Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą boks. Pokaż wszystkie posty

sobota, września 17, 2022

Bonmot szachowy i nie tylko

Serio - najgorsze w przegrywaniu jest mimowolne robienie przyjemności innemu facetowi!

triarius

P.S. Wychodzimy pojedynczo. Uważać na szpicli i kamery!

wtorek, września 28, 2021

O miłości do silnych kobiet

W sitcomach (z których pochodzi połowa mojej znajomości psychologii) do stałych grepsów należą takie oto sytuacje:

- Przecież nie jestem niesympatyczny!
- Jesteś!
- Ale przyznasz, że dość przystojny ze mnie facet?
- Wcale nie! Jesteś paskudny!
- Robię dużo w domu, pomagam ci, jestem dobrym ojcem...
- Nieprawda, wszystko kłamstwo!
- A ty mnie całkiem przecież nie kochasz.
- I znowu łżesz jak pies! Kocham!

Wicie rozumicie, Moi Nieprzeliczeni, o co nam tu chodzi? O to (gdyby ktoś jeszcze nie zajarzył), że jak się nastawimy na negowanie dosłownie wszystkiego, to możemy zostać chytrze wykiwani, jak w powyższym dialogu. (Nie jest to sitcomowego dialogu arcydzieło, ale jak na szybki przykład ujdzie.)

I po co ja wam to mówię, drodzy ludkowie? Po to, że podobne sytuacje występują i w poważnych kontekstach, potrafią prowadzić do poważnych skutków, pozostają jednak nierozpoznanymi od szerokiej publiczności, bo dopiero Tygrysizm Stosowany potrafił tu dostrzec i przystępnie ujawnić metodę, strukturę i istotę sprawy. (Trzykrotne hip-hip hurra? Fakt, byłoby na miejscu!)

Jakie to mogą być przykłady, pytacie wielogłosowym chórem? A na przykład... Ktoś nam zarzuca, żeśmy mordowali Żydów, że te wszystkie Auschwitze to nie Niemce, tylko my... Plus tysiąc podobnych zarzutów. Skutek tego zaś potrafi być taki - a w naszym polskim przypadku to jest po prostu gwarantowane - że z całych sił zaczynamy siebie i drugich przekonywać, że Żydów uwielbiamy, mamy to wyssane z mlekiem matki, do głowy by nam nawet nie przyszło pomyśleć bez gorącej sympatii o jakimś starszym bracie... "Pejsy? Ależ są przecudne! Sam bym chciał! Kilka razy próbowałem sobie je wyhodować - niestety u mnie rosną one jakoś krzywo, widać mam za mało prawidłowych genów. Boleję nad tym, zastanawiam się nad jakąś operacją, ale na razie to jest tak."

I dawajże z całych sił udowadniać, że nikt jak my, że tylko u nas mogą się poczuć jak u siebie, tylko lepiej... Na tym poprzestaniemy dalej rozwijać ów przykład, ale to chyba przy pewnym wgryzieniu się w temat musi się wydać prawdą. Tak to po prostu działa. A oni w końcu gotowi w to uwierzyć i do nas masowo na przykład przyjechać, po  czym będzie: "Mówiłeś, że nas uwielbiasz, a teraz co, kłamco jeden? Udowodnij skurwysynu, że nas ordynarnie nie oszukałeś!" Itd. itp. Dalszy przebieg wydarzeń można znaleźć w mojej sławnej nowelce/scenariuszu o Icku, Tzipie i Zacnym Doktorze Mengelmanie.

Jednak my dzisiaj nie o tym, po prostu bardzo podobny mechanizm dostrzegam w kwestii miłości do "silnych kobiet". Femnistki, a któraż dzisiejsza tzw. "kobieta" nie jest już przez feminizm całkiem potężnie ukształtowana? Wie o tym i się z tego cieszy, czy też całkiem nieświadomie. Żeby tylko "kobiety"! Gorzej, że większość tzw. "mężczyzn" nie pozostaje tutaj daleko w tyle! I my właśnie o tym. Tak się energicznie staracie wybronisz przed zarzutem, żeście "szowinistyczne męskie świnie", że aż się, ludkowie moi, sami skutecznie kastrujecie! No bo przecież ciągle wam mówią, że to oznaka słabości, być kimś takim znaczy, a nikt wam nigdy nie rzekł na ten temat nic przeciwnego? Cóż z tego, że to akurat mechanizm funkcjonowania psychiki pospolitego leminga, bez przerwy tresowanego propagandą i zawsze skutecznie!

Standardowy tekst w takich razach brzmi: "Bo ty, jak każdy słaby facet, boisz się silnych kobiet!" I co na to odpowiedzieć?! Tygrysiczna odpowiedź, zakładając, że jeszcze mielibyśmy ochotę ciągnąć wymianę zdań z tą osobą, byłaby w stylu: "Nie boję się, co za durny pomysł! Po prostu zupełnie mnie nie kręcą." Ew., gdyby rozmów... czyni (?) była w miarę z wyglądu atrakcyjna i rokowała naprostowanie swej zwichniętej jaźni, można dodać: "Nie jestem, słodka mordko, twoim wiernym wibratorem i wciąż pokornie dopraszam się prawa wyboru w kwestii kogo, kiedy i jak będę pożądał! Da to się zrozumieć?"

Teraz słyszę protest z tylnego rzędu, że dlaczego Pan T. zabrania kobietom być silnymi i od kiedy to Tygrysizm potępia siłę? No więc, siła u kobiet... Za i przeciw, taka co ją lubimy, i taka, która co najmniej nas erotycznie, matrymonialnie i ew. także towarzysko całkiem nie podnieca. Matka trojga małych dzieci, która w czasie jakiejś wojny, okupacji, po stracie męża, utrzymuje siebie i dziatki przy życiu, per fas et nefas nawet, czy jest silna? 

Dla mnie jest, jak najbardziej, no i kapelusz z głowy, pełen jestem szacunku! Tyle że to nie jest sytuacja erotyczna, czy nawet towarzyska, w której to facet potrzebuje czuć się (najlepiej słusznie i bez picu!) silny, właśnie na tle swojej partnerki. Tak to po prostu działa! To może być nawet świetny materiał na żonę, i takie małżeństwo może się kochać do grobowej deski, tyle że jako dwoje partnerów w walce ramię w ramię z wrogim światem, a nie jako, powiedzmy, Rycerz i Księżniczka (w tle stadko Jednorożców). Żartuję z Księżniczką i Jednorożcami, ale tuszę, że pojmujecie o co mi chodzi.

Oczywiście - są faceci, których kręcą silne i okrutne kobiety z batem i w futrze na gołe ciało! Dosłownie parę dni temu dla zabawy przeczytałem ponownie "Wenus w futrze" krajana mojej św.p. Matki - Sacher-Masocha. Zabawne to było, ale właśnie dlatego, że to nie o mnie, czy choćby o w miarę normalnych facetach i w miarę zdrowych sytuacjach.

Zakonnica mimo tortur trwająca w wierze i niezłomna, także jest silna i zasługuje na podziw. Ta siła nawet jest jakby bardziej właśnie kobieca ze swej natury. Jednak to nie jest sytuacja erotyczna i to nie jest ta siła w taką dumę wprawiająca pyskato-agresywne korporacyjne szczurki z korą zrytą feministyczną propagandą. I bez nadziei na faceta, który nie byłby co najmniej socjaldemokratą lub liberałem. (Niezależnie nawet od tego, czy głosował na PiS. Różnica żadna! Maski spadły wraz z pojawieniem się podpasek na gębę, moje drogie ludzie! A one przeważnie nawet nie wiedzą, lub nie wierzą, że jacyś inni faceci mogą w ogóle istnieć - w każdym razie poza więzieniem czy domem wariatów.)

Danuśka z "Krzyżaków", Nel z "W pustyni i w puszczy", i Krzysia z "Pana Wołodyjowskiego" to już może lekka przesada, a w każdym razie lukier na tym ciastku, ale sienkiewiczowska Jagienka dla faceta z gonadami i nie do końca ogłupionego jest fajna właśnie dlatego, że mimo tej jej siły i chłopakowatości, w końcu się ją... Sami wiecie. W końcu okazuje się normalną dziewczyną, Zbyszko i tak jest od niej znacznie silniejszy (sok wyciska z gałęzi), a ona i wstyda się jak każda gąska, o ile nie jest całkiem ciemno, i kocha tak samo, i te same ma te swoje różne dziewczyńskie... Ach! Jak co do czego, to jak one wszystkie - nagie, bezbronne, zakochane dziewczątko. Zgadza się?

No jeszcze ktoś może nam tu zaprotestować, że przecież kulturystki czy karacistki... Te to nawet w pornografii (i to tej dobrej) stanowią pewną niepozbawioną atrakcyjności niszę, więc to jak z nimi? Ja się z tym zgodzę, że nisza i to może kogoś nawet i normalnego kręcić, ale zaraz dodam, że to dokładnie tak jak z przed chwilą wspomnianą Jagienką! Zresztą ten wzgl. zdrowy facet, który w realu chodzi z kulturystką czy bokserką, to niemal zawsze także kulturysta czy bokser. Od swojej ukochanej o wiele silniejszy, bardziej umięśniony, i/lub mający lepszy cios z prawej - zależnie od konkretnej obsesji. Jeśli jest inaczej, to sorry, ale wracamy do "Wenus w futrze"! Ciekawa sprawa ta Wenus, zgoda, przynajmniej dla mnie (i paru innych Tygrysistów może też), ale to już psychopatologia życia seksualnego, a nie zdrowa erotyka, jaką mielibyśmy powód w naszym cnotliwym Ludzie (ach!) szczepić.

Teraz zaś nadeszła w końcu chwila, by chórem spytać: "Co na jutro?" Tak? No to pytajcie, a ja odpowiem,  że na jutro macie powyższe dokładnie ze trzy razy przeczytać ze zrozumieniem, a potem się zastanowić. Nad czym zastanowić? Nie udawaj głupka Mądrasiński, bo cię Napieska porzuci dla kogoś nie zadającego tak głupich pytań! Nad samą opisaną tu metodą, macie się, ludkowie rostomili, zastanowić! No i też nad kwestią silnych bab - argumenta za i przeciw, kiedy tak, kiedy nie. Oraz jak sobie z tym radzić. Szczególnie sporo oczekiwałbym tutaj od panny Napieskiej, która jako białogłowa, jest w to zaangażowana chyba najmocniej i od tej drugiej strony. Prosiłbym szczerze, osobiście i bez niepotrzebnych zahamowań - robisz to dziecino dla Ludzkości! Żartuję, ale dla Braci w Tygrysiźmie na pewno, więc twoje zrozumiałe dziewczyńskie zawstydzenia złóż proszę na ołtarzu... Te rzeczy!

triarius

P.S. A teraz przekażcie sobie pocałunek pokoju... Bez macania koleżanek po schabach, Mądrasiński! To możesz za pół godziny w jakimś parku, jak już się bezpiecznie rozejdziecie! Pojedynczo proszę, góra parami, jak zawsze - proszę uważać na możliwe ogony!

niedziela, września 19, 2021

O agresji u kobiet i istot pokrewnych

Mało co mnie tak odstręcza, jak agresja u kobiet - bo i prawdziwe kobiety czasem bywają agresywne! - takoż i u chodzących (sic!) dziś za kobiety bezpituli, u których to jest jeden z kilku podstawowych trybów działania. Czy to będzie boks, czy propaganda, czy jakieś bezinteresowne belferskie obsesje, czy cokolwiek. Z agresją typową dla dzisiejszych bezpituli, próbujących, zgodnie ze swą naturą, pod wpływem wstrzykiwanej im zewsząd propagandy, rywalizować z, i chyba stać się po prostu tym, co uważają za mężczyznę, a co, jak wiemy na podstawie licznych poważnych naukowych publikacji, zawiera tylko połowę tego testosteronu, co się go miało pół wieku temu, i ogólnie musi być uznane za połowę, góra, eunucha.

No a co z tą agresją u prawdziwych (i jakże już w tej zdychającej zachodniej cywilizacji nielicznych!) kobiet? Walenie syna po twarzy przez drobniutką, ładniutką matkę, z dzikim piskiem i podskakiwaniem, żeby sięgnąć, bo prawdziwego winowajcy się uderzyć nie ośmieli - jeszcze by odszedł do innej! - bo ten chudy, nieśmiały dwunastolatek zachował się, zdaniem mamusi, zbytnio jak cholerny bezczelny samiec, co mamie jakoś przypomniało lekceważenie, jakie ostatnio ją dotykało ze strony ukochanego.,, ("Byle tylko nie odszedł, dobry Boże! Byle tylko nie...!") No i oczywiście nikt inny tak, jak autentyczne ludzkie samice, będzie drug drugu wyrwał kłaki, drapiąc tipsami po wymalowanych gałach, jeśli ich jest dwie, a "on" jeden!

To jeden z, dość w sumie chyba nielicznych, przykładów skrajnej (bo o takich tu zasadniczo mówimy, kąśliwe uwagi przy zupie wymagają wnikliwszego tygrysizowania) agresji u prawdziwych kobiet. Albo dawanie córce, piątkowej uczennicy, cichej i skromnej, klapsów przez łeb, kiedy tylko mamusi wyda się, że postawiła, córka znaczy, krzywą kreseczkę w swym kajeciku drugoklasistki. Niektóre kochające mamy oszczędzają dłoni, delikatnego w końcu organu, i na przykład stukają córeczkę w czaszkę (dziwnie dobrze unerwiony kawał tkanki kostnej!) końcem ołówka.

Nie są to zachowania, które rasowy Tygrysista uznałby za chwalebne - babski boks wydaje się mimo wszystko wznioślejszy, ale to o tyle złudzenie, że jednym zajmują się kobiety, fakt że zagubione i (żeby to łagodnie określić) niedopieszczone, drugim zaś wyłącznie bezpitule, usilnie pragnące zrzucić z siebie z siebie żeńską płeć, niczym wąż skórę, i przemienić się w tanią imitację taniej imitacji... Rozumiemy się?

A, byłbym zapomniał... Na razie mówiliśmy o agresji tych prawdziwych i dziś już dość rzadkich kobiet, gdy są uzbrojone co najwyżej w ołówek. Daj jednak takiej - poza tymi mrocznymi momentami, często uroczej - samiczce pistolet lub flaszkę cyjanku! (O bombie atomowej lepiej nawet nie myślmy!) "Pistolet to kobieca broń, jak trucizna i czary", rzekł był kiedyś przecież nasz nadworny bonmocista i miał rację, a opierał się w tej opinii na staroskandynawskich sagach - te tam Eddy i temuż poobnież.

