sobota, listopada 12, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (C)

Uga Uga Jitsu w wykonaniu dwóch czarnych pasów

Z tego co dotychczas, ktoś mógłby dojść do wniosku, że my tu w ogóle uważamy walenie pacjenta w szczękę za głupotę, a w porywach nawet i do takiego, że całe Uga Uga polega na genialnym pomyśle, by zamiast wszystkich bloków, parad, zasłon i uników, nadstawiać gościowi szczękę do bicia, bo to najlepsza obrona.

Oczywiście to bzdura i my nic takiego nie mówimy. (Nawet czoła nie radzimy podstawiać pod pięści, choć to ma trochę sensu, o czym może kiedyś, szczególnie jeśli poprosicie. W każdym razie bywa to swego rodzaju mniejszym złem, ostatnią linią obrony... I to z ukrytym żądłem. No a niektórzy, jak np. Archie Moore, uczynili nawet z tego tricku swoiste Wunderwaffe, Czego nijak nie da się powiedzieć o nadstawianiu szczęki, nawet jeśli jest mocno makromegaliczna.)

Walenie w szczękę ma oczywiście swoje zastosowania, niektóre nawet bardzo użyteczne - trzeba tylko wiedzieć o co to chodzi. Fakt, w boksie, takim współczesnym - w rękawicach i z dłońmi dodatkowo ciasno i fachowo owiniętymi metrami bandaża - występuje to, wedle naszej własnej oceny, znacznie rzadziej, niż się to panom sprawozdawcom, i co za tym idzie panom kibicom, wydaje, ale to inna sprawa.

Uga Uga, trzeba sobie powiedzieć, bardzo docenia wszelkie takie chytre sposobiki, które umożliwiają oswojenie się z padającymi w naszą stronę ciosami; z pewnym, jakby nie było, zagrożeniem; przycelowanie w szybko poruszającego się i dodatkowo w naszą stronę wymachującego kończynami człowieka, itp., itd. - czyli wszystkie te juda, boksy, BeJotJoty, zapasy, samba, suma (!) - jednak jest najbardziej zainteresowane walką realną. (Choć nie zawsze na śmierć i życie, do czego ogranicza się całkiem spora część nastawionych na real metod, szczególnie tych wojskowych, co w ich przypadku zresztą jest sensowne.)

No i tutaj mogę wam, drodzy P.T. Potencjalni Czytelnicy, sprzedać jedno z podstawowych twierdzeń Uga Uga. Oto ono: Rękawica jest bronią. W tym sensie, że zmienia, jeśli nie wszystko, to cała masę istotnych rzeczy. Zmienia w obie strony, ale masę na korzyść urękawiczonego jednak. (Podobnego typu twierdzenie mówi, że But jest bronią. Jest on nią w innym sensie i z innymi skutkami, niż bokserska, czy jakaś do MMA powiedzmy, rękawica, ale też masę zmienia. I tu już w praktyce wyłącznie na korzyść obutego zresztą. Oczywiście nie mówimy o szpilkach czy innych koturnach.)

* * *

Dygresja:

Nie mam wątpliwości, że sporo ludzi będzie uważać, że zajmuję się głupotami, nikogo nie interesującymi, i w ogóle zaniżam poziom. OK, mogę to zrozumieć, a nawet na swój sposób się z tym zgadzam. Tylko że, po pierwsze, nikt mnie dotąd nie przekonał, bym ten blog traktował jako coś więcej, niż moje prywatne poletko do figli. I nie pisał tu tylko wtedy, kiedy akurat najdzie mnie taka (dziwna) ochota, oraz tego, co mnie akurat, z jakichś przyczyn, nierzadko z pewnością przyczyn na granicy patologii społecznej, bawi

To mogło zabrzmieć szorstko, a nie chciałbym tak brzmieć wobec ludzi, którzy, jakby nie było, jakoś się moim blogasem interesują, czym wyświadczają mi jednak pewien zaszczyt. No to, w tonie na odmianę pojednawczym, oraz po drugie, powiem, że aktualności tutaj nikt chyba nigdy nie znalazł i chyba się ich nadal nie spodziewa, a jest tu już ponad 10 lat pisania i czasami było to bardzo poważne pisanie, w zamierzeniu sondujące niezmierzone głębie, więc jeśli tego komuś brak, to może by się tamtym dawnym zainteresował. Nawet i tym, co już kiedyś widział, choć na pewno nikt wszystkiego tu nie czytał, nawet pomijając różne błahe figlasy.

Tak że zachęcam wszystkich, którym nie odpowiada ta obecna moja problematyka, a jednocześnie, z jakichś względów, nie chcą sobie zamiast mnie, poczytać Blogera X, czy Blogerki Y, do rozejrzenia się po naszych tu dawniejszych tekstach. NO I OCZYWIŚCIE ARDREY, do @#$# nędzy, bo to podstawa! Już i tak myślę, żeby zmienić nazwę tego bloga na coś w rodzaju Niepubliczne Przedszkole Podstawowego Kojarzenia Prostych Faktów "Pełzający Leming" - i to właśnie głównie z powodu waszej, ludzie, pilności w czytaniu Ardreya.

Ardrey, powtarzam, to PODSTAWA, a jeśli to do kogoś nie trafia, to w ogóle nie rozumiem... Znowu zabrzmiało szorstko, sorry! Widać te mordobicia i córki mariachich tak na mnie działają. Plus liberalizm, oczywiście.

Choć jest dla was i inna opcja, ludkowie moi rostomili... Rozkręćcie mi tu wściekłą INTERAKTYWNOŚĆ, a wtedy będę was kochał, kochał tego blogasa, i pyskował zapamiętale na wybrane przez was tematy. Albo albo!

* * *

W kwestii uderzania - brzydkich ludzi znaczy - mamy dwie zasadnicze sprawy: 1. narzędzie którym uderzamy, oraz 2. miejsce które dostaje. W dyskutowanym tutaj przez nas przypadku narzędziem jest przód pięści, pierwsza falanga palców dłoni, jak by to chyba należało przemądrze określić, jak w (szeroko pojętym) zachodnim boksie, czy w tsuki w karate. Na tym się koncentrujemy, choć, jeśli jeszcze trochę na ten temat porozmawiamy, to i mimochodem powiemy rzeczy, które odnoszą się do pewnych innych "narzędzi". (Takich jak np. "pięta dłoni", czyli z japońska teisho; łokieć, czoło (!), plus parę innych.)

Już sobie powiedzieliśmy, że dzisiejszy boks nie jest i nie może być traktowany jako absolutny wzorzec bicia ludzi - i to nie tylko dlatego, że tam się z założenia nie kopie, nie obala, nie gryzie itd., ale także dlatego, że tam dłonie są spowite masę bandaży, plus grube rękawice. Zresztą dziś nawet w MMA, gdzie rękawice są znacznie mniejsze, jednak także dłonie zaczęli bandażować, i to jest już chyba wszędzie nawet obowiązkowe. Nie tak wyglądał dawny boks na gołe pięści! Nie tak wygląda współczesny boks na gołe pięści uprawiany wciąż np. przez irlandzkich "wędrownych ludzi" (którzy bywają uważani za Cyganów, choć podobno genetycznie nie mają z nimi nic wspólnego.)

