angielsku, takie „stado pawianów” to „baboon troop”, a „troop” to „oddział”, jak wojska. Co dodatkowo wzmacnia i dodaje kolorytu temu, co Ardrey mówi o pawianach.

viii Oczywiście chodzi tu o to, że nie ma drapieżników, które by polowały na zwierzęta w zoologicznym ogrodzie. Same drapieżniki w zoologach jak najbardziej bywają. (Wyjaśniam, choć to chyba dość oczywiste, żeby nie było, że coś źle przetłumaczyłem.)

ix Żaden TW nie będzie mi dyktował, jak mam pisać po polsku! Takie rzeczy zawsze pisało się razem i ja tak nadal będę pisał.

niedziela, sierpnia 19, 2012

Bonmot kacapski (albo może jednak raczej anty)

Dzisiaj coś z cyklu "Ulepszamy Ludowi Przysłowia (Które Ponoć Są Jego Mądrością, A Nawet Pono Narodu, Łał!), Bo Na Tych, Co Je Sam Wymyślił, Jakoś Za Dobrze Ani Lud, Ani Tym Bardziej Naród, Nie Wychodzi".

By Triarius the Tiger. Któren dedykuje to jednej swojej (mojej też) znajomej. (Ale do paru innych, mniej lub bardziej jego i moich znajomych, też by pasowało. Co za kraj! Co za czasy! Co za znajomi!)

Kto kacapa kocha i pragnie go czcić, ten zawsze goździk w celofanie, przewiązany różową wstążeczką, do wręczania łodygą do góry, zgodnie z tradycją, znajdzie. 

O czym by nie była rozmowa i jakiego skurwielstwa by się kacap akurat nie dopuścił.

piątek, lipca 20, 2012

Miś Rewelacja

Dzisiaj znowu polecanka. I znowu absolutnie bezinteresowna. (W istocie nawet bardziej niż bezinteresowna, bo polecany tu człowiek potrafi nieźle mnie wku... wnerwić znaczy. Cóż z tego jednak, skoro pisze arcydzieła? Enemicus Plato... Nie, to nie aż tak, że enemicus, ale to naprawdę jeśli z przyjaźni, to raczej do was, ludkowie moi rostomili.)

A więc niniejszym wszem i wobec ogłaszam, że książka Gabriela Maciejewskiego, szerzej znanego jako Coryllus, pod tytułem "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" JEST ABSOLUTNIE REWELACYJNA!

W istocie to są dwie książki - oficjalnie dwa tomy, I i II, ale to nie są tomy, tylko całkiem osobne książki, choć pokrewne tematycznie... Tytuł też jest dość mylący (poza tym, że po prostu dziwny, jeśli ktoś akurat nie zna wiersza, z którego go wzięto), bo to nie są żadne baśnie, tylko w "tomie I" dość krótkie teksty o historii Polski, a "tom II" to coś w rodzaju długiego historycznego eseju. (Ale dla mnie pojęcie eseju jest dość pojemne, i taki np. Ardrey to też esej.) Więc może ten "tom II" to po prostu "historia" i tyle.

"Tom II" jest jeszcze chyba do dostania u samego Coryllusa - wrzućcie sobie np. "księgarnia Coryllusa" w google.pl i znajdziecie. "Tomu I" już tam od dawna nie ma, ale ja jakieś dwa tygodnie temu znalazłem go w takiej księgarence (katolickiej zresztą) online, co się nazywa "Książki przy herbacie". Wrzućcie sobie w google.pl.

Ten "tom II" przeczytałem już ze trzy tygodnie temu i się naprawdę zachwyciłem. To jest WSPANIAŁA książka i to absolutnie bez żadnej taryfy ulgowej, żadnych specjalnych bonusów, że "to nasze", "że to prawica", "że to wydane w podziemiu (albo prawie)". Serio!

Sam uważałbym niemal swoje życie za spełnione (nawet może bez haremu i czarnego pasa w BJJ, hłe hłe!), gdybym coś takiego napisał.

"Tom I" ja sobie kupiłem w tych "Książkach przy herbacie" pod wpływem zachwytu nad "Tomem II", który akurat kończyłem. (Dwa dni mi on zajął, a to nie jest b. cienka książka.) No i przyznam, że w pierwszej chwili, po przeczytaniu pierwszych  dwóch czy trzech tekstów, czyli kilkunastu może stron, odniosłem wrażenie, że jednak to całkiem nie to, co "tom II".

Ale dzisiaj (po ukończeniu, po raz drugi czy trzeci w życiu, zresztą, "Świata księcia promienistego", i czyniąc sobie przerwę w "Od białego do czerwonego caratu", "Myśli starożytnej", oraz paru innych książek, np. o biciu ludzi i biciu w bębny) sięgnąłem znowu do "Misia I" (jak pieszczotliwie te książki nazywam) i odkryłem, że to TAKŻE ABSOLUTNA REWELACJA!