Dzisiaj tradycję pistoletu, trucizny i czarów, niestety (?) tyko w wersji "pobożne pragnienia, plus groźne, napędzane estrogenem piski", od Walkirii przejęły K*winięta. Ale to już opowieść na inny raz.

triarius

niedziela, lipca 28, 2019

Mimo wszystko poblogaskujmyż...

Mam nadzieję, że nikt z obecny mnie nie podejrzewa o to, iż ten poprzedni wpis miał jakieś marketingowe cele. Czyli po prostu zwiększenie ilości odwiedzających tego, niszowego z samego założenia, blogasa. Nie, pisanie mnie nie cieszy, na żadną karierę już od dawna nie liczę - nawet na karierę niszowego blogera - po prostu sporo myślę, a przez tych kilkanaście lat pisania tutaj (plus nieco pisania gdzie indziej, także wcześniej) wyrobiłem sobie takie odruchy, że co pewien czas coś z siebie ętelektualnie wypluję.

Poza tym bywają tu ludzie tacy jak Tow. Mąka, bywał (co się z nim, cholera, stało?!) Amalryk, bywa Mustrum... I trochę innych, z którymi także cieszy mnie wymiana myśli, im bardziej interaktywna, tym lepiej. Anonim na przykład, mój najulubieśszy chyba ulubieniec. Co do poprzedniego wpisu, to z ręką na sercu powtarzam: mam b. poważne podejrzenia, że moja matka została po prostu ZAMORDOWANA pod pozorem "pomocy medycznej"! Wiem, że tego się nie da teraz udowodnić - taki np. Pavulon nie jest wykrywalny w organiźmie już w kilka godzin po wstrzyknięciu, ona miała 89 lat i zasłabła na upale, ale sprawa mi śmierdzi pod niebiosa i nie da się tego po prostu ignorować.

Jednak miałbym akurat parę drobiazgów do napisania, więc je napiszę.

* * *

Damski boks Patrzyłem gdzie będzie znakomity moim skromnym, ardreyiczny reportaż o orkach hodowanych w liberalnych oceanariach, od czasu do czasu atakujących ludzi, i nawet trudno im się dziwić, a potem prawnicy i cała reszta... Nazywa się to po naszemu "Czarna ryba", a w oryginale to samo po angielsku. Naprawdę warto!

No i patrzę ci ja, a tam na tym samym programie leci film z ach, jakże prawicowym und konserwatywnym Clintem Eastwoodem. Jakaś baba okłada worek treningowy, więc się zainteresowałem, a nawet nieco zaniepokoiłem... No i oczywiście, jak to ja, miałem rację! Wcisnąłem odpowiedni klawisz, przeczytałem zajawkę i co widzę? Film jest o dziewczynie pragnącej zostać... bokserką... Bosze! Clint zaś, ten "nasz prawicowy", gra jej oćca, który w tym - oczywiście! - jej pomaga.

Ludzie, nie wiem, czy komukolwiek jeszcze naprawdę zależy na odkręcaniu tego bolszewickiego syfa, który nam leberalizm funduje, ale jeśli ktoś taki istnieje, to powinien w końcu zrozumieć, że na amerykańską "prawicę" możemy położyć przysłowiową lagę - z tego nigdy nic dobrego nie będzie! Oczywiście mieliśmy Ardreya i paru takich, czegoś tam "konserwatywnego" można się doszukać w Country czy innym Bluegrassie... Ale Ardrey przecież wyszedł nie z żadnej (amerykańskiej) "prawicy", tylko z lewicy właśnie, i b. wątpię, czy kiedykolwiek o sobie zdążył, jako o "prawicy" pomyśleć.

US of A to od początku do końca OŚWIECENIE - tam nawet nie ma tych feudalnych tradycji, które są gdzieś tam jeszcze śladowo dostrzegalne w Europie. Oświecenie, czyli sam kręgosłup i sedno lewicowości. Nie żeby wszystko tam było beznadziejne, ale tego jest już o dwieście lat zbyt wiele i masa rzeczy koszmarnych. Koszmarnych złudzeń, koszmarnych kłamstw, koszmarnego samo-się-oszukiwania...

Bokserka, my foot! A film zapewne chodzi jako "hiper-prawicowy", no bo ten Eastwood przecież! Nie ludzie, tutaj nie da się tak leciutko po powierzchni, puder i trochę szminki, tutaj golarką do... wiadomo czego... I git! Jeśli kobiety, czy inne tam... Żeby już nie wchodzić w fachowe terminologie... Będą boksować, a my będziemy o tym oglądać filmy i się tym podniecać, to sorry, ale tej obecnej homo-liberalnej rewolucji z nieuchronnym upadkiem i waszymi ew. wnukami biegającymi bez jaj po haremach nie da się po prostu zatrzymać!

Żadne tam, oślizgłe do bólu, geszefciarskie Trumpy nic tu nie zmienią, bo oni są z tego samego w sumie korzenia. Tak - mogą to i owo zrobić lepiej, a nawet całkiem dobrze, bo po prostu nie do końca należą do tamtego paskudnego establiszmętu, tej oligarchii, która Ameryką (w sensie US of A) od zawsze przecież rządzi. Ale żaden zbawca to nie jest, a tyle, ile on ma w sobie z niezbyt uczciwego wioskowego głupka, to daj Boże zdrowie! Że jego konkurencja jest równie paskudna, albo i gorsza? Zgoda, ale co z tego wynika? Że mamy się podniecać filmami o dziewczynach marzących o karierze "bokserki"?! Lepiej od razu załóżcie tęczowy kwef i idźcie się przypodobać Biedroniom tego świata!

Obawiam się, Dobrzy Ludzie, że fałszywa "prawica" jest gorsza, niż żadna. No a niestety babski boks jest tak "prawicowy", jak Biedroń w łóżku z tym tam Grodzkiem, więc kogo tu chcecie...? Gdyby miała być naprawdę prawica, to "równouprawnienie" trzeba by całkiem po prostu co najmniej od samego gruntu PRZEDYSKUTOWAĆ, bez żadnych zahamowań czy kompleksów, a nie żeby traktować to osiągnięcie LGBT sprzed... Niech będzie - stu lat... Jako coś oczywistego! Bo dokładnie tak samo będzie kiedyś, i to nie za żadne sto lat, Moje Słodkie Ludki, z tym dzisiejszym "prawdziwym" LGBT. I nie tylko z tym. Dixi!

* * *

Gdybym miał komuś b. pojętnemu jak najkrócej wytłumaczyć o co toczy się walka... (Jaka znowu "walka"?! Leją nas jak chcą, a my błagamy o więcej!)... No dobra, co się dzieje... I na czym w sumie polega akcja tej totalitarnej lewizny, która tak nas skutecznie uszczęśliwia... I nie mówię o wulgarnych hunwejbinach, czy naćpanych (sojowym latté) lemingach... To bym rzekł, że (wśród intelektualnej warstwy przywódczej tego wszystkiego) chodzi o totalną wrogość wobec wszelkiej biologii. Serio! Nawet ewolucja była cacy, kiedy rozwalała religię, ale to się skończyło, przeciwnik martwy jak dodo, więc teraz sprawa prosta i czysta.

Płeć, instynkty (np. terytorialny)... Wszystko to po prostu dla rasowego lewaka anatema - człowiek musi być pustą tabliczką, wpływy nań wyłącznie kulturowe i z właściwych źródeł... Jest tego o wiele więcej, bo za Szkołą Frankfurcką... Której wyznawcy to w moich oczach więksi ZBRODNIARZE PRZECIW LUDZKOŚCI, od wszelkich Polpotów i Hitlerów, bo oni niszczą nasz ludzki GATUNEK jako całość, na jego miejsce obiecując sobie stworzyć coś nowego, lepszego.... W co ja ani nie muszę wierzyć, to raz, a dwa, całkiem mi to nie musi odpowiadać, a już szczególnie pod takim kierownictwem.

No dobra, na razie sobie popisałem że aż, miało jeszcze być o Murzynach, muzyce Country i Kulturach/Cywilizacjach (w sensie szpęglerycznym, dla profanów po prostu "cywilizacjach"), jak najbardziej na temat tej właśnie lewackiej nienawiści do ludzkiej natury i wszelkiej w ogóle biologii... Ale to już ew. innym razem. Tylko muszę dożyć (trochę żartuję, ale ze stalowym błyskiem w oku), a wy Ludkowie musielibyście tu jakąś interaktywność... Jak tam sami sobie chcecie!

triarius

P.S. 1 "Interaktywność", a nie po naszemu "ęteraktywność", bo zaraz po tamtej super-poważnej sprawie nie chcę wprowadzać tu naszych typowych figlasów, żeby nie stwarzać fałszywego wrażenia, że to wszystko nie na serio.

P.S. 2 Może ktoś się dziwi, że piszę "matka", a nie "mama", i to z małej litery. Z mamą w ostatnich dwudziestu latach byłem w fantastycznych stosunkach, wcześniej bywało różnie, ale i tak sporo jej zawdzięczam, i to była b. przyzwoita w sumie kobieta... Po prostu nie lubię łatwych efektów, samograjów, szmiry...

Polegających np. właśnie na pisaniu różnych rzeczy, żeby im dodać wzniosłości i wagi, z dużej litery. I to ma niby załatwić sprawę. U mnie "Bóg" i pochodne (choć w sumie nie wierzę) i "Ojczyzna" - starczy! Fakt, używam dużo wielkich litera, ale w całkiem innych celach, nie dla ckliwych efektów typu: "napisał Mama - ach, jak on ją musiał kochać!" Jeśli to kogoś razi, a może, zgoda, to przepraszam, ale tak to widzę.

P.S. 3 Ktoś sobie wyobraża, co by się działo, gdyby ktokolwiek próbował wyewolułować z tej obecnej "nową, lepszą np. pandę", a ta obecna miałaby oczywiście wymrzeć bezpotomnie? No a co innego czyni dzisiejsze lewactwo z akolitami Szkoły Frankfurckiej na czele, tyle że z ludźmi?

poniedziałek, kwietnia 02, 2018

Afera hazardowa i ja

Najpierw wstęp, którego nikt, kto:

- nie zamierza w przyszłości pisać biografii Pana T. (czy scenariusza na podst. jego życia), lub
- nie kocha wielkiej literatury, lub
- ma cokolwiek sensownego do roboty

nie powinien czytać. Rzekłem! No to jedziemy - najpierw z tym wstępem, potem z samą rzeczą.

Są ludzie bez przerwy zanurzeni w ważnych zdarzeniach, albo nurkujący w nich raz po raz. To ci, o którym czyta się w książkach historycznych i biografiach. Są inni, i tych jest bez porównania więcej, którzy spędzają życie z nosem przy ziemi, spontanicznie tańcząc Kaczuszki w czasie przerwy na lunch, dyskutując seriale i temuż podobnież. Ja chyba jestem gdzieś pośrodku - ocieram się o wydarzenia.

Otarłem się o obalanie Gomułki, choć cóż więcej mógł w tej sprawie zrobić uczeń liceum, działający całkowicie w pojedynkę? Otarłem się też, dużo mocniej poniekąd, o obalanie Gierka... Zupełnie bez sensu - należało zacisnąć pośladki, pięści takoż, a za kilka lat bylibyśmy w dużo lepszym stanie, dupa by nas tak strasznie nie bolała... Ale to niestety tak nie działa - nie dało się siedzieć wtedy na wyżej wspomnianej dupie i słuchać piosenki o Pszczółce Maji, choć faktycznie Bolka z Michnikiem teoretycznie do władzy katapultować nie musieliśmy. (Ech!)

Nawet wcześniej, jeśli się uprzeć, otarłem się o Odwilż '56 - pamiętam np. jak ojciec, po studiach służący w LWP i pracujący na WAT, wrócił nagle do domu nie w czapce z czerwonym otokiem, tylko z takim, jak później były, żółto-burym. Albo utrupienie Bieruta w Moskwie - nie poszedłem wtedy w Warszawie z matką na poranek do kina, bo była żałoba. 

Nawet i wojna w Korei, na ile może się o nią otrzeć pierwszoroczniak z przedszkola dla wojskowego personelu. (W każdym razie przeczytano nam wtedy koreańską bajkę, którą do dziś pamiętam i którą do dziś uważam za jedną z najlepszych historii, jakie w życiu słyszałem lub czytałem. Nie ma więc tego złego!)

Potem otarłem się o Lecha Kaczyńskiego, o czym już kiedyś tu było. Co jeszcze, co jeszcze...? W Szwecji lekko otarłem się o środkowoamerykańską lewicową partyzantkę, a potem o największych ponoć bandytów dziesięciolecia. Szwedzkiego dziesięciolecia. Nie studiowałem ich biografii, choć może szkoda i może jeszcze kiedyś. W sumie chyba nikogo wprost nie zabili, choć zabijania było wtedy w Szwecji, z Uppsalą na czele, całkiem sporo, jednak to byli przeważnie serio traktujący swoje sprawy imigranci polityczni lub znudzeni dobrobytem młodzi lekarze patolodzy.

Ci dwaj to chyba tylko narkotyki, jakieś wymuszenia, jakieś oszustwa. W końcu ktoś to też przecież musiał robić, więc niby kto inny? Jednego z nich potem widziałem poprzez Kungsgatan, kiedy już po paru latach wyszedł z pierdla. A może to była tylko przepustka? (Kiedyś, na starość, tę prawdziwą, zgrzybiałą, zbadam może te sprawy, na razie nie mam pojęcia.) Może spieszył na nabożeństwo w tej świątyni Svedenborgianów, która tam stoi kawałek dalej? Ale jednak chyba nie, to była zresztą żartobliwa hipoteza. Łypał w każdym razie facet na mnie spode łba, mocno nieprzyjaźnie, bo faktycznie popadliśmy pod koniec tej... Znajomości? W niejaki konflikt.

Żadna tam "znajomość", po prostu oni mieli taką akademię kickboxingu, Chikara Karate się to zwało, gdzie ja trenowałem, trenowali osobiście mnie, obok masy różnych oferm i paru twardzieli, z jednym amerykańskim Murzynem o imieniu Derek, który zawodowo grał bluesa na organach i harmonijce, a z którym byliśmy dość blisko.

W sparringach on, ten Derek znaczy, mnie dziwnie skutecznie kopał bocznym (YOKO GERI dla lubiących japońską terminologię) z doskoku, a mnie się co trzeci raz udawało złapać go za nogę i zwalić na ziemię podcięciem O UCHI GARI. Pięści jakoś przy tych starciach pozostawały w świecie platońskich idei. W końcu ten wredniejszy z owych dwóch zbójów, co mieli tę Chikara Karate, ten właśnie co go potem spotkałem na Kungsgatan, mnie wywalił, już nie będę wchodził w wyjaśnienia dlaczego, ale dla mnie to było dość pochlebne, choć też bić bym się z nim za bardzo nie chciał, bo oni trenowali przez większą część dnia i byli dość potężni. Zapewne na ostrym wspomaganiu, należy przypuścić.