Na razie kończę, przynajmniej ten odcinek, ale na zachętę rzucę taką oto myśl z głębi intelektualnego dorobku Uga Uga, że cały ten "mit uderzania w szczękę" to właśnie w znacznej mierze relikt dawnego boksu na gołe pięści, gdzie tą wrażliwą jak cholera, złożoną z masy drobnych kostek dłonią, w pięść zaciśniętą, zgoda, walono delikwenta po tułowiu, a jeśli w głowę, to właśnie w szczękę, bo gdzie indziej było to bardziej zgubne dla uderzającej dłoni, niż dla głowy pacjenta. (Mówimy tu o w miarę potężnych ciosach, a nie o prztykaniu w nos, na co zresztą bokserzy od wieków są mało wrażliwi.)

Tylko że wcale nie każdy cios, nawet nie każdy piękny i technicznie hiperpoprawny dzisiejszy cios bokserski się do tego nadawał! W tym właśnie rzecz. Natomiast w dzisiejszym boksie walenie naprawdę w samą szczękę jest rzadsze, niż się myśli, choćby dlatego, że żaden bokser wart soli, którą zjada, tak łatwo w szczękę trafić się mocno nie da. Dużo łatwiej trafić gościa sporo wyżej, co przy ciężkiej, miękkiej rękawicy pięknie ogłusza, dając pożądany skutek, a do tego wtedy trudniej ruchem głowy, mniej czy bardziej świadomym i celowym, siłę tego ciosu zniwelować.

Oczywiście kiedy gość jest już półprzytomny, ogłuszony, albo po prostu totalnie skołowany, albo kiedy cios padnie absolutnie znienacka - wtedy taki cios w samą szczękę, o jakim mówiłem poprzednio, na podstawie mego własnego (ach jakże smutnego! żartuję) doświadczenia, także go ma szansę zwalić z nóg. Może nie na bardzo długo, ale zwalić szansę ma i to sporą. Albo i na długo. Albo i złamać, lub co najmniej zwichnąć.

I to by było na razie na tyle.

triarius

piątek, listopada 11, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (B)

Po prawdzie, to wszystkie te emocje i stany świadomości nie zajęły mi kilku sekund - i nie mogły, bo
nasze delikatne okładanie się gdzie popadnie trwało nieprzerwanie - tylko ułamek sekundy, ale skoro ludziom potrafi pono w podobnie krótkim czasie całe życie przelecieć przed oczyma, no więc i tu mogło się to stać.

(Swoją drogą, ta kompresja czasu, że tak to nazwę, po angielsku "time distortion", występująca czasem przy hipnozie, cholernie mnie fascynuje i być może okaże się to kolejną cudowną bronią Tygrysizmu.)

No i można to było ładnie zorganizować, prawda?
Te urocze panie prezentują najtypowszą gardę stosowaną
w dawnym boksie na gołe pięści. Co dla nas interesujące,
ponieważ ta garda nie była stosowana bez powodu, a my
chcielibyśmy te powody poznać i tę wiedzę wykorzystać.
(Poza tym one są po prostu czarujące nie do opisania
i szczęśliwy facet, o którego mają się zamiar okładać
po tych ślicznych mordkach.)
W każdym razie naprawdę przeróżne emocje walczyły wówczas w mojej jaźni o lepsze, a skończyło się to dość smętnym rozczarowaniem. Wszystko uczyniłem jak należy, a wynik okazał się po prostu żaden, zamiast tego, co mi obiecywano. A włożyłem w to dość sporo wcześniejszej pracy: studiów, wizualizacji, powtarzania techniki. W czasie zaś samej walki (jeśli tak to można nazwać, dla jednych to by były kpiny, a nie walka, dla innych jednak więcej, niż sami z walki kiedykolwiek przeżyli) - ach, ileż ja wykazałem czujności i zimnej krwi! A tu nic...

Dobra, teraz, niczym Herakles, doszedłem ci ja do rozstajnych dróg i muszę dokonać wyboru. Albo nadal będę potencjalną wyimaginowaną P.T. Publiczność zabawiał starczymi wspominki, albo też przejdę do rzeczy i przekażę wyżej wspomnianej wskazówki jak, moim i Ugiugi zdaniem, należy przy... Brzydkim ludziom... To znaczy, chciałem rzec jak rozwijać wyższą świadomość, rozwinąć się osobiście w lepszego człowieka, uzyskać końskie, a nawet rybie, zdrowie...

Mówiąc serio, to te wszystkie rzeczy - z wyjątkiem może wyższej świadomości - wydają się mi całkiem OK i nie wątpię, że byłyby skutkiem pilnego studiowania, z faktycznym ćwiczeniem w realu, naszej Ukochanej Sztuki, tylko że nie lubię, kiedy od tego się zaczyna. Najpierw bądźmy, potencjalnie oczywiście w tej chwili, prawdziwymi wojownikami,... Czyli nie dajemy się nikomu, z wrogami na czele...

Potem zaraz my im, jakże często, sami potrafimy zrobić wbrew, w optymalnych przypadkach nawet i kęsim,,, Od nas to w sumie zależy... Potem wdowy i sieroty, panny płaczą, szkaplerze i apele poległych... I gdzieś w międzyczasie, oczywiście, zdobywanie miast, ze wszystkimi z tym związanymi atrakcjami, oraz odwiedziny u upadłych niewiast w przerwach w kampanii...

Po osiągnięciu tego wszystkiego, jeśli komuś jeszcze potrzebne zdrowie i rozwój duchowy, stawanie się lepszym, to oczywiście Ugauga zapewni mu to bez najmniejszego problemu. Tylko że to nie jest coś, od czego należałoby zaczynać reklamowanie czegokolwiek aspirującego do miana sztuki walki. Zgoda? I my właśnie nie od tego zaczynamy, choć także i o zdrowiu i fizkulturze mamy sporo do napisania i, jeśli Bóg pozwoli, a mnie się zechce, to i napiszemy.

Ugauga to bowiem, w istotnym sensie, Tygrysista BEZ BRZUCHA, mięśniami jak stalowe łańcuchy i z super postawą - czyli po prostu Tygrysista-Tygrysista, Tygrysista Całą Gębą. I nie tylko gębą zresztą... Chyba nie będę już dzisiaj pisał tego, co miałem zamiar, bo mi się ten (nieco figlarny, zgoda, ale jednak nabrzmiały poważną treścią) wstęp rozrósł, utył i teraz woła jeść. A więc na razie pozostajemy na rozdrożu, ale już chyba wiem co zrobię. Nie ma jak kompromis!