Tekst o dwóch Miłoszach i "Polnische Wirtschaft", tekst o zagończyku Łupaszce, tekst o dwóch carskich oficerach uwięzionych na lata w lochach zbombardowanej twierdzy... RE - WE - LA - CJA! I cieszę się, że jeszcze mi sporo tej książki pozostało.

(A trochę mam też mieszane uczucia, bo skoro Coryllus pisze książki aż tak wspaniale, to trzeba by kupić te jego pozostałe. Tym bardziej, że jedna to pitaval, a ja pitavale pasjami lubię. A potem co? Może Toyah TEŻ książki pisze rewelacyjne? I trzeba będzie TEŻ na nie zarobić? Co za myśl! Apage Satanas!)

Tak że, kochane ludzie, kupcie sobie "Misia I i II" by Coryllus! A potem róbcie z niego użytek! A jeszcze potem zacznijcie się zastanawiać, czy, skoro Coryllus potrafi, to może i wy... Może i my - TEŻ BYŚMY POTRAFILI? Jaka wspaniała, przynajmniej intelektualnie, choć może i PROPAGANDOWO, byłaby wtedy ta nasza polska patriotyczna prawica! (Ach!)

Różnie z tym może być, ale co do wspaniałości obu Misiów to ja absolutnie na serio!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

środa, lipca 18, 2012

Przetrwaj Armageddon za 7 dolarów!

Zareklamował mi to dzisiaj, w swoim emailowym biuletynie, Tim Larkin - twórca metody bicia brzydkich ludzi o nazwie Target Focus Training (TFT), o której zdarzało mi się już tutaj wspominać (i nie bez powodu).

Oto linek do tej jego zajawki:

http://www.targetfocustraining.com/emails/ja-collsurv1.

(A przy okazji cały jego blog, gdzie jest sporo interesującego i potencjalnie użytecznego.)

Linek zaś do samej tej rzeczy, o której Wam teraz opowiadam, jest tutaj:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092

(To NIE jest mój linek partnerski i ja na tym nic nie zarabiam. Po prostu uważam, że warto to rozpropagować.)


Ja to kupiłem obie tak z pół godziny temu i oglądam. To znaczy oglądałem, alem przerwał, żeby Wam o tym opowiedzieć.

Są to dwa ebooki, dość spore i profesjonalnie zrobione, plus jeden plik audio. Oczywiście wszystko po angielsku. Obejrzeć zdążyłem dopiero trochę i nic jeszcze nie wysłuchałem, ale to naprawdę są całkiem sensowne informacje, rekomendacja Tima Larkina coś dla mnie znaczy, a czasy idą przecież ciekawe. Tak że zachęcam - jeśli oczywiście jeśli dla kogoś 7 dolarów to nie jest miesiąc życia całej rodziny i macie jakiś sposób na zrozumienie angielskiego. (Np. siostrzeniec prymusik albo wnuczek.)

Informacja tego typu zawsze jest cenna, widzę tu takie info, którego sobie nie przypominam żebym je gdzieś indziej już spotkał, no a poza tym sam AKT zrobienia czegoś w tę stronę wydaje mi się cenny. To w końcu tylko 7 (a jak się spóźnicie to 27, aż i tylko) dolarów - więcej potraficie przepić w dwie godziny, prawda?

A więc jeszcze raz linek:

http://collapsesurvivalsecrets.com/?AFFID=77092.

Armageddon czeka nas niechybnie, wcześniej czy później, więc raczej warto być do niego przygotowanym. Co najmniej, na razie, mentalnie i pod względem wiedzy. (Rodzinę i ew. kochanki też można zresztą przecież podszkolić. I też może być warto.) W ogóle może już czas, żeby nasza prawica zaczęła się poważnie interesować także i takimi sprawami.

triarius

piątek, lipca 06, 2012

Bezzębni starcy, papka z jabłek i troskliwy Australopitek

Rozejrzałem się parę dni temu po mieszkaniu i poraziła mnie konstatacja, że przecież jeszcze parę książek by się tu dało upchnąć. Poszedłem więc do takiego antykwariatu w Sopocie, gdzie wszystkie książki są po pięć zł, i sobie dokupiłem. Jedna z tych dokupionych nosi tytuł "Jak człowiek nauczył się pisać". Autor Jerzy Cepik. Nasza Księgarnia Warszawa 1987.

Otwieram ją, przeskakuję Przedmowę i zaczynam czytać Wstęp. A tam, już na samym początku...