Dobra, to był wstęp dla moich przyszłych biografów i ludzi potrzebujących materiału do głębokich rozmyślań o życiu i świecie, a teraz wreszcie przechodzimy do meritum(u)...

* * *

Mój kontakt z aferą hazardową - czy może nawet po prostu tylko z hazardem - był w sumie tak nikły, że jeśli ktoś stwierdzi, że byłby większy, gdybym był zagrał dwa razy na jednorękim (albo raz na dwurękim) bandycie, to nie mogę protestować. (Po którym to uczciwym przyznaniu racji faktom straciliśmy dwóch z pięciu potencjalnych dalszych czytelników. ¡Y ándale! Uczciwość jest dla nas najcenniejsza, ach!)

Jednak ten kontakt był od dość specyficznej strony i zdaje mi się, że moje spojrzenie jest tutaj całkiem unikalne. Tak więc (odsuwając znowu zabranie się do nudnej liberalnej roboty) opowiem. A zatem było to tak... Osiedle gdzie mieszkam, to dotąd żadna elitarna dzielnica, ale jest to topograficznie istotne miejsce w Gdańsku, ruchliwe i ludne, a z tych wszystkich apartamentowców i zamkniętych osiedli wynika, że niektórzy ostrzą sobie na ten spłacheć ziemi zęby i wkrótce może to być...

Nowa Palestyna? Naprawdę nie chcę zgadywać, ale pisaliśmy sobie już, dość oględnie, o tych sprawach, no i jest też nasze genialne opowiadanko (właściwie szkic oskarowego scenariusza) o Icku i Dobrym Doktorze Mengelmanie. Polecam! Do czego zmierzam? A do tego, że jeśli ktoś tutaj ma punkt naprawy komputerów i sklep z komputerowym żelastwem, to jest jednak już coś. Tym bardziej, jeśli ten obiekt leży przy skrzyżowaniu ważnej arterii z dużą ruchliwą ulicą, przy której stoją największe budynki mieszkalne Europy i sporo innych, także niemałych.

Taki obiekt istniał więc sobie całkiem niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam, i czasem coś tam kupowałem. Był to obiekt niebylejaki - zajmował parter i piętro we wziętym handlowym pawilonie i miał dziwnie sporą powierzchnię. Na dole był to dość typowy sklep komputerowy, choć zawsze mi się wydawało, że do kupienia jest dość niewiele - nie to że szmelc, po prostu mało towaru, za to pełno kolegów szefa, jak on młodych facetów koło dwudziestki.

Byłem kiedyś z jakąś chyba naprawą kompa na piętrze, i tam w ogóle niewiele było. Biurko i trochę jakichś pudeł, czy czegoś, w sumie prawie pusto. I ci koledzy, siedzieli, rozmawiali. No i dobra, na razie nawet nie wiem, czy buduję suspense, czy nudzę tracąc ostatnich czytelników... Ale będzie lepiej! No więc kiedyś poszedłem ci ja tam znowu, dość późno wieczorem, albo raczej ciemnym zimowym popołudniem, bo przecież wieczorem bym, nawet z pilną naprawdą kompa, do zakładu nie szedł.

Był tam tylko ten młodziutki szef i od razu poinformował mnie, że niestety nie jest w stanie mi pomóc, bo następnego dnia rano wyjeżdża z (ten)kraju, żeby już nigdy nie powrócić. W związku z czym naprawy komputerów to już nie jego rzecz. Gdzie wyjeżdża? Do Danii, a konkretnie do Christianii, gdzie zamierza zamieszkać w owej słynnej lewackiej komunie.

Mimo pewnych moich skórnych reakcji na tę część informacji, jako że na temat lewactwa, a już szczególnie w wersji skandynawskiej, mam mieszane co najmniej uczucia, wyraziłem stosowny żal z powodu rozstania i z powodu wszystkich krzywd, jakie go musiały w (ten)kraju spotkać, skoro podjął tak radykalną decyzję...

Co połączone jednak było z pewnym zrozumieniem, i na pewno wspomniałem coś o moim własnym długim pobycie w Szwecji. Facet był w jakimś takim specjalnym nastroju, nie wiem czy wypił parę piw, czy po prostu tak go ta zmiana kierunku własnego życia nastawiła jednocześnie melancholijnie i radośnie...

Tego się raczej nie da opisać. Jak ja sam kiedyś przez pierwszych kilka dni na szwedzkiej ziemi, ziemi wolności, jak to wtedy widziałem, mimo tęsknoty za kotem, niepewności dalszego losu i dziwnych dźwięków dobywających się z trzewi tubylców, bez przerwy nuciłem Adelitę (i to nie wiem nawet, czy nie właśnie z tym ruskim, stalinowskim, ale jakże adekwatnym w tym akurat przypadku, tekstem o "swobodnym dyszeniu", choć mój rosyjski to ponury żart, mimo dziewięciu lat nauki).

W każdym razie facet się rozgadał, a ja, nie mając już tego wieczora nadziei na komputer, z którego mółbym wycisnąć jakąś radość czy pożytek, nie okazałem się przeciwny rozmowie od serca. Chyba ta sprawa chłopaka od długiego czasu męczyła, bo b. szybko wyznał mi, że tak właściwie, to on przez ten ostatni rok - a ta jego firma istniałą właśnie coś koło roku - wykonywał robotę dla takich jakichś facetów... Z Pruszcza czy jakiejś Orunii... Nie pamiętam skąd, bo to nie było specjalnie ważne, choć powiedział, i to było gdzieś za centrum Gdańska...

Ta robota polegała na programowaniu automatów do hazardu. I jakoś tak od razu rozmowa zeszła na takie urządzonko, które latem, chyba nawet co lato, ale na pewno tego ostatniego lata, stało sobie w tej luce tuż przed dawną Algą, po prawej stronie najsławniejszego chyba deptaka w tenkraju, czyli ulicy Monte Cassino w Sopocie. To nie był żaden jednoręki bandyta, choć związek z jednoręcznością też miał. Taki, że była to gruszka bokserska wisząca sobie na pręcie, zamiast na lince, a jak się ją (jednorącz) walnęło, to ona, na jakimś tam displayu, pokazywała siłę tego uderzenia.

Za taki pomiar płaciło się pięć złotych, ale w końcu do Sopotu w lecie przyjeżdża pewnie ze dwa miliony stonki (z całym szacunkiem), więc paru ludzi mających taką, albo i większą, sumę w kieszeni, żeby zaimponować koleżance albo sprawdzić, czy mają szansę z sąsiadem, który im bajeruje żonę i córkę, zawsze się znajdowało.

Wyznałem memu nowopoznanemu przyjacielowi... (Ale jakże szybko miała się ta znajomość zakończyć, ach!) Wyznałem mu zatem... A może to ja w ogóle o tej gruszce wspomniałem? W każdym razie rzekłem, że sam tę gruszkę boksowałem i miałem wynik, po którym kilku zgromadzonych tam mężczyzn niemal biło mi brawo, a kobiety patrzyły na mnie jak na idealnego dawcę materiału genetycznego, ale potem (i to była moja tragedia owego czasu) przyszło kilku młodych Holendrów, a jeden z nich, taki dość szczupły karateka, osiągnął wynik jeszcze lepszy od mojego.

Wydałem tam potem całkiem sporo pięciozłotówek, żeby tego Holendra pobić, ale mi się nie udało. Moja ówczesna dziewczyna zdawała się mojego dramatu nie rozumieć, dla niej brawa publiczności (bo Holender faktycznie nie dostał żadnych braw - szowinizm to był, czy brak tolerancji?) przesądziły i byłem w jej oczach... Jak wspomniałem wyżej - materiał genetyczny itd. Jak i w oczach wszystkich kobiet, które zaszczyciły wtedy to miejsce swoją żeńską obecnością. Mnie jednak ta sprawa męczyła cały czas...

Ernie Shavers, facet o najpotężniejszym, jak sądzi wielu, ciosie w historii
boksu, w swej walce z Larrym Holmesem. Przegranej przez KO, bo ci
królowie nokautu dziwnie często mają szklaną szczękę, a ten w dodatku
zaczął boksować w wieku 22 lat, co ma swoje skutki, szczególnie kiedy
facet jest zamroczony i zapomina podstaw. Jednak Holmesa miał Shavers
na deskach, a z Alim wsześniej przegrał w 15 rundach na punkty.
Ciekawe, czy by mnie pokonał w waleniu gruchy? (Mówię o tej koło Algi.)
Aż do chwili, kiedy mój nowy znajomy poinformował mnie, że owe gruchy do bicia mają tak, że połowa wyniku rzeczywiście zależy od siły (tak naprawdę to nie tyle od "siły", bo opór tam jest prawie żaden, a od szybkości, ale skuteczność ciosu, a szczególnie w dość ciężkiej rękawicy, rzeczywiście mocno zależy od jego szybkości), druga jednak jest po prostu losowa. Na tym, między innymi, znaczy na takich sprawach, polegało to całe jego programowanie owych automatów. Dodał też, że to jedna z tajemnic branży automatów do hazardu, i że zagrożono mu poważnymi przykrościami, gdyby takową kiedykolwiek ujawnił, ale on znika na zawsze i ma w nosie. Chyba go ta spawa jakoś dręczyła i może przyczyniła się nawet do owej decyzji.

Nie wiem zresztą, czy i jakimiś innymi on się jeszcze też zajmował, bo jedynym dyskutowanym przez nas była właśnie ta grucha, która tak poharatała moje życie. Poczułem w każdym razie ulgę, przypływ nowej nadziei i omal nie ucałowałem posłańca owej błogosławionej nowiny, ale my nie o tym. Potem rozmawialiśmy jeszcze chwilę o Christianii, oraz o tym, jak on tę swoją "działalność gospodarczą" przez ten rok prowadził.

Nie ukrywam, że zaskoczyła mnie, a nawet nieco jakby zaimponowała, informacja, iż on nigdy, zgodnie z tym co mówił, nie zapłacił żadnego ZUSu czy podatku. Niestety nie wiem, jak było z kosztem wynajmu tego, zaiste imponującego. lokalu w naprawdę niezłym punkcie. Płacił? Trochę wątpię. Całkiem nie znam się na stawkach, ale tak na oko to by dla mnie musiało być dobre kilka tysięcy miesięcznie. Dzisiaj ten lokal jest podzielony na dwie czy trzy różne firmy, i one zdaje się dość szybko rezygnują, może częściowo przynajmniej z powodu tych kosztów wynajmu.

Potem w każdym razie się rozstaliśmy, nie bez łez i obietnic, że kiedyś, za pół wieku, o tej samej porze, w tym samym miejscu... Nie, wygłupam się - rozstaliśmy się i każdy poszedł swoją drogą. To by chyba było na tyle, nic więcej sobie w tej chwili nie przypominam.

triarius

P.S. Nie jestem paryskim kabaretem, żeby żyć z obrażania swojej publiczności, ale muszę zapytać: czy my naprawdę jesteśmy wśród takich idiotów, że nikt nie potrafi sformułować jakiejkolwiek senownej, albo tylko oryginalnej i mającej ręce i nogi, hipotezy na temat udziału MAFII TEKTUROWEJ w próbie zamordowania tego tam Skripala? Weźcie trochę się ogarnijcie ludzie! Tutaj chodzi o wasz honor, a trochę i mój, oraz o żółte pasy, lub co najmniej o czarne paseczki na waszych białych pasach. Rozumiemy się?

wtorek, listopada 15, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (D)

Ślicznie złamana od nieumiejętnego boksowania dłoń
Jeśli będziecie bezmyślnie używać domorosłego "boksu"
na ulicy czy w knajpie, to taką co najmniej rączkę macie
po prostu gwarantowaną. Bardzo ładne złamanie dłoni,
choć opowiadano mi o jeszcze sporo piękniejszych, i to
było z bokserskiego ringu - w rękawicach!

OK, spróbujmy sobie zakończyć ten cykl na temat szeroko pojętego "boksu" w ramach naszego ukochanego Uga Uga, które sobie tu szkicujemy, na wypadek, gdyby Pan T. dożyć miał być tego Armageddonu, którego z pewnością świat zachodni nie uniknie, i chciał się elegancko, a także skutecznie, bić z lemingami o względnie jadalne odpadki.

Boję się, że tyle o tym "boksie" i uderzaniu piąstkami wam tu, kochane ludzie, piszę, że naprawdę zaczniecie to w realu stosować, a wtedy taki skutek jak ten po lewej, albo i gorzej, macie w praktyce zagwarantowany!

A więc nie róbcie tego w domu, proszę was, a w ogóle to nie róbcie nic, zanim dogłębnie nie poznacie zasad naszej ulubionej walki, którą tu sobie razem właśnie szkicu-szkicu. Zgoda? Tu nieco niżej macie na pociechę piąstkę poprawnie zaciśniętą, co, w połączeniu z dobrze wybranym celem, oraz prawidłową metodą uderzania, powinno was przed takim stanem, jak wyżej, uchronić, ale też nie ma całkowitej gwarancji.

Prawidłowo zaciśnięta pięść
Pięść na odmianę jeszcze zdrowa i w dodatku
prawidłowo zaciśnięta
W ogóle, to należy się poważnie zastanowić, czy uderzanie piąstkami W OGÓLE powinno wchodzić w skład Uga Uga Jitsu. Przychylam się do poglądu, że tak, ale to raczej nie jest podstawowy etap edukacji. Zresztą, jak mówi znane przysłowie kungfungowców (i to wcale nie był KungFu Panda, skądinąd przeuroczy stwór!): "Śmieję się z gościa chcącego mi przywalić pięścią, natomiast niepokoi mnie taki, który chce to uczynić otwartą dłonią". To wcale nie jest głupie! Tyle że znowu tego uderzania otwartą ręką jest tyle wariantów i tyle w tym możliwości, że aż...

Tak przy okazji, skorośmy już jednak przy tym uderzaniu piąstką, to odkryłem, że silniej się piąstkę zaciska nie przesuwając kciuka aż na palec środkowy - tylko właśnie tak jak na tym zdjęciu, cisnąc palec wskazujący NIECO NAWET Z BOKU. No i oczywiście nie da się pięści długo trzymać mocno zaciśniętych, więc tego nawet nie próbujcie, bo przy uderzaniu będą już kłapciate, ze skutkiem takim, jak na obrazku u góry!