A więc, do następnego! (Albo i nie. Ale w każdym razie uwierzcie, że w Ugauga są niesamowite głębie i bardzo praktyczne nauki dla wszystkich chłopców malowanych in spe. Słowo! I może coś z tego w końcu zacznę ujawniać, choć już np. nasz tekścik o uczłowieczaniu małpy sprzed lat nie był przecie bez wartości.)

triarius

czwartek, listopada 10, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (A)

Panie się publicznie tłuką po ryjach, ale za to chociaż w sukniach i wyglądają jak kobiety.
(Wiem, że formalnie mamy do dokończenia kawałek o Tai Chi, ale co nam kto zrobi, jeśli sobie to zostawimy na zaś, czy nawet na Św. Nigdy?)

* * *

Siedzisz sobie jak basza... Nie wiem i nie czas tu dochodzić, czym sobie zasłużyłeś, ale zostałeś na godzinę zwolniony z obowiązku pracowania na kafelki do łazienki, instalowania rzeczonych kafelków (lub szafek w kuchni), udziału w obiadku u teściów, czy (w przypadku, jeśli to nie waląca się nagle na ciebie alimentacja jest twoim problemem, tylko wręcz przeciwnie) podchodzenia po raz tysięczny do tak upragnionego dziecka...

W każdym razie udało ci się na chwilę wymknąć z twego raju codzienności, w którym co najwyżej mogłeś pomasturbować swą, jakże zasłużoną, aureolę męskiej (ach!) odpowiedzialnej dojrzałości... I teraz siedzisz sobie na kanapie. Rozparty niczym basza, oglądasz boks. Popijając, jeśli ci się naprawdę w życiu powiodło, coś z bąbelkami i pewną, niewielką wprawdzie, ilością alkoholu. Patrzysz sobie na tych facetów, takich spoconych i już nawet nieco zakrwawionych - dla ciebie to robią, tylko dla ciebie! - i czujesz się nie tylko jak basza, ale nawet jak basza od dużego święta, podczas egzekucji swego ulubionego wezyra, albo ukochanej do wczoraj nałożnicy.

Ty się bawisz, ty odpoczywasz, ale sprawozdawca (mniejsza już o samych bokserów i sędziego) jest w pracy, i w dodatku musi ci zaimponować swoją znajomością tematu, tokuje więc bez opamiętania, a co najmniej dwa razy na rundę musi histerycznym głosem oznajmić, że: "jeśli Piecuhov trafi czysto na szczękę, to M'Buma może już nie wstać". (To się co czas pewien zmienia i w pewnych okresach to M'Buma czysto trafia, a Piecuhov już nie wstaje. Historyczne trendy, materiał do głębokich rozważań, ale to nie teraz.)

W końcu rzeczywiście: spełniło się i zrealizowało bez pudła! Piecuhov trafia M'Bumę (alternatywnie M'Buma Piecuhova), tamten pada. Sprawozdawca - z powodu swej genetycznej skazy, z radości że już niedługo pójdzie do domu, instalować kafelki, z poczucia obowiązku wreszcie... Najpewniej ze wszystkich tych przyczyn na raz... Woła: "I oto mamy czysty cios na szczękę! To jest nokaut, moi państwo, nokaut!".

Ty, jeśli cokolwiek kojarzysz, a kafelki nie rozpuściły ci jeszcze doszczętnie kory mózgowej, masz drobne wątpliwości, ale czekasz na powtórkę, która ci je powinna wyjaśnić. Wątpliwości dotyczą tego, czy cios był rzeczywiście "na szczękę", bo tobie się wydawało, że jednak sporo wyżej. Mamy w końcu powtórkę, nawet ujęcia z różnych stron i różnych kamer, no i widzisz, że faktycznie cios nie padł na żadną "szczękę", tylko gdzieś w okolicy skroni, albo co najmniej kości policzkowej. Rękawica bokserska jest dość sporo i trudno to z milimetrową dokładnością ocenić, ale szczęka to zdecydowanie nie była.

Jako wybitny teoretyk i znawca historii boksu przypominasz sobie, że wielki Jack Dempsey najbardziej lubił bić swoich przeciwników nie w żadną tam szczękę, tylko w kość policzkową. Może naprawdę miał po temu jakieś powody? Powody, których twój ulubiony sprawozdawca bokserski z jakichś przyczyn nie zna, a może nawet nigdy o Dempseyu nie słyszał?

* * *

Zmieniamy scenerię. Pan T. młody jeszcze, choć już nieco zbyt stary, by go mogli wepchnąć do ringu na oficjalną walkę, sparuje sobie luźno w klubie o dźwięcznej nazwie "Uppsala Boxningsklubb". Klub dość lokalnie znany, do Olimpiady (wiem że w starożytności to znaczyło co innego!) niedaleko, w klubie przygotowuje się do niej paru reprezentantów Szwecji, z którymi nawet Panu T. zdarza się chodzić lekkie sparingi. ("Szparingi", jak mówili kiedyś w Gedanii.)

To był, całkiem nawiasem, jeden z tych bardziej intensywnych, ze sportowego, treningowego znaczy już tylko w sumie, punktu widzenia, okresów w życiu Pana T., bo jednocześnie całkiem intensywnie uprawiał on był Aikido, pod kierunkiem pana Ichimury, posiadacza w tym szóstego dana, oraz szóstego dana w Iai do (czyli sztuce połciowania kmiotka z zasadzki), plus także czarnego pasa w karate. (Takie przeplatanie okresów intensywnego wysiłku z okresami względnej fizycznej gnuśności wydaje mi się tym, co Mama Natura dla nas, w dobroci swojej, przewidziała. I co jest chyba cholernie zdrowe. Sądząc przynajmniej po mnie, w mej obecnej, rzeźkiej przecie, starości.)

Przeuroczy był to człowiek ten pan Ichimura! Zresztą chrześcijanin, który, z tego co słyszałem, niedługo potem wrócił do swej ojczyzny i wstąpił do zakonu. Silny był jak cholera i, mimo całej tej "walki bez walki", co ją niby uprawialiśmy, nie chciałbym się z nim na serio musieć bić. No i co może najważniejsze, on nas naprawdę osobiście niemal cały czas trenował, co się naprawdę nieczęsto, z tego co wiem, zdarza. Bardzo sobie chwalę te moje trzy chyba lata Aikido, choć po prawdzie na więcej, tym bardziej bez pana Ichimury, nie mam już wielkiej ochoty. To bym akurat mógł, ale nie czuję woli Bożej.

No i dobra, to była taka sobie luźna dygresja autobiograficzna, dla przyszłych, a jakże, doktorantów. W każdym razie jestem sobie ja w tym Boxningsklubbie i czasem sobie nawet posparuję z jakimś nie-za-długo olimpijczykiem. Jak z tym Finem (szwedzkim), co wprawdzie przegrał w superciężkiej już swoją pierwszą walką w wyniku potwornie rozwalonych łuków brwiowych, bo też miał potężną megamegalię i te łuki niemal jak u potwora Frankensteina. (Był jednak miły, jak i ów potwór zresztą chyba.) Lekkie to wprawdzie było prztykanie i ja mu nic nie rozwaliłem, ale też brakowało, by im absolutny amator i aikidoka na dodatek rozkwaszał mordy tuż przed startem w Olimpiadzie!