Pewnego grudniowego dnia w roku 1958 profesor Raymond Dart z Uniwersytetu w Johannesburgu, w Południowej Afryce, urządził przyjęcie towarzyskie. Clou tego przyjęcia miał stanowić pokaz znalezionych przez profesora w Makapansgat dłut z kości antylop. Były to bardzo przemyślne dłuta, wykonane przez istoty, które Dart określił mianem Australopithecus i co do których miał niezbitą pewność, że stanowią one istotne, brakujące ogniwo ewolucyjne naszego gatunku. Pośród gości profesora Darta znajdował się wtedy niejaki mr Hampton, który przyjrzawszy się kościanym dłutom, wykrzyknął:

- Ależ to są narzędzia do drylowania jabłek, proszę państwa! Przypominają mi one narzędzia, które w Herefordshire wyrabiane są jeszcze z kości owiec i używane przez bezzębnych starców, przepadających za papką z jabłek. Jedno z takich narzędzi sporządził nawet mój dziadek.

Zaintrygowany Dart poprosił mr Hamptona o pokazanie mu takiego drylownika, pochodzącego podobno z roku 1890. Mr Hampton spełnił jego prośbę. Porównano oba drylowniki. Były identyczne. No, prawie identyczne. Innymi słowy, istota ludzka przez milion lat wyrabiała drylowniki do jabłek, a ich produkcję zakończyła dopiero w wieku XX, z chwilą pojawienia się sztucznych zębów. Po opublikowaniu tego odkrycia w "Nature" pewien reporter "New York Timesa" w marcu 1959 roku mógł przekazać swoim czytelnikom, że prehistoryczne małpoludy były bardzo dobre dla starców i że swoje niemowlęta karmiły łyżką. Proszę Cię teraz, Czytelniku, abyś wyobraził sobie na chwilę autralopiteka karmiącego swego bezzębnego dziadka łyżką i... natychmiast o tym zapomniał. Australopitek, "dziecko" profesora Darta, rzeczywiście produkował już łyżki z kości, lecz nie do karmienia dziadków ani niemowląt. Najprawdopodobniej, między innymi, do wydobywania bardzo smacznej substancji z mózgów pokonanych wrogów. Nie tylko zwierząt, jeśli dobrze rozumiesz to słowo, lecz także z mózgów istot sobie podobnych. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ będzie to w pewnym sensie nasza cezura czasowa. Milion lat.
Fajne? No to teraz powiem (po fakcie, ale nie chciałem psuć efektu), że nawet mottem tej książki - poświęconej przecież historii pisma, a nie np. ludożerstwu - figurującym zaraz po ISBN 83-10-07 482-4, jest całkiem długi cytat z książki Raymonda A. Darta i Dennisa Craiga "Adventures with the Missing Link" ("Przygody z brakującym ogniwem").

Tyle w tej książce ardreyizmu, aż dziw! Można by się sporo zastanawiać dlaczego - czy to jeszcze wtedy tyle wolności mieli autorowie takich książek, a Ardreye tego świata nie byli przez wszechpanującą lewiznę skazani na zapomnienie... I może pan Cepik przemycił w swej książce prawicową, ardreyistyczną treść? Czy też takie wtedy mieli komuchy metody walki z religią? A teraz jednak uznali, że Ardreye to nie jest dobra metoda, albo nawet całkiem odwrotnie to działa, i robią to co dzisiaj. Bez Ardreyów w każdym razie. Któż to może wiedzieć?

Jakby tam z tym nie było, to tego początkowego o różnych małpoludach, ich czaszkach, wielkości mózgu i różnych kontrowersyjnych zachowaniach są całe 24 strony. (Całość książki ma ok. 250 stron.) No to może jeszcze jakiś fragment w podobnym duchu na deser...
Że australopitek z przyjemnością posługiwał się prawą ręką, dowodzi... nie, nie prehistoria pisma, lecz "prehistoria mordu", jak profesor Dart ładnie określił tę raczej ponurą stronę działalności australopiteka. Był to bowiem osobnik niebezpieczny i gwałtowny, zabijający chyba nie tylko wtedy, gdy był głodny. Jego maczuga rozbijała czaszkę pawiana przeważnie z lewej strony i prawie zawsze z przodu. Pierwsze dowodzi, że posługiwał się sprawnie prawą ręką, drugie zaś - że rzadko atakował od tyłu, jakby skrytobójstwo nie odpowiadało temu nagiemu dżentelmenowi.

Trzeba jednak powiedzieć całą prawdę: że tą swoją cudownie już sprawną ręką prawą australopitek zabijał nie tylko zwierzęta, lecz również osobniki swojego gatunku. Był wojowniczy i ta cecha - jaka szkoda! - nie opuści jego mądrego potomstwa. Trzeba również powiedzieć, że z wielkim zapałem zajmował się studiami nad czaszkami zabitych wrogów, niestety, nie można powiedzieć, aby były to studia poznawcze. Australopitek po prostu przepadał za smaczną zawartością czaszki - mózgiem. W celu otwarcia czaszki osobnik ten wcale zręcznie posługiwał się zasadą prostej, ale bardzo skutecznej dźwigni.

Trudno. Udowodniono mu, że zanim zaczął zastanawiać się nad samym sobą i nauczył zapisywać swoje czyny, zachwycony własną działalnością - kucał nad rozbitą czaszką pobratymca i pałaszował jego mózg.