Skoro już uderzamy piąstkami na sposób względnie bokserski, to w naszym Uga Uga widzę takie oto możliwości:

- w tułów (zakładając, że nie będzie to w coś b. twardego, jak spluwa, kamizelka z płytkami ceramicznymi, czy mały sejf, oczywiście łokcie, kości biodrowe itp. należy pilnie omijać), także poniżej pasa

- w (excusez le mot) jaja, choć do tego są i inne, nie gorsze narzędzia, np. otwarta dłoń

- w udo, najlepiej od środka lub od zewnątrz (choć to stosunkowo rzadko dostępny cel i średnio skuteczny, choć za to zaskakujący), na ogół, kiedy my siedzimy na ziemi, a brzydal stoi nad nami

- na górę, w sensie w głowę, ale JEDYNIE:

  - meksykańskim sierpem, czyli takim nieco z dołu, w szczękę, jak to ślicznie pokazuje Dempsey w "Championship Fighting" (do znalezienia choćby na tym blogu)... taki sierp może być od całkiem poziomego ciosu - byle na szczękę, a nie w czachę! - do zupełnie pionowego podbródkowego, jeśli ktoś potrafi i ma okazję, ale gdzieś tak pomiędzy tymi obiema alternatywami jest najlepszą i najbardziej użyteczną wersją... fakt że to krótki cios, ale w końcu istnieje wiele innych

  - prostym w szczękę - całkiem w brodę od przodu (albo, w rzadkim przypadku, kiedy głowę ma gość b. mocno skręconą, choć w tym drugim przypadku dostrzegam alternatywy sporo lepsze od pięści, tyle że czasem nie zdążymy się przełączyć, więc może być pięść)

  - prostym w nos, ale najlepiej takim "gunbarrel punchem", jaki występuje w niektórych szkołach Kung-fu, czyli skręcając dłoń wierzchem do dołu, żeby uderzyć kostkami w poprzek kinola (daje się to ładnie skrzyżować z backfistem, czyli uderzeniem "na odlew" kostkami pięści, backhandem, tym razem jednak akurat nieco z góry do dołu)

- nerki, jeśli jest okazja z tyłu lub z boku.

Nic innego bym z piąstkami - w sensie domorosłego boksu, bo "młotki" i tym podobne jak najbardziej - nie robił w realnym starciu. I w ogóle bez dużych rękawic i owijek. A na pewno już nie jakieś walenie "boksem" w czaszkę.

Czarne kobiety pełne temperamentu

Może zakończę ten nasz mini-maxi-cykl anegdotką z mojego własnego życia... Otóż, kiedy przeprowadziłem się z Krakowa do Elbląga i zacząłem tam chodzić do piątej klasy, nie miałem życia i ciągle musiałem się bić, w dodatku ze starszymi chłopakami i często mnogimi.

Nie podobało mi się to za cholerę, byłem wtedy chudy, samotny, nerwowy i w ogóle, ale co robić. Byłbym większość z nich łatwo rozwalał, korzystając z wiedzy zawartej w podręczniczkach jujitsu, przede wszystkim pana van Hasendocka (fajne są, i jeszcze do dostania po allegrach), ale niestety nie miałem z kim ćwiczyć, a mojego młodszego brata, wtedy zresztą o połowę mniejszego, choć potem nadrobił, nie dawało się nijak zmusić.

Pewnego dnia wpadłem na taki pomysł, że narysowałem na pakowym papierze popiersie faceta, zaznaczyłem mu na gardle dużą kropkę... Ten jakżesz specjalny punkt na ciele znalazłem z pewnością właśnie u van Hasendocka, którego pilnie wtedy studiowałem, niestety głównie teoretycznie, choć jak ktoś mi pozwolił na sobie sprawdzić, to i na całkiem fajne Tomoe-Nage potrafił pofrunąć, serio! Powiesiłem w każdym razie sobie ten papier na szafie w dużym pokoju (biedna była ta szafa, sporo przeżyła!) i zacząłem w to narysowane gardło walić pięścią. Może nie bardzo mocno, bo albo szafa, albo moja dłoń, by od tego zmarniała, ale celnie i dużo.

No i zdarzyło się, jak co drugi dzień zresztą, że po dwóch czy trzech dniach zaczepiło mnie paru chłopiąt z wyższej klasy, nie mówiąc już o zimowaniu w tych samych klasach. Trzech chyba, i było to akurat na schodach w dół od tego korytarza, po którym sobie śmy w koło na przerwach spacerowali (jeśliśmy się akurat nie bili, ja znaczy i moi prześladowcy), niczym więźniowie na spacerniaku.

Od razu na dzieńdobry dałem najbliższemu krótkim prostym w samo gardło... To nie był bokser i brodę trzymał nieco zbyt wysoko, bo inaczej by to tak gładko nie weszło. Ale weszło i to cudnie. I chyba nawet tym razem nie zdążyłem nic zrobić z pozostałymi chłopiętami, bo reakcja tego uderzonego była tak potężna, że reszta, dwóch ich chyba było, rzuciła mu się na pomoc, o mnie pragnąć, jak myślę, jak najszybciej zapomnieć. Gość mianowicie znieruchomiał z oczyma w słup, nie mogąc złapać oddechu, czy wydać dźwięku. A to było dość lekkie uderzenie w grdykę - mocnym można dość łatwo zabić, więc radzę uważać!

Pięść
Szczęśliwa piąstka, której się udało uniknąć nieszczęść
Wzięli go czule pod ręce i odprowadzili, a ja wykonałem honorową rundę. Pięknie się zaczęło, znaczy ta moja kariera w no rules fighting, ale niestety byłem wtedy taki znerwicowany, że nie poszedłem za ciosem. Nie mówię tu o znęcaniu się nad tamtym biedakiem, tylko o trenowaniu jujitsu, z naciskiem na tego typu wysoce skuteczne sztuczki, jak ta. Ale też, z drugiej strony, gdybym dalej rozwijał tego typu umiejętności, to w słodkim PRLu z moimi poglądami i moim temperamentem na pewno prędzej czy później skończyłbym marnie, więc... Tak czy tak denne było życie w PRL, choć niby nie było Platformy.

A morał z tego jaki? Wielo-moim skromnym-raki nawet: 1. warto się uczyć; 2. jak coś, to gardło jest super celem (choć nie każdemu i nie zawsze akurat pięść tam najlepiej się wpasuje); 3. niekoniecznie pięścią w szczękę, jak każdy leming! 4. samotnym treningiem też można sporo osiągnąć. I tak dalej. Tak więc, niech nam żyje Uga Uga Jistsu, proszę o trzykrotne hip hip hurra!

No to może jeszcze zdjęcie piąstki, którejście sobie nie złamali, a, jeśli Bóg pozwolił, uszkodzili nią swego wroga. Prawda że cudna?

triarius

sobota, listopada 12, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (C)

Uga Uga Jitsu w wykonaniu dwóch czarnych pasów

Z tego co dotychczas, ktoś mógłby dojść do wniosku, że my tu w ogóle uważamy walenie pacjenta w szczękę za głupotę, a w porywach nawet i do takiego, że całe Uga Uga polega na genialnym pomyśle, by zamiast wszystkich bloków, parad, zasłon i uników, nadstawiać gościowi szczękę do bicia, bo to najlepsza obrona.

Oczywiście to bzdura i my nic takiego nie mówimy. (Nawet czoła nie radzimy podstawiać pod pięści, choć to ma trochę sensu, o czym może kiedyś, szczególnie jeśli poprosicie. W każdym razie bywa to swego rodzaju mniejszym złem, ostatnią linią obrony... I to z ukrytym żądłem. No a niektórzy, jak np. Archie Moore, uczynili nawet z tego tricku swoiste Wunderwaffe, Czego nijak nie da się powiedzieć o nadstawianiu szczęki, nawet jeśli jest mocno makromegaliczna.)

Walenie w szczękę ma oczywiście swoje zastosowania, niektóre nawet bardzo użyteczne - trzeba tylko wiedzieć o co to chodzi. Fakt, w boksie, takim współczesnym - w rękawicach i z dłońmi dodatkowo ciasno i fachowo owiniętymi metrami bandaża - występuje to, wedle naszej własnej oceny, znacznie rzadziej, niż się to panom sprawozdawcom, i co za tym idzie panom kibicom, wydaje, ale to inna sprawa.

Uga Uga, trzeba sobie powiedzieć, bardzo docenia wszelkie takie chytre sposobiki, które umożliwiają oswojenie się z padającymi w naszą stronę ciosami; z pewnym, jakby nie było, zagrożeniem; przycelowanie w szybko poruszającego się i dodatkowo w naszą stronę wymachującego kończynami człowieka, itp., itd. - czyli wszystkie te juda, boksy, BeJotJoty, zapasy, samba, suma (!) - jednak jest najbardziej zainteresowane walką realną. (Choć nie zawsze na śmierć i życie, do czego ogranicza się całkiem spora część nastawionych na real metod, szczególnie tych wojskowych, co w ich przypadku zresztą jest sensowne.)

No i tutaj mogę wam, drodzy P.T. Potencjalni Czytelnicy, sprzedać jedno z podstawowych twierdzeń Uga Uga. Oto ono: Rękawica jest bronią. W tym sensie, że zmienia, jeśli nie wszystko, to cała masę istotnych rzeczy. Zmienia w obie strony, ale masę na korzyść urękawiczonego jednak. (Podobnego typu twierdzenie mówi, że But jest bronią. Jest on nią w innym sensie i z innymi skutkami, niż bokserska, czy jakaś do MMA powiedzmy, rękawica, ale też masę zmienia. I tu już w praktyce wyłącznie na korzyść obutego zresztą. Oczywiście nie mówimy o szpilkach czy innych koturnach.)

* * *

Dygresja:

Nie mam wątpliwości, że sporo ludzi będzie uważać, że zajmuję się głupotami, nikogo nie interesującymi, i w ogóle zaniżam poziom. OK, mogę to zrozumieć, a nawet na swój sposób się z tym zgadzam. Tylko że, po pierwsze, nikt mnie dotąd nie przekonał, bym ten blog traktował jako coś więcej, niż moje prywatne poletko do figli. I nie pisał tu tylko wtedy, kiedy akurat najdzie mnie taka (dziwna) ochota, oraz tego, co mnie akurat, z jakichś przyczyn, nierzadko z pewnością przyczyn na granicy patologii społecznej, bawi

To mogło zabrzmieć szorstko, a nie chciałbym tak brzmieć wobec ludzi, którzy, jakby nie było, jakoś się moim blogasem interesują, czym wyświadczają mi jednak pewien zaszczyt. No to, w tonie na odmianę pojednawczym, oraz po drugie, powiem, że aktualności tutaj nikt chyba nigdy nie znalazł i chyba się ich nadal nie spodziewa, a jest tu już ponad 10 lat pisania i czasami było to bardzo poważne pisanie, w zamierzeniu sondujące niezmierzone głębie, więc jeśli tego komuś brak, to może by się tamtym dawnym zainteresował. Nawet i tym, co już kiedyś widział, choć na pewno nikt wszystkiego tu nie czytał, nawet pomijając różne błahe figlasy.

Tak że zachęcam wszystkich, którym nie odpowiada ta obecna moja problematyka, a jednocześnie, z jakichś względów, nie chcą sobie zamiast mnie, poczytać Blogera X, czy Blogerki Y, do rozejrzenia się po naszych tu dawniejszych tekstach. NO I OCZYWIŚCIE ARDREY, do @#$# nędzy, bo to podstawa! Już i tak myślę, żeby zmienić nazwę tego bloga na coś w rodzaju Niepubliczne Przedszkole Podstawowego Kojarzenia Prostych Faktów "Pełzający Leming" - i to właśnie głównie z powodu waszej, ludzie, pilności w czytaniu Ardreya.

Ardrey, powtarzam, to PODSTAWA, a jeśli to do kogoś nie trafia, to w ogóle nie rozumiem... Znowu zabrzmiało szorstko, sorry! Widać te mordobicia i córki mariachich tak na mnie działają. Plus liberalizm, oczywiście.

Choć jest dla was i inna opcja, ludkowie moi rostomili... Rozkręćcie mi tu wściekłą INTERAKTYWNOŚĆ, a wtedy będę was kochał, kochał tego blogasa, i pyskował zapamiętale na wybrane przez was tematy. Albo albo!

* * *

W kwestii uderzania - brzydkich ludzi znaczy - mamy dwie zasadnicze sprawy: 1. narzędzie którym uderzamy, oraz 2. miejsce które dostaje. W dyskutowanym tutaj przez nas przypadku narzędziem jest przód pięści, pierwsza falanga palców dłoni, jak by to chyba należało przemądrze określić, jak w (szeroko pojętym) zachodnim boksie, czy w tsuki w karate. Na tym się koncentrujemy, choć, jeśli jeszcze trochę na ten temat porozmawiamy, to i mimochodem powiemy rzeczy, które odnoszą się do pewnych innych "narzędzi". (Takich jak np. "pięta dłoni", czyli z japońska teisho; łokieć, czoło (!), plus parę innych.)

Już sobie powiedzieliśmy, że dzisiejszy boks nie jest i nie może być traktowany jako absolutny wzorzec bicia ludzi - i to nie tylko dlatego, że tam się z założenia nie kopie, nie obala, nie gryzie itd., ale także dlatego, że tam dłonie są spowite masę bandaży, plus grube rękawice. Zresztą dziś nawet w MMA, gdzie rękawice są znacznie mniejsze, jednak także dłonie zaczęli bandażować, i to jest już chyba wszędzie nawet obowiązkowe. Nie tak wyglądał dawny boks na gołe pięści! Nie tak wygląda współczesny boks na gołe pięści uprawiany wciąż np. przez irlandzkich "wędrownych ludzi" (którzy bywają uważani za Cyganów, choć podobno genetycznie nie mają z nimi nic wspólnego.)

Na razie kończę, przynajmniej ten odcinek, ale na zachętę rzucę taką oto myśl z głębi intelektualnego dorobku Uga Uga, że cały ten "mit uderzania w szczękę" to właśnie w znacznej mierze relikt dawnego boksu na gołe pięści, gdzie tą wrażliwą jak cholera, złożoną z masy drobnych kostek dłonią, w pięść zaciśniętą, zgoda, walono delikwenta po tułowiu, a jeśli w głowę, to właśnie w szczękę, bo gdzie indziej było to bardziej zgubne dla uderzającej dłoni, niż dla głowy pacjenta. (Mówimy tu o w miarę potężnych ciosach, a nie o prztykaniu w nos, na co zresztą bokserzy od wieków są mało wrażliwi.)