Albo z takim też sparowałem, co już kiedyś, a teraz jest trenerem. Był lżejszy, szybki, dobry technicznie. Nakładł mi serią po żołądku, po czym stanął i spytał, czy coś poczułem. Poczułem jak cholera, ale nie na tyle, bym nie mógł tego ukryć i rzekłem z obojętną miną, że nie. (Honor i Ojczyzna!) Na co on filozoficznie stwierdził, że tak myślał. (Ciekawe, nie? Miły gość był zresztą, jak i większość.)

Nie ma się czym puszyć, naprawdę, bo żaden ze mnie bokser, ale w teorii, i nawet w technice jestem mocny. (Choć oczywiście zardzewiały jak cholera.) W każdym razie wtedy sparuję z jednym takim, nie z kadry chyba, ale niezłym, no i widzę, że będzie szansa walnąć go sierpem... Gdzie? W samą szczękę, moje kochane ludzie! Nawet na ringu to nie było, chyba bez kasków, żadna rzeźnia, ale jednak moje sierpy, luźne jak u figlarnego kotka walącego łapką papierek na nitce, jak to zaleca "Champ" Thomas, a mnie to świetnie wychodzi (o ile puls akurat ze stresu zbytnio nie podskoczy i człek się nie usztywni), to i tak słodycz.

W końcu jest! Udało się! Trafiłem go prawym sierpem w samą szczękę! Walczyłem (jeśli to tak
A tutaj nawet gołe cycki... Brawo!
można nazwać) wtedy jeszcze chyba wyłącznie z lewej, "normalnej" pozycji, więc to był sierp z tylnej ręki - zarówno łatwiejszy technicznie, jak i silniejszy.

Walnąłem więc i czekam... Nie tyle na oklaski, co raczej na jakieś powszechne oburzenie, że oto nagle w lekkim spraringu nokautuję przeciwnika, któren pada od tego niczym szmaciana lalka! Tylko że... Długo nie musiałem czekać. Co do cholery? On tylko lekko, pod wpływem tego mojego ciosu - ach, jakże czystego i pięknego, mówię serio! - lekko odwrócił głowę... Czy raczej sama mu się lekko obróciła, cios sobie luźno spłynął po tej jego brodzie, i tyle. Gość dalej się ze mną prztykał, jakby nigdy nic. Nawet chyba niewiele zauważył - nie mówiąc poczuł!

To autentyczne fakty, których mi nawet moja obecna, zaawansowana już, skleroza nie zatarła w pamięci. Daje do myślenia? No to właśnie!

I to by był nasz odcinek A tego zamierzonego eseju, do którego mam jeszcze masę bardzo ciekawego materiału, i jeśli Bóg pozwoli... Sami wiecie. Na razie proszę komęta, zachwyty, wprzęganie się do powozu, kąpiele w szampanie, matki, siostry i ciotki... (Że o wulgarnych przelewach na konto nie wspomnę, ale to tylko ze względów estetycznych, bo merytorycznie to jak najbardziej.) Jak zawsze!

Nawiasem, komuś się może wydawać, że tu chodzi tylko o starcze, napędzane sklerozą, wspominki, ale nie - naprawdę mamy do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat bicia brzydkich ludzi i Naszej Ukochanej Sztuki Walki - Uga Uga Jitsu.

triarius

poniedziałek, października 24, 2016

Drobny acz miażdżacy dowód na przewagę Tygrysizmu Stosowanego...

... nad wszystkimi innymi metodami poznawania świata.

A w istocie to tylko jedna drobna zagadka. Powiedzcie wy mnie, kochane moje ludzie: kto to był, kto wiele lat temu napisał teksta z tytułem "Czy Kataryna to gazownik Kalukin?" i parę innych w tym samym duchu? No, przypomni nam ktoś?

triarius

sobota, października 22, 2016

Je suis Wallon!

Louis De Geer starszy
Louis De Geer starszy (1587-1647)
Mała Walonia załatwiła bezczelną unijną biurokrację. Tym ciulom wydawało się, że rozwalając państwa narodowe i tworząc ojroregiony, będą mogli pod załganym szyldem "demokracji" totalotarnie niemal rządzić w nieskończoność. (Coś jak rodzime platfąsy, to zresztą ta sama paczka, jak każdy chyba wie.) No i się nie udało. Kanadyjczycy już pono zrezygnowali i wrócili do siebie, a to tutaj robactwo kłębi się, naradza, poklepuje drug druga po pleckach, uśmiecha (Tusk się wczoraj cudnie zaiste uśmiechał, on chyba w ogóle nic nie kojarzy) i radzi, radzi, radzi...

Co zrobić, żeby ta ich "demokracja" kolejny raz pokonała tę zwykłą, w miarę zgodną z odwiecznym znaczeniem tego greckiego słowa. Niech sobie radzą! Niektórzy, przynajmniej na szalomie, naprawdę zdają się wierzyć w jakieś "europejskie armie, z których Polska, z powodu odrzucenia Karakanów... Karakali znaczy, zostanie wykluczona", ale to przecie ściema dla lemingów, a nawet nie każdy leming to już chyba łyka.

O Trumpie i tym co się tam za oceanem dzieje można by tomy - w każdym razie widać gołym okiem, że partia rzekomo "prawicowa" i broniąca niby (pewną ilością pozornych ruchów i niczym prawie więcej) normalnego człowieka przed Postępem i bezpłciowym mrówczym totalitaryzmem napędzanym politpoprawnością, całkiem już praktycznie zdechła i w to miejsce pojawiło się to, co nasz ukochany Establiszmą raczy nazywać "populizmem". Będzie się działo, jak mawia lud!

Wracając zaś do Walonów... Żaden ze mnie arysto - przysięgam! Nawet saskim hrabią jestem tylko w jednej czwartej, bo to się (mało postępowo) przenosi tylko w linii męskiej, a u mnie babcia... Jednak jakichś tam przodków człek ma, a wśród nich także i Walonów. Wprawdzie gdzieś w XVI w. wyemigrowali oni do Szwecji, tworzyć tam tę ich, szwedzką znaczy, sławną potem w świecie metalurgię, ale wiadomo że to byli ursprungligen Waloni, a i nazwisko mają adekwatne.

De Geer mianowicie. Można sobie poszukać w sieci. Potem była to w Szwecji wielka arystokracja i cholernie bogaci ludzie. Z tego co pamiętam, mam takiego stosunkowo blisko swojej słodkiej osoby - pokoleniowo znaczy, bo gość był chyba arcybiskupem Uppsali, luterańskim, więc trudno o coś dalszego.

W każdym razie widziałem go na tym czerpanym papierze, co go gdzieś jeszcze w szpargałach powinienem mieć i com go, chyba na urodziny, otrzymał od rodaka i kuzyna żony, który był tam za królewskiego bibliotekarza numero uno i głównego heraldyka. Hejmowski Adam, świętej już od dawna pamięci.