Jednakże, zadając swoją maczugą niezwykle precyzyjne ciosy, udowodnił, że jest istotą ludzką, gdyż żadna małpa nie potrafi walczyć za pomocą pałki. Jemu znowu udowodniono w Taungs, Sterkfontein, Makapansgat, że swe straszne maczugi "wyrabiał" przede wszystkim z kości ramieniowej antylop, nie gardząc również kośćmi udowymi dla uzupełnienia swego uzbrojenia. Ostrych rogów antylopy używał jak sztyletu, jako narzędzi służących do kopania i dziurawienia.
I to by było na tyle.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

czwartek, czerwca 14, 2012

Jak rozpoznać spetznaza?

Jak rozpoznać spetznaza - wśród ruskich kibiców, albo gdzieś? Wot zagwozdka, prawda?

Ale spokojnie - "Szarżujący Bawół" przychodzi z pomocą. Jak zawsze.

O proszę - po tym można go rozpoznać, co tu pokazują:

http://slava.su/ChASY-SPECNAZ/View-all-products.html

Na wszelki wypadek, gdyby nasz spetznaz miał się okazać nonkonformistą, warto sobie jeszcze utrwalić w pamięci te tutaj:

http://slava.su/ChASY-AVIATOR/View-all-products.html

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

środa, czerwca 13, 2012

Na marginesie Ojro 2012 w piłce kopanej

UEFA musi być chyba o wiele silniejsza od wielu dzisiejszych "państw narodowych", a już z całą pewnością od takiego "państwa narodowego", jak III RP (zwana także, i słusznie, "PRL bis", a przez durniów i naiwniaków "Polską"). Sporo już się w ostatnich latach działo takich rzeczy, które by o tym świadczyły, ale fakt, że UEFA potrafi dać prztyczka nawet Putinowi - w sprawie tych tam stewardów pobitych przez ruskich kibiców - któremu wszyscy inni, z nadzorcami polskiej hołoty, potrafią tylko włazić w dupę - świadczy o tym całkiem już niedwuznacznie.

* * * * *

Zwrócił ktoś uwagę na stroje piłkarzy na Ojro 2012? Jak mało przypominają one to, co reprezentanci tych samych krajów nosili jeszcze kilka lat temu ("wstecz", jak mawiano za średniego Gierka)? Wczoraj (a właściwie to, pedantycznie do sprawy podchodząc, już przedwczoraj) grali sobie np. Szwedzi z Ukraińcami.

Ukraińcy jakoś tam jeszcze byli na żółto i niebiesko, ale Szwedzi mieli czarne, a przynajmniej tak to wyglądało w moim telewizorze, który kolory pokazuje całkiem wiernie, z żółtym pasem na ukos, niczym jakaś szarfa. To była już naprawdę awangardowa wariacja na temat barw narodowych Szwecji, nowe odczytanie i co tam kto chce, ale większość innych reprezentacji także nie sroce spod ogona. Czy raczej nie żeby z nich jakieś nacjonalizmy wychodziły.

Oczywiście reprezentacja III RP się w żaden sposób nie wyłamała. Ruscy nie byli na "narodowo", za to na czerwono, z malutką trójbarwną ruską flażką na cycku. Ta czerwień, w ich przypadku, nie wydaje się być wielkim ustępstwem na rzecz postępowych pragnień UEFA, czy nowej światłej rzeczywistości, w której państwa narodowe, jak wiemy, są przeżytkiem. No, ale to ruscy. U nich nawet demonstracje pedałów się bija i nikt wielkiej sprawy z tego w Obozie Postępu nie robi.

Holandia także była dość chyba pomarańczowa. No, ale za to szaliki kibiców III RP (dla naiwnych i agentury "Polski") mają na sobie CZERWONEGO orła na białym tle. Takiemu to nawet korona nie pomoże! Choć, z tego co pamiętam, i z tą koroną były spore problemy.

W każdym razie UEFA wyraźnie dąży do zatarcia związku reprezentacji "narodowych państw", skoro jeszcze istnieją i wywołują jakieś tam emocje, z ich narodami. Zatarcia, a z czasem z pewnością zerwania. I całkiem nieźle jej się to udaje. Sojuszników ma zresztą licznych i potężnych, a kto niby miałby się sprzeciwić?

* * * * *

Sporo się mówi - jak zawsze zresztą, od lat, ale w związku z Ojro 2012 jakby jeszcze więcej - o rasiźmie kibiców. Że wydają dźwięki i obrażają kolorowych graczy przeciwnika. Ja sobie czasem jednak, oderwawszy się od kąpa, chodzę po świecie, widzę nawet czasem jakichś kolorowych, albo nawet wprost czarnych... I co? I nic! Żaden z nich nie wydawał mi się zastraszony, zalękniony, zahukany...