Tylko że wcale nie każdy cios, nawet nie każdy piękny i technicznie hiperpoprawny dzisiejszy cios bokserski się do tego nadawał! W tym właśnie rzecz. Natomiast w dzisiejszym boksie walenie naprawdę w samą szczękę jest rzadsze, niż się myśli, choćby dlatego, że żaden bokser wart soli, którą zjada, tak łatwo w szczękę trafić się mocno nie da. Dużo łatwiej trafić gościa sporo wyżej, co przy ciężkiej, miękkiej rękawicy pięknie ogłusza, dając pożądany skutek, a do tego wtedy trudniej ruchem głowy, mniej czy bardziej świadomym i celowym, siłę tego ciosu zniwelować.

Oczywiście kiedy gość jest już półprzytomny, ogłuszony, albo po prostu totalnie skołowany, albo kiedy cios padnie absolutnie znienacka - wtedy taki cios w samą szczękę, o jakim mówiłem poprzednio, na podstawie mego własnego (ach jakże smutnego! żartuję) doświadczenia, także go ma szansę zwalić z nóg. Może nie na bardzo długo, ale zwalić szansę ma i to sporą. Albo i na długo. Albo i złamać, lub co najmniej zwichnąć.

I to by było na razie na tyle.

triarius

czwartek, listopada 10, 2016

Ugauga Jitsu 0003 - Mit "czystego ciosu w szczękę" (A)

Panie się publicznie tłuką po ryjach, ale za to chociaż w sukniach i wyglądają jak kobiety.
(Wiem, że formalnie mamy do dokończenia kawałek o Tai Chi, ale co nam kto zrobi, jeśli sobie to zostawimy na zaś, czy nawet na Św. Nigdy?)

* * *

Siedzisz sobie jak basza... Nie wiem i nie czas tu dochodzić, czym sobie zasłużyłeś, ale zostałeś na godzinę zwolniony z obowiązku pracowania na kafelki do łazienki, instalowania rzeczonych kafelków (lub szafek w kuchni), udziału w obiadku u teściów, czy (w przypadku, jeśli to nie waląca się nagle na ciebie alimentacja jest twoim problemem, tylko wręcz przeciwnie) podchodzenia po raz tysięczny do tak upragnionego dziecka...

W każdym razie udało ci się na chwilę wymknąć z twego raju codzienności, w którym co najwyżej mogłeś pomasturbować swą, jakże zasłużoną, aureolę męskiej (ach!) odpowiedzialnej dojrzałości... I teraz siedzisz sobie na kanapie. Rozparty niczym basza, oglądasz boks. Popijając, jeśli ci się naprawdę w życiu powiodło, coś z bąbelkami i pewną, niewielką wprawdzie, ilością alkoholu. Patrzysz sobie na tych facetów, takich spoconych i już nawet nieco zakrwawionych - dla ciebie to robią, tylko dla ciebie! - i czujesz się nie tylko jak basza, ale nawet jak basza od dużego święta, podczas egzekucji swego ulubionego wezyra, albo ukochanej do wczoraj nałożnicy.

Ty się bawisz, ty odpoczywasz, ale sprawozdawca (mniejsza już o samych bokserów i sędziego) jest w pracy, i w dodatku musi ci zaimponować swoją znajomością tematu, tokuje więc bez opamiętania, a co najmniej dwa razy na rundę musi histerycznym głosem oznajmić, że: "jeśli Piecuhov trafi czysto na szczękę, to M'Buma może już nie wstać". (To się co czas pewien zmienia i w pewnych okresach to M'Buma czysto trafia, a Piecuhov już nie wstaje. Historyczne trendy, materiał do głębokich rozważań, ale to nie teraz.)

W końcu rzeczywiście: spełniło się i zrealizowało bez pudła! Piecuhov trafia M'Bumę (alternatywnie M'Buma Piecuhova), tamten pada. Sprawozdawca - z powodu swej genetycznej skazy, z radości że już niedługo pójdzie do domu, instalować kafelki, z poczucia obowiązku wreszcie... Najpewniej ze wszystkich tych przyczyn na raz... Woła: "I oto mamy czysty cios na szczękę! To jest nokaut, moi państwo, nokaut!".

Ty, jeśli cokolwiek kojarzysz, a kafelki nie rozpuściły ci jeszcze doszczętnie kory mózgowej, masz drobne wątpliwości, ale czekasz na powtórkę, która ci je powinna wyjaśnić. Wątpliwości dotyczą tego, czy cios był rzeczywiście "na szczękę", bo tobie się wydawało, że jednak sporo wyżej. Mamy w końcu powtórkę, nawet ujęcia z różnych stron i różnych kamer, no i widzisz, że faktycznie cios nie padł na żadną "szczękę", tylko gdzieś w okolicy skroni, albo co najmniej kości policzkowej. Rękawica bokserska jest dość sporo i trudno to z milimetrową dokładnością ocenić, ale szczęka to zdecydowanie nie była.

Jako wybitny teoretyk i znawca historii boksu przypominasz sobie, że wielki Jack Dempsey najbardziej lubił bić swoich przeciwników nie w żadną tam szczękę, tylko w kość policzkową. Może naprawdę miał po temu jakieś powody? Powody, których twój ulubiony sprawozdawca bokserski z jakichś przyczyn nie zna, a może nawet nigdy o Dempseyu nie słyszał?

* * *

Zmieniamy scenerię. Pan T. młody jeszcze, choć już nieco zbyt stary, by go mogli wepchnąć do ringu na oficjalną walkę, sparuje sobie luźno w klubie o dźwięcznej nazwie "Uppsala Boxningsklubb". Klub dość lokalnie znany, do Olimpiady (wiem że w starożytności to znaczyło co innego!) niedaleko, w klubie przygotowuje się do niej paru reprezentantów Szwecji, z którymi nawet Panu T. zdarza się chodzić lekkie sparingi. ("Szparingi", jak mówili kiedyś w Gedanii.)

To był, całkiem nawiasem, jeden z tych bardziej intensywnych, ze sportowego, treningowego znaczy już tylko w sumie, punktu widzenia, okresów w życiu Pana T., bo jednocześnie całkiem intensywnie uprawiał on był Aikido, pod kierunkiem pana Ichimury, posiadacza w tym szóstego dana, oraz szóstego dana w Iai do (czyli sztuce połciowania kmiotka z zasadzki), plus także czarnego pasa w karate. (Takie przeplatanie okresów intensywnego wysiłku z okresami względnej fizycznej gnuśności wydaje mi się tym, co Mama Natura dla nas, w dobroci swojej, przewidziała. I co jest chyba cholernie zdrowe. Sądząc przynajmniej po mnie, w mej obecnej, rzeźkiej przecie, starości.)

Przeuroczy był to człowiek ten pan Ichimura! Zresztą chrześcijanin, który, z tego co słyszałem, niedługo potem wrócił do swej ojczyzny i wstąpił do zakonu. Silny był jak cholera i, mimo całej tej "walki bez walki", co ją niby uprawialiśmy, nie chciałbym się z nim na serio musieć bić. No i co może najważniejsze, on nas naprawdę osobiście niemal cały czas trenował, co się naprawdę nieczęsto, z tego co wiem, zdarza. Bardzo sobie chwalę te moje trzy chyba lata Aikido, choć po prawdzie na więcej, tym bardziej bez pana Ichimury, nie mam już wielkiej ochoty. To bym akurat mógł, ale nie czuję woli Bożej.

No i dobra, to była taka sobie luźna dygresja autobiograficzna, dla przyszłych, a jakże, doktorantów. W każdym razie jestem sobie ja w tym Boxningsklubbie i czasem sobie nawet posparuję z jakimś nie-za-długo olimpijczykiem. Jak z tym Finem (szwedzkim), co wprawdzie przegrał w superciężkiej już swoją pierwszą walką w wyniku potwornie rozwalonych łuków brwiowych, bo też miał potężną megamegalię i te łuki niemal jak u potwora Frankensteina. (Był jednak miły, jak i ów potwór zresztą chyba.) Lekkie to wprawdzie było prztykanie i ja mu nic nie rozwaliłem, ale też brakowało, by im absolutny amator i aikidoka na dodatek rozkwaszał mordy tuż przed startem w Olimpiadzie!

Albo z takim też sparowałem, co już kiedyś, a teraz jest trenerem. Był lżejszy, szybki, dobry technicznie. Nakładł mi serią po żołądku, po czym stanął i spytał, czy coś poczułem. Poczułem jak cholera, ale nie na tyle, bym nie mógł tego ukryć i rzekłem z obojętną miną, że nie. (Honor i Ojczyzna!) Na co on filozoficznie stwierdził, że tak myślał. (Ciekawe, nie? Miły gość był zresztą, jak i większość.)

Nie ma się czym puszyć, naprawdę, bo żaden ze mnie bokser, ale w teorii, i nawet w technice jestem mocny. (Choć oczywiście zardzewiały jak cholera.) W każdym razie wtedy sparuję z jednym takim, nie z kadry chyba, ale niezłym, no i widzę, że będzie szansa walnąć go sierpem... Gdzie? W samą szczękę, moje kochane ludzie! Nawet na ringu to nie było, chyba bez kasków, żadna rzeźnia, ale jednak moje sierpy, luźne jak u figlarnego kotka walącego łapką papierek na nitce, jak to zaleca "Champ" Thomas, a mnie to świetnie wychodzi (o ile puls akurat ze stresu zbytnio nie podskoczy i człek się nie usztywni), to i tak słodycz.

W końcu jest! Udało się! Trafiłem go prawym sierpem w samą szczękę! Walczyłem (jeśli to tak
A tutaj nawet gołe cycki... Brawo!
można nazwać) wtedy jeszcze chyba wyłącznie z lewej, "normalnej" pozycji, więc to był sierp z tylnej ręki - zarówno łatwiejszy technicznie, jak i silniejszy.

Walnąłem więc i czekam... Nie tyle na oklaski, co raczej na jakieś powszechne oburzenie, że oto nagle w lekkim spraringu nokautuję przeciwnika, któren pada od tego niczym szmaciana lalka! Tylko że... Długo nie musiałem czekać. Co do cholery? On tylko lekko, pod wpływem tego mojego ciosu - ach, jakże czystego i pięknego, mówię serio! - lekko odwrócił głowę... Czy raczej sama mu się lekko obróciła, cios sobie luźno spłynął po tej jego brodzie, i tyle. Gość dalej się ze mną prztykał, jakby nigdy nic. Nawet chyba niewiele zauważył - nie mówiąc poczuł!

To autentyczne fakty, których mi nawet moja obecna, zaawansowana już, skleroza nie zatarła w pamięci. Daje do myślenia? No to właśnie!

I to by był nasz odcinek A tego zamierzonego eseju, do którego mam jeszcze masę bardzo ciekawego materiału, i jeśli Bóg pozwoli... Sami wiecie. Na razie proszę komęta, zachwyty, wprzęganie się do powozu, kąpiele w szampanie, matki, siostry i ciotki... (Że o wulgarnych przelewach na konto nie wspomnę, ale to tylko ze względów estetycznych, bo merytorycznie to jak najbardziej.) Jak zawsze!

Nawiasem, komuś się może wydawać, że tu chodzi tylko o starcze, napędzane sklerozą, wspominki, ale nie - naprawdę mamy do powiedzenia sporo ważnych rzeczy na temat bicia brzydkich ludzi i Naszej Ukochanej Sztuki Walki - Uga Uga Jitsu.

triarius

wtorek, listopada 11, 2014

O naszym narodowym kalectwie

Obejrzałem sobie wczoraj (parę godzin temu, ale piszę po północy) powtórkę sobotniej gali bokserskiej z Krakowa. Zaskakująco dobre walki, dwie zakończone efektownymi nokautami (jeden zanim upłynęło półtorej minuty), wyniki przeważnie całkiem inne niż przepowiadali eksperci... Ale my nie o tym.

To był chyba Adamek, który wchodził do ringu przy akompaniamencie jakiegoś szemranego "patriotycznego popu". I w tym popie było coś, że: "Jeszcze nie zginęli, wszystkim pokażemy jak wojować..." Coś w tym duchu.

No i smutno mi się zrobiło, bo akurat ostatnio rozmawialiśmy sobie o tej przedziwnej, i tak dla Polski zgubnej, niezdolności naszych rodaków do rozpoznania i samemu stosowania AGRESJI ASPOŁECZNEJ - a czymże jest to "pokazywanie wszystkim", jeśli nie, znowu, AGRESJĄ SPOŁECZNĄ... Tam, gdzie nie ma na nią w ogóle miejsca,

Przypomnę: agresja SPOŁECZNA to wszelkie formy RYWALIZACJI, przepychanek o prestiż, pozycję w stadzie - rywalizacja, czasem nawet walka, ale jednak nie na całego, z pewnymi instynktownymi i/lub wyuczonymi zahamowaniami, konwencjami, rytuałami... Które do tego typu rywalizacji jak najbardziej pasują, ale przy innym mogą tylko szkodzić... Nawiązując do owego nieszczęsnego "patriotycznego popu" - "POKAZYWANIE" komuś czegoś, choćby nawet było i bardzo brutalne, to z definicji agresja SPOŁECZNA.

Agresja ASPOŁECZNA to taka, w której liczy się jedynie CEL i SKUTECZNOŚĆ, że tak to w skrócie określę. Mogą w niej być jakieś ograniczenia, ale  wynikające z obiektywnie odczytywanej sytuacji, a nie z zahamowań związanych z agresją wewnątrz własnej grupy. Agresja społeczna to np. bójka, bo ktoś kogoś popchnął i nie dość ładnie przeprosił.

Oraz, niestety, niemal wszystko to, co Polacy robią w ramach "polityki", łącznie z walką o niepodległość. (Nie mówimy tu o komuchach, agenturach i Platformach - powiedziałem "Polacy"!) Agresja aspołeczna to zabijanie dla mięsa, rabowanie dla zysku, tępienie wroga bo inaczej się nie da...

Nie mówimy teraz o rzeźnictwie, z którym chyba wszystko u nas jest w miarę normalnie, tylko o stosunku do wrogów i różnych takich szemranych co się wtrącają, o polityce, o walce o wolność, itd. No a wtedy u nas niezmiennie: "Polak z Polakiem", wierszowane hasełka, ckliwe cytaty z JP2, szmirowate piosneczki, dopraszanie się o lepsze traktowanie... A potem dziwienie się, że nas znowu wyjebali bez mydła.