Też można sobie poszukać, bo to interesująca rodzina, szczególnie może jego ojciec. Hejmowscy znaczy. Snob swoją drogą okrutny był z tego Adama, ale też kto inny zostałby w tych czasach królewskim heraldykiem i kto takiemu wykolejeńcowi jak wasz oddany, zamiast czegośtam do konsumpcji lub do upojnej zabawy, sporządziłby wyciąg z drzewa ginekologi... gene... genealogicznego... tak chyba? Nie żeby mi ten wyciąg nie dał sporo radości - przez te wszystkie lata może nawet jej więcej miałem, niż powiedzmy z twardego dysku o pojemności całe 40 MB do mojej uwielbianej Amigi.

W każdym razie w tym wyciągu, krętą damsko-męską drogą facet doprowadził rzeczonego lumpa do Ottona III, tego co to Chrobremu włócznię... (Potem się Hejmowski, musi co, zorientował, że ze mnie nie będzie żaden modelowy hrabia czy arcybiskup, że nie da mnie się po prostu zaprezentować u dworu, bo mogę pogryźć Monarchę i zgwałcić połowę fraucymeru... I jakoś ostygł w swych uczuciach. To całkiem nawiasem. Ciekawostka dla przyszłych moich biografów.)

A domyślnie przecie, skoro mnie dociągnięto do Ottona, to, przez mamusię Paleologiżankę, także i do Konstantyna Wielkiego. Implicite oczywiście i pomijając wszystkich tam ewentualnych lokajów, germańskich gwardzistów (może jednak Nicek miał trochę racji z tym moim "teutonizmem"?) i eunuchów (speców od damskiej psychologii). Ale przecież tak to zawsze działa i te eunuchy, wraz z koniuchami, są tam zawsze! Dlaczego akurat u mnie miałyby się one więc liczyć, a nie u tych tam Burbonów z Habsburgami? Nikt ich zresztą za rękę nie złapał, tych lokai znaczy, ani za nic innego.

W każdym razie chciałbym wyrazić radość, że w moim przypadku - choć, powtarzam, żaden ze mnie arysto! - nie jest to do końca pańszczyźniana bezrolność i żaden ze mnie gęsi pastuszek, któremu PRL jedynie dała szansę, ach! Co tak lubił podkreślać np. tow. Rakowski o sobie...

A jeśli mam ci ja wśród przodków jakieś eunuchy czy świniopasy, to starannie ukryte w mej gineko... gene... czymśtam logii... I z pewnością ach, jakże przystojne! Dzięki temu mogę nie tylko z przekonaniem dziś wykrzyknąć "Je suis Wallon!", ale uczynić to ze zwielokrotnioną siłą - siłą miliona pokoleń! Co nie znaczy, by prostsi ludzie nie mogli, więc niniejszym wzywam was wszystkich - wołajmy zgodnym i głośnym chórem:

Je suis Wallon!

(Choć oczywiście gramatyczniej i z większym sensem, jeśli chórem, byłoby: "Nous sommes Wallons!)

triarius

P.S. Usunąłem "un" z naszego francuskiego zdanka. Nie jest w sumie potrzebne.

czwartek, października 13, 2016

O tych płciach, co je mamy na świecie

Co by kto nie gadał, jak by nie wykręcał przysłowiowego kota przysłowiowym ogonem - istnieją dokładnie CZTERY płci. (Swoją drogą co za obleśne słowo!) Cztery - ani więcej, ani mniej. Ani 60, jak by chcieli jedni, ani jakieś takie wartości bliskie zeru. Oto jakie:
Mężczyźni, Kobiety, Pitulki i Bezpitulki
(Te dwie ostatnie bardzo mało się od siebie różnią, z każdą dekadą zresztą wyraźnie mniej, a wspólnie noszą miano Lemingów.)

Nauczyć się tego i stosować, bo to najszczersza Nauka!

triarius

P.S. Historyjka o tubylcach może jeszcze zostanie pociągnięta, na razie leberalizm wybił mnie z uderzenia, platoniczna miłość rozproszyła, a brak komętów przekonał po raz dziesięciotysięczny, że piszę sobie tu dla zabawy i dla samego siebie. (I to też dla siebie samego w sumie napisałem.)

niedziela, października 09, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (2)

Gość sobie porywa jakąś Sabinkę - cóż by to mogło być innego?
No dobra, mimo okrutnego zgłupienia wywołanego zakochaniem, mimo równie okrutnego niemal dręczenia nas przez @#$% leberalizm, próbujemy napisać coś względnie sensownego na obiecany temat. Niech nas Bóg prowadzi zatem!

* * *

Mamy więc jakąś taką stuosobową, trzypokoleniową rodzinę miłych, pacyfistycznie do świata nastawionych dzikusów, idącą sobie po wciąż dziewiczym terenie i rozglądającą się pilnie po ziemi i zaroślach: tu jagódka, tu paczpan pieczarka, tu dwa świerszcze gapią się na coś i nawet nie zauważają, jak je cap i do garnka... A tu, paczpan znowu, jaszczurka! Ale cholera uciekła. "Tu gdzieś powinny być glizdy, rozejrzyjcie się porządnie", mówi wesoło szef plemienia, idący na czele, żujący trawkę i leniwie wsparty na ramionach swych dwóch ulubionych żon.

I tak sobie idą. Z niemowlętami do lat nastu przy matczynej, albo i nie, bo kto by na to zważał, skoro wszyscy blisko spokrewnieni, piersi. I starcami próbującymi nadążyć na artretycznych czworakach i tzw. "kolanach służącej" (nie mówiąc już, że zdartych do gołej kości) na samym końcu. Aż ich zjedzą drapieżniki, co się pono nazywa "selekcja naturalna".

Faceci (meczy wtedy nie było) rozmawiają o następnym polowaniu na coś większego... Większego od glizdy czy jaszczurki. Jak powiedzmy królik. Ale będzie uczta dla całego plemienia, jeśli się uda! Idą idą, kobiety, skromnie ubrane, w sensie ilości zakrytego ciała, dumnie kołyszą tym, co tam mają, próbując się drożej sprzedać. Dziewczęta, ubrane jeszcze skromniej i w tym samym sensie, skromnie spuszczają oczka, myśląc o rychłym zamążpójściu. Które w tym plemieniu ma bardzo interesujący przebieg i dlatego można o nim wyłącznie po łacinie, tyle że łacina jeszcze nie powstała i trzeba będzie na nią poczekać kilka tysiącleci...

Idą, idą, aż tu nagle przed oczyma wyrasta im MIASTO! Ogromne - tak w przybliżeniu 5 milionów mieszkańców. A na przedmieściu las kominów, z których wydobywa się czarny dym, zatruwający środowisko i psujący smak, stanowiących podstawę diety naszego ludu, glizd i jagódek. "Co za cholera?!", wykrzykuje wzburzony szef. "Co za cholera?!?", odpowiada mu zgodnym chórem cała reszta (z wyłączeniem dwóch niemowląt, z których jedno, z ustami pełnymi słodkiego i jakże pożywnego mleka, mówi coś w stylu "uma uma", a drugie zaczyna głośno płakać).