Nigdy nie widziałem, żeby ktoś na takiego krzywo spojrzał, a co dopiero powiedział mu coś nieprzyjemnego, broń Boże potrącił, czy cokolwiek fizycznie. Choćby sobie szedł objęty z atrakcyjną miejscową babą. Choćby sobie przy tym głośno rozmawiał i się śmiał, a dookoła zabidzone, zatyrane, spsiałe, zmarnowane ofiary III RP i liberalizmu w ogólności.

Ale nic mu nikt nie powie, nikt na niego krzywo nie spojrzy! A piłkarzy kibice jednak tak. Z pewnością reżimowe media przesadzają, koloryzują, robią propagandę, ale jednak coś tam się dzieje. Dlaczego? Pisałem kiedyś o tym w tekście "Dlaczego buczą kibice".

Czy jakoś tak się to zwało. Było tam o ardreyiźmie, ewolucji grupowej, Maleszce (co u niego swoją drogą?), i dlaczego w ogóle przyzwoitość mogła przetrwać, skoro, jak to widzimy na każdym kroku, podłość i skurwielstwo popłaca. Ten mój tekścik można sobie odszukać.

Dodałbym do tego, com wtedy napisał, że tak mi się widzi, że to nie tyle chodzi o wrogość wobec kolorowych zawodników, co o wrogość do kolorowych zawodników grających w drużynach, gdzie ci kolorowi zawodnicy nie są "naturalni". Czyli, że gdyby miała być "prawdziwa" - w oczach tych kibiców - reprezentacja jakiejś tam Norwegii czy Czech, to by wszyscy, z konieczności, naturalnie, byli biali.

I ci kolorowi zawodnicy jakoś to, w oczach tych kibiców, choć przyznam, że do mnie to też trafia, bo bardziej mi się sport podobał, kiedy grali naprawdę "nasi chłopcy", a nie przepłacone, ściągnięte nie wiadomo skąd, przynęcone jedynie lubym groszem, gwiazdy. A że kolorowe gwiazdy się rzucają w oczy... A że to jest takie politycznie niepoprawne (stróże politycznej poprawności wiedzą zresztą co robią, kierując te zdrowe odruchy w takie właśnie, moralnie dwuznaczne, kanały!)...

A że jest to albo skutek imigracji, która obrodziła różnymi paskudnymi rzeczami, z "antyterrorystyczną" inwigilacją na każdym kroku włącznie... Albo jest to skutek kolonialnej przeszłości, co, teoretycznie, powinno być be, ale "wybierzmy przyszłość", więc ofiary Hitlera i Sowietów tak samo startują rzekomo od zera, jak resztki imperiów, wysysających przez stulecia kolonie (o Niemcach i Rosji oczywiście nie wspominając, bo nielzia, a Merkel taka przecież słodka!)...

Albo też są to wspomniane przepłacone gwiazdy, przynęcone jedynie przez umiłowanie forsy... I odbierające, nie da się ukryć, szansę młodym tubylcom... Którzy może by i gorzej grali, ale jednak byliby nasi. A któryś mógłby grać i lepiej, ale pewnie wybierze inny fach, skoro taniej jest nasprowadzać kolorowych graczy.

Podejrzewam, że kibicom nie podoba się wiele rzeczy, których w większości nawet pewnie by nie potrafili wyrazić, ale najbardziej nie podoba im się sport, w którym kibicowanie stało się dokładnie czymś takim, jak byśmy kibicowali firmom na giełdzie - niechby to był i NASDAQ, jako odpowiednik Primera División - nie posiadając w nich ani jednej akcji, ani nawet cienia szansy na jej nabycie.

W porównaniu z prawdziwą lokalną drużyną, gdzie grają lokalni chłopcy, czy lokalne gwiazdy, prawdziwą narodową reprezentacją, czy choćby z prawdziwym Realem Madryd lub Celtikiem Glasgow sprzed paru dziesięcioleci - to przecież paranoja!

Chętnie bym przeprowadził naukowy eksperyment. Taki mianowicie, że sprawdziłbym, jak się zmienia, jeśli w ogóle, zachowanie kibiców w stosunku do czarnych (nie bójmy się tego słowa!) piłkarzy jeśli grają oni w:

a. drużynie, która "zgodnie z logiką, geografią i historią powinna być wyłącznie biała";

b. drużynie, która  "zgodnie z logiką, geografią i historią może, albo i powinna, zawierać graczy kolorowych".

Coś mi się wydaje, że zaobserwowalibyśmy spore różnice, a to by świadczyło o tym, że tu nie chodzi wcale o zwykły ordynarny "rasizm", tylko że ci kibice dostrzegają ważne sprawy, których jakoś nie raczą czy nie potrafią dostrzec uczeni w piśmie i przeróżne mędrki.