No więc smutno mi się zrobiło, bo moje niedawne odkrycie - że Polacy nie tylko kompletnie nie potrafią rozróżniać tych dwóch rodzajów agresji, ale w dodatku oni się agresją aspołeczną po prostu dziko brzydzą - tyle że nie w swoich wrogach (bo tam tego nawet na ogół nie rozpoznają), tylko we własnym wykonaniu! (We wrogach oni może nawet też się i TEORETYCZNIE brzydzą, tylko co z tego by miało wynikać? Wrogowi to lata, albo nawet się z tego qui pro quo dziko raduje.)

Może tego jeszcze sobie dość wyraźnie nie powiedzieliśmy, więc powiedzmy: NA AGRESJĘ ASPOŁECZNĄ JEDYNĄ SKUTECZNĄ ODPOWIEDZIĄ JEST AGRESJA ASPOŁECZNA. (Mówiąc całkiem ściśle, w rzadkich wypadkach może to być także agresja PROSPOŁECZNA, ale w rzadkich i tym się w tej chwili nie ma powodu zajmować.)

I dlatego właśnie owa przedziwna niezdolność Polaków jest po prostu samobójczym kalectwem. Oryginalny hymn głosił, że "szablą odbierzemy", ale minęło nieco lat i rodacy ulepszyli to - nie "kałachem odbierzemy", skoro szabla już nie pasuje, tylko "WSZYSTKIM POKAŻEMY". Jakby jakieś pokazywanie mogło w tego typu sytuacjach - "jeszcze żyjemy" - wiele zmienić!

Cały czas myślmy o tej międzynarodowej publiczności, którą kolejny raz (?) mamy obowiązek zachwycić i wprawić w podziw. TO jest recepta dla Polski! Nie wiem czy kogoś przekonałem, ale dla mnie to paranoja, sorry! Wracając zaś do oglądanego programu, to pogrążyłem od tego "patriotycznego popu" w smętnych rozmyślaniach, bo walka się jeszcze nie zaczęła i miałem nieco wolnego czasu. I nagle olśnienie...

Uświadomiłem sobie mianowicie, że przesławny wiersz Hansa Kochanowskiego, którym nas katowano w prlowskich szkołach, też, co najmniej pośrednio, propaguje tę samą narodową chorobę, a może nawet sam na nią cierpi. (ERRATA: Komentator uświadomił mi, że to nie był Hans, tylko niejaki Mikołaj Rej. Faktycznie, teraz już pamiętam, sorry! Ale nie będę tego już zmieniał - niech dr. Alzheimer też ma tutaj swój zasłużony pomnik. W każdym razie ten Rej został w końcu protestantem, więc "tym gorzej dla faktów, itd.")

Choć to ogólnie bardzo ważna sprawa, nie jest nawet w tej chwili specjalnie istotne, że ten wiersz, jeśli wierzyć Coryllusowi-Maciejewskiemu (a ja mu w tym wierzę, bo inaczej bym przecież nie napisał "Hans Kochanowski")  wcale nie był przejawem patriotyzmu, tylko antyłacińską protestancką propagandą pod hasłem "Biblia w językach narodowych". Co w ówczesnej polskiej sytuacji należy uznać za w sumie robotę agenturalną.

Jeśli ten gość uznał, że do rodaków trafi "niechaj wżdy narodowie cośtam postronni znają", to widać wiedział, że rodacy na tego typu argumenta łasi i wrażliwi, zgoda? A to był wiek XVI, więc już wtedy byliśmy tym pawiem i papugą, i już wtedy być może mieliśmy problem z rozpoznaniem prawdziwych problemów, w przeciwieństwie do zakompleksionego grania pod publiczkę.

Nie jest to, ściśle biorąc, dowód, że już wtedy byliśmy dotknięci kalectwem, o którym tu sobie rozmawiamy, ale może to sugerować, że już wtedy byliśmy na tego wirusa podatni. Hans nie nawołuje, by "narody postronne" mieć w nosie, ewentualnie wziąć je za mordę, tylko to co pisze. O gęsiach. Ale nic w tym duchu, że: "jeśli oni nas porównują do gęsi, to zróbmy im kęsim!" Co by, moim skromnym, miało więcej sensu i wdzięku.

Może to w ogóle nie jest żaden problem, powie ktoś? Niestety, mogę się mylić, ale ja ostatnio sporo na ten temat myślałem i doszedłem do sporej ilości interesujących wniosków. Mógłbym już na temat tej opozycji agresji SPOŁECZNEJ i ASPOŁECZNEJ napisać, jeśli nie książkę, to na pewno broszurę. W niej zaś musiałbym wyrazić przekonanie, że kwestia tych dwóch rodzajów agresji z każdym dniem wydaje mi się bardziej i bardziej podstawową sprawą we wszelkiej polityce.

To naprawdę musiało odgrywać zawsze poważną rolę w historii, choć takich przypadków jak Polacy, którzy zdają sie być na te rzeczy całkiem ślepi, nie mogło być w dziejach wiele. Bo to po prostu to nie sprzyja przetrwaniu! - mówiąc bardzo oględnie.

Podsumowując tę długą i pokrętną opowieść, powtórzę, iż niezdolność do rozróżniania rodzajów agresji - a szczególnie odróżniania agresji SPOŁECZNEJ od ASPOŁECZNEJ - oraz praktykowania wobec wrogów, okupantów i zdrajców agresji ASPOŁECZNEJ (która w takich sytuacjach jest niemal zawsze jedyną skuteczną), to nie tylko polska wada narodowa, ale po prostu POLSKIE NARODOWE KALECTWO, za które płacimy od stuleci i za które płacić będą jeszcze nasze ewentualne (jak Bóg pozwoli im zaistnieć) pra-prawnuki.

(Swoją drogą, istnienie u nas takich zjawisk jak "patriotyczny pop", albo nawet "patriotyczny rap", też może mieć z tym polskim kalectwem pewien związek. Zapewne nawet całkiem istotny związek, choć to na razie tylko moja mglista intuicja. Przynajmniej oficjalnie.)

triarius

niedziela, lipca 06, 2014

Łzy miniaturowego szympansa (rzecz o kostarykańskim futbolu)

Wyobraźmy sobie kraj, gdzie niemal wszyscy mężczyźni pasjonują się sportem... Ale nie każdym sportem, nie byle jakim sportem - najpopularniejsza jest jazda figurowa na lodzie, potem długo nic, następnie pływanie synchroniczne, kulturystyka i gimnastyka artystyczna.

No i co? No i nic. Po prostu potrzebowałem jakiegoś melodyjnego akordu na rozpoczęcie. Inaczej pod względem literackim ten tekst pozostawiałby nieco do życzenia. Tego zaś, każdy się chyba zgodzi, byśmy nie chcieli.

* * *

Karłowaty szympans Bonobo - najbliższy krewniak człowieka, mający w swym garniuturku tylko coś tam półtora procenta innych od nas chromosomów - kiedy widzi naparzających się pobratymców, ilość testosteronu we krwi momentalnie zwiększa mu się 1100-krotnie. (Chodzi o Bonobę płci męskiej.)

Tak więc, choćby tylko z tego względu (zakładamy bowiem, że u ludzi jest podobnie, no a testosteron w sumie jest w facetach cenny, a z drugiej strony coraz go tam, z jakichś powodów, mniej) - kibicowania nie da się zbyć jednym pogardliwym prychnięciem.

Więcej powiem! Kiedy taki Bonobo da drugiemu w kość, ilość testosteronu w jego krwi podnosi się 1300 razy. Kiedy jednak sam w kość od drugiego dostanie - poziom ten momentalnie się obniża. Nie wiem dokładnie o ile, chyba nie idzie to w setki i tysiące, bo by było wiadomo, ale jednak się obniża.

Tak więc, z prostego oszacowania wynika, że kibicowanie (no bo w końcu czymże innym jest przyglądanie się, jak się inni naparzają?) - ze względu na poziom testosteronu we krwi przynajmniej - jest lepsze od rywalizacji sportowej we własnym wykonaniu (no bo w końcu czymże innym jest...? itd.)

Szansę na zwycięstwo w bójce określamy, zgrubnie ale inteligentnie, na 50 procent, z czego wynika że przy kibicowaniu mamy gwarantowane T = 1100, czyli wzrost 1100 razy, a przy własnym udziale T = (1300 + x) / 2, gdzie x jest nieznaną wartością UJEMNĄ, z czego wynika, że T < 650. Czyli niemal dwukrotnie lepiej jest kibicować na testosteron, niż samemu się narażać! Jeśli ktoś nie miał do czynienia z min. Hall, to chyba nie powinno z tym obliczeniem być problemu.

* * *

No i nie jest to jedyna, potencjalna choćby (mówię to z wrodzonej ostrożności procesowej) korzyść z kibicowania. Oglądając tych różnych championów można się na przykład tego i owego nauczyć z ich techniki. Jeśli ktoś, oczywiście, sam te same techniki także uprawia.

Co nie jest aż tak częste. Jednak są i inne korzyści, o których mógłbym napisać książkę, albo co najmniej porzadny esej... (Wiem, że to musi być wnerwiające, czytać co ja bym mógł, gdyby był sens, ale tu akurat to jest prawda i to ma znaczenie.)

Od tych atletów można się nauczyć psychicznego podejścia, że tak to określę. Nie chodzi t jednak o: "widzisz dziecino do czego można dojść wytrwałą pracą", bo to, moim zdaniem, kłamliwe pierdoły.

Wytrwałą pracą taki wyczynowiec dochodzi do zmarnowanego dzieciństwa; zmarnowanej młodości; masy kontuzji, które z nim zostaną do końca; braku wolności na codzień (oczywiście siedzący w biurze mają to samo, ale wciąż jakby jednak mniej); opasłego cielska zaraz po zakończeniu kariery, czyli przeciętnie gdzieś po trzydziestce... I tak by można długo.

Nie o to mi tu chodzi - chodzi mi o rzeczy naprawdę imponujące, i z którymi można, a nawet warto, się w jakimś stopniu "utożamić". Mówię o gościu strzelającym karnego w sytuacji, gdy od jego stopy zależy przyszłość narodu (ach!)...

Mówię o bokserze, który dostając potworne cięgi, wciąż jednak pamięta, że to jego zawód, że nie czas teraz na zastanawianie się, czy nie było lepiej wziąć tę pracę w pizzerii u stryja, kiedy mu ją proponowano, zamiast tego koszmaru co teraz... I to się jeszcze szybko nie ma zamiaru skończyć.

Ani nawet (wciąż mówimy o bokserze) - choćby i wygrywał wysoko, ale i tak co pewien czas może dostać bombę, po której mu dzwoni w uszach i wzrok się zaćmiewa (ktoś z was to przeżył?), a on nawet nie może jęknąć "ch... d...a i kamieni kupa!", bo przeciwnik dostanie zastrzyk energii i te rzeczy.

Plus sprawy poznawcze, naprawdę liczne i często istotne, które można wyciągnąć z kontemplowania sportu uprawianego przez innych, ale to już jest właśnie to, o czym teraz nie będzie mówione.

* * *

Skoro z tym kibicowaniem jest tak fajnie, to dlaczego każdy sensowny Bonobo, widząc typowego dzisiejszego kibica... Takiego stadionowego na razie sobie bierzemy na warsztat - tego z wymalowaną twarzą, z meksykańską falą, z wuwuzelą, w czapeczce...

(UWAGA: Nie mówimy tu o tzw. "kibolach"! To całkiem inna kwestia. Nie mówimy też o kibicowaniu Polonii Golina i tego typu lokalnym klubom! Mówimy o Mundialach, a co najmniej meczach międzynarodowych. I to w sumie, w tej chwili, tych bez "naszej" reprezentacji, bo wtedy rolę grają całkiem inne, choć też często dziwne, czynniki.)

Dlaczego zatem ten miniaturowy nasz krewniak, widząc takiego... Lub widząc raczej stado takich, bo to stworzenia stadne... Dlaczego on zatem krzywi się pogardliwie i pod nosem syczy coś o lemingach?

I czemu ten nasz przyjaciel, ten nasz kuzyn, widząc siedzącego przed telewizorem - nawet bez czapeczki, bez wuwuzeli (sąsiedzi by mu dali!), bez wymalowanej twarzy... Jedynie z piwem, telewizorem i tym kibicowaniem... Czemu on, ten Bonobo, także nie przejawia zachwytu? A przecież powinien - testosteron i to wszystko!

Gorzej! Jeśli ten Bonobo czuje się polskim patriotą, to na widok typowego polskiego kibica - powiedzmy piłkarskiego, bo takich najwięcej i to akurat na czasie - czemu on jest smutny, a z jego oczu często, całkiem dosłownie, płyną rzęsiste łzy?

A dlatego, jak sądzę, że ten nasz rodzimy kibic - ten wielbiciel futbolu, siedzący sobie spokojnie, bez wuwuzeli i z gołą głową, przed rodzinnym telewizorem - uwielbia "piękny futbol". Uwielbia go i nie znosi żadnego innego. Kiedy widzi jakiś inny, to po prostu cierpi. Geneza tego zjawiska? Cóż, co najmniej to, że mu to wpojono, że mu to wpajano przez dziesieciolecia, i to nie byle jaka machina się tym zajmowała.

Cóż jednak jest nie tak z tym "pięknym futbolem?", spyta ktoś. Na co odpowiem (w dużym skrócie, bo to wielki temat, a ja mam zamiar za chwilę to skończyć), że "piękny futbol" to jest taka futbolowa imitacja jazdy figurowej na lodzie... (Wyjaśnił się ów dziwny początek tego tekstu, prawda?) Albo może pływania synchronicznego - minus te urocze klamerki na noskach, oczywiście.

O ile ktoś naprawę sam kopie piłkę i przywiązuje do tego sporą wagę... A do tego kopie tę piłkę bez porównania lepiej od np. Donalda T., obecnie premiera III RP - któren to robi, jak sugerują pokazywane czasem w telewizji migawki, marnie - no to zgoda! Albo trenuje przynajmniej jakąś podwórzową drużynę. Wtedy podpatrywanie, ale także "wchłanianie przez osmozę", technicznej maestrii różnych tam Brazylijczyków ma swój sens. Coś z tego wynika.

(Ja na przykład, w taki sposób oglądam boks czy MMA, choć żadnym zawodnikiem nie jestem, a rękawice zdarza mi się założyć, dać i dostać w ryło, raz na parę lat... No, parę razy. Ale jednak wciąż mam poczucie, że to mi się przyda, albo przydać może. To było obowiązkowe zjadanie własnego ogona, of course. Tak samo będzie patrzył ktoś grywający czasem w tenisa na jakiś Wimbledon, choć przepaść pomiędzy nim i tamtymi zawodnikami jest przecież kosmiczna.)