Plemię stoi i zgrzyta zębami. Plemię stoi i przeklina, wymachując w stronę metropolii pięściami i trzymanymi w dłoniach przez niektórych zaostrzonymi i opalonymi w ogniu kijami, służącymi im za broń. Stara kobieta odwraca się do metropolii tyłem i zadziera kusą spódniczkę z przetartej, wyjedzonej przez robactwo i wytłuszczonej małpiej skóry, po czym, w geście wyrażającym skrajną rozpacz, wypina chude, pomarszczone pośladki w stronę wroga.

Minęło wiele godzin, zapada mrok, a plemię stoi i pomstuje, tupiąc bosymi stopami i rzucając w stronę miasta grudkami ziemi. Dwoje jego członków przed chwilą umarło na apopleksję, młoda matka straciła pokarm i próbuje go odzyskać intensywnym automasażem, połączonym z tańcem brzucha - na co jednak nikt teraz nawet nie zwraca uwagi, poza jej, płaczącym coraz już ciszej, synkiem, na oko może piętnastoletnim.

Dwa dorodne lwy i jeden lampart z samego środka grupy wybierają co lepiej odżywione połcie żywego, gestykulującego zawzięcie, dwunożnego mięsa. I odciągają w zarośla, by je spokojnie skonsumować, nie musząc znosić upiornego wielogłosowego krzyku.

Sabinki sobie porywają, znana sprawa.Tak zapewne sobie Tawariszcz Mąka wyobraża spotkanie koczowniczych łowców-zbieraczy z miastem.

(Nie obrażaj się Stary! Żartujemy tu sobie i, po pierwsze, ta analogia JEST interesująca i zasługuje na rozważenie, a po drugie ja tu o Tobie wprost piszę z ogromnej zaiste sympatii, uwierz!) Z miejską, znaczy, i opartą na rolnictwie cywilizacją. On, i ci, który mu tę myśl - że oto my jesteśmy w bardzo podobnej sytuacji z naszym stosunkiem do globalizacji i hodowli człowieka udomowionego - podsunęli

Czy to jednak naprawdę tak właśnie, w najistotniejszych swych aspektach, wyglądało? Spróbujemy to, Deo volente i jeśli uda mi się w końcu nieco odkochać, przeanalizować w przyszłości, oby  całkiem niedalekiej. A na zachętę i zaostrzenie apetytu - dwa obrazki, które tu widzimy. Mające związek z tym, o czym chciałem w tej mitycznej przyszłości.

c. , zatem, jeśli Bóg dozwoli, d.n.

triarius

sobota, października 08, 2016

Rozważania z marszczeniem nosów w tle (1)

Porwanie Sabinek - a co niby?
WSTĘP

Każdy... Powtórzę - KAŻDY kto się kiedykolwiek otarł o Tygrysizm Stosowany, rozumie jak ważną jest dla nas kwestia, którą, w niedostępnym profanom języku, określa się tam jako Dialektyczne Ujęcie Problematyki Afrodyzyjnej. I rzeczywiście - D.U.P.A. to temat wielki, piękny, nabrzmiały znaczeniami, jędrny i dostojny. Temat, który można z pożytkiem i przyjemnością głaskać z włosem albo pod włos. I wiele, wiele innych tego typu radości można zeń mieć...

(Cnotliwe dziewice, ministranci i wdowy po kosztownej operacji odzyskiwania niewinności, proszeni są o zakończenie czytania. I tak widzieliście za dużo, a dalej będzie tylko gorzej! Zapraszamy ponownie, kiedy będą tu omawiane słodsze i bardziej kompatybilne, np. z posoborowym katolicyzmem, tematy, takie jak Równouprawnienie i Prawa Człowieka.)

Wszyscy więc tu obecni, z założenia, powinni się z naszym doborem tematów zgadzać. Są to bowiem tematy mające wszystkie powyższe zalety, a do tego soczyste. (Tego jeszcze nie było, a przecież bez tego epitetu nijak!) Mimo to... Mimo to, powiadam... Tu i ówdzie w szeregach podnoszą się dziwne głosy... Które można by nawet nazwać szemraniem, do czego bym się wprawdzie nie chciał posunąć... Dziwne głosy i marszczenie nosów na dodatek. Oj, nieładnie!

Niektórych zdaje się nie cieszyć fakt, że Pan Tygrys zakochał się właśnie, miłością czystą i niewinną w dodatku, co u niego nie jest normą, w pannie Carolinie Ramírez - Córce Starego Mariachiego. (Swoją drogą, jak wyczytałem na Wiki, od sześciu lat zamężnej. Ale aktorka to panna z założenia, poza tym z tymi tam ślubami w takich sferach... Cóż to zresztą rycerzowi przeszkadzało, w lepszych czasach, że jego dama serca była w realu żoną jakiegoś gbura, któremu na świat wydała czternaścioro potomstwa? No to właśnie!)

Jednak niektóre panie, anonimowe dla świata wielbicielki Stosowanego Tygrysizmu i jego Twórcy - te które wstydają się nam tu komentować, za to adorują Pana T. prywatnie (i bardzo to z ich strony ładnie) - trochę ostatnio marudzą. A że to ta miłość do przecudnej Caroliny, która w dodatku potrafi śpiewać jak mało kto... A to że tylko o Afrodyzyjnej Dialektyce, a jak nie, to o biciu ludzi... Choćby i brzydkich.

I marszczą mi te słodkie kobietki noski. Faktycznie przypomina to przecudną Carolinę z tą jej, raz gniewną acz zakochaną, raz słodką i... ach! mimiką... ale mnie jednak trochę niepokoi. No bo co będzie, jeśli...? Jeśli na przykład pokłady emancypacji w tych ozdobach płci zwanej, nie bez pewnej racji, choć wyjątki są liczne, nadobną, jednak zwyciężą? I jeśli nas, Tygrysizm Stosowany i tego blogasa, na którym wprawdzie same śladu nie zostawiają, ale jednak duszą, tuszę, są obecne, co nam dużo daje... Zostawią?

Osobnym problemem jest nasza chodząca (mam niepłonną, bo nie miałem szczęścia tego na własne oczy ujrzeć) kieszonkowa encyklopedia, czyli Tawariszcz Mąka. Stosunek Tygrysizmu Stosowanego do nauki jako takiej jest dość, powiedzmy sobie, letni, ale jednak nasza wartość bez tych - erudycyjnych nie-do-uwierzenia, a przy tym tak zawsze niezwykle celnych - nabrzmiałego glutenem Tawariszcza uwag - ogromnie by spadła. Nie żartuję!

Co powiedziawszy, dodam jednak, że wspomniany tu, i chlubnie wzmiankowany, Towarzysz, także zdaje się być bliski buntu... A przynajmniej nadstawienia ucha jakimś wrogim i wywrotowym podszeptom. (Hiperkomputer Obamy rozbłysł lampkami, drony wystartowały.) Krótko mówiąc nam tu zgłasza skargi i wnioski, żebyśmy na przykład zostawili biężączkę... Do D.U.P.A. też chyba nie ma entuzjastycznego nastawienia, choć na szczęście hamulce moralne całkiem mu nie puściły i explicite nic nie mówi na ten temat...