* * * * *

Z blogów dowiedziałem się, że znany rusofil, nieprzejednany wróg ulicznych burd i wszystkiego, co na wiorstę nie śmierdzi Prawem-Przez-Duże-P, czyli Korwin, był obecny, wśród jakiejś setki ludzi, którzy obrzucali rosyjskich kibiców, w czasie ich przemarszu na stadion, wulgarnymi obelgami. A w każdym razie takimi, które, choć może nawet i słuszne, na pewno się tym ruskim nie mogły spodobać.

Czyżby już agentura skrobała łyżką samo dno miski, skoro tak do niedawna luksusowego agenta wpływu rzuca się na tak mało elegancki i prozaiczny odcinek, wraz z garstką zapewne po prostu nic nie rozumiejącej młodzieży? Naprawdę nie było już nikogo, kto by mógł swoim flecikiem te biedne szczurki tam zaprowadzić?

No, w każdym razie teraz - jeśli te wieści się potwierdzą oczywiście - już z pewnością powinny się otworzyć oczy każdemu, kto jeszcze miał wątpliwości co do agenturalności Korwina. Że świr, że psychopata z megalomianią jakiej świat nie widział - wszystko zgoda, ale wierzyć, że ruskie służby kogoś takiego nie wezmą pod swoje skrzydła, nie zużytkują, to naprawdę trzeba mieć coś nie tak z korą mózgową!

W każdym razie to, że go do takiego celu użyto, a jeszcze, jak się zdaje (da Bóg!) nie za wiele przez to osiągnięto, daje do myślenia i stanowi może nawet iskierkę nadziei. Agentura im się wyraźnie kończy, wszystkie śpiochy musi już wybudzili, a tu jeszcze wciąż rąk na pokładzie zbyt mało! Ale nie, nie przesadzajmy - zaczynam brzmieć niemal jak Nicek. (A jednak... Miska, łyżka, Korwin, dno. Co za żałosny upadek dla prowokatora z górnej, jakby nie było, półki!)

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, czerwca 03, 2012

Metarozważania (część 1, niewykluczone że jedyna)

Miałem kiedyś znajomka (nie pytajcie co się z nim stało, to niezwykle smutna historia!), z którym, gdzie się tylko dało, doszukiwaliśmy się wszystkich możliwych pięter metapoziomów i na tych piętrach wszystko sobie analizowaliśmy. Co to jest "metapoziom" pytacie? No więc, moje słodkie niedouczki...

"Meta" to mniej więcej "ponad", z greki. Przykład? Więc powiedzmy, że mamy powiedzmy film, i tam się nagle nam pokazuje jak się ten właśnie film kręci(ło). Albo słynny starożytny "paradoks o kłamcy" (Kreteńczyku zresztą), który mówi, że kłamie. Kłamie zatem, czy nie? Nie da się tego rozstrzygnąć, ponieważ tutaj mamy niejako dwa poziomy logiki, z których ten wyższy - czyli informacja, że każdy Kreteńczyk zawsze kłamie - jest "ponad", tą kwestą, czy on akurat kłamie w chwili, kiedy mówi że kłamie. W dodatku każde rozstrzygnięcie natychmiast wpływa na ten drugi poziom, przez co neguje ten, na którym było to rozstrzygnięcie... Przerzutnik astabilny po prostu, mówiąc elektroniką cyfrową.

Czyli jest sobie to "meta" i coś z tym trzeba zrobić. Odwołanie się do metalogiki jest metodą zrobienia w tym jakiegoś tam porządku, na ile to w ogóle możliwe. (Nie wiem, czy jakoś inaczej też do tego dzisiaj się podchodzi, ale tutaj to "meta" jest dość oczywiste, w postaci akurat metalogiki.) Czyli "meta" to będzie na przykład "logika logiki" (metalogika), "taktyka taktyki" (o której sobie zresztą zaraz porozmawiamy), "opowieść o opowieści", "prawo prawa", "miłość miłości"...

I co tam jeszcze dałoby się na takiej zasadzie wymyślić. Rozumiecie? (Kto jeszcze nie rozumiał, bo przed resztą chylę czoła i stukam obcasami.) Jak pomyślicie, jak się rozejrzycie, to co bystrzejszy z was, jeśli nie żyje całkiem w jakiejś głuszy, znajdzie sobie jeszcze nieco takich przykładów. I z grubsza (a więcej nam nie potrzeba) zrozumie o co tutaj z tym "meta" chodzi.

To meta jest naprawdę ciekawą sprawą, która się wiążę z całą masą różnych rzeczy. Jedne pradawne, tajemnicze i owiane mgłą, jak powiedzmy Hegel z jego dialektyką... Że: "Teza plus antyteza równa się synteza". Co wcale nie jest takie głupie, sam Hegel zresztą też, choć trzeba mu przyznać, że jego historiozofia to już sprawa co najmniej na pograniczu jakiejś nowej religii.