Dla innych ludzi, dla typowego inteligenta w średnim wieku patrzącego na mundialowy futbol, ten aspekt sprawy po prostu nie istnieje. W sensie, że nie ma powodu istnieć, bo go naprawdę nie dotyczy. Dla niego cudne opanowanie piłki przez Brazylijczyków to dokładnie to samo, co cudne skoki homoseksualnych (albo świetnie udających) figurowych łyżwiarzy, bo jazdy figurowej taki ktoś (dzięki Bogu!) też na ogół osobiście nie uprawia.

Piękne zgranie i celne podania... (A przyznam, że sam nie znoszę niecelnych podań, chyba najbardziej ze wszystkiego, co oferuje futbol.) Piękne zgranie zatem - czy to nie jest całkiem jak pływanie synchroniczne, że spytam? (Minus oczywiście te klamerki, choć parę lat temu niektórzy próbowali i temu zaradzić - pamiętacie?)

Tym co naprawdę jest ważne w tym obcym, międzynarodowym, mundialowym futbolu - dla Bonobo i dla sensownego kibica - jest WALKA! Nerwy, czyli te karne, które wspomnieliśmy sobie wcześniej. Ryzyko. Odporność psychiczna. Wydolność fizyczna też oczywiście, ale z naciskiem na to, że kiedy już całkiem nie możesz (ktoś to jeszcze z dzieciństwa pamięta, jak to się czuje, kiedy ze zmęczenia masz ciemno przed oczyma itd.?)

Piękny techniczny boks (żeby na chwilę znowu odejść od piłki nożnej) jest, czy może być, fascynujący dla kogoś, kto chce swój własny boks poprawić, albo lepiej trenować kogoś innego. Piekny futbol jest interesujący dla specjalistów i ludzi futbol praktykujących.

(To trochę tak, jak z urodą modelek, by the way: w tej branży królują homoseksualiści, więc masy w miarę normalnych facetów nabierają się na te ich dziwaczne gusta. Przy założeniu, że sprawozdawcy sportowi i eksperci są uczciwi, to by mogło być wytłumaczenie i tego zjawiska, o którym mówimy!)

Mecz, czy walka bokserska, w której obie strony stosują te same środki, i chodzi tylko o to, kto w danym dniu będzie je stosował nieco, odrobinę, lepiej - to z założenia skrajna nuda. Pułapka na zmanipulowane lemingi po prostu. Pułapka na współczesnych biednych, zahukanych, zagubionych i niemal już skastrowanych, facetów.

Naprawdę fascynujące są zawsze walki GAMBITOWE! W sensie, że każda ze stron stosuje INNE środki. (Najczęściej dlatego zresztą, że innych nie może czy nie potrafi.) Kiedy jeden bokser jest super technikiem, walczącym na dystans prostymi, drugi zaś odpornym na ciosy sluggerem, dysponującym usypiającym prawym sierpem. Warianty tego tematu można podawać godzinami, z wielu sportowych dyscyplin, i ilustrować je konkretnymi przykładami.

To samo dotyczy futbolu. Niby dlaczego miałoby nie dotyczyć? Jeśli mam rację (a na ogół miewam), to wczorajszy mecz Kostaryki z Holendrami w ćwierćfinale Mundialu był - wbrew jękom masy przeróżnych "prawdziwych wielbicieli futbolu", opłakujących "nudną, powolną i prymitywną grę" - właśnie najbardziej emocjonującym (nie na sto procent jednak, bo wszystkich na początku nie widziałem).

Kostaryka robiła to, co potrafiła - oczywiście, że ta drużyna, warta oficjalnie jakąś piętnastą część tego, co jej przeciwnik - nie była w stanie sprostać Holandii na jej terytorium. Czyli na terytorium "pięknego, technicznie zaawansowanego futbolu". (Fanfary, werble, chóry starców.) Jednak, przy swym technicznym prymitywiźmie, potrafiła walczyć tak, że Holendrzy w żaden sposób sobie z nimi poradzić nie mogli.

Naiwny oglądacz, uważający się, o dziwo, z reguły, za "wyrobionego i znającego na rzeczy kibica", widzi tylko to, co na powierzchni. "Widzi drzewa, nie widzi lasu", żeby zacytować zgraną kalkę. Widzi piękne lewe proste, widzi celne podania i ładne dryblingi... (Chwała mu i za to, bo bywa jeszcze gorzej.)

Nie dostrzega jednak na przykład tego tego, jak szanse na zwycięstwo przechodza od jednego przeciwnika do drugiego. Powoli, albo z nagła, czasem zaś oscylując. I to właśnie jest o wiele ważniejsze od cyrkowych sztuczek i zgrabnego łapania na spalone!

We wczorajszym meczu - założę się - większość "wyrobionych kibiców" nawet się nie zastanowiła, na czym mianowicie polegała szansa Kostaryki na sukces, do czego oni "strategicznie" (choć to zbyt duże słowo na jeden mecz, jednak "taktyka" to coś mniejszego) dążyli... Ani dlaczego Holendrzy byli aż tak nerwowi, co się przecież zaczęło bardzo wcześnie.

A TO właśnie są, moim skromnym, sprawy stanowiące o sensie oglądania sportu, pasjonowania się sportem (przyznam wprawdzie, że ja już mam to raczej za sobą, choć wciąż pamiętam te emocje) - dużo bardziej niż śliczne dryblingi, podbijanie piłką (widzieliście co potrafią z piłką robić w cyrkach? i to o ile taniej!), celne strzały... Które w sumie żywotnie dotyczą tylko bardzo niewielu z nas.

No to dobra, to będzie na tyle. Ew. Czytelników pozostawiam z zagadnieniem wciąż pozostającym do rozwiązania - dlaczego mianowicie polski patriotyczny mini-szympans Bonobo nie może się powstrzymać od płaczu na widok standardowego polskiego kibica? No bo jaki niby ma związek ta Kostaryka i całe to kibicowanie z Polską i z (nie bójmy się tego słowa!) Tygrysizmem? A jednak ma, tylko trzeba nieco, na odmianę, pomyśleć.


triarius

czwartek, listopada 29, 2012

Tygrysizm dla białych pasów

WSTĘP

Najbardziej nie lubię się kulać z osiłami, jeśli one coś tam już potrafią. Zepnie się taki, łapy jak pnie dębu napręży - i co mu zrobisz? On, o ile nie potrafi już dość sporo, też na ogół krzywdy mi nie uczyni, ale co to za walka? Sto razy wolę kulać się z kimś o niebo lepszym, choćby był o 30 kg lżejszy i miał mnie odklepywać (zmuszać do poddania) parę razy ciągu pięciominutowego sparringu.

Jak trener, gość z czarnym pasem (co w BJJ jest sporą rzeczą, a w Polsce do tego rzadką) i mistrz Polski, albo taki jeden mój imiennik, który ma już za sobą kilka zawodowych walk MMA. Obaj zresztą trenujący z pięć razy dłużej niż ja i o wiele więcej. Jeden dobrze ponad dwa razy młodszy ode mnie, a drugi dobrze ponad trzy (!).

Ci mnie leją, przynajmniej wtedy (w przypadku tego Piotra od MMA, bo z trenerem to jednak by niewiele pomogło) kiedy staram się toczyć otwartą walkę, bo gdybym chciał po prostu przetrwać i niewiele robić, to by mi się to nierzadko udawało... Za to ja mam masę radości, kiedy przyjdzie jakiś nowy i to najlepiej osił.

Jeśli nie osił, to trochę mi głupio się znęcać... (Spokojnie, nikt nikomu krzywdy nie stara się zrobić i na ogół nie robi, choć szorstkich pieszczot faktycznie nie brakuje. Ale też w każdej chwili można odklepać, więc w czym problem?) Ale jeśli osił i całkiem zielony, to radość jest niesamowita. Rzuca się taki na człowieka i zaraz ląduje w jakiejś niezbyt korzystnej sytuacji, czyli przeważnie pod spodem.

Potem, kiedy już człek mu zaczyna zakładać jakąś dźwignię, albo, rzadziej, duszenie, taki osił, zamiast trzymać łapki ciasno przy sobie, w razie potrzeby blisko szyi, powiewa zazwyczaj nimi na boki niczym albatros, czyniąc założenie balachy czy innej Kimury rzeczą lekką, łatwą i (oczywiście) przyjemną.

Jeśli nawet osił nie jest aż tak surowy technicznie i nie daje sobie nic skutecznie wykręcić, to i tak można sobie po nim poskakać (w sensie pozmieniać pozycje, kiedy on rzęzi pod spodem) za co w typowych zawodach BJJ czy grapplingu są punkty, i co stanowi jedną z tych rzeczy, które człowiek w takich sparringach robić powinien. Oczywiście kiedy osił ma spore pojęcie o tych sprawach, zaczynają się schody.

Po co ja wam to ludzie mówię? Żeby sobie pogadać. Na własny temat w dodatku, jak lubię. ("Taki pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tyle nie mówił o sobie", cytat z pamięci. Rzekł tak ktoś wiele lat temu, chyba na prawica-niet. Muszę to kiedyś znaleźć i zacytować dosłownie.) Nie, żartuję! To znaczy - to też, ale mam i inny  powód.

Sprawa, o której zamierzałem napisać od dawna, choć od paru dni stało się to jakby jeszcze aktualniejsze. A zresztą mam z tym napisaniem problem, bo wy ludzie nic nie wiecie o grapplingu, a ja właśnie na grapplingowych analogiach i doświadczeniach zamierzam skonstruować swój wywód. No cóż, będziecie musieli nadrobić wyobraźnią i inteligencją. Oby was one nie zawiodły!

 A zatem, w imię Boże, zaczynajmy. No więc, jak się pomyśli, to może człowiek dojść do wniosku (i nie będzie on bezzasadny), że tę sprawę z osiłami i grapplingiem można by uznać za swego rodzaju analogię czy metaforę, i odnieść do wielu innych dziedzin życia. (I śmierci. Żeby daleko nie szukać.)

A co dopiero, jeśli ja wam tu powiem, że jest taki gość, który się nazywa Saulo Ribeiro - sześciokrotny mistrz świata w BJJ, dwukrotny zwycięzca hiperprestiżowego turnieju w Abu Dhabi, założyciel znanej "akademii" itd. - który wypracował sobie oryginalną i ciekawą metodę nauczania jiu-jitsu. Polega ona na tym, że dla każdego koloru pasa...

Bo trzeba wam wiedzieć, że w BJJ (zazwyczaj) jest pięć kolorów pasów: biały (dla kompletnie początkujących), niebieski (niby niewiele, ale dostać to naprawdę nie jest łatwo), purpurowy (w sensie fioletowy), brązowy, i mistrzowski czarny...

(Ja sam nigdy powyżej białego w BJJ nie wyszedłem, bo i mało kto w ciągu roku wychodzi, a teraz żadnych pasów tam gdzie trenuję nie ma, bo to jest grappling bez piżam. Choć może kiedyś wrócę i do tamtego, kto wie?)

No i dla każdego koloru w akademii pana Riberio jest przewidziany specjalny aspekt BJJ, jako ten w tej chwili najważniejszy. Trenuje się różne rzeczy i masę aspektów - tym bardziej, że w grapplingu (jak BJJ) często trenują i sparują razem ludzie na całkiem różnych poziomach wyszkolenia, a często też o różnych gabarytach i wydolności fizycznej. To nie boks, gdzie trudno postawić naprzeciw siebie mistrza i początkującego.

* * *

WTRĘT

Choć kiedy ja kiedyś, jako dziarski dziewiętnastolatek, a więc wieki temu, przyszedłem pierwszy raz na trening do "Gedanii", to postawiono mnie naprzeciw wicemistrza Polski juniorów, z którym stoczyłem, bez żadnych ochraniaczy szczęki czy czegokolwiek, o owijaczach nie wspominając, pełne trzy rundy. (Kaski jednak chyba były, wbrew temu, co mi się długo wydawało. Ale tylko one.)

Po jakiejś minucie miałem rozwalony nos, dwa wybite kciuki (rękawice były takie przedpotopowe, w dodatku zużyte, pięści nie dawało się zamknąć), dwa ruszające się przednie zęby i rozkrwawioną wargę, a po paru następnych (jak się potem okazało) także ogromne pęcherze na podeszwach. Od żwawej pracy nóg i godnej Księżniczki na Grochu delikatnej skóry. Widać niewiele przed tym przez jakiś czas chodziłem, czasem tak miewam. Paliło w każdym razie jak cholera i potem z trudem doszedłem do kolejki.

Ale pełne trzy rundy przeboksowałem, jeśli to można nazwać boksowaniem. Co na pewno nieźle świadczy o mojej ówczesnej kondycji. Gorzej było z samym boksem. Zacząłem ostro, inspirowany filmem "Między linami ringu", gdzie Rocky Graziano i Tony Zale (czyli Antoni Florian Załęski, o którym niedawno Jarecki pisał)... Co się zaraz skończyło tymi wybitymi kciukami i rozwalonym nosem.

Tamten chłopak, mój przeciwnik znaczy w tej wiekopomnej walce, wyraźnie nie lubił długowłosych studentów, a ja wtedy naprawdę nie wyglądałem na dziecię gdańskiej Przeróbki, gdzie mieściła się hala klubu. Zresztą jego koledzy też nie lubili. co miało pewien wpływ na dalszą moją karierę. Precyzyjniej mówiąc, na jej brak. W owym klubie i w boksie w ogóle. Choć z taką skórą jak moja, to raczej Dempsey by ze mnie i tak nie był.

Ale to już inna historia. Swoją drogą, na następnym sparringu, w jakieś dwa tygodnie potem, i jeszcze potem nie raz, miałem zaszczyt boksować już nie z wice-, ale z mistrzem Polski juniorów. I to nie o wagę niżej niż ja, tylko w tej samej. Naprawdę niezły był. Coś tam jednak już podłapałem i po zakończeniu byłem w znacznie lepszym stanie, niż za pierwszym razem, choć do zwycięstwa sporo mi wciąż brakowało. Tak samo z seniorami drugoligowej wtedy "Gedanii".

(A druga liga to był boks - pierwsza to było "damskie przedszkole", jak stwierdził Marian Glinka w serialu "Daleko od noszy". Coś w tym pewnie było z prawdy.) W każdym razie dzisiaj, z tego co wiem, już się tak narybku na samo przywitanie nie traktuje - dzisiaj to w porównaniu z tamtym sama słodycz i to humanitarna. Choć, po prawdzie, jakichś faulów to ja z tych sparringów nie pamiętam.