Mamy więc (o horrendum!) zostawić biężączkę, Afrodytę zapewne też, i zająć się starożytnością, z naciskiem na niejakiego Sullę, który nawet nie jest w podręcznikach i słusznie, bo niczym wartościowym się nie oznaczył. (A wyróżnił co najwyżej rudą, czy, jak twierdzą inni, lizusy, blond, piegowatością. Ale od czego peruka.) A my, Ojciec i Demiurg, jakby nie było, Tygrysizmu Stosowanego - co na to?

Jak zwykle zaskoczymy, bo najczęściej zaskakujemy naszych wrogów, ale niedowiarków też... I faktycznie spróbujemy napisać coś, do czego nas rzeczony Towarzysz własnoręcznie zapłodnił, inspirując... A mianowicie ustosunkujemy się do kwestii takiej, że oto niby mamy być w sytuacji jakiegoś łowiecko-zbierackiego plemienia, patrzącego z nienawiścią i szadenfrojdem na niedawno powstałe rolnictwo i wyrastanie pierwszych miast. To bardzo ciekawe spojrzenie, z którym jednak pozwolę się, wstępnie, raczej nie zgodzić, a potem zobaczymy, co nam wyjdzie z powałkowania tej sprawy czas jakiś i z pewną intensywnością.

Na razie śmy napisali długi i figlarny wstęp, o niczym, więc dziś już tu miejsca na poważne rozważania brak, ale, jeśli Łaskawy Bóg pozwoli, to się tym zajmiemy. (Nie żebyśmy nie mieli paru innych tematów do dalszego pociągnięcia, bośmy już je tu rozbabrali, albo do napisania, bo zalęgły nam się we zwojach. Ale cóż, taki jest przecie jeden z wdzięków Tygrysizmu, że nie sposób niczego na nasz temat przewidzieć.) Pomódlmy się może za powodzenie tych wzniosłych planów. (I jeszcze może żeby panna Ramírez skądsiś się dowiedziała o Panu T., jego cudownym blogu i jego niewinnym uczuciu.)

koniec wstępu

triarius

P.S. Swoją drogą, jeśli ktoś się także zakochał w pannie/pani Ramírez (w przysłowiowej kupie raźniej, więc zachęcam!), to na YouTubie polecam też w jej wykonaniu "El Ultimo Trago" ("Ostatni łyk", w sensie pociągnięcie z flaszki), a jeśli ktoś pozostał względnie obojętny na jej minki i nie-do-wytrzymania-cudną urodę, to polecam kawałek o dwułapym szczurze - "Rata de Dos Patas" - na odmianę w wykonaniu jego autorki, pani o ksywie Paquita la del Barrio ("Józka, ta z dzielnicy"), która to, pod względem czysto muzycznym (ja to mówię?!) robi jeszcze chyba lepiej od mojej ukochanej, choć wygląda mniej cudownie.

wtorek, października 04, 2016

Dwunogi szczur, czyli odtrutka

Carolina Rámirez - La Hija del Mariachi
Mieliśmy ostatnio trochę więcej niż zwykle występów wrzaskliwych bezpituli, co musi oczywiście pozostawić osad niesmaku. Fakt, żyjemy z nim w tym liberalnym raju na codzień, ale nie da się ukryć, że im więcej bezpituli i ich wrzasków, tym gorzej.

Chciałem zaproponować odtrutkę. (Fakt, nie powinno się w żaden sposób stawiać koło siebie feministek-bezpitulek i zdrowych na umyśle, jak i w hormonach kobiet, ale co robić? Skorośmy już bezpitulne feministki wspomnieli, te różne domyślne dnie tygodnia... Brrr! No to konieczna jest odtrutka, proste!)

"Taki na przykład naturszczyk pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle nie mówił o sobie", rzekł był ktoś kiedyś na forum prawica.net, ale o czym w końcu mam pisać, jak nie o tym, co mnie interesuje? (Może gdybyście mi płacili, to kto wie.) No więc powiem tak - w kwestii tej odtrutki...

Pan Tygrys ma zawsze skłonność myśleć, że kręcą go wyłącznie uległe hiper-samice, jakieś japońskie burakuminki, albo tańczące za parę groszy mapoukę dla brzuchatych sahibów Afrykanki... Żeby już na tym skończyć, bo nam się ostatnio robi blog randkowo-erotyczny.

Aż tu nagle idzie sobie wspomniany Pan Tygrys na YouTube, żeby sobie posłuchać w tym przypadku akurat meksykańskich rancheras (głównie sobie żeby jakieś nowe motywy do brzdękania znaleźć, bo kocha tę muzykę od stuleci, i te teksty, bez wątpienia częściowo inspirowane poezją religijnych mistyków, ach!)... Idzie, idzie, idzie... I od razu odnajduje, nie żeby pierwszy raz oczywiście w jego długim życiu, dziewczynę o imieniu Carolina Ramírez, grającą główną rolę w sławnym...

Kolumbijskim, jak się po czasie jakimś, o dziwo, okazało, mydle pod tytułem La Hija del Mariachi ("Córka gościa grającego na czymś, albo może śpiewającego, w zespole typu mariachi", zespole typowo i wyłącznie meksykańskim, dlatego ta Kolumbia zaskakuje), gdzie ona masę śpiewa właśnie tych (a co by innego?) rancheras, czyli meksykańskich ludowych pieśni. (No dobra. Żebyście tego paskudnie buzią nie kaleczyli, powiem wam: la icha del mariaczi... Wygląda obrzydliwie, ale tak się to wymawia.)

Więc niby, że wyłącznie te hiper-uległe, nie za chude, mało pyskate - aż tu nagle co pewien czas wali Pana Tygrysa w łeb fakt całkiem przeciwnej natury! Na przykład kiedy widzi, jak panna Ramírez wymyśla kochankowi od tytułowych "szczurów na dwóch łapach", "karaluchów", "jadowitych żmij", "przeklętych pijawek", "upiorów z piekła", i czego tam jeszcze. Bóg mi świadkiem, dałbym wiele, by mnie tak wymyślano - oczywiście uwzględniając wykonawcę! - i niech się wszystkie wrzaskliwe sfrustrowane lesby... Sami wiecie.

Ponieważ Córki pana Ramíreza nie da się nijak tutaj wsadzić w postaci videa, więc zachęcam was, byście w ramach ćwiczeń z Tygrysizmu Stosowanego poszli na YouTube.com, a tam w tę lokalną wyszukiwarkę u góry wrzucili... Najpierw może to o dwunogim szczurze, tylko nie omieszkajcie patrzeć na tę cudownie gniewną mordkę!