Ciekawa rzecz, krótko mówiąc - i wcale nie tak durna, jak nam to wielu wmawia... Akurat najczęściej jakby liberałowie różnej maści nam to wmawiają, którzy - no patrz pani, pani Popiołkowa, co za paradoks! - sami raz po raz próbują tego Hegla z jego quasi-religijną historiozofią przejąć... No bo czymże w końcu jest ten słynny "koniec historii", który nam ów zamerykanizowany Japończyk wykrakał, jeśli nie chęcią przejęcia heglizmu i uwieńczenia go pokraczną wisienką na torcie?

Poziomy meta potrafią także mieć związek ze sprawami bardziej konkretnymi, czasem nawet całkiem bieżącymi. I zastosowanie w ich analizowaniu także potrafi to podejście "meta" mieć. Na przykład mnie od stuleci pasjonują takie sytuacje, kiedy jest walka, i jedna strona jakoś zdobywa taką specyficzną, i na tyle dużą, przewagę, że ta druga strona, co by nie zrobiła, albo jakby nic nie zrobiła, to i tak przegra.

Niestety, poza ew. sportem, gdzie to jest sprawa dość dla mnie neutralna (no, chyba że się akurat kulam z Danielem, mistrzem Polski, ale w końcu to tylko trening), gdzie nie spojrzę, w takiej polityce, a o nią przecież nam najbardziej niestety chodzi, owo fascynujące zjawisko gra przeciw nam, stawiając nas w naprawdę nieprzyjemnej i słabą rokującej nadzieję sytuacji.

Przykład? Proszę - pierwszy, który mi do głowy przychodzi. Mamy więc Unię Ojro, i mamy tzw. kryzys, tak? Tej Unii, ale przede wszystkim - w tym sensie, że jego lud zauważa, i że o nim trąbią media - ekonomiczny. No i jest ogromna szansa, że ten kryzys jednak o wiele bardziej osłabi europejski lud, mówiąc wprost proli, niż ojrobiurokrację i cały ten... Interes, że tak to eufemistycznie wyrażę (żeby np. nie obrażać pań kurw). Ten "europejski".

Tak więc jeśli kryzys się rozszaleje i potrwa długo, to Unia się wzmocni. Kosztem proli, czyli ludu, oczywiście. No a jeśli ekonomia by w Unii kwitła? Albo - żeby już całkiem nie fantazjować - jeśli się za parę lat TROCHĘ i NA JAKIŚ CZAS poprawi? To co wtedy? Wtedy oczywiście Unia też się wzmocni, a prole zostaną dodatkowo wzięte za ryje.

Aż do momentu, kiedy zostanie osiągnięta jakaś tam masa krytyczna i całkiem nie będzie już rytualnych "demokratycznych" tańców, zaklinana duchów na temat wolności takiej czy owakiej, a "prawa człowieka" będą oznaczały DOKŁADNIE to, co poprzedniego dnia ustali jakiś Naczelny Ubek (już są Komisarze, prawda?), czy jakieś zbiorowe gremium, zależnie jak się to tam im NA GÓRZE ułoży.

Jeśli mam w tym rację, to widać tu właśnie, iż chwyt jaki unijna biurokracja, i co tam jeszcze, ma taki fajny chwyt założony prolom, ludowi Europy, plemionom mniej wartościowym i bez ratunku skażonym zboczeniami, jak heteroseksualizm, czy jak to nazwiemy, że ci ani pisną, co by nie uczynili! Tak?

Oczywiście zawsze, mniej lub bardziej teoretycznie, istnieje szansa, że nagle coś się posypie i ten chwyt - a raczej ta sytuacja, w której jedna strona wygrywa na wszystkie strony, jakie by ("małosygnałowe") okoliczności nie były, i co by ofiara nie zrobiła - przestanie funkcjonować. To jest zagadnienie związane z MODELEM MAŁOSYGNAŁOWYM, o którym sobie już parę razy tutaj rozmawialiśmy.

I z "teorią katastrof " też zresztą, bo przecież przejście od modelu małosygnałowego, gdzie sobie możemy sprawę dość ściśle analizować, do wielkosygnałowego, gdzie już nic nie wiemy - poza tym, że na pewno nie będzie lekko ani słodko - to, w tym matematycznym sensie, właśnie "katastrofa".

Jest to coś z inżynierskiej teorii sygnałów, ale funkcjonuje w wielu różnych kontekstach, na przykład w tym. Albo kiedy mamy przez dwóch noblistów w ekonomii genialnie wyliczone wzory pozwalające na zarabianie bez przerwy na funduszu hedgingowym, a potem jednak okazuje się, że tak gwałtowne zmiany, jakich "w ogóle nie należało się, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, spodziewać", jednak nastąpiły i wszystko się wali na mordę.