Ci co mnie lali, radzili sobie widać bez nich, a ja radziłem sobie bez nich z tymi, z którymi sobie radziłem. A było ich nie tak mało. W ogóle ponoć przejawiałem pewne zdolności, choć niewiele z tego wyszło i ja się w sumie niezbyt nawet teraz dziwię.

* * *

OK, więc może teraz ktoś chce wiedzieć jakie to są te priorytety dla poszczególnych pasów? Wedle Saulo Ribeiro znaczy. No i tu się zaczyna naprawdę ciekawe (choć moje starcze opowieści też chyba dały się czytać?) i to, o czym pisać zamierzałem. Zatem informuję:

* biały          - przetrwanie (w niekorzystnych sytuacjach)

* niebieski    - wychodzenie z niekorzystnych sytuacji

* purpurowy - garda

* brązowy    - przechodzenie gardy

* czarny       - chwyty kończące (czyli co zrobić żeby facet miał dość)

Dwa pierwsze punkty i ostatni powinny chyba być w miarę zrozumiałe nawet dla grapplingowych laików. Dwoma środkowymi, które zapewne nie będą, nie musimy się zajmować akurat w tej chwili. W końcu to jest  "Tygrysizm dla białych pasów", a nie np. brązowych.

Nas w tej chwili najbardziej interesuje KONTRAST pomiędzy tym, co jest głównym tematem i motywem dla pasów białych, czyli (samym gołym) PRZETRWANIEM z jednej, i tym czym się głównie mają interesować pasy czarne, ludzie hiper-zaawansowani, czyli KOŃCZENIEM Z PRZECIWNIKIEM BEZ NIEDOMÓWIEŃ, WĄTPLIWOŚCI CZY ŁASKI SĘDZIEGO, i to PRZED CZASEM (bo do tego służą chwyty kończące, gdyby ktoś nie wiedział). Oczywiście nie mówimy o żadnym tam mordowaniu kogokolwiek, tylko o sportowych zawodach i sparringach, w sumie przyjacielskich.

(Serio! Rzadko spotyka się tyle słodyczy ze strony facetów, jak na grapplingu. Lewizna może o tym różne rzeczy pewnie mówić, jak to oni, ale to jest całkiem po prostu naturalna słodycz silnych ludzi, którzy wiedzą, ile drug drugowi zawdzięczają i jak bardzo kumpel, czasem przeciwnik, zasługuje na szacunek. Tak samo, jak oni sami zresztą.)

Jak już co inteligentniejszy czytelnik (tu pozdrowienia dla zawodowych czytelników mojego bloga!) zdołał pewnie się domyślić, ten "Tygrysizm dla białych pasów" to właśnie sprawa PRZETRWANIA. Przetrwania tygrysicznego. Przetrwania nie tylko na macie - nie tylko nawet na ulicy czy w knajpie, gdzie też czasem, mniej lub bardziej niestety, grappling znajduje zastosowanie. Bardziej ogólnie, jak to się mówi, "w życiu".

Chodzi o coś, co by się dało sformułować jako: "Jak zostać (i pozostać) Tygrysistą w otoczeniu lemingów i to w warunkach, które produkowaniu lemingów wyjątkowo wprost sprzyjają?"

To na razie tyle. Deo volente, i jeśli będzie jakieś widoczne gołym okiem (bo mikroskopu używać do tego nie zamierzam) zainteresowanie, to sobie ten temat dalej pociągniemy. Jeśli nie będzie zainteresowania i sobie nie pociągniemy, to macie w tym wpisie nieco wspomnień z zamierzchłych czasów i informacji do jakiegoś Trivial Pursuit. (W końcu ile więcej byście chcieli - za darmo?) Ale jak to kogoś interesuje o tych pasach i PRZETRWANIU, jeśli komuś to się z czymś kojarzy i uważa, że może się przydać, w życiu, to ja to mogę pociągnąć, bo mam sporo ciekawych rzeczy na ten temat do powiedzenia.

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w trzeciej III RP, prawda?

środa, października 26, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 3)

Czytelnik może o tym jeszcze nie wiedzieć, ale właśnie wdrapaliśmy się razem na pulchniutki wzgórek, z którego roztacza się nam przecudny widok na żyzną równinę. Na której soczysta trawa, szemrzące strumyki i bujne wymiona, kobiety zaś tak słodkie i uległe, że bez chwili zastanowienia spełniają każde męskie życzenie. (Jedynie gdyby im ktoś zaproponował równouprawnienie, o feminiźmie nawet nie wspominając, zamienią się momentalnie w tygrysice, erynie i menady  z tych, które rozszarpały żywcem Orfeusza. I ten drobny grzeszek, o ile to jest grzeszek, chętnie im chyba wybaczymy.)

Zanim powolutku, z godnością, jak ów byk z anegdotki, spuścimy się na ową rozkoszną równinę, by się skąpać w jej bujności, soczystości i wymionach, jeszcze drobnych remanent, żebyśmy mieli wszystkie sprawy, nawet te niezbyt ważne, omówione raz na zawsze i do końca, zanim oddamy się temu, czemu się mamy zamiar oddać.

Te cwane rękawice ze sproszkowanym ołowiem, to one oczywiście nadają się nie tylko - jedne do bicia pięścią, bo boksersku, drugie zaś do walenia kantem. Te pierwsze dają bowiem niezłe możliwości stosowania urakena, czyli backfist'u, czyli uderzenia kostkami pięści z wierzchem dłoni odwróconym w stronę celu. Co wprawdzie z taką rękawicą jest o wiele dla nas bezpieczniejsze i na pewno skuteczniejsze, ale jednak uraken to nie jest coś, czym by sobie należało zbytnio głowę na wstępnym etapie szkolenia zaprzątać.

Zbyt mało skutecznych zastosowań, zbyt mały efekt, plus spore jednak niebezpieczeństwo zrobienia sobie więcej krzywdy, niż wrogowi. Z taką rękawicą jest lepiej, ale i to i tak nie jest coś, na czym by się należało koncentrować. (W każdym razie, gdyby ktoś jednak chciał, to zwracam uwagę, że to jest takie luźne szybkie smagnięcie. Inaczej lepiej walić "kamiennym młotem", czyli tetsui, o czym zaraz.)

Tetsui, czyli bottom fist, czyli uderzenie młotkiem (a nawet "kamiennym młotem", jak chcą Japończycy od karate)... Wielki temat i b. interesująca sprawa! Jeśli nie walniemy wadliwie, a konkretnie kością nadgarstka i w coś naprawdę twardego und masywnego, jak w czachę czy kolano, to krzywdy sobie raczej nie zrobimy, bo uderzamy masą mięcha, które nam się ładnie tam pod tym spodem pięści wybrzusza. Przypominam, że chodzi o uderzenie zaciśniętą pięścią, od strony małego palca, tym tam mięchem. Raczej nie małym palcem, czy jego nasadą, i raczej nie kością przedramienia, chyba że w coś stosunkowo miękkiego i/lub lekkiego - szyja, przedramię, żebra, wtedy to jest nawet super uderzenie!

Taka rękawica, cośmy ją sobie pobieżnie opisali - taka z ołowiem na kancie dłoni, nadaje się przecież także znakomicie do walenia w ten właśnie sposób. A tetsui ma masę słodkich zastosowań, na przykład w brudnym boksie. Dlaczego? Nie mówimy tu o boksie, ale jednak powiem, że np. przyzwoity sierp powinien być zadawany z ramieniem zgiętym w łokciu POD KĄTEM PROSTYM. Ani mniej, ani więcej! Oczywiście pewne drobne tolerancje są dopuszczalne, ale jeśli ten kąt będzie sporo większy, to na gołe pięści (a zapewne nawet w rękawiczkach lub z zmiętym kawałkiem Gazownika) mamy sporą szansę zrobić sobie większą krzywdę, niż wrogowi. Jeśli go palniemy np. w czachę, za uchem, co nie jest wcale w realu trudne.

Można by o tym godzinami, ale tyle musi starczyć, że dłuższy sierp od takiego z kątem prostym w łokciu, to raczej nie sierp, albo też uderzamy palcami lub kciukiem, co jest mało skuteczne, mało przyjemne i raczej ryzykowne. Może to też być swing (zamachowy), albo wyrafinowany "korkociąg" (corkscrew punch), który jest swego rodzaju krzyżówką prostego z sierpem, trudnym i mającym, obok zalet, swoje wady. Swing zaś to nie jest coś, co powinno się stosować na przytomnym przeciwniku. Nawet Dempsey, któren był slugger pierwszej wody, wam to powie! No i rzecz w tym, że wiele sierpów daje się ładnie zastąpić właśnie "młotkami", czyli tetsui. Albo z bliska z boku, albo długi sierp, który w ostatniej chwili przechodzi w tetsui. Wydaje się to trudne, ale w sumie nie jest i b. ładnie wychodzi po paru próbach.

Teraz taka rzecz, że, skoro rękawiczka pomaga i coś ściskane w dłoni też pomaga, to oba z pewnością pomagają jeszcze lepiej. No i to jest oczywiście prawda. Tylko trza się zastanowić, czy to jeszcze ma jakiś większy sens. W końcu, aby aż tak się koncentrować na ciosach pięścią, w stylu bokserskim, choćby i brudnym, to trza naprawdę wierzyć w swoje pięści, a więc mieć o tym pojęcie, potężny cios itd. A to z pewnością dotyczy tylko mniejszości. Po drugie to i tak nie będzie żadna tam bazooka, ani nawet porządny kastet. Istnieje tutaj niejako pewna linia, wyznaczająca skuteczność, oraz druga, wyznaczająca te dodatkowe aspekty, jak łatwość przenoszenia, nierzucanie się w oczy, odporność na rozgrzane sędziny III RP itd.

No i wiadomo, że np. porządny lotniskowiec, albo bomba wodorowa, byłyby skuteczniejsze od większości rzeczy, ale jednak nam problemu nie rozwiązują. Tak? Nas cieszy coś, co można z sobą spokojnie nosić, a najlepiej żeby to było coś, co się daje w każdej niemal chwili znaleźć i zastosować. Nawet z kordelasem czy nabijaną krzemieniami buławą raczej nie będziemy po ulicy chodzić, a w każdym razie to nie jest to, czym my się tu w tej chwili zajmujemy.

Więc, o ile rękawiczka może być miłym dodatkowym usprawnieniem dla naszego ambitnego zamiaru, i tak samo złapanie czegoś w dłoń, to nad jednym i drugim na raz można by się już zastanawiać. Może być OK, a może być zbyt wiele, jak na to, że efekt i tak nie będzie aż tak wielki. Dla wielu ludzi możliwość otwarcia dłoni i np. chwycenia czegoś będzie cenna, a ich bokserskie umiejętności nieprzesadnie wielkie. Więc tyle o tej kombinacji. I tak cholernie wiele, jak na wagę tego konkretnego tematu, choć jako przykład ogólniejszego zjawiska, to może jest i warte omówienia.)

Swoją drogą, skoro już mówiliśmy o pechowych uderzeniach nadgarstkiem, zastanawiam się często, dlaczego tak mało popularne jest opancerzenie sobie zewnętrznej strony przedramienia - tej od strony małego palca. Tak od kości nadgarstka, gdzieś do połowy przedramienia, albo i dalej, ale nie sięgając łokcia. Miałoby to masę zalet: niewidoczne pod ubraniem, nieprzeszkadzające dosłownie w niczym, dałoby się zrobić tanio i prosto, byłoby cholernie skuteczne przy blokach... Akurat na tej dolnej powierzchni przedramienia nie ma żadnych wrażliwych punktów, o ile sobie nie uszkodzimy kości nadgarstka, a na innych są, więc jest to idealna powierzchnia do uderzania i blokowania!

Psy by tego tak łatwo nie wykryły, a jeśli nawet, to niezawisłemu sądowi wstawiło by się gadkę w stylu: "Wysoki sądzie, przecież to tylko do obrony! Do blokowania uderzeń i kopnięć tych niemieckich neohitlerowców, co ich tutaj nasprowadzali na nasze polskie święto odzyskania... Przepraszam, to byli antyfaszyści? Trudno było rozpoznać, daruje wysoki sąd."

Takie coś na przedramię powinno być z jakiejś grubej blachy, albo sztywnego tworzywa - samo nasze przedramię daje sztywność i chodzi głównie o to, żeby się siła rozkładała na całej powierzchni. W środku mogłoby być jakieś miękkie wyłożenie, ale w sumie rzecz cienka, lekka, tania w produkcji. Zapewne trzymana na miejscu jakimiś dwoma czy trzema paskami na rzepy, ale musiałaby być na tyle wyprofilowana, żeby się na przedramieniu nie przekręcać. Oczywiście mogły by być dwa takie, na obu przedramionach.

Jeśli ktoś nie kojarzy radości, jaką by to mogło dać, poza blokowaniem uderzeń i kopnięć w taki sposób, że atakujący na tym cierpi, to niech sobie taki człek wyobrazi mocne uderzenie tak uzbrojonym przedramieniem w szyję (z dowolnej zresztą strony), w mięsień trapezoidalny (między barkiem a szyją, tam są cudne sploty nerwowe!), w obojczyk (nie trzeba nawet specjalnie celować, bo gdzie by się nie trafiło, skutek potężny), w dolne żebra, przez pysk... Itd. itd. Do tego ustawienie tego przedramienia poziomo przed sobą, wsparcie go drugą ręką, i wejście lewakowi w mordę lub szyję, całym szwungiem, całą masą ciała i z fajną kontynuacją. O uderzeniach w jaja i tym podobnież nawet nie wspominam, bo to nawet bez naszego chitynowego pancerzyka nieźle wychodzi, ale tak jest jeszcze fajniej.

Swoją drogą, tonfa, taka jakiej ostatnio używają różne obywatelskie policje, też ma tego typu zastosowanie, że trzyma się ją za tę rączkę i leży wzdłuż przedramienia. Tyle, że jestem niemal pewien, iż tego rodzaju wyrafinowanie nie dociera do tych przemiłych chłopców, którzy w związku z tym mieliby o wiele więcej radości i pożytku ze zwykłej pałki, albo nogi od stołka, niż z tonfy. No, ale na dostarczaniu tonf można oczywiście zrobić większe przekręty!

I tak to spędziliśmy cały odcinek na pobocznych drobiazgach, remanentach, genialnych pomysłach i dygresjach. Sprawy naprawdę najistotniejsze - te które ja uważam za naprawdę dobre rozwiązanie problemu agresywnej lewizny, szkopskich neohitlerowców spod znaku rebe Blumsztajna itp., wciąż jeszcze przed nami. O ile, oczywiście, już nie straciliście cierpliwości. Albo też nie znaleźliście już w tym co było super rozwiązania dla siebie.

triarius