Czyli kopiujecie stąd: La Hija del Mariachi - Rata de dos Patas... Słuchacie, wpatrujecie się, przeżywacie... Po naszej ukochanej śpiewa jej doszczętnie zbluzgany kochanek. Śpiewa nieźle (w końcu to nie Polak, z całym szacunkiem i miłością do tej nacji, ale amicus Plato i to nie jest łatwa miłość), ale wy i tak przede wszystkim patrzycie na słodki a wściekły pyszczek tej pani i... Co tam komu się wtedy dzieje.

Potem w zasadzie starczy wam wrzucać samo La Hija del Mariachi, albo nawet LHDL, i słuchać sobie luźno co wpadnie pod myszę, ale że nowsze rancheras nie zawsze są aż tak cudownie melodyjne, jak te klasyczne, wiec proponuję jako numero dós: Fallaste Corazón, gdzie panna Ramírez przekonuje swoje serce, by zrozumiało swą ostateczną przegraną i przestało już obstawiać na rulecie, którą jest nasze życie... (Bardzo sławna zresztą ranchera i słusznie, bo to przepiękna i dramatyczna melodia, choć przecie bardzo prosta.)

Potem, szczególnie jeśli pokochaliście buntownicze, acz pełne miłości, minki tej pani, może być Duelo de rancheras ("Pojedynek rancher"). Ze względu na tę niewieścią - ach! - mimikę właśnie. Po czym np. Por tu maldito amor ("Przez twoją przeklętą miłość"), po czym możecie sobie iść na żywioł. A teraz problematyka bardzo pokrewna, ale nieco inna.

Wspomnieliśmy sobie tu ostatnio najwybitniejszy w historii dancingowy kawałek, którym bez cienia wątpliwości musi być "Siboney" Ernesto Lecuony. Nie ma nic lepszego, na przykład do tego, żeby sobie luźno zapoimprowizować, gnuśnie patrząc w jakiś niemy telewizor... Jak to niektórzy mają w zwyczaju. Ale nie tylko to.

Wykonawczynią Siboneya, która mi ostatnio wyjątkowo przypadła do gustu, a nawet po prostu zrobiła duże wrażenie, była Concha Buika. Na szczęście jej videa się wklejają, różne, a jej wykonań Siboneya z różnymi partneramia i akompaniamentami jest na YT masa, więc tu wklejam. To może być nieco trudniejsza muzyka dla wielu, albo i nie, albo nawet wprost przeciwnie, kto to wie... Ale naprawdę warto!

Zresztą, co się będziemy! Damy sobie aż dwa różne jej wykonania tego genialnego, moim skromnym, kawałka. Albo trzy - dwa jej i jedno kogoś innego. (Jeśli Dyzma umiał to znośnie grać na mandolinie, to dla mnie na aż tak złą prasę nie zasługuje.) Oto i...




A tu rzeźcy starcy z Buena Vista Social Club i też Siboney. (W końcu musimy dziś nie tylko odkłamywać kobiecość, ale starość także.) Czysto instrumentalne wykonanie na odmianę.


Mam nadzieję, że to wykona swe zadanie jako odtrutka na czarne bezpitulkowe marsze, a przy okazji może przybliży komuś zasady Tygrysizmu Stosowanego... Albo co najmniej da do myślenia nad muzyką jako taką, muzyką ludową w szczególności (z dancingową włącznie), nad muzykalnością polskiego ludu w porównaniu z paroma innymi, nad kobiecością, męskością, erotyką, szczurami i ilością ich łap...

I dlaczego ta dziewczyna niemal w ogóle nie mruga? Choć trzeba przyznać, że efekt, dla konesera, jest zabójczy, więc wie co robi. Ech, miłość... (Tam zresztą nikt prawie nigdy nie mruga. Dobrzy są!) Oraz, jako kolejny temat do przemyśleń, w niektórych przynajmniej przypadkach, gust Autora tego bloga w kwestii kobiet. Teoretycznie też mogłoby to kogoś zainteresować, na przykład bliźniaczkę panny Ramírez. Swoją drogą, Boże, w takiej Kolumbii, nawet telewizyjny serial wygląda tak, jak tu widać! Podczas gdy w III RP...

Sami wiecie. (Swoją drogą oglądałem kiedyś kolumbijski serial w oryginalnej wersji, zanim mi te @##$% od kablówki zabrali hiszpańską telewizję, i to naprawdę był obłęd. Byłem zafascynowany ich kawaleryjskim podejściem do wszelkich realiów i prawdopodobieństwa, oraz absolutnym brakiem troski o konsekwencję z odcinka na odcinek. Jednak efekt naprawdę był potężny, nawet dla takiego mnie, a nie było tam tyle co tutaj fajnej muzyki, choćby np. Cumbii, którą te Kolombiany mogłyby przecież garściami.)

triarius

P,S. Naprawdę uważam, że (mówiąc eufemistycznie) DUPA jest o wiele ważniejsza od ekonomii, z własnością włącznie. I że szybciej sprowadzą nas do stanu niewolniczych globalnych mrówek szczując na nas, nieszczęsnych ogłupionych i samokastrujących się kastratów, sfory wykastrowanych, sfrustrowanych bab, niż w jakikolwiek inny sposób. Dlatego też starałem się tutaj pokazać alternatywę dla tych kopniętych harpii, które tak wielu uważa już za prawdziwe kobiety i jedyną opcję. Dixi!

niedziela, października 02, 2016

Ależ ja dzisiaj płodny! (Choć już właściwie jutro.)

Na początek bonmot, dla niektórych merytorycznie oczywisty (choć nie każdy umiałby go tak cudnie wyrazić w umyśle swoim), dla innych z pewnością dość przykry. Ale cóż, amicus Plato itd.

Gówno jest i pozostanie gównem - niezależnie od tego, jaką wetkniemy w nie flagę.

(Zgadłby ktoś, że ja cholernie nie lubię skatologii? Ale czasem niestety trzeba, bo życie to nie piękna bajka.)

* * *

Teraz b. poważne ostrzeżenie i rada dla Polski. Słowa MAJĄ znaczenie! Nie załatwiają niemal nigdy wszystkiego, ale znaczenie mają! No więc...

Nie nazywajcie KODów, .Nowoczesnych, (zdychających i czekających na podmianę) Platform "opozycją"! Taka "opozycja" licząca WYŁĄCZNIE na sprowokowanie zagranicznej interwencji ma swoją nazwę, a już szczególnie w polskiej historii. Mówię poważnie - nie komplementujcie bez potrzeby tej swołoczy, bo szkodzicie tym sobie i innym przyzwoitym rodakom!

* * *

Tu chciałem coś jeszcze napisać, ale, choć już chyba wiadomo, że nie prowadzimy bloga dla zakonnic i ministrantów (z całym do nich szacunkiem, choć Franciszek mój szacunek kompletnie już zawiódł, z czego zresztą wyciągnąłem dość daleko idące wnioski), to jednak chyba tu się nie nadaje, bo powyższe sprawy były bardzo poważne, a to...

Nie, po prostu zbyt fry, że tak to określę, wolne. Może kiedyś! Albo prywatnie i na ucho, jeśli udowodnicie, żeście nie skrytki.

triarius