Tyle że, o ile można się cieszyć kiedy takim noblistom i jakimś hiper-bogatym macherom się zawali i stracą  forsę, to jednak z Unią nie jest tak słodko, bo biedne prole zapewne dostaną w pupę o wiele bardziej od "elit", i po paru dniach, góra, poproszą każdego dostępnego pociotka Barroso czy Cohn-Bendita, żeby nimi rządzili, "bo tak dalej już się nie da". (Na przykład w roli Udzielnych Monarchów z Bożej Łaski - czemu nie, skoro by to sprawiło masę radości Wielomskim i Korwinom tego świata?)

Cały ten powyższy wątek wynikł, pobocznie niejako, z tego, że nie chcę tutaj snuć przygnębiających opowieści, więc o ew., mniej lub bardziej teoretycznej, szansie na zawalenie się tego czegoś, chciałem wspomnieć, ale potem jednak poczułem się zmuszony to osłabić i uwarunkować. No bo, niestety, jak rzekł jeden mądry gość: "Optymizm jest tchórzostwem". I, niestety, wciąż pozostaje.

Dowcip z niniejszym tekstem polega na tym, że - taki ogólny i filozoficzny, jak on jest - zainspirowany został najczystszej wody BIĘŻĄCZKĄ, a mianowicie wizytą rosyjskich kibiców na na tym tam kopanym Ojro, i, niestety, automatycznie niejako, w naszym nieszczęsnym kraju, a raczej w tym, co nam jeszcze z niego zostało. A jeszcze konkretniej zainspirowany on został tekstem Coryllusa, który np. tutaj: http://nicek.info/2012/06/02/znieczulanie-kokieteria/.

Jest to dobry i sensowny tekst, stanowiący poza tym radykalną przeciwwagę, żeby to tak określić, dla tych wszystkich alarmów związanych ze wspomnianą przyjacielską wizytą, które się przez sieć przetoczyły. Nie żeby tamte ponure przepowiednie nie mogły się (niestety) sprawdzić, ale głos w przeciwną stronę jest cenny. A do tego głos sensowny.

Coryllus twierdzi, że nic strasznego - przynajmniej w tym sensie, którego się tylu spodziewa - się nie wydarzy, a "tylko" ów fakt, że ruscy, po których spodziewanmy się najgorszego, będą się zachowywać dziwnie przyzwoicie, zostanie skutecznie propagandowo wykorzystany przez obecnie nam miłościwie panującą ekipę... Sami wiecie. A to się przecież też da łatwo osiągnąć, skoro tych ruskich kibiców zachowanie zależy jedynie od rozkazu Putina.

A że ta ekipa, która nas miłościwie gnębi, rabuje i sprzedaje w niewolę obcych, to przecież także ruskie sługusy - może nie wyłącznie ruskie, ale coraz jakby bardziej - więc koło się elegancko zamyka... I tak czy tak jesteśmy w ryżej dupie. Tego akurat Coryllus tak wprost nie mówi, to mówię ja, ale chyba wniosek jest uprawniony.

Więc jest tak, że na obie strony, jeśli ja mam tu rację, znowu wygrywają ruscy. A z nimi Tuski i to wszystko co tak kochamy. A przegrywamy my, Polska i... Sami wiecie - to co zawsze jakoś przegrywa. Czyli co my tu mamy? Czyż nie taką właśnie "meta-sytuację", o jakiej sobie na początku, abstrakcyjnie i na wysokim stopniu ogólności, rozmawialiśmy? Mnie się wydaje, że to właśnie coś takiego tu mamy!

Z czego by z kolei wynikało, że przyszłe (da Bóg!) nasze elity powinny chyba się wysilić, żeby być w stanie aż tak filozoficznie na różne konkretne sytuacje spojrzeć, bo niestety, bez tego, w naszej niewesołej sytuacji, chyba się nie da. Nie mam żadnych konkretnych pomysłów na to, jak rozkołysać tym @#$% interesem, tak żeby z modelu MAŁOSYGNAŁOWEGO zrobił się WIELKOSYGNAŁOWY, a przy tym żebyśmy my sami od tego nie zdechli, jako pierwsi...

Żebyśmy nie ucierpieli bardziej od wroga, a przecież "zanim gruby schudnie, chudego diabli wezmą" (jak uczy chyba Fredro ustami Pana Jowialskiego). A my właśnie przecież ten chudy! No ale, choć konkretnych pomysłów nie mam, to i tak filozofowanie tego typu, jaki ja tu wam, ludzie (prole kochane, bracia i siostry!) serwuję, i tak wydaje mi się mieć stosunkowo spore, w porównaniu z innymi propozycjami innych ludzi, które ja znam, szanse. (Bo np. meta-poziomy i wielkosygnałowość to w niektórych kontekstach, dwie strony tej samej monety. A co najmniej sprawy pokrewne. I wytrenowany rozum przydaje się do obu.)

Tak więc, kochane współ-prole, zachęcam was do przemyślenia poruszonych tu kwestii, z meta-poziomami i meta-analizami włącznie, a może nawet i na czele!